Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Korsarz - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Korsarz - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 394 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Wpro­wa­dziw­szy o świ­cie swój sko­ła­ta­ny okręt na We­wnętrz­ną redę tu­loń­skie­go por­tu i wy­mie­niw­szy kil­ka gło­śnych okrzy­ków z jed­nym ze straż­ni­czych okrę­tów flo­ty, aby uzy­skać wska­zów­kę, gdzie przy­bić, star­szy ka­no­nier Pey­rol ka­zał sta­nąć na ko­twi­cy mię­dzy ar­se­na­łem a mia­stem, w miej­scu do­sko­na­le wi­docz­nym z głów­ne­go na­brze­ża. Ży­cie, wy­peł­nio­ne po brze­gi cu­dow­ny­mi przy­go­da­mi (każ­de­mu prze­cięt­ne­mu śmier­tel­ni­ko­wi wy­da­wa­ły­by się cu­dow­ne, on je­den tyl­ko uwa­żał je za naj­na­tu­ral­niej­sze w świe­cie), na­uczy­ło Pey­ro­la pa­no­wać nad sobą z taką do­sko­na­ło­ścią, że na­wet wes­tchnie­nie ulgi nie wy­rwa­ło mu się z pier­si, gdy ko­twi­ca z ha­ła­sem wpa­dła w mo­rze. A prze­cie oznaj­mi­ła mu kres sze­ścio­mie­sięcz­ne­go prze­kra­da­nia się po nie­bez­piecz­nych wo­dach z cen­nym ła­dun­kiem w uszko­dzo­nym ka­dłu­bie, naj­czę­ściej na zmniej­sza­nych ra­cjach żyw­no­ścio­wych, przy usta­wicz­nym, szar­pią­cym ner­wy wy­pa­try­wa­niu, czy an­giel­ski krą­żow­nik nie wy­nu­rza się spod ho­ry­zon­tu. Raz czy dwa omal nie roz­bi­li się i wię­cej niż raz cu­dem tyl­ko unik­nę­li po­chwy­ce­nia. O, na tę ewen­tu­al­ność Pey­rol był przy­go­to­wa­ny – z naj­zim­niej­szą krwią wy­sa­dził­by w po­wie­trze swój okręt, zim­na krew bo­wiem nie opusz­cza­ła go nig­dy. Cha­rak­ter jego ufor­mo­wał się pod słoń­cem Oce­anu In­dyj­skie­go, pod… pa­no­wa­niem bez­pra­wia, wśród cią­głych walk z so­bie po­dob­ny­mi nie tyle o mar­ny, top­nie­ją­cy w ręku łup co w obro­nie ży­cia, za­gro­żo­ne­go za­wsze, za­rów­no w dnie po­myśl­ne, jak i w dnie klę­ski, po­mi­mo to Pey­rol do­żył pięć­dzie­się­ciu ośmiu lat.

Za­ło­ga, skła­da­ją­ca się z wy­gło­dzo­nych, nie­ustra­szo­nych urwi­poł­ciów, spra­gnio­nych uciech i wy­ry­wa­ją­cych się do nich na brzeg, na kształt sta­da zgłod­nia­łych wil­ków, wy­le­gła na masz­ty zwi­jać,ża­gle nie­mal rów­nie cien­kie i po­ła­ta­ne jak brud­ne ko­szu­le tych gło­do­mo­rów. Na­to­miast Pey­rol, ko­rzy­sta­jąc z wol­nej chwi­li, za­jął się ob­ser­wa­cją na­brze­ża. Na ca­łej jego dłu­go­ści two­rzy­ły się gru­py ga­piów przy­glą­da­ją­cych się nowo przy­by­łe­mu stat­ko­wi. Za­uwa­żył wie­lu męż­czyzn w czer­wo­nych czap­kach. „Otóż i oni!” – po­my­ślał Pey­rol. Wśród za­łóg stat­ków, któ­re za­nio­sły trój­ko­lo­ro­wą ban­de­rę na wody wschod­nie, było mnó­stwo zwo­len­ni­ków za­sad san­kiu­loc­kich; uwa­żał ich za cheł­pli­wych za­ro­zu­mial­ców i pe­ro­ru­ją­cych że­bra­ków. Lecz te­raz zna­lazł się wo­bec lu­dzi z lądu – tych, któ­rzy ugrun­to­wa­li re­wo­lu­cję, praw­dzi­wych re­wo­lu­cjo­ni­stów. Ro­zej­rzaw­szy się do­brze Pey­rol ze­szedł na dół do ka­bi­ny, by przy­go­to­wać się do od­jaz­du na brzeg.

Zgo­lił za­rost z po­tęż­nych po­licz­ków praw­dzi­wą an­giel­ską brzy­twą, złu­pio­ną przed laty z ka­bi­ny an­giel­skie­go okrę­tu li­nio­we­go, zdo­by­te­go przez okręt, do któ­re­go za­ło­gi na­le­żał. Wło­żył bia­łą ko­szu­lę, kurt­kę gra­na­to­wą z me­ta­lo­wy­mi gu­zi­ka­mi i wy­so­kim wy­kła­da­nym koł­nie­rzem, bia­łe spodnie, któ­re za­miast pa­skiem umo­co­wał czer­wo­ną, bia­ło na­kra­pia­ną chust­ką. Na­kryw­szy gło­wę ni­skim i lśnią­cym czar­nym ka­pe­lu­szem wy­glą­dał, jak przy­sta­ło na cał­kiem so­lid­ne­go ka­pi­ta­na pry­zu. Kiw­nął z rufy na pierw­szą z ko­lei łódź i ka­zał się prze­wieźć na na­brze­że.

Przez ten czas tłum na brze­gu urósł do im­po­nu­ją­cych roz­mia­rów. Wzrok Pey­ro­la śli­zgał się po nim bez szcze­gól­ne­go na po­zór za­cie­ka­wie­nia, choć w grun­cie rze­czy nie wi­dział do­tąd… w. ży­ciu ta­kie­go zbie­go­wi­ska bia­łych próż­nia­ków z oczy­ma wy­trzesz­czo­ny­mi na ma­ry­na­rza. Był kor­sa­rzem da­le­kich mórz, a we wła­snej oj­czyź­nie po­ru­szał się jak obcy. W cią­gu tych paru mi­nut, za­nim prze­woź­nik do­bił do schod­ków przy­sta­ni, czuł się jak że­glarz zmie­rza­ją­cy ku nowo od­kry­te­mu lą­do­wi.

Gdy tyl­ko do­tknął sto­pą lądu, oto­czo­no go tłum­nie. Przy­by­cie pry­zu, zdo­by­te­go przez eska­drę re­pu­bli­ki na da­le­kich mo­rzach, było nie­co­dzien­nym wy­da­rze­niem dla Tu­lo­nu. Kur­so­wa­ły już naj­nie­wia­ro­god­niej­sze plot­ki. Po­ma­ga­jąc so­bie łok­cia­mi Pey­rol prze­py­chał się przez tłum, któ­ry jed­nak za­my­kał się, na­tych­miast i po­su­wał krok w krok za nim. Ktoś krzyk­nął: „Skąd przy­by­wa­cie, ci­toy­en!?” „Z dru­giej pół­ku­li!” – za­grzmiał Pey­rol ba­sem.

Po­zbył się swej świ­ty do­pie­ro u drzwi Ka­pi­ta­na­tu Por­tu. Tu za­mel­do­wał się wła­ści­wym urzęd­ni­kom jako ka­pi­tan pry­zu, zdo­by­te­go po dru­giej stro­nie przy­ląd­ka… przez oby­wa­te­la Re­naud, do­wód­cę re­pu­bli­kań­skiej eska­dry na Oce­anie In­dyj­skim. Miał pły­nąć do Dun­kier­ki, lecz – mel­do­wał – trzy­krot­nie w cią­gu dwóch ty­go­dni ści­ga­ny przez sa­crés An­gla­is mię­dzy Cape Ver­de i Cape Spar­tel, po­sta­no­wił wy­pły­nąć na Mo­rze Śród­ziem­ne, do­wie­dziaw­szy się od na­po­tka­ne­go duń­skie­go bry­gu, że w tej chwi­li nie ma tam an­giel­skich okrę­tów wo­jen­nych. I oto przy – był; tu są pa­pie­ry okrę­to­we i jego wła­sne pa­pie­ry, wszyst­ko w po­rząd­ku. Wspo­mniał tak­że, że czu­je się znu­żo­ny wiecz­ną tu­łacz­ką po mo­rzu i pra­gnie od­po­czyn­ku na brze­gu. Lecz do chwi­li za­ła­twie­nia wszel­kich for­mal­no­ści urzę­do­wych po­zo­stał w Tu­lo­nie. Oto­czo­ny po­wszech­nym sza­cun­kiem jako po­pu­lar­ny oby­wa­tel Pey­rol, włó­czył się po mie­ście cięż­kim kro­kiem i zim­no pa­trzał lu­dziom w oczy.

Uni­kał roz­mów na te­mat swej prze­szło­ści, co sprzy­ja­ło po­wsta­wa­niu ta­jem­ni­czych plo­tek. Bez wąt­pie­nia wła­dze mor­skie Tu­lo­nu mia­ły bar­dziej wy­ro­bio­ne zda­nie o jego prze­szło­ści, choć nie­ko­niecz­nie opar­te na ści­ślej­szych da­nych. W roz­ma­itych urzę­dach, któ­re zmu­szo­ny był od­wie­dzić, mi­zer­ne gry­zi­piór­ki, a na­wet nie­któ­rzy sze­fo­wie mie­rzy­li go nie­przy­jaź­nie oczy­ma. On zaś, bar­dzo przy­zwo­icie ubra­ny, wcho­dził i wy­cho­dził nie wy­pusz­cza­jąc z ręki lagi, któ­rą zo­sta­wiał jed­nak u drzwi pry­wat­nych ga­bi­ne­tów, gdy go wzy­wa­no na roz­mo­wę z tym lub owym do­stoj­ni­kiem „wy­ga­lo­no­wa­nej ban­dy”. Wy­zbyw­szy się pe­ru­ki i na­wią­zaw­szy sto­sun­ki z wy­bit­ny­mi pa­trio­ta­mi z obo­zu ja­ko­bi­nów, Pey­rol nie przej­mo­wał się zbyt­nio wro­gi­mi spoj­rze­nia­mi i szep­ta­mi. Je­dy­nie pe­wien ka­pi­tan ma­ry­nar­ki, z pla­strem na oku i w bar­dzo wy­tar­tym uni­for­mie, peł­nią­cy ad­mi­ni­stra­cyj­ną funk­cję w Ka­pi­ta­na­cie, omal nie wy­pro­wa­dził go z rów­no­wa­gi. Ofi­cer ów, unió­sł­szy gło­wę znad ja­kichś pa­pie­rzy­sków, za­uwa­żył ener­gicz­nie:

– Praw­dę mó­wiąc, całe pra­wie ży­cie by­li­ście roz­bój­ni­kiem mor­skim, je­że­li na­sze in­for­ma­cje nie są myl­ne. Mu­sie­li­ście w swo­im cza­sie zde­zer­te­ro­wać z flo­ty, bez wzglę­du na to, kim się te­raz zwie­cie.

Wiel­kie po­licz­ki ka­no­nie­ra Pey­ro­la nie drgnę­ły na­wet.

– Gdy­by na­wet zda­rzy­ło się coś w tym ro­dza­ju, to za pa­no­wa­nia kró­lów i ary­sto­kra­tów – od­parł sta­now­czo. – A te­raz przy­pro­wa­dzi­łem pryz i mam pi­smo służ­bo­we od oby­wa­te­la Re­naud, głów­no­do­wo­dzą­ce­go na Oce­anie In­dyj­skim. Mogę też po­wo­łać się na do­brych re­pu­bli­kan Tu­lo­nu, któ­rym zna­ne są moje prze­ko­na­nia. Nikt nie może mi za­rzu­cić, abym kie­dy­kol­wiek był kontr­re­wo­lu­cjo­ni­stą. Tłu­kłem się po mo­rzach wschod­nich przez czter­dzie­ści pięć lat, to praw­da. Lecz niech mi wol­no bę­dzie za­uwa­żyć, że An­gli­ków wpu­ści­li do por­tu tu­loń­skie­go wła­śnie ma­ry­na­rze prze­by­wa­ją­cy w kra­ju. – Umilkł na chwi­lę, po­tem do­dał: – Gdy się o tym po­my­śli, ci­toy­en ko­men­dan­cie, ba­ga­tel­ki, któ­re ja i mnie po­dob­ni prze­skro­ba­li­śmy o pięć ty­się­cy mil stąd i dwa­dzie­ścia lat temu, nie ważą chy­ba zbyt wie­le w tych cza­sach rów­no­ści i bra­ter­stwa.

– Co do bra­ter­stwa – za­uwa­żył ka­pi­tan w wy­tar­tym uni­for­mie – są­dzę, że zna się pan tyl­ko na bra­ter­stwie Bra­ci z Wy­brze­ża.

– Prócz pie­cu­chów i go­ło­wą­sów wszy­scy na Oce­anie In­dyj­skim mu­sie­li się na tym znać – od­parł nie stro­pio­ny ni­czym oby­wa­tel Pey­rol. – A za­sa­dy re­pu­bli­kań­skie sto­so­wa­li­śmy już wów­czas, gdy jesz­cze o re­pu­bli­ce nikt tu nie my­ślał, wszy­scy bo­wiem Bra­cia z Wy­brze­ża byli rów­ni mię­dzy sobą i obie­ra­li swych wo­dzów.

– Była to wstręt­na ban­da prze­stęp­ców – za­uw­żył ja­do­wi­cie ofi­cer od­chy­la­jąc się na krze­śle. – Nie my­śli­cie chy­ba prze­czyć temu? Oby­wa­tej Pey­rol,nie pod­niósł rzu­co­nej rę­ka­wi­cy.

Za­uwa­żył tyl­ko obo­jęt­nie, że od­dał Ka­pi­ta­na­to­wi Por­tu po­wie­rzo­ny mu okręt w zu­peł­nym po­rząd­ku, co się zaś ty­czy jego re­pu­ta­cji, to on po­sia­da świa­dec­two pra­wo­myśl­no­ści oby­wa­tel­skiej wy­sta­wio­ne przez swą sek­cję. Jest pa­trio­tą i ma pra­wo żą­dać zwol­nie­nia. Po­że­gna­ny przez ofi­ce­ra ski­nie­niem gło­wy Pey­rol za­brał lagę spo­za drzwi i wy­szedł z gma­chu, nie śpie­sząc się, jak czło­wiek prze­ko­na­ny o swej pra­wo­ści. Nędz­ni pi­sar­czy­ko­wie, szep­czą­cy mię­dzy sobą za jego ple­ca­mi, nic nie wy­czy­ta­li z jego wiel­kiej twa­rzy o rzym­skich ry­sach. Na uli­cy pa­trzył, jak zwy­kle, wszyst­kim pro­sto w oczy. Te­goż wie­czo­ru znikł jed­nak z Tu­lo­nu. By­najm­niej nie z po­wo­du ja­kich­kol­wiek obaw. Spo­kój roz­la­ny na czer­stwej twa­rzy od­bi­jał stan jego du­cha. W jaki spo­sób prze­żył owe czter­dzie­ści czy wię­cej lat na mo­rzu, sam tyl­ko mógł­by opo­wie­dzieć, jemu zaś ani się śni­ło zdra­dzać ko­mu­kol­wiek wię­cej, niż za­ko­mu­ni­ko­wał wścib­skie­mu ka­pi­ta­no­wi z pla­strem na oku. Z in­nych wszak­że wzglę­dów chciał unik­nąć wszel­kich na­ga­by­wań, naj­bar­dziej zaś oba­wiał się wcie­le­nia do flo­ty, ekwi­pu­ją­cej się pod­ów­czas w Tu­lo­nie. O zmro­ku więc wy­je­chał z mia­sta dro­gą pro­wa­dzą­cą do Fre­jus, w wy­so­kim dwu­ko­ło­wym wóz­ku zna­ne­go far­me­ra oko­licz­ne­go, któ­re­go po­sia­dłość le­ża­ła w tych stro­nach. Kil­ku trzę­są­cych łach­ma­na­mi pa­trio­tów, któ­rych na­jął na uli­cy, znio­sło mu i zło­ży­ło ba­gaż na tyl­nej de­sce wóz­ka. Po­peł­nił pew­ną nie­ostroż­ność opła­ca­jąc ich usłu­gi całą gar­ścią asy­gnat, hoj­ność ta jed­nak nie była zbyt kom­pro­mi­tu­ją­ca dla tak szczę­śli­we­go że­gla­rza. Nie­zgrab­nie, z wi­docz­nym tru­dem, wwin­do­wał się na wó­zek po­przez koło, aż far­mer uwa­żał za swój obo­wią­zek wy­ra­zić współ­czu­cie:

– Ba, mi­nę­ły na­sze naj­lep­sze lata, a sta­rość nie ra­dość.

– Nie tyle ze sta­ro­ści, co od do­kucz­li­wej rany – od­parł oby­wa­tel Pey­rol opa­da­jąc ca­łym cię­ża­rem na wó­zek.

I w ten spo­sób, prze­sia­da­jąc się cią­gle z wóz­ka na wó­zek, wlo­kąc się w chmu­rze ku­rzu mię­dzy ka­mien­ny­mi ścia­na­mi mia­ste­czek i wsi do­brze mu zna­nych ze wspo­mnień dzie­ciń­stwa, wśród kra­jo­bra­zów, na któ­re skła­da­ły się ka­mie­ni­ste pa­gór­ki, wy­bla­kłe ska­ły i za­ku­rzo­na zie­leń drzew oliw­nych, po­dró­żo­wał oby­wa­tel Pey­rol bez wszel­kich kom­pli­ka­cji w dro­dze. Wresz­cie zlazł nie­zgrab­nie w po­dwór­cu go­spo­dy na krań­cach mia­sta Hy­éres. Za­cho­dzą­ce słoń­ce miał po pra­wej ręce. W jego bla­sku do­strzegł za gru­pą so­sen o czer­wie­nią­cych… się krwa­wo pniach wy­bo­istą dro­gę skrę­ca­ją­cą w stro­nę mo­rza.

Tu oby­wa­tel Pey­rol po­sta­no­wił opu­ścić szo­sę. Każ­dy rys kra­jo­bra­zu, z cie­niem za­le­sio­nych sto­ków, ja­łow­cem, pła­skim, ka­mie­ni­stym żle­bem i ciem­ny­mi za­ga­ja­mi po le­wej stro­nie, prze­ma­wiał doń dziw­ną swoj­sko­ścią, gdyż nie zmie­nił się od cza­su jego chło­pięc­twa. Na­wet głę­bo­kie ko­le­iny, wy­rzeź­bio­ne przez wóz­ki w ka­mie­ni­stym grun­cie, bo­daj­że za­cho­wa­ły swe za­ry­sy; a da­lej cią­gnę­ło się nie­bie­skie mo­rze na re­dzie Hy­eres jesz­cze da­lej na ho­ry­zon­cie, z bu­fia­sty­mi kę­pa­mi bar­wy in­dy­go – to wy­spa Po­rqu­erol­les. Pey­rol uwa­żał ją za miej­sce swe­go uro­dze­nia, lecz nie był tego pe­wien. Po­ję­cie ojca nie sfor­mo­wa­ło się, nie ist­nia­ło w umy­sło­wo­ści Pey­ro­la. My­śląc o ro­dzi­cach wi­dział przed sobą wy­so­ką ko­bie­tę w łach­ma­nach, wy­nędz­nia­łą i sma­głą. Była to jego mat­ka. Pra­co­wa­li wów­czas ra­zem ha far­mie le­żą­cej na lą­dzie. Sta­wa­ły mu przed oczy­ma mi­gaw­ko­we wspo­mnie­nia, jak otrzą­sa­ła oliw­ki, zbie­ra­ła ka­mie­nie w polu albo nie­go­rzej od męż­czy­zny wy­wi­ja­ła wi­dła­mi – dzi­ka i nie­zmor­do­wa­na, z pa­sma­mi si­wie­ją­cych wło­sów roz­wia­ny­mi wo­kół ko­ści­stej twa­rzy; wi­dział sie­bie nie­mal bez przy­odziew­ku i bo­se­go, ga­nia­ją­ce­go in­dy­ki. Z ła­ski far­me­ra wol­no im było no­co­wać w ru­inie obo­ry, zbu­do­wa­nej z ka­mie­ni i tyl­ko do po­ło­wy po­kry­tej da­chem. Sy­pia­li w niej, jed­no przy dru­gim, na pod­ściół­ce ze zle­ża­łej sło­my. I na tej to pod­ściół­ce mat­ka jego przez dwa dni mio­ta­ła się w go­rącz­ce i umar­ła w nocy. Ciem­no­ści, jej mil­cze­nie, chłód za­krze­płej twa­rzy po­ra­zi­ły go nie­przy­tom­nym stra­chem. Przy­pusz­czał, że ją po­cho­wa­no, lecz nie dał­by za to gło­wy, gdyż rzu­cił się do uciecz­ki na oślep i nie ostał się aż… w nędz­nej dziu­rze nad­mor­skiej, zwa­nej Al­ma­nar­re, gdzie ukrył się na za­cu­mo­wa­nym u brze­gu ku­trze, na któ­rym nie było ży­wej du­szy. Wlazł do wnę­trza z oba­wy przed psa­mi na brze­gu. Zna­lazł tam kupę próż­nych wor­ków, któ­re po­słu­ży­ły mu za do­sko­na­łe po­sła­nie i, wy­czer­pa­ny, za­snął od razu jak ka­mień. Póź­ną nocą na ku­ter ścią­gnę­ła za­ło­ga i po­że­glo­wa­no do Mar­sy­lii. I znów prze­żył mo­ment nie­przy­tom­ne­go stra­chu, gdy go za kark wy­cią­gnię­to z wnę­trza na po­kład i za­py­ta­no, kim jest, do dia­ska, i skąd się wziął. Tyl­ko że z tej opre­sji nie mógł już ra­to­wać się uciecz­ką. Do­ko­ła była woda i świat cały, nie wy­łą­cza­jąc nie­da­le­kie­go wy­brze­ża, chwiał się w spo­sób przej­mu­ją­cy dresz­czem. Ob­stą­pi­ło go trzech bro­da­tych męż­czyzn. Usi­ło­wał im wy­tłu­ma­czyć, że pra­co­wał u Pey­ro­la. Tak się na­zy­wał far­mer. Chło­pak nie wie­dział, że ma wła­sne na­zwi­sko. Nad­to nie umiał mó­wić z ob­cy­mi i lu­dzie ci mu­sie­li go źle zro­zu­mieć. W ten spo­sób na­zwi­sko Pey­rol przy­lgnę­ło do nie­go na całe ży­cie. Tu ury­wa­ją się jego wspo­mnie­nia ro­dzin­ne­go kra­ju, przy­sło­nię­te póź­niej­szy­mi przy­go­da­mi na bez­gra­nicz­nych oce­anach, w Cie­śni­nie Mo­zam­bic­kiej… Tło­czą mu się w gło­wie Ara­bo­wie i Mu­rzy­ni, Ma­da­ga­skar, wy­brze­ża In­dii, ka­lej­do­skop wysp, ka­na­łów i raf; wspo­mnie­nia bi­tew na mo­rzu, bi­ja­tyk na brze­gu, prze­raź­li­wych mor­dów i mąk pra­gnie­nia, stat­ków wszel­kie­go ro­dza­ju, jed­nych po dru­gich: han­dlo­wych, fre­gat i kor­sar­skich; sza­lo­nych lu­dzi i sza­lo­nych or­gii. Z bie­giem lat na­uczył się mó­wić zro­zu­mia­le, my­śleć lo­gicz­nie, czy­tać i pi­sać na swój spo­sób. Na­zwi­sko far­me­ra Pey­ro­la, przy­kle­jo­ne doń, gdyż nie po­tra­fił nic po­wie­dzieć o po­cho­dze­niu, zy­ska­ło so­bie pew­ne­go ro­dza­ju roz­głos, za­rów­no jaw­nie w por­tach, jak po­ta­jem­nie wśród Bra­ci z Wy­brze­ża, dziw­ne­go brac­twa trą­cą­ce­go ma­so­ne­rią, a bar­dziej jesz­cze pi­rac­twem. Do­oko­ła Przy­ląd­ka Burz, bę­dą­ce­go za­ra­zem Przy­ląd­kiem Do­brej Na­dziei, na stat­kach z oj­czy­zny nad­pły­nę­ły sło­wa: Re­pu­bli­ka, Na­ród, Ty­ra­nia, Wol­ność, Rów­ność, Bra­ter­stwo, i kult Naj­wyż­szej Isto­ty – nowe ha­sła, nowe idee, któ­re jed­nak nie zdo­ła­ły za­mą­cić nie­do­ro­zwi­nię­tej in­te­li­gen­cji ka­no­nie­ra Pey­ro­la. Zda­wa­ły się wy­na­laz­ka­mi lą­dow­ców, o któ­rych ma­ry­narz Pey­rol wie­dział bar­dzo mało – nic, rzec moż­na. I oto po pięć­dzie­się­ciu nie­mal la­tach ży­cia na mo­rzu – ży­cia pę­dzo­ne­go raz w zgo­dzie, to znów w nie­zgo­dzie z pra­wem – oby­wa­tel Pey­rol, sto­jąc u wrót przy­droż­nej go­spo­dy pa­trzył na daw­ne oto­cze­nie swe­go dzie­ciń­stwa. Pa­trzył bez ani­mo­zji, lecz z pew­nym za­kło­po­ta­niem, usi­łu­jąc od­na­leźć daw­ne dro­gi wśród uroz­ma­ico­ne­go kra­jo­bra­zu. „Tak, to musi być gdzieś w tym kie­run­ku” – my­ślał nie­pew­nie. Zde­cy­do­wał, że nie pu­ści się da­lej go­ściń­cem… O kil­ka kro­ków od nie­go sta­ła obe­rżyst­ka, na któ­rej gość zro­bił sil­ne wra­że­nie. Pięk­ne ubra­nie, po­tęż­ne, wy­go­lo­ne po­licz­ki, do­bro­byt bi­ją­cy od ca­łej po­sta­ci ma­ry­na­rza za­im­po­no­wa­ły jej nie­wy­mow­nie. I rap­tem Pey­rol za­uwa­żył ko­bie­tę. Z nie­spo­koj­nej, sma­głej twa­rzy, si­wych wło­sów i wiej­skie­go wy­glą­du po­dob­na była do jego mat­ki, róż­ni­ła się tyl­ko ubra­niem – nie mia­ła na so­bie łach­ma­nów.

– Hé, la mére! – okrzyk­nął ją Pey­rol. – Czy nie znaj­dzie się tu czło­wiek, któ­ry by wniósł mój ku­fer?

Wy­glą­dał tak do­stat­nio, mó­wił tak prze­ko­nu­ją­co, że bez chwi­li wa­ha­nia za­pisz­cza­ła uni­że­nie:

– Mais oui, ci­toy­en. Bę­dzie tu za chwil­kę!

W za­pa­da­ją­cym zmro­ku kępa so­sen na­prze­ciw­ko od­ci­na­ła się głę­bo­ką czer­nią na tle spo­koj­ne­go, ja­sne­go nie­ba; z moż­li­wie naj­do­sko­nal­szą po­go­dą umy­słu przy­glą­dał się oby­wa­tel Pey­rol miej­scu swych dzie­cię­cych cier­pień. Oto wró­cił po pięć­dzie­się­ciu la­tach, a wszyst­ko do­ko­ła zda­ło mu się jak­by wi­dzia­ne jesz­cze wczo­raj. Nie ży­wił do tego kąta ani mi­ło­ści, ani nie­na­wi­ści. Sy­tu­acja wy­da­ła mu się po tro­sze ko­micz­na, a naj­ko­micz­niej­sza była myśl, któ­ra mu prze­szła przez gło­wę, że mógł­by za­spo­ko­ić swój ka­prys (gdy­by miał ocho­tę) i wy­ku­pić cały ten szmat zie­mi aż po naj­dal­sze pole, da­lej, niż wzrok się­ga, kędy dro­ga gubi się na rów­ni na­brzeż­nej, a małe wzgór­ki nad nią u krań­ca pół­wy­spu Giens wy­da­ją się czar­ną chmu­rą.

– Po­wiedz­cie mi, przy­ja­cie­lu – prze­mó­wił z góry do pa­rob­ka ze skoł­tu­nio­ną strze­chą wło­sów, któ­ry od daw­na już cze­kał, by Pey­rol ła­ska­wie ze­chciał zwró­cić na nie­go uwa­gę – czy ta dro­ga pro­wa­dzi do Al­ma­nar­re?

– Tak – od­po­wie­dział wy­rob­nik, Pey­rol zaś ski­nął gło­wą. Czło­wiek ten w dal­szym cią­gu prze­żu­wał sło­wa, jak­by nie przy­zwy­cza­jo­ny do mó­wie­nia. –

Do Al­ma­nar­re i da­lej, poza wiel­ki staw, pro­sto do koń­ca kra­ju, do Cape Es­te­rel.

Pey­rol nad­sta­wił ucha – było duże, pła­skie i za­ro­śnię­te. „Gdy­bym tu po­zo­stał – my­ślał – mó­wił­bym jak ten bie­dak.”

Za­py­tał:

– Czy są ja­kie domy, tam na koń­cu kra­ju?

– A jak­że, wio­ska, mała dziu­ra, tyl­ko kil­ka do­mów przy ko­ście­le i far­ma, gdzie daw­niej moż­na było do­stać wina.II

Oby­wa­tel Pey­rol stał u wrót po­dwó­rza go­spo­dy i wpa­try­wał się w kra­jo­braz, do­pó­ki zmierzch nie za­tarł go zu­peł­nie. I na­wet gdy za­ga­sły ostat­nie bla­ski dnia, stał jesz­cze przez czas pe­wien z wle­pio­ny­mi w ciem­ność oczy­ma, choć od­róż­niał le­d­wie bie­le­ją­cą dro­gą po­lną i czar­ne wierz­choł­ki so­sen, gdzie dro­ga skrę­ca­ła ku wy­brze­żu. Wy­szedł za próg do­pie­ro wów­czas, gdy kil­ku woź­ni­ców, któ­rzy po­krze­pia­li się do­tąd w go­spo­dzie, od­je­cha­ło w stro­nę Fréjus na swych dwu­ko­ło­wych wo­zach, za­ła­do­wa­nych ko­pia­sto próż­ny­mi becz­ka­mi od wina. Spra­wi­ło mu przy­jem­ność, że nie zo­sta­li na noc. Za­siadł do skrom­nej ko­la­cji i jadł z po­wa­gą onie­śmie­la­jąc sta­rą ko­bie­tę, któ­ra mu przy­po­mi­na­ła mat­kę. Wy­pa­lił faj­kę, do­stał ka­wa­łek świe­cy w cy­no­wym lich­ta­rzu i cięż­kim kro­kiem po­czął win­do­wać się po scho­dach na pię­tro, gdzie zło­żo­no jego ba­gaż. Roz­kle­ko­ta­ne scho­dy trzę­sły się i ję­cza­ły, jak… gdy­by dźwi­ga­no po nich cię­ża­ry. W swo­im po­ko­ju przede wszyst­kim za­mknął jak naj­sta­ran­niej okien­ni­ce, jak gdy­by oba­wiał się rzeź­wo­ści noc­ne­go po­wie­trza. Na­stęp­nie za­ry­glo­wał drzwi. Po­tem siadł na pod­ło­dze, po­sta­wiw­szy lich­tarz przed sobą mię­dzy sze­ro­ko roz­sta­wio­ny­mi no­ga­mi, i za­czął się roz­bie­rać zrzu­ca­jąc kurt­kę i ścią­ga­jąc gwał­tow­nie ko­szu­lę przez gło­wę. Wów­czas to ujaw­ni­ła się przy­czy­na nie­zdar­no­ści jego ru­chów, miał bo­wiem na go­łym cie­le – jak po­boż­ny po­kut­nik wło­sien­ni­cę – ro­dzaj ka­mi­zel­ki spo­rzą­dzo­nej z dwóch ka­wa­łów sta­re­go płót­na ża­glo­we­go, prze­tka­ne­go czę­sto gę­sto na­smo­lo­ny­mi nić­mi na po­do­bień­stwo wa­tów­ki. Za­pi­na­ła się ona z przo­du na trzy ro­go­we gu­zi­ki; od­piął je i zsu­nął ra­miącz­ka przy­trzy­mu­ją­ce tę dziw­ną część gar­de­ro­by, by nie zwi­sa­ła wał­ko­wa­to na bio­drach. Po­tem po­czął ją roz­wi­jać. Mimo wiel­kiej ostroż­no­ści kil­ka­krot­nie brzęk­nął ci­cho me­tal, z dźwię­ku zgo­ła do oło­wiu nie­po­dob­ny..

Sie­dząc tak z na­gim, po­da­nym w tył tor­sem, pod­trzy­my­wa­nym przez wiel­kie, mu­sku­lar­ne ra­mio­na, któ­rych bia­ła skó­ra po­wy­żej łok­cia zni­ka­ła pod pstro­ka­ci­zną ta­tu­ażu, Pey­rol wes­tchnął głę­bo­ko, aż pierś sze­ro­ka i po­kry­ta wzdłuż most­ka szpa­ko­wa­tym wło­sem wy­so­ko mu się pod­nio­sła. I nie tyl­ko pierś oby­wa­te­la Pey­ro­la do­zna­ła ulgi roz­sze­rza­jąc się do atle­tycz­nych roz­mia­rów, ale i z wiel­kiej jego twa­rzy znikł rap­tem ów wy­raz tę­pej su­ro­wo­ści, wy­wo­ła­ny je­dy­nie fi­zycz­ną nie­wy­go­dą. To nie ba­ga­te­la no­sić na so­bie, na że­brach i ple­cach, masę róż­no­rod­nych mo­net cu­dzo­ziem­skich na sumę sześć­dzie­się­ciu lub sie­dem­dzie­się­ciu ty­się­cy fran­ków w zło­cie; o asy­gna­tach repu… bli­kań­skich Pey­rol nie­wy­so­kie­go był mnie­ma­nia i wy­mie­rzał swój skarb wóz­ka­mi asy­gnat: może ty­siąc wóz­ków, może dwa ty­sią­ce. W każ­dym ra­zie nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że mógł­by urze­czy­wist­nić fan­ta­zję, któ­ra mu o za­cho­dzie słoń­ca przy­szła do gło­wy przy po­dzi­wia­niu kra­jo­bra­zu – z ła­two­ścią mógł­by za­ku­pić zie­mię, z któ­rej po­cho­dził, z do­ma­mi, la­sa­mi, win­ni­ca­mi, sa­da­mi oliw­ny­mi, ogro­da­mi, ska­ła­mi i sa­lo­na­mi, sło­wem, cały ma­ją­tek, któ­ry le­żał w polu wi­dze­nia, nie wy­łą­cza­jąc ży­we­go in­wen­ta­rza. Lecz Pey­rol nie dbał o grun­ty. Nie my­ślał na­by­wać zie­mi, któ­rej nie ko­chał. Szu­kał je­dy­nie spo­koj­ne­go kąta ja­kiejś za­pa­dłej dziu­ry, gdzie mógł­by w ta­jem­ni­cy za­ko­pać swój skarb.

„To musi… na­stą­pić nie­ba­wem” – my­ślał. Nie spo­sób było no­sić na so­bie, Bóg wie jak dłu­go, skarb owi­nię­ty do­ko­ła pasa. Tym­cza­sem, czu­jąc się zu­peł­nie obcy w kra­ju oj­czy­stym – wy­lą­do­wa­nie w Tu­lo­nie było może naj­ry­zy­kow­niej­szym przed­się­wzię­ciem jego awan­tur­ni­cze­go ży­cia – przy­krył zwi­nię­tą ka­mi­ze­lę kur­tą i pod­ło­żyw­szy ją so­bie pod gło­wę zga­sił świe­cę. Noc była cie­pła. Pod­ło­ga była z de­sek, nie z ce­gieł. Roz­cią­gnął się na nich, przy­zwy­cza­jo­ny do ta­kie­go łoża. Z lagą pod ręką spał moc­no i obu­dził się do­pie­ro po wscho­dzie słoń­ca, gdy usły­szał gło­sy i ha­ła­sy do­ko­ła domu. Pchnął okien­ni­ce wi­ta­jąc ra­do­śnie po­ran­ną ja­sność i po­ran­ny wie­trzyk i cie­sząc się, że nie ma nic do ro­bo­ty, co dla ta­kie­go jak on ma­ry­na­rza łą­czy­ło się nie­omyl­nie z po­by­tem na brze­gu. Nie miał po­wo­dów do nie­po­ko­ju, na twa­rzy jego osiadł wy­raz rów­nie da­le­ki od bez­myśl­no­ści jak i od za­my­śle­nia.

Pod­czas po­dró­ży od­krył zu­peł­nie przy­pad­ko­wo w jed­nej z ko­mór pry­zu dwa wor­ki z róż­no­rod­ny­mi mo­ne­ta­mi: zło­ty­mi mo­hu­ra­mi, ho­len­der­ski­mi du­ka­ta­mi, hisz­pań­ski­mi pe­se­ta­mi, an­giel­ski­mi gwi­ne­ami. Nie wa­hał się za­wład­nąć tymi pie­niędz­mi. Łup, wiel­ki czy mały, był nor­mal­nym zja­wi­skiem w jego kor­sar­skim ży­ciu. A te­raz, kie­dy siłą rze­czy zo­stał star­szym ka­no­nie­rem flo­ty, nie miał za­mia­ru od­da­wać zna­le­zio­ne­go skar­bu prze­klę­tym szczu­rom lą­do­wym, żar­łocz­nym jak re­ki­ny, za­mo­rzo­nym gry­zi­piór­kom, któ­rzy na­pcha­li­by so­bie nim kie­sze­nie. Wie­dział, co go cze­ka­ło, gdy­by po­dzie­lił się do­brą no­wi­ną ze swą za­ło­gą (same ło­try spod ciem­nej gwiaz­dy). Go­to­wi by po­de­rżnąć mu gar­dło. Sta­ry, za­har­to­wa­ny w bi­twach wilk mor­ski, Brat z Wy­brze­ża, wię­cej miał praw do ta­kie­go ra­bun­ku niż kto­kol­wiek inny na świe­cie. W wol­nych więc chwi­lach pod­czas po­dró­ży, w ukry­ciu swej ka­bi­ny, prze­myśl­nie a pra­co­wi­cie spo­rzą­dził ka­mi­ze­lę z ża­glo­we­go płót­na, ma­ją­cą mu po­słu­żyć do prze­my­ce­nia skar­bu na brzeg. Była gru­ba, lecz odzież miał sze­ro­kie­go kro­ju i li­czył, że nikt z nik­czem­nych cel­ni­ków nie ośmie­li się ob­szu­kać zwy­cię­skie­go ka­pi­ta­na, uda­ją­ce­go się do Urzę­du Ad­mi­ra­li­cji dla zło­że­nia ra­por­tu. Plan udał się do­sko­na­le. Jed­nak­że owa ukry­ta część gar­de­ro­by, któ­rej war­tość rów­na­ła się war­to­ści zło­ta, ja­kie za­wie­ra­ła, mę­czy­ła go bar­dziej, niż przy­pusz­czał. Od­czu­wał ucisk nie tyl­ko fi­zycz­ny, ale i do pew­ne­go stop­nia du­cho­wy. Stał się mniej przed­się­bior­czy, a rów­nież i po­wścią­gliw­szy. Cię­żar skar­bu przy­po­mi­nał mu nie­ustan­nie, by się miał na bacz­no­ści przed ja­kim­kol­wiek star­ciem – nie wda­wał się w bój­ki, stro­nił od ko­biet, za­baw i uciech. Była to jed­na z przy­czyn, dla któ­rych jak naj­prę­dzej sta­rał; się opu­ścić mia­sto. Z chwi­lą jed­nak­że, gdy zło­żył gło­wę na swym skar­bie, mógł spać snem spra­wie­dli­we­go.

Po­mi­mo tego rano nie ob­ju­czył się nim na nowo. Tro­chę przez nie­dbal­stwo wła­ści­we ma­ry­na­rzo­wi, tro­chę wie­rząc w swą szczę­śli­wą gwiaz­dę wpa­ko­wał dro­go­cen­ną ka­mi­ze­lę w ko­min nad pu­stym pa­le­ni­skiem. Po­tem ubrał się i zjadł śnia­da­nie. W go­dzi­nę póź­niej, do­siadł­szy na­ję­tej mu­li­cy, wy­ru­szył z wy­ra­zem zu­peł­nej bez­tro­ski dro­gą wio­dą­cą ku wy­brze­żu ce­lem zba­da­nia ta­jem­nic bez­lud­nej wy­spy.

Za cel wy­pra­wy ob­rał so­bie ko­niec pół­wy­spu od­gra­ni­cza­ją­ce­go na kształt ol­brzy­mie­go mola ma­low­ni­czą redę Hy­éres od sta­łe­go lądu, za­zę­bień wy­brze­ża i za­tok u wej­ścia do por­tu tu­loń­skie­go. Moc­na i pew­na w no­gach mu­li­ca (Pey­rol skie­ro­waw­szy ją raz na wła­ści­wą dro­gę pu­ścił wol­no wo­dze) nio­sła go ścież­ką, któ­ra opa­da­ła dość stro­mo ku ja­ło­wej rów­ni­nie z bie­le­ją­cy­mi z da­le­ka sa­li­nar­ni, oto­czo­nej błę­kit­na­wy­mi, nie­wy­so­ki­mi wzgó­rza­mi. Wkrót­ce wszel­kie śla­dy ludz­kich osie­dli zni­kły mu sprzed oczu. Ta część oj­czy­ste­go kra­ju bar­dziej była mu obca niż brze­gi Cie­śni­ny Mo­zam­bic­kiej, ko­ra­lo­we wy­brze­ża In­dii i lasy Ma­da­ga­ska­ru. Nie­ba­wem zna­lazł się na wy­stę­pie pół­wy­spu Giens prze­sy­co­ne­go solą i za­wie­ra­ją­ce­go nie­bie­ską la­gu­nę, szcze­gól­nie nie­bie­ską, znacz­nie ciem­niej­szą i na­wet spo­koj­niej­szą od roz­cią­ga­ją­ce­go się z obu jej stron mo­rza, od któ­re­go od­dzie­la­ły ją pasy zie­mi o sze­ro­ko­ści miej­sca­mi stu łok­ci za­le­d­wie. Dro­ga była za­tar­ta, bez ko­le­in; mię­dzy kę­pa­mi sztyw­nej jak drut tra­wy a krza­ka­mi o szcze­gól­nie mar­twym wy­glą­dzie wy­kwi­ta­ła kry­sta­licz­na sól śnież­nej bie­li. Nie­zmier­nie ni­ski wy­stęp zda­wał się gru­bo­ści ar­ku­sza pa­pie­ru po­ło­żo­ne­go na po­wierzch­ni mo­rza. Oby­wa­tel Pey­rol wi­dział na po­zio­mie oka, jak­by ze zwy­kłej tra­twy, ża­gle roz­ma­itych stat­ków, bia­łe, to znów brą­zo­we, pod­czas gdy so­lid­na, ciem­na syl­wet­ka oj­czy­stej jego wy­spy Po­rqu­erol­les wid­nia­ła poza sze­ro­kim pa­sem wody. Mu­li­ca, któ­ra le­piej od oby­wa­te­la Pey­ro­la wie­dzia­ła, do­kąd zmie­rza­ją, wpro­wa­dzi­ła go mię­dzy ła­god­ne wzgó­rza u koń­ca pół­wy­spu. Sto­ki po­ra­sta­ła rzad­ka tra­wa; gar­ba­te mury gra­nicz­ne z sza­rych ka­mie­ni bie­gły mię­dzy po­la­mi, a tu i ów­dzie nad nimi wy­glą­dał ni­ski dach z czer­wo­nej da­chów­ki, ocie­nio­ny wierz­choł­ka­mi de­li­kat­nych aka­cji. Na skrę­cie wą­wo­zu uka­za­ła się wieś li­czą­ca nie­wie­le do­mów, od­wró­co­nych prze­waż­nie od dro­gi, któ­ra na pierw­szy rzut oka wy­glą­da­ła jak wy­mar­ła. Trzy wy­so­kie pla­ta­ny z bar­dzo odra­pa­ną korą i ską­pym li­sto­wiem ro­sły obok sie­bie na otwar­tej prze­strze­ni; wi­dok psa, śpią­ce­go w cie­niu, ucie­szył oby­wa­te­la Pey­ro­la: Mu­li­ca z wiel­ką de­ter­mi­na­cją zba­cza­ła ku wy­żło­bio­ne­mu w ka­mie­niu ko­ry­tu pod stud­nią wiej­ską. Pey­rol, roz­glą­da­jąc się z grzbie­tu swe­go wierz­chow­ca, któ­ry ga­sił pra­gnie­nie, nie do­strzegł ani śla­du go­spo­dy. Po­tem, prze­no­sząc wzrok ż do­mów na zie­mię, za­uwa­żył okry­te­go łach­ma­na­mi czło­wie­ka sie­dzą­ce­go opo­dal na ka­mie­niu. Opa­sa­ny był sze­ro­kim skó­rza­nym pa­sem, a nogi miał gołe do ko­lan. Za­to­pio­ny w kon­tem­pla­cji ob­ce­go przy­by­sza zda­wał się po­są­giem zdu­mie­nia. Jego ciem­no- – orze­cho­wa twarz od­bi­ja­ła wy­raź­nie od strze­chy roz­wi­chrzo­nych si­wych wło­sów. Na znak Pey­ro­la pod­szedł chęt­nie, bez ocią­ga­nia się, wpa­trzo­ny weń wciąż tym sa­mym ka­mien­nym wzro­kiem.

„Gdy­bym po­zo­stał w kra­ju, wy­glą­dał­bym praw­do­po­dob­nie” jak ów czło­wiek" – prze­mknę­ło mimo woli przez myśl Pey­ro­la. Z po­wa­gą, któ­ra go rzad­ko opusz­cza­ła, za­py­tał próż­nu­ją­ce­go mi­ze­ra­ka, czy jest on je­dy­nym miesz­kań­cem wsi, na co otrzy­mał od­po­wiedź, że lu­dzie wy­ru­szy­li do pra­cy na swe pól­ka. Bie­dak od­po­wie­dział z mi­łym uśmie­chem, któ­re­go Pey­rol nie spo­dzie­wał się po nim wca­le.

Wów­czas ock­nął się w Pey­ro­lu nie za­tar­ty ni­czym in­stynkt czło­wie­ka uro­dzo­ne­go na roli. Ode­zwał się, że w cią­gu dłu­gich go­dzin jaz­dy nie do­strzegł męż­czy­zny, ko­bie­ty ani dziec­ka, ani na­wet ja­kie­go­kol­wiek zwie­rzę­cia. Nig­dy by nie przy­pusz­czał, że może tu być w oko­li­cy zdat­ny do upra­wy ka­wa­łek grun­tu. Lecz jego roz­mów­ca upie­rał się, że lu­dzie pra­cu­ją na swych grun­tach, ci przy­najm­niej, któ­rzy je mają.

Na dźwięk gło­su pies dźwi­gnął się przy­bie­ra­jąc dziw­ną po­stać, jak gdy­by tę­żał i cały sta­wał się tyl­ko sztyw­nym kość­cem. Pod­szedł nie­uf­nie i, da­jąc wy­raz swej psiej wier­no­ści, sta­nął za pa­nem z no­sem przy sa­mych jego łyd­kach.

– A wy – spy­tał Pey­rol – nie ma­cie grun­tu?

Czło­wiek na­my­ślał się, nim od­po­wie­dział:

– Ja mam łódź.

Pey­rol za­in­te­re­so­wał się, a ów ob­ja­śnił, że ma łódź na sło­nym je­zio­rze, tej wiel­kiej płach­cie ciem­nej wody, le­żą­cej spo­koj­nie mię­dzy dwie­ma wiel­ki­mi za­to­ka­mi nie­spo­koj­ne­go mo­rza. Pey­rol wy­ra­ził zdzi­wie­nie, na co komu się zda łódź na ta­kiej wo­dzie.

– Są tam ryby – po­wie­dział czło­wiek.

– A czy ta łódź to wszyst­ko, co po­sia­da­cie na zie­mi? – py­tał Pey­rol.

Mu­chy brzę­cza­ły, mu­li­ca zwie­si­ła łeb ru­sza­jąc usza­mi i oga­nia­jąc się le­ni­wie cien­kim ogo­nem.

– Mam coś w ro­dza­ju cha­ty, tam w dole, na brze­gu la­gu­ny, i jed­ną czy dwie sie­ci – wy­znał.

Pey­rol spoj­rzał z wierz­chow­ca na zie­mię.

– I tego psa – do­dał uzu­peł­nia­jąc w ten spo­sób spis in­wen­ta­rza.

Zno­wu czło­wiek od­po­wie­dział nie od razu:

– To mój to­wa­rzysz.

Pey­rol sie­dział w sio­dle po­waż­nie jak sę­dzia.

– Ma­jąc tyl­ko tyle trud­no się utrzy­mać – wy­po­wie­dział się wresz­cie. – Ale!… Czy nie ma tu ja­kiej go­spo­dy, ka­wiar­ni, ja­kie­goś miej­sca, gdzie moż­na by się za­trzy­mać na je­den dzień? Mó­wio­no mi tam, w głę­bi kra­ju, że jest tu taki za­jazd.

– Po­ka­żę go panu – rzekł czło­wiek wra­ca­jąc na miej­sce, gdzie przed­tem sie­dział, i pod­no­sząc z zie­mi duży, pu­sty kosz. Ru­szy­li. Dro­gę po­ka­zy­wał ry­bak, za nim po­dą­żał pies ze zwie­szo­nym py­skiem i spusz­czo­nym ogo­nem, na ostat­ku zaś Pey­rol kuk­sa­jąc pię­ta­mi po bo­kach in­te­li­gent­ną, zda­ją­cą się wszyst­ko prze­wi­dy­wać mu­li­cę. Na rogu przy ostat­nim z do­mostw stał sta­ry krzyż drew­nia­ny osa­dzo­ny w kwa­dra­to­wym blo­ku ka­mien­nym. Sa­mot­ny ry­bak z la­gu­ny Pe­squ­iers wska­zał na bocz­ną ścież­kę, gdzie wzgó­rza u krań­ca pół­wy­spu two­rzy­ły płyt­ki wą­wóz. Chy­li­ły się tam na ho­ry­zon­cie krzy­we so­sny; w sa­mym wą­wo­zie ma­ja­czy­ły srebr­na­we kępy oliw­nych sa­dów, a wy­żej – dłu­ga, żół­ta ścia­na, za któ­rą ster­cza­ły cy­pry­sy i czer­wo­ne da­chy bu­dyn­ków, na­le­żą­cych praw­do­po­dob­nie do far­my.

– Czy mnie tam przyj­mą?

– Tego nie wiem. Mają dużo miej­sca, to pew­ne. Po­dróż­nych tu nie ma. Lecz jeść tam daw­niej da­wa­li. Niech pan wstą­pi tyl­ko. Choć­by na­wet jego nie było w domu, far­mer­ka jest na pew­no i poda panu. Ona jest stąd, tu się uro­dzi­ła. Wszyst­ko o niej wie­my.

– Co to za ko­bie­ta? – spy­tał oby­wa­tel Pey­rol, na któ­rym kąt ten na pierw­szy rzut oka zro­bił miłe wra­że­nie.

– Hm, wstą­pi pan, to pan zo­ba­czy. Jest mło­da.

– A go­spo­darz? – spy­tał Pey­rol. Do­strzegł błysk w pod­nie­sio­nych nań ciem­nych, z lek­ka spło­wia­łych oczach prze­wod­ni­ka. – Cze­go mi się tak przy­glą­da­cie? Prze­cież nie je­stem czar­no­skó­ry.

Ów uśmiech­nął się, uka­zu­jąc wśród si­we­go za­ro­stu uzę­bie­nie rów­nie kom­plet­ne jak uzę­bie­nie Pey­ro­la. Za­cho­wa­niem swym zdra­dzał pew­ne za­kło­po­ta­nie, bez śla­du jed­nak nie­przy­ja­znych uczuć. Bą­kał coś pod no­sem, a Pey­rol wy­wnio­sko­wał, że to ob­ro­śnię­te, spa­lo­ne słoń­cem, bose in­dy­wi­du­um, to mi­zer­ne stwo­rze­nie ludz­kie, któ­re miał przed strze­mie­niem, po­wzię­ło pew­ne pa­trio­tycz­ne po­dej­rze­nia co do jego oso­by. Nie­sły­cha­ne! W gło­wie mu się to nie mie­ści­ło. Za­py­tał su­ro­wo swe­go prze­wod­ni­ka, czy wy­glą­dem przy­po­mi­na szczu­ra lą­do­we­go ja­kie­go­kol­wiek ro­dza­ju. Za­klął siar­czy­ście, nie tra­cąc jed­nak nic z god­no­ści wła­ści­wej ty­po­wi, ry­som i struk­tu­rze swe­go cia­ła.

– Na ary­sto­kra­tę pan nie wy­glą­da, ale nie wy­glą­da pań też na far­me­ra ani na kra­ma­rza, ani na pa­trio­tę.

Ta­kie­go jak pan nie wi­dzia­no tu od daw­na, od bar­dzo daw­na. Wy­glą­da pan na ko­goś, o kim le­d­wie śmiem wspo­mnieć. Pan mógł­by być księ­dzem.

Pey­rol na swej mu­li­cy znie­ru­cho­miał ze zdu­mie­nia. „Czy ja śnię?” – za­py­tał się w du­chu. – Zwa­rio­wa­li­ście chy­ba – prze­mó­wił. – Nie wie­cie, co mó­wi­cie. Nie wstyd wam?

– A jed­nak – upie­rał się ry­bak w do­brej wie­rze – przed dzie­się­ciu laty wi­dzia­łem jed­ne­go z ga­tun­ku zwa­ne­go bi­sku­pa­mi, któ­ry miał ku­bek w ku­bek taką twarz jak pan.

Pey­rol mimo woli prze­su­nął ręką po twa­rzy. Co w niej być mo­gło? Nie przy­po­mi­nał so­bie, by kie­dy­kol­wiek w ży­ciu wi­dział bi­sku­pa. Prze­wod­nik jed­nak ucze­pił się tej my­śli, gdyż zmarsz­czył brwi i mruk­nął:

– Zu­peł­nie jak tam­ci… Pa­mię­tam do­sko­na­le… To nie tak daw­no. Nie­któ­rzy z nich wciąż jesz­cze kry­ją się po wsiach przed pa­trio­ta­mi, któ­rzy na nich dłu­go po­lo­wa­li.

Po­wie­trze było nie­ru­cho­me. Żywy ogień le­ciał z nie­ba na ska­ły, ka­mie­nie i krza­ki. Mu­li­ca z re­pu­bli­kań­ską su­ro­wo­ścią gar­dząc staj­nią, od­le­głą o ja­kie sto dwa­dzie­ścia łok­ci, spu­ści­ła łeb, stu­li­ła na­wet uszy i drze­ma­ła w naj­lep­sze, ni­czym na środ­ku pu­sty­ni. Pies u nóg swe­go pana ska­mie­niał i z no­sem przy zie­mi zda­wał się rów­nież po­grą­żo­ny w śpiącz­ce. Pey­rol za­padł w głę­bo­ką me­dy­ta­cję, a ry­bak z la­gu­ny ocze­ki­wał na roz­pro­sze­nie swych po­dej­rzeń bez­na­mięt­nie i bo­daj z za­sty­głym na ustach iro­nicz­nym gry­ma­sem gdzieś w gę­stwi­nie bro­dy. Rap­tem fi­zjo­no­mia Pey­ro­la roz­ja­śni­ła się. Roz­wią­zał pro­ble­mat; przy­dźwięk tro­ski drżał jed­nak w jego gło­sie.

– Ba, nic na to nie po­ra­dzę – rzekł. – Na­uczy­łem się go­lić od An­gli­ków. Pew­nie o to cho­dzi.

Na wspo­mnie­nie An­gli­ków ry­bak nad­sta­wił uszu.

– Nie wia­do­mo, gdzie oni so­bie te­raz wszy­scy po­szli – za­uwa­żył pod no­sem. – Jesz­cze trzy lata temu wiel­kie ich okrę­ty uwi­ja­ły się do­ko­ła wy­brze­ży. Cią­gle się ich wi­dzia­ło; wal­czy­li też i na lą­dzie, wszę­dze do­ko­ła Tu­lo­nu. Po­tem w cią­gu ty­go­dnia czy dwóch trach! – nie było ni­ko­go. Wy­nie­śli się, dia­bli wie­dzą do­kąd. Ale może pan wie?

– O tak! – po­twier­dzi! Pey­rol. – Wiem wszyst­ko o An­gli­kach, niech was o to gło­wa nie boli.

– Mnie o to gło­wa nie boli. To panu wy­pa­da dwa razy po­my­śleć, co – po­wie­dzieć tam, to zna­czy go­spo­da­rzo­wi far­my.

– Nie jest on na pew­no lep­szym ode mnie pa­trio­tą, choć mam ogo­lo­ną twarz – od­parł Pey­rol. – Dziw­ne to się wy­da­je tyl­ko ta­kie­mu jak wy dzi­ku­so­wi.

Z nie­spo­dzie­wa­nym wes­tchnie­niem prze­wod­nik usiadł u stóp krzy­ża; pies ze­szedł nie­zwłocz­nie co­kol­wiek z dro­gi i, zwi­nąw­szy się w kłę­bek, przy­wa­ro­wał mię­dzy kę­pa­mi tra­wy.

– Wszy­scy tu je­ste­śmy dzi­ku­sa­mi – rzekł wy­nędz­nia­ły ry­bak z la­gu­ny. – Lecz go­spo­darz tej far­my jest praw­dzi­wym pa­trio­tą z mia­sta. Gdy­by pan po­je­chał do Tu­lo­nu i za­py­tał lu­dzi, po­wie­dzie­li­by panu. On pierw­szy za­jął się wznie­sie­niem gi­lo­ty­ny, gdy oczysz­cza­no mia­sto od wszel­kie­go ro­dza­ju ary­sto­kra­tów, jesz­cze przed przyj­ściem An­gli­ków. Po ich wy­gna­niu ro­bo­ty tej było tyle, że gi­lo­ty­na nie mo­gła wy­star­czyć. Więc mu­sie­li za­bi­jać zdraj­ców na uli­cy, w piw­ni­cach i łóż­kach. Tru­py męż­czyzn i ko­biet le­ża­ły ku­pa­mi wzdłuż na­brze­ży. Ta­kich jak on było spo­ro, zwa­no ich krwio­pij­ca­mi. Cóż, był wśród nich jed­nym z pierw­szych. Mó­wię panu szcze­rą praw­dę.

Pey­rol ski­nął gło­wą.

– Już my się do­ga­da­my – po­wie­dział. Nim zdą­żył ująć lej­ce i za­bęb­nić pię­ta­mi, mu­li­ca, jak gdy­by tyl­ko cze­ka­ła na te sło­wa, ru­szy­ła ścież­ką.

Nie mi­nę­ło i pięć mi­nut, gdy Pey­rol zsiadł ze swe­go wierz­chow­ca przed fron­tem ni­skiej i dłu­giej przy­bu­dów­ki wy­so­kie­go domu z nie­wie­lo­ma okna­mi. Od wę­głów przy­bu­dów­ki bie­gły mury z ka­mie­nia od­gra­dza­jąc wi­docz­nie prócz po­dwó­rza jed­no czy dwa pola. Otwar­ta bra­ma pro­wa­dzi­ła na lewo, lecz Pey­rol zsiadł u drzwi domu, przez któ­re wszedł do pu­stej izby o chro­po­wa­tych, po­bie­la­nych ścia­nach, gdzie sta­ło tyl­ko parę krze­seł i sto­łów, i któ­ra, są­dząc z wy­glą­du, mo­gła słu­żyć za wiej­ską ka­wiar­nię. Za­stu­kał knyk­ciem w stół. Mło­da ko­bie­ta w fi­chu na szyi, w suk­ni w bia­łe i czer­wo­ne pasy, bru­net­ka o pą­so­wych ustach, uka­za­ła się w drzwiach pro­wa­dzą­cych do wnę­trza domu.

– Bon­jo­ur, ci­toy­en­ne! – po­zdro­wił Pey­rol.

Tak była zdzi­wio­na nie­zwy­kłym wy­glą­dem go­ścia, że od­szep­nę­ła mu tyl­ko:

– Bon­jo­ur.

Po chwi­li jed­nak po­de­szła bli­żej z wy­ra­zem ocze­ki­wa­nia. Oby­wa­tel Pey­rol za­uwa­żył wów­czas, jak do­sko­na­ły ma owal twa­rzy, jak pięk­ną płeć, gład­kie po­licz­ki, bia­łą szy­ję, i aż gwizd­nął z ci­cha przez zęby.

– Pić mi się chce, oczy­wi­ście – prze­mó­wił – ale przede wszyst­kim chciał­bym wie­dzieć, czy mogę się za­trzy­mać.

Drgnął sły­sząc stuk pod­ków, lecz ko­bie­ta go uspo­ko­iła.

– Mu­li­ca idzie do szo­py. Zna dro­gę. Co do pań­skie­go za­trzy­ma­nia się, to go­spo­darz bę­dzie tu za chwi­lę. Nikt tu nie bywa. A na jak dłu­go za­mier­za­cie się za­trzy­mać?

Sta­ry włó­czę­ga mor­ski wpa­trzył się w nią ba­daw­czo.

– Praw­dę mó­wiąc, ci­toy­en­ne, na za­wsze, je­śli tak rzec moż­na.

Uśmiech­nę­ła się, aż zęby jej za­lśni­ły, lecz bez śla­du we­so­ło­ści, bez ja­kiej­kol­wiek zmia­ny w wy­ra­zie oczu, któ­re błą­dzi­ły usta­wicz­nie po pu­stej izbie, jak gdy­by Pey­rol przy­był oto­czo­ny świ­tą cie­ni.

– To tak jak ja – po­wie­dzia­ła.. – Spę­dzi­łam tu dzie­ciń­stwo.

– I te­raz pra­wie wy­glą­da­cie na dziec­ko – rzekł Pey­rol pa­trząc na nią z uczu­ciem, któ­re nie było już zdzi­wie­niem ani cie­ka­wo­ścią, lecz zda­wa­ło się tkwić w sa­mej jego pier­si.

– Czy je­ste­ście pa­trio­tą? – za­py­ta­ła, wciąż nie spusz­cza­jąc z oka nie­wi­dzial­ne­go to­wa­rzy­stwa w izbie.

Pey­ro­la, któ­ry są­dził, że „na­resz­cie od­cze­pił się od tego prze­klę­te­go głup­stwa”, złość wzię­ła i przez chwi­lę nie wie­dział, co od­po­wie­dzieć; – Je­stem Fran­cu­zem – wy­pa­lił szorst­ko.

– Ar­let­to! – za­brzmiał z wnę­trza domu przez otwar­te drzwi głos sta­rej ko­bie­ty.

– Co ta­kie­go? – od­po­wie­dzia­ła uprzej­mie.

– Na po­dwó­rzu jest osio­dła­na mu­li­ca.

– Do­brze. Gość jest tu­taj. – Oczy jej, któ­re na chwi­lę się za­trzy­ma­ły, znów za­czę­ły błą­dzić do­ko­ła izby i sie­dzą­ce­go bez ru­chu Pey­ro­la. Zbli­ży­ła się o krok do nie­go i za­py­ta­ła ci­cho po­uf­nym to­nem:

– Czy no­si­li­ście kie­dy gło­wę ko­bie­ty na ostrzu piki?

Pey­rol, któ­ry był świad­kiem wie­lu bi­tew, rze­zi na lą­dzie i mo­rzu, zdo­by­wa­nia miast sztur­mem przez dzi­kich wo­jow­ni­ków, któ­ry sam za­bi­jał w ata­ku i obro­nie, w pierw­szej chwi­li za­po­mniał ję­zy­ka w gę­bie, po­tem zaś od­po­wie­dział z go­ry­czą:

– Nie. Wiem, że są lu­dzie, któ­rzy się tym cheł­pią. Py­szał­ki o ka­mien­nym ser­cu. Ale cóż to wszyst­ko was może ob­cho­dzić?

Nie słu­cha­ła, chwy­ta­jąc dol­ną war­gą rów­ny­mi gór­ny­mi zę­ba­mi i bez ustan­ku to­cząc oczy­ma.

Rap­tem Pey­rol przy­po­mniał so­bie krwio­żer­cze­go ty­gry­sa ludu. Jej mąż? Czy moż­li­we?… Dla­cze­go nie? Być może. Skąd mógł wie­dzieć – on, obcy? Czuł, że nie po­tra­fi od­po­wie­dzieć na to py­ta­nie. Wzrok jej uchwy­cić? Rów­nie do­brze mógł­by pró­bo­wać uchwy­cić rę­ko­ma wi­ją­cą się w lo­cie mewę. Ro­bi­ła zresz­tą wra­że­nie wol­ne­go, nie­uchwyt­ne­go pta­ka mor­skie­go. Lecz Pey­rol umiał być cier­pli­wy, ce­cho­wa­ła go bo­wiem cier­pli­wość sta­no­wią­ca czę­sto tyl­ko pew­ną od­mia­nę od­wa­gi. Zna­ny był z tego. Wła­ści­wość ta, przy­da­ła mu się w wie­lu nie­bez­piecz­nych oko­licz­no­ściach. Razu pew­ne­go oca­li­ła mu ży­cie. Tak, tyl­ko cier­pli­wość, nic in­ne­go. A te­raz miał czas. Mógł cze­kać. Więc cze­kał. I na­gle, jak gdy­by oswo­jo­na jego cier­pli­wo­ścią, dziw­na ta isto­ta spu­ści­ła oczy, przy­stą­pi­ła doń zu­peł­nie bli­sko i po­czę­ła wo­dzić pal­cem po wy­ło­gach jego kur­ty, zu­peł­nie jak dziec­ko.

Pey­rol omal nie wy­krzyk­nął ze zdu­mie­nia, po­wstrzy­mał się jed­nak od ja­kie­go­kol­wiek ru­chu, nie­mal od­dech mu za­par­ło. Opa­no­wa­ło go ła­god­ne, nie­okre­ślo­ne wzru­sze­nie. Nie pod­nio­sła nań oczu, a że czar­ne rzę­sy na kształt cie­nia le­ża­ły na jej bia­łych po­licz­kach, więc nie mu­siał się si­lić na uśmiech. Gdy spły­nę­ła zeń fala pierw­sze­go wra­że­nia, na­wet prze­stał się dzi­wić. Wpra­wił go bo­wiem w zdu­mie­nie nie spo­sób po­stę­po­wa­nia tej dziw­nej isto­ty, lecz jej rap­tow­ny ruch.

– Tak. Mo­że­cie po­zo­stać. Są­dzę, że bę­dzie­my przy­ja­ciół­mi. Opo­wiem wam o re­wo­lu­cji.

Przy tych sło­wach Pey­rol, czło­wiek z krwa­wą prze­szło­ścią, uczuł coś w ro­dza­ju zim­na u na­sa­dy gło­wy.

– Po co? – spy­tał.

– Tak być musi – po­wie­dzia­ła i ty­łem cof­nę­ła się o parę kro­ków, po­tem, wciąż ze spusz­czo­ny­mi ocza­mi, od­wró­ci­ła się i wy­szła z po­ko­ju lek­ko, rzekł­byś, nie do­ty­ka­jąc zie­mi sto­pa­mi. Znik­nę­ła mo­men­tal­nie. Za­pa­trzo­ny w otwar­te drzwi kuch­ni Pey­rol za­uwa­żył w nich po chwi­li gło­wę star­szej ko­bie­ty w ko­lo­ro­wej chu­ście. Była sma­gła. Wy­glą­da­ła ku nie­mu ze stra­chem.

– Pro­szę o bu­tel­kę wina! – krzyk­nął.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: