Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Korytarzem w mrok - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Korytarzem w mrok - ebook

Przez tę książkę będziesz spać przy zapalonym świetle!!

Blackwood to nietypowa szkoła – mroczne korytarze, kręte schody, pokoje pełne antyków. Kit od pierwszej chwili w nowym miejscu czuje niepokój. Wkrótce zaczyna mieć dziwne sny, a jej listy do bliskich pozostają bez odpowiedzi. Czy pogłoski o duchach nawiedzających to miejsce są prawdziwe? I dlaczego Kit, przeciętna uczennica, zdała egzaminy do Blackwood, a jej bardzo zdolna przyjaciółka nie została przyjęta? Razem z koleżankami postanawia rozwiązać tajemniczą zagadkę szkoły.

Nie lubisz swojej szkoły? Przy Blackwood wyda ci się placem zabaw!

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-160-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Jechali od świtu, ale przez ostatnie dwie godziny – odkąd opuścili autostradę i skręcili w wijącą się pośród pagórków drogę – Kit Gordy spała. Może raczej przysypiała – była na wpół świadoma, czuła zakręty drogi i ciepło wrześniowego słońca padającego przez okno na jej głowę, słyszała dochodzące z przodu dwa głosy: wysoki, śpiewny matki oraz niski, spokojny Dana.

Siedziała z głową wspartą o zagłówek i miała zamknięte oczy. Dzięki temu nie musiała brać udziału w rozmowie. „Nie będę z nimi gadać – powiedziała sobie. – Nie mam im nic do powiedzenia”.

Kiedy jednak samochód się zatrzymał, nie mogła się powstrzymać i otworzyła oczy. Zobaczyła, że matka patrzy na nią przez ramię.

– Hej, śpiochu – odezwała się pani Rolland. – Straciłaś piękne widoki… pastwisk, strumieni i wzgórz. Jak z albumu.

– Tak? – zapytała Kit obojętnie. Wyprostowała się i wyjrzała przez okno. – Zatrzymaliśmy się, żeby zatankować?

– Tak, i żeby spytać o drogę – wyjaśnił Dan Rolland. – Według mapy to powinno być Blackwood Village, chociaż nigdzie nie ma żadnego drogowskazu. Szkoła musi być już niedaleko. Madame Duret pisała w liście, że to z dziesięć mil¹ za miasteczkiem.

Stacja benzynowa była mała, z jednym jedynym dystrybutorem i jednym pracownikiem, którego widać było przez otwarte drzwi – siedział z nogami opartymi o kasę i czytał jakieś czasopismo. Kit spojrzała w głąb wąskiej ulicy, przy której znajdowały się sklepy: apteka, spożywczy, z towarami żelaznymi i z modnymi upominkami leżącymi na wystawie.

– To jakaś straszna dziura – zauważyła Kit. – Nie ma nawet kina.

– Całkiem tu ładnie – sprzeciwiła się pani Rolland. – Wychowałam się w takim miasteczku i było wspaniale; żadnego hałasu, pośpiechu, wszyscy się znali. Nie sądziłam, że takie miejsca jeszcze istnieją.

– Po powrocie z Europy – włączył się Dan – może takie znajdziemy. Żeby w nim zamieszkać. – Mówił pogodnym tonem – fałszywie pogodnym, pomyślała Kit – jakby występował w niedzielnym popołudniowym programie telewizyjnym. Ale matka najwyraźniej była innego zdania. Uśmiechnęła się i przechyliła głowę jak dziewczynka, chociaż miała już zmarszczki w kącikach oczu i srebrne nitki w ciemnych włosach.

– Naprawdę? – spytała. – A twoja praca, Dan?

– W małych miasteczkach też potrzebują prawników. Poza tym mogę rzucić prawo i otworzyć w Blackwood Village kino.

Roześmiali się oboje, a Kit odwróciła głowę.

– Ale zadupie! – mruknęła znowu. – I ja mam tu spędzić cały rok! Nie wytrzymam tyle.

– Nie martwiłbym się tym. – Z głosu Dana zniknęła pogoda. – Wątpię, żebyś często bywała w miasteczku. Twoje życie będzie się raczej kręcić wokół szkoły.

Nacisnął klakson. Pracownik stacji benzynowej podniósł głowę, zorientował się, o co chodzi, i powoli odłożył czasopismo na ladę. Przeciągnął się, ziewnął i wreszcie wstał, żeby niechętnie podejść do samochodu.

– Chce pan paliwa? Może pan sam zatankować i zapłacić w środku.

– Dobrze – odparł Dan. – Ale chciałem też zapytać o drogę. Jak znaleźć Blackwood, szkołę dla dziewcząt?

– To gdzieś tutaj? – Facet wyglądał na zdziwionego.

– To szkoła z internatem, prowadzona przez niejaką madame Duret. Adres pocztowy to Blackwood Village, ale kompleks szkolny znajduje się podobno poza miasteczkiem. To był kiedyś prywatny dom, należał do kogoś o nazwisku Brewer.

– A, dom Brewera! – Facet pokiwał głową. – Tak, jasne, wiem, gdzie to jest. Rzeczywiście, słyszałem, że to miejsce kupiła jakaś cudzoziemka. Wynajęła w lecie ludzi, żeby doprowadzili budynek do porządku, naprawili dach, wyrównali teren. Chyba zatrudniła do kuchni córkę Boba Cullera.

– Może nam pan powiedzieć, jak tam dojechać? – zapytał cierpliwie Dan.

– To łatwe. Proszę jechać prosto tą drogą, aż do końca miasteczka i dalej na wzgórza. Po lewej stronie zobaczą państwo prywatną drogę.

Odwrócił się i wszedł do środka; Kit westchnęła, znowu odchylając głowę na oparcie.

– Kochanie, proszę. – Matka odwróciła się i spojrzała na nią z troską. – Daj tej szkole szansę. Na zdjęciach wygląda ślicznie: stary dom, staw i drzewa, a madame Duret wydawała się taka urocza, kiedy spotkaliśmy się z nią na wiosnę. Wtedy nie miałaś nic przeciwko temu, żeby się tam uczyć.

– Bo myślałam, że będzie ze mną Tracy – wyjaśniła Kit. – Nie rozumiem, dlaczego nie mogę pojechać z wami do Europy. Nie będę wam przeszkadzać. Mam już szesnaście lat. Potrafię się sobą zająć.

– Kit, dosyć tego. – W głosie Dana zabrzmiał ostry ton. – Już o tym rozmawialiśmy. Wiem, że twoja pozycja w rodzinie jest inna niż większości dziewcząt; byłyście same i matka traktowała cię bardziej jak partnera niż dziecko. Masz silną wolę, jesteś niezależna i przyzwyczaiłaś się do wywierania presji. Ale w podróż poślubną z nami nie pojedziesz.

– Ale dlaczego… – zaczęła Kit. Dan jej przerwał.

– Koniec z tym. Martwisz matkę.

Wysiadł z samochodu, zatankował paliwo i poszedł za nie zapłacić. Kit i jej matka siedziały w milczeniu. Po powrocie do wozu Dan uruchomił silnik. Wyjechali na drogę, minęli sklepy i białe domki za następną przecznicą. Przebyli most na wąskiej rzece, która płynęła wartko po szarych kamieniach. Wreszcie zostawili miasteczko za sobą i wjechali między pagórki.

Pola przeszły w las, który gęstniał stopniowo. Gałęzie drzew, ciemne i nadal pachnące latem, splatały się nad drogą. „Są jak strażnicy – pomyślała Kit. – Strzegą czegoś”.

Ponieważ dorastała w mieście, nie miała styczności z przyrodą. Widywała tylko drzewa w parku i tych kilka niskich, rachitycznych przed biblioteką publiczną. Zmieniały się wraz z porami roku; wiosną ich liście były jędrne, jasnozielone, latem zaczynały więdnąć, a jesienią schły i opadały.

Drzewa, które teraz mijali, były inne: dzikie, obce, żyjące własnym życiem. Górskie drzewa.

– Nigdzie nie jest piękniej niż jesienią na północy stanu Nowy Jork – orzekła matka Kit, kiedy pocztą przyszedł folder reklamowy Blackwood. – To idealna szkoła. Mała, wybrani uczniowie, indywidualne zajęcia z muzyki i sztuki, różne przedmioty dodatkowe, których nie ma w publicznych szkołach średnich. Po Blackwood, Kit, dostaniesz się do każdego college’u w kraju.

– A ta madame Duret ma imponujące wykształcenie – dorzucił Dan, czytając folder. – Była właścicielką i dyrektorką szkoły żeńskiej w Londynie, a wcześniej w Paryżu. I doskonale zna się na sztuce. Pamiętam, że kiedyś czytałem o niej artykuł w „Newsweeku”. Jeden z obrazów, które gdzieś odkryła, okazał się na aukcji oryginałem Vermeera.

– To by zainteresowało Tracy – zauważyła Kit. Jej najlepsza przyjaciółka, Tracy Rosenblum, uważała się za malarkę.

– Ciekawa jestem – zaczęła z namysłem matka – czy Rosenblumowie nie chcieliby wysłać tam Tracy. Z pewnością stać ich na to, a wy jesteście przecież jak papużki nierozłączki.

– Myślisz, że mogliby to zrobić? – Entuzjazm Kit od razu wzrósł. Przyjaźniła się z Tracy od podstawówki. Szkoła z internatem nie byłaby taka zła, gdyby Tracy też do niej poszła.

Dlatego też przez sześć tygodni nie protestowała, godząc się na wszystko – małżeństwo matki z Danem, ich plany, żeby spędzić miesiąc miodowy w Europie, mnóstwo egzaminów, będących warunkiem przyjęcia do Blackwood – była bowiem pewna, że wkrótce ucieknie od tego wszystkiego ze swoją najlepszą przyjaciółką.

A potem przyszło zawiadomienie, że Tracy nie została przyjęta. Dla Kit zawalił się cały świat.

– Nie pojadę tam! – zbuntowała się. – Bez Tracy nie będzie żadnej zabawy.

Tym razem jednak po raz pierwszy w życiu spotkała się z takim samym uporem i stanowczością, jakimi sama się cechowała.

– Oczywiście, że pojedziesz – odpowiedział stanowczo Dan. – Znajdziesz tam nowe koleżanki. Znając cię, wcale bym się nie zdziwił, gdybyś już tydzień po przyjeździe została przewodniczącą komitetu uczniowskiego. – Mówił to z uśmiechem, ale tonem, który wykluczał jakąkolwiek dyskusję.

Kit liczyła jeszcze na to, że matka wybawi ją od tej konieczności, ale nadzieja ta gasła z każdą pokonaną tego dnia milą. Byli już na ostatnim etapie podróży; od Blackwood dzieliło ich zaledwie kilka minut drogi. Nie było już odwrotu; należało pogodzić się z nieuniknionym.

O mało nie przeoczyli drogi, bo była bita. Dan wcisnął hamulec i zatrzymał samochód, a następnie go cofnął.

– Czy to tutaj? – zapytał, marszcząc czoło. – Nie ma żadnej tablicy. Można by się spodziewać jakiegoś znaku, jakiejś informacji dla przyjezdnych.

– Pojedźmy tą drogą – zaproponowała matka Kit. – Przejechaliśmy już z dziesięć mil i nie znaleźliśmy innej.

– Chyba nie mamy nic do stracenia. – Dan skręcił i Kit poczuła, że koła zapadają się nieznacznie w żyzną, wilgotną ziemię.

Przebyli powoli kilka jardów²; później droga zakreśliła łuk i nagle otoczyły ich drzewa. Można było odnieść wrażenie, że autostrada, którą jechali, nigdy nie istniała, bo znaleźli się w chłodnym, mrocznym świecie. Dobiegał ich jedynie szum liści oraz dziki, słodki zapach ziemi i lasu.

– To chyba nie tu – rzucił Dan.

Mimo to jechali dalej. Droga wiła się, wznosiła i zakręcała. Nagle przejechali przez otwartą bramę w wysokim parkanie zwieńczonym szpikulcami. Pod kołami zachrzęścił żwir.

– To jednak tutaj! – zawołała Kit, tak zaskoczona, że odzyskała mowę. – Jest tablica… To Blackwood.

Na chwilę zapomniała, że nie chce tu być, i chłonęła szeroko otwartymi oczami roztaczający się przed nimi widok. Na lekkim wzniesieniu stał budynek, którego nie zobaczyłaby w najdziwniejszych snach.

Był wysoki, dwupiętrowy, z czarnym, łupkowym i wyjątkowo spadzistym dachem. Ściany zbudowano z szarych kamieni różnej wielkości i kształtu, ułożonych tak, że pasowały do siebie jak elementy dziecięcej układanki. Po obu stronach potężnych drzwi stały kamienne lwy, a między nimi znajdowały się schody wykonane z tego samego budulca. Na pierwszym piętrze uwagę zwracało głęboko osadzone okno witrażowe. Pozostałe okna były już zwyczajnej konstrukcji, ale w przedwieczornym słońcu wyglądały tak, jakby szalały za nimi pomarańczowe płomienie.

– Dobry Boże! – wykrzyknął Dan i gwizdnął z cicha. – Nic nie tracisz, nie jadąc z nami do Europy, Kit. Będziesz mieszkała w zamku!

– W folderze wyglądało to inaczej – zauważyła Kit. – Prawda?

Próbowała sobie przypomnieć zdjęcie szkoły, które tam zamieszczono, ale jakoś jej się to nie udało. Miała wrażenie, że przedstawiało ono całkiem zwyczajny budynek, duży, owszem, jak to szkoła, ale niewyróżniający się niczym szczególnym.

– Zdjęcie nie oddaje w pełni wyglądu tego miejsca – odparła matka. – I pomyśleć, że kiedyś była to prywatna rezydencja! Trudno sobie wyobrazić, jacy ludzie tu mieszkali, tak daleko od miasteczka, wśród wzgórz.

Dan wrzucił jedynkę. Ruszyli podjazdem.

Nie wiadomo dlaczego Kit wydało się, że w ogóle nie posuwają się naprzód. Wiedziała, że to złudzenie optyczne wynikające z kąta widzenia oraz z tego, że jechali po łuku. Samochód zdawał się stać w miejscu, a budynek rósł, wyciągając szare ramiona, aby ich objąć. Kit nie mogła oderwać wzroku od świecących okien, które tańczyły przed nią jak setki miniaturowych słońc. Zadrżała, bo poczuła w sercu lodowaty chłód.

– Mamo… – zaczęła cicho i powtórzyła głośniej. – Mamo?

– Tak, kochanie? – Matka odwróciła głowę, żeby na nią spojrzeć.

– Nie chcę tu zostać – powiedziała Kit.

– Posłuchaj – odezwał się Dan ze zniecierpliwieniem. – Nie ma sensu do tego wracać. Nie zabierzemy cię za granicę i koniec dyskusji. Musisz się z tym pogodzić, Kit. Twoja matka i ja…

– Nie o to chodzi – odparła Kit szczerze. – Nieważne, gdzie zostanę, Dan. Kiedy wyjedziecie, wrócę do miasta i zamieszkam u Rosenblumów. Albo pojadę do innej szkoły z internatem. Na pewno jest mnóstwo takich, do których mnie przyjmą.

– Co się stało, kochanie? – zapytała matka z niepokojem. – To dziwne miejsce, ale naprawdę ładne. Przyzwyczaisz się. Zanim się obejrzysz, poczujesz się tu u siebie, jak w trzydziestceszóstce.

– Nigdy nie poczuję się tutaj jak u siebie! – zaprotestowała Kit. – Nie wyczuwasz tego, mamo? To miejsce ma w sobie coś… – Nie mogła znaleźć właściwego słowa, więc zamilkła, a dom nadal rósł przed nimi.

Dan zatrzymał samochód, wysiadł i obszedł go, żeby otworzyć drzwi.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił. – Wyskakujcie. Przywitamy się z madame Duret, a potem wrócę po bagaże.

I wtedy Kit znalazła słowo, którego szukała. Ten dom miał w sobie coś złowieszczego.Rozdział 2

Kobieta, która otworzyła drzwi, była cała szara. Jej spięte w ciasny kok włosy były jak szara słoma, a oczy miała bystre jak u szarej myszy. Nosiła szarą długą sukienkę, a na niej biały wykrochmalony fartuch.

Szybko obrzuciła wzrokiem Kit, jej matkę i wreszcie Dana. Przez chwilę wydawało się, że zamknie im drzwi przed nosem.

– Nazywam się Rolland – powiedział pospiesznie Dan, aby temu zapobiec. – To moja żona i jej córka, Kathryn Gordy. Madame Duret nas oczekuje.

– Dziś poniedziałek. – Szara kobieta mówiła z tak wyraźnym obcym akcentem, że trudno było ją zrozumieć. – Szkoła otwiera się dopiero jutro.

– Wiemy o tym – podjął Dan. – Uzgodniliśmy jednak, że Kit przyjedzie wcześniej. Żona i ja wyjeżdżamy jutro z kraju i musimy jeszcze dzisiaj wrócić na Wschodnie Wybrzeże.

– Dziś to niemożliwe – ponownie sprzeciwiła się kobieta. – Lekcje zaczynają się jutro.

– Lucretio! – Z głębi korytarza dobiegł surowy głos. – Spodziewamy się tych państwa!

Służąca usunęła się na bok i w drzwiach stanęła sama madame Duret, uśmiechając się na powitanie.

„Ani trochę się nie zmieniła” – pomyślała Kit, przypominając sobie dzień, w którym ją poznali. Było to w maju, madame przyjechała do miasta, żeby poddać Kit i Tracy egzaminom kwalifikacyjnym. Już wtedy wydawała się silną osobowością, a teraz, w Blackwood, wrażenie to się wzmogło.

Madame Duret była wysoką kobietą mierzącą mniej więcej pięć stóp i dziewięć albo dziesięć cali wzrostu³. Miała smagłą cerę i charakterystyczną twarz o wysokich kościach policzkowych. Wzrostu dodawały jej gęste ciemne włosy, które nosiła spięte wysoko, jak koronę. Surowy wyraz twarzy podkreślały ciemne brwi i prosty ostry nos. Najbardziej jednak przykuwały uwagę jej oczy. Były ciemne, głęboko osadzone i patrzyły z niemal fizycznie odczuwalną przenikliwością.

– Jak miło znowu państwa zobaczyć. – Miała niski, ładny głos z ledwie słyszalnym francuskim akcentem. – Proszę nam wybaczyć. W zeszłym tygodniu panowało tu w związku z przygotowaniami do przyjęcia dziewcząt takie zamieszanie, że nie miałam okazji uprzedzić Lucretii, iż jedna z nich przyjedzie wcześniej.

– Mamy nadzieję, że nie robimy kłopotu – odezwała się pani Rolland. – Jutro wyjeżdżamy. Nie było innej możliwości…

– Ależ oczywiście! Oczywiście! Proszę wejść do środka. Trafili państwo do nas bez problemu?

– Tak – odparł Dan. – Dopytaliśmy o drogę w miasteczku.

Podążyli za madame Duret w głąb korytarza o wysokim łukowym sklepieniu do ładnie urządzonego pokoju z kominkiem i dużym telewizorem.

– Proszę usiąść. – Wskazała im krzesła. – Co mogę państwu zaproponować? Kawę albo wino? A może po kieliszku sherry?

– Chętnie – powiedział Dan. – Ginny?

– Wspaniale – odparła matka. – Dziękuję. Madame Duret, to miejsce jest fantastyczne. Czy naprawdę był to kiedyś dom prywatny?

– O, tak – odrzekła madame. – Lucretio… – zwróciła się do drobnej szarej kobiety, która bezszelestnie pojawiła się w drzwiach, jakby w odpowiedzi na niesłyszalne wezwanie. – Przynieś, proszę, trzy kieliszki sherry i coca-colę. Napijesz się, Kathryn, prawda?

– Tak, poproszę – odparła nieśmiało Kit.

– Cała posiadłość – ciągnęła madame, ponownie zwracając się do Rollandów – należała do niejakiego Brewera, który zmarł przeszło dziesięć lat temu. Od tego czasu dom stał pusty. Ci, którzy odziedziczyli majątek, jacyś dalecy krewni z Zachodniego Wybrzeża, wystawili go na sprzedaż. Ale chętnych do kupna nie było, co nietrudno zrozumieć; nie jest to, jak państwo widzą, zwyczajny dom i gdy tak stał niezamieszkany, zyskał złą reputację. Przyjeżdżała tu na randki młodzież z miasteczka i po powrocie do domu opowiadała niestworzone historie o światłach w oknie i bezcielesnych postaciach unoszących się w ogrodzie. – Zaśmiała się i Rollandowie jej zawtórowali.

– Brzmi podniecająco – skomentowała matka Kit. – Już nie mogę się doczekać listów od córki, w których będzie opisywała swoje tutejsze przygody.

Rozmowa się urwała, ponieważ weszła Lucretia z tacą. Kit wzięła swoją colę, zadowolona, że może czymś zająć ręce. Straszliwe przeczucie, które ogarnęło ją na widok Blackwood, trochę osłabło, ale jego cień pozostał.

– Ile uczennic będzie w tym roku? – zapytała.

– Nigdy do końca nie wiadomo – odpowiedziała madame Duret. – Zawsze zdarza się kilka takich, które na myśl o rozstaniu z rodzicami nie wytrzymują i rezygnują. Jutro poznamy ostateczną liczbę. Osobiście uważam, że nauka w szkole poza domem to doświadczenie, które powinno stać się udziałem każdej młodej kobiety.

Rozmowa toczyła się dalej. Kit siedziała, popijając colę, i słuchała jednym uchem. Może kiedy budynek wypełnią młode głosy, śmiechy i rozmowy, zacznie się oglądanie telewizji, atmosfera w Blackwood się zmieni. Może, tak jak mówił Dan, wśród przybyłych znajdzie się taka, która jak Tracy będzie serdeczna, towarzyska i zawsze gotowa do zabawy.

Dan zerknął na zegarek.

– Nie lubię pośpiechu, ale mamy przed sobą długą drogę. Lepiej pójdę po bagaże Kit.

– Lucretia pokaże panu, gdzie je zanieść. – Madame Duret wstała z krzesła. – Gdy pan będzie zajęty bagażami, może zechce pani rozejrzeć się po Blackwood?

– Z przyjemnością – odpowiedziała matka Kit. – To fascynujący stary dwór. Musiała pani przeprowadzić gruntowny remont, prawda?

– Ależ nie – odrzekła madame, prowadząc gości w stronę korytarza. – Pierwotny budynek był dobrze zaprojektowany. Należało tylko przebudować sypialnie na piętrze, bo kiedyś wybuchł tam pożar. Kamienna konstrukcja ocalała, ale drewniana boazeria spłonęła i trzeba było wymienić umeblowanie. Starałam się jednak odtworzyć styl dawnych wnętrz.

Idąc korytarzem, wskazywała różne drzwi, niektóre zamknięte, inne otwarte.

– Pokój, który właśnie opuściłyśmy, to salon, czy też raczej salonik. Drzwi po prawej stronie prowadzą do mojego gabinetu, za nim zaś znajdują się pokoje, które zajmuję z synem, Jules’em. Dalej mieścił się apartament dla gości, który został przekształcony w mieszkania dla pracowników. Tu jest jadalnia, a po drugiej stronie kuchnia. Te drzwi prowadzą do klas. – Przystanęła przy jednych, otworzyła je i zapaliła światło. W kącie stał fortepian buduarowy, a pod przeciwległą ścianą znajdowały się różne instrumenty muzyczne. Umeblowania dopełniały stojaki, wygodne krzesła oraz duży i zaskakująco nowoczesny zestaw audio do nagrywania i odtwarzania.

– To, oczywiście, gabinet muzyczny – wyjaśniła madame Duret. – Masz zdolności muzyczne, Kathryn?

– Przez rok uczyłam się gry na pianinie – odparła Kit. – Kiedy miałam jedenaście lat. Nie mogę powiedzieć, żeby dobrze mi szło.

– Trzeba do tego cierpliwości – zauważyła matka. – A tobie nie chciało się ćwiczyć. Mam nadzieję, że w Blackwood skorzystasz z okazji, żeby podciągnąć się muzycznie. Muzykowanie będzie ci sprawiać przyjemność przez całe życie.

– Poświęcamy dużo czasu i wysiłku na studiowanie sztuki oraz rozwijanie zdolności artystycznych naszych dziewcząt – powiedziała madame Duret, wyłączając światło i zamykając drzwi. – Jeśli będziesz miała czas, na pewno polubisz buszowanie w naszej dużej bibliotece. Obrazy wiszące w całym domu to wyraz mojego hobby… Kolekcjonuję mało znane dzieła sławnych artystów. Ale wiem, że najbardziej chciałyby panie zobaczyć, gdzie zamieszka Kathryn.

U szczytu łukowatych schodów wisiało ogromne lustro. Korytarz na piętrze wydawał się w nim dwa razy dłuższy. Na jego końcu widać było witrażowe okno, zauważalne z podjazdu; wpadające przez nie światło rozjaśniało wnętrze wszystkimi kolorami tęczy.

Po obu stronach korytarza znajdowały się drzwi. Madame Duret zatrzymała się przed jednymi z nich, wyjęła z kieszeni spódnicy klucz i wetknęła do mosiężnego zamka. Przekręciła go, wyjęła i podała Kit.

– W Blackwood szanujemy sferę prywatną – oznajmiła. – Każda uczennica ma klucz do swojego pokoju, który powinna zamykać, kiedy z niego wychodzi. Tutaj, Kathryn, uwijesz swoje gniazdko.

Pchnęła drzwi. Kit usłyszała, że jej matce zaparło dech w piersiach. Sama też ze zdziwienia wciągnęła powietrze, bo pokój był szalenie stylowy.

Największy mebel stanowiło rzeźbione drewniane łóżko z dużym, aksamitnym, ciemnoczerwonym baldachimem. Obok niego stała szafka nocna, a na niej ozdobna lampa z marszczonym abażurem. Po obu stronach okna wisiały ciężkie złociste zasłony; pod przeciwległą ścianą stało biurko z orzecha, a nad nim wisiało owalne lustro w złoconej ramie. Na podłodze leżał perski dywan, pod oknem zaś umieszczono sekretarzyk z żaluzjowym zamknięciem i lampką do czytania.

– Jeśli to ma być uczniowska sypialnia w internacie – wykrzyknęła pani Rolland – to w szkole nigdy o takiej nawet nie śniłam!

– Jest piękna – przyznała wbrew woli zachwycona Kit. Niepewnie wyciągnęła rękę i dotknęła kapy na łóżku. – Czy to prawdziwy aksamit?

– O, tak – odparła madame Duret. – Chcemy, żeby Blackwood było dla naszych uczennic czymś więcej niż tylko szkołą; zależy nam na tym, żeby pamiętały je długo po opuszczeniu tych murów. Uważamy, że piękno wzbogaca życie duchowe i że młodzi ludzie powinni nauczyć się obcowania z ładnymi przedmiotami.

– Ale tu jest tylko jedno łóżko – zauważyła nagle Kit. – Nie będę miała współlokatorki?

– Nie, nie w Blackwood – odpowiedziała madame. – Wszystkie nasze uczennice mają osobne pokoje i łazienki. Uważam, że prywatność pomaga w nauce, a ty?

– Chyba tak – odrzekła Kit i przypomniała sobie, jak planowała z Tracy, że zamieszkają razem. To prawda, pewnie więcej by gadały, niż się uczyły, ale tak byłoby fajniej.

– Hej! – Ze szczytu schodów dobiegł głos Dana. – Mam tu dwie walizki, tak ciężkie, jakby były pełne cegieł. Gdzie mam je zanieść?!

– Tutaj, kochanie! – zawołała matka Kit. – Chodź, zobaczysz pokój Kit! Nie uwierzysz własnym oczom!

– O rany! – Dan stanął w progu, trzymając w obu rękach bagaże. – To bardziej przypomina pałac niż szkołę. Tu nie będziesz mogła rozrzucać swoich rzeczy, Kit.

– Utrzymanie porządku pozostawiamy naszym uczennicom – rzuciła madame Duret. – Teraz jednak przeproszę państwa; muszę pójść na dół i wydać w kuchni instrukcje w sprawie kolacji. Jadamy dość wcześnie, Kathryn, bo młoda kucharka mieszka w miasteczku i codziennie wraca do domu na noc. Kolacja jest o wpół do siódmej w jadalni.

– W porządku – odparła Kit. – Dziękuję.

– Jesteśmy pani bardzo wdzięczni, madame Duret – odezwała się matka Kit. – Przed odjazdem przyjdziemy się pożegnać.

Wszyscy troje stali w milczeniu, słuchając zdecydowanych kroków dyrektorki, która szybko oddalała się korytarzem.

– Cóż to za kobieta – cicho skomentował Dan. – Wyobraźcie sobie, jaki to musiał być wysiłek przekształcić taki stary dom w nowoczesną szkołę.

– Jestem pod wrażeniem. – Matka zwróciła się do Kit. – Kochanie… – Nagle przyciągnęła córkę do siebie, a w jej głosie zabrzmiała błagalna nuta. – Kit, moja droga, dobrze ci tu będzie, prawda? Bo inaczej nie mogłabym się cieszyć ani jedną chwilą podróży. Możemy znaleźć inne rozwiązanie, nawet gdyby to oznaczało przełożenie wyjazdu. Najważniejsze, żebyś się tu dobrze czuła.

W tej chwili Kit poczuła, że przechodzi jej cała niechęć. Wygrała, ale nie mogła wykorzystać tego zwycięstwa. Przytuliła się do matki i uściskała ją serdecznie.

– Bardzo mi się tu podoba – odparła niskim ze wzruszenia głosem. – Życzę tobie i Danowi wspaniałej podróży poślubnej. Zasługujesz na nią, mamo, jak nikt inny. Przepraszam, że byłam marudna. Będzie mi tu dobrze… Na pewno.

Jedno pytanie nie dawało jej w głębi duszy spokoju. Odsunęła je jednak od siebie i zapomniała o nim. Właściwie nie miało to przecież znaczenia, że jej pokój w Blackwood ma zamek tylko po zewnętrznej stronie.Rozdział 3

Łóżko było wysokie i piękne, ale niezbyt wygodne. Kit leżała na aksamitnej narzucie i patrzyła na czerwony baldachim. Ktoś – chyba Poe? – napisał opowiadanie o takim właśnie łóżku z baldachimem, który nocą opuszczał się powoli i miażdżył śpiącego pod nim nieszczęśnika. Czytali je w zeszłym roku szkolnym na zajęciach z literatury i śmiali się z niedowierzaniem. Teraz opowieść ta nie wydawała się już taka śmieszna.

„Nie lubię baldachimów – doszła do wniosku Kit. – I nie lubię twardych materacy. Ale ten jakoś zniosę, nawet gdybym miała umrzeć. Obiecałam mamie”.

Matka i Dan odjechali przed godziną, a ona jeszcze nie zabrała się do rozpakowywania walizek. Położyła się na łóżku i już tak pozostała, gapiąc się na baldachim i rozmyślając.

Rzeczywiście, w ostatnich tygodniach była nieznośna. Musiała to przyznać – ze wstydem. Od śmierci ojca matka ciężko pracowała, zaznała samotności i zasługiwała na szczęście. Dan nie był może facetem, którego Kit wybrałaby sobie na ojczyma, ale skoro matka go kochała, to było najważniejsze. Prawdę mówiąc, żaden mężczyzna nie zadowoliłby jej w tej roli. Była bardzo związana z ojcem i nikt nie mógł zająć jego miejsca.

Widziała go jako ostatnia. Nikt w to nie wierzył, ale taka była prawda. Miała wtedy siedem lat. Obudziwszy się nagle w nocy, zobaczyła ojca; stał w nogach jej łóżka i patrzył na nią. Chociaż w pokoju było ciemno, widziała go wyraźnie: jego pochyloną głowę, smutne szare oczy, pełną miłości kanciastą twarz o wyrazistych rysach. Spoglądając na niego, wsparła się na łokciu.

– Tato? – zapytała. – Co tu robisz? Miałeś przecież wyjechać służbowo do Chicago?

Kiedy nie odpowiedział, zadrżała, nagle zdając sobie sprawę z tego, że w pokoju, mimo pełni lata, jest strasznie zimno. Opadła na poduszkę, naciągnęła kołdrę pod brodę i na chwilę zamknęła oczy. Kiedy je ponownie otworzyła, był już ranek i przez okna wpadało słońce, rzucając złoty blask na dywanik.

Wstała, włożyła szorty i koszulkę, po czym zeszła na parter. W domu było pełno ludzi.

Jedna z ciotek podeszła do niej i otoczyła ją ramieniem.

– Biedne dziecko! Biedna mała!

– Co się stało? – spytała Kit. – O co chodzi? – Spojrzała na stojącą przed nią grupę ludzi. – Dlaczego mama płacze?

– Chodzi o twojego ojca – wyjaśniła ciotka. – Miał w nocy wypadek. Matka dowiedziała się o tym dziś rano, przez telefon. Twój tata jechał taksówką do hotelu i kierowca nie zatrzymał się przed znakiem stopu…

– To nie może być prawda – przerwała jej Kit z niedowierzaniem. – Był tu w nocy. Widziałam go. Przyszedł do mojego pokoju.

– To tylko ci się śniło, moja droga – łagodnie odparła ciotka.

– Nie, wcale nie – upierała się Kit. – Obudziłam się. Tata stał przy moim łóżku. Widziałam go. – Zawołała do matki stojącej po przeciwnej stronie pokoju – Tata przyjechał w nocy do domu, prawda?! Odebrałaś go z lotniska?! Mamo…

Blada i zrozpaczona matka szybko podeszła i objęła Kit.

– Niestety, nie – powiedziała zdławionym głosem. – Chciałabym, żeby tak było. Żeby wrócił.

W ciągu roku w ich życiu nastąpiło wiele zmian.

Matka, która nigdy dotąd nie pracowała, poszła na kurs do szkoły biznesu, a potem zatrudniła się jako sekretarka w firmie prawniczej. Sprzedała dom. „Czynsz jest za wysoki i sama nie dam rady utrzymać ogrodu” – powiedziała i wynajęła mieszkanie w mieście, niedaleko kancelarii, w której pracowała.

Nie przyszło jej to łatwo, Kit wiedziała o tym. Matka była ładną, pełną życia kobietą i chociaż bardzo kochała córkę, musiała odczuwać pustkę w sercu, straszliwą tęsknotę za towarzystwem kogoś dorosłego. Kiedy poznała Dana, jej samopoczucie od razu się poprawiło.

„Mama jest szczęśliwa, więc ja też będę szczęśliwa” – powiedziała sobie Kit z przekonaniem. Nie mogła jednak zapomnieć przeczucia, którego doznała na podjeździe, nagłego przejmującego zimna, jakby słońce znienacka przesłoniła chmura.

Gdyby była przy niej Tracy, obśmiałyby to. Żartowałyby sobie nawet z czerwonego baldachimu. Tracy zaproponowałaby na pewno, żeby przywiązać do niego dzwonki; ich dźwięk obudziłby je, gdyby w nocy baldachim zaczął opadać. Tracy Rosenblum była trzeźwo myślącą, bystrą i zabawną osobą i żadnej z nich nie przyszło nawet do głowy, że nie zostanie przyjęta do Blackwood. Kiedy przyszła odpowiedź ze szkoły, Kit nie mogła w nią uwierzyć.

– Przecież jesteś jedną z najlepszych uczennic! – wykrzyknęła z niedowierzaniem. – Zawsze masz lepsze stopnie ode mnie!

– Może przesądziły testy psychologiczne – odparła Tracy. – Albo rozmowa kwalifikacyjna. A może po prostu nie spodobałam się tej babie.

– To śmieszne. Wszyscy cię lubią. Poza tym wiesz wszystko o jej kolekcji obrazów, rozmawiałaś z nią o Vermeerze, którego znalazła, a ona zwracała się do ciebie chérie. Spodobałaś jej się bardziej niż ja.

– Zawsze znajdzie się jakiś powód. – Tracy filozoficznie wzruszyła ramionami. – Nie udało mi się i już. Wracam więc do trzydziestkiszóstki, a ty jedziesz do Blackwood. Oczekuję od ciebie esemesów i telefonów.

– Masz to jak w banku – obiecała Kit. – Ale może jeszcze przekonam mamę, żeby mnie tam nie wysyłała. – Cóż, to także się nie powiodło. Leżała zatem na aksamitnej narzucie, gapiąc się na aksamitny baldachim, a w pokoju robiło się coraz ciemniej, w miarę jak za oknem zapadał zmrok.

Pod wpływem impulsu wyjęła telefon komórkowy i wybrała numer Tracy. Na ekranie pojawiła się informacja: „Brak zasięgu”. Co to za straszne zadupie!

Kit miała ochotę krzyczeć z frustracji. Poza tym chciała zajrzeć do poczty. Przecież musieli mieć tu internet!

„Muszę rozpakować swoje rzeczy – pomyślała. – I włączyć komputer”. Nie zrobiła jednak w tym celu żadnego ruchu. Poczuła się śpiąca i ociężała, nagle ogarnęło ją niewytłumaczalne znużenie.

Rozległo się pukanie do drzwi. Jakiś głos zapytał:

– Panno Kathryn?

– Tak? – Kit gwałtownie wróciła do rzeczywistości. Z poczuciem winy opuściła nogi na podłogę, żeby nie trzymać butów na kapie. – Tak… O co chodzi?

– Kolacja, panienko. – Głos należał do Lucretii, nie było co do tego wątpliwości. – Pozostali są już na dole.

– O, dziękuję. Chyba straciłam poczucie czasu. – Kit usiadła na łóżku. Ku swojemu zaskoczeniu zobaczyła, że nie wiadomo kiedy na dworze zapadł wieczór. W pokoju było bardzo ciemno.

Wyciągnęła rękę, po omacku znalazła lampę na szafce nocnej i przycisnęła włącznik na jej podstawie. Zapaliło się światło i na przeciwległej ścianie zatańczyły cienie.

„Wolałabym, żeby było tutaj górne światło – pomyślała Kit, wstając. – Jak dla mnie za dużo tu tego staroświeckiego uroku”.

Podeszła do biurka i zapaliła lampkę do czytania, co trochę pomogło. Wiedziała, że powinna się przebrać w czyste i wyprasowane rzeczy, ale czekano na nią z kolacją, więc uznała, że nie ma na to czasu. W ramach kompromisu umyła ręce i twarz, a potem przeczesała swoje gęste, jasne włosy.

Twarz, która patrzyła na nią z lustra w łazience, nie należała do konwencjonalnie ładnych. Usta były zbyt szerokie, a broda zbyt kanciasta. Ale szare oczy miały przyjacielski, bezpośredni wyraz, a policzki rumieńce świadczące o zdrowiu i energii. Była to sympatyczna twarz i Kit uświadamiała to sobie wtedy, gdy dostrzegała, że staje się coraz bardziej podobna do ojca.

Zostawiła włączone światło, wyszła za próg pokoju i zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast znalazła się w ciemności. Jedyne oświetlenie korytarza stanowiła wisząca u szczytu schodów żarówka w kształcie mlecznej kuli. Kit ruszyła powoli w tamtą stronę i ku swojemu zdziwieniu zobaczyła szczupłą, bladą postać, która sprawiała wrażenie, jakby wyszła ze ściany za schodami. Postać ta zbliżała się do niej.

Kit zatrzymała się i postać też przystanęła. Kit niepewnie postąpiła krok do przodu i nagle uświadomiła sobie, że widzi własne odbicie w lustrze nad schodami.

– Świetnie, Kit – powiedziała głośno, zdegustowana samą sobą. – Następnym razem pomyślisz, że widzisz wampira.

Położywszy dłoń na gładkiej mahoniowej poręczy, zeszła po schodach do holu. Był jasno oświetlony i pusty, ale z leżącego w głębi pokoju dochodziły głosy i brzęk szkła oraz sztućców. Kierując się w stronę tych dźwięków, przemierzyła korytarz, stanęła w drzwiach jadalni i zajrzała do środka.

Pokój był wielki, z wysokim sklepionym sufitem i kryształowym żyrandolem, tak okazałym, jakby skradziono go z planu filmu kostiumowego. Pośrodku stał duży okrągły stół nakryty białym lnianym obrusem i zastawiony porcelaną oraz świecznikami. Siedziały przy nim trzy osoby. Nakryto jeszcze dla czwartej. Madame Duret przerwała rozmowę i spojrzała na stojącą w progu Kit.

– Wejdź, moja droga. Wybacz, że zaczęliśmy bez ciebie, ale w Blackwood podajemy kolację dokładnie o wpół do siódmej.

– Przepraszam – odparła Kit ze skruchą. – Chyba przysnęłam.

Kiedy weszła do jadalni, dwaj mężczyźni wstali od stołu, a madame dokonała prezentacji.

– Kathryn Gordy. Profesor Farley i mój syn Jules.

– Miło mi panów poznać – powiedziała Kit.

Starszy mężczyzna stojący przed nią miał zakola i krótką siwą brodę, przyciętą w szpic. Kit uprzejmie podała mu dłoń, ale patrzyła już na Jules’a Dureta.

Był szczupły i drobny. Błyszczące czarne włosy okalały twarz tak doskonałą, że mogłaby należeć do gwiazdora telewizyjnego. Jules Duret był bez wątpienia najprzystojniejszym chłopakiem, jakiego w życiu spotkała.

– Usiądź, proszę – powiedziała uprzejmie madame Duret. Wyciągnęła rękę i podniosła srebrny dzwoneczek, który stał przy karafce z wodą. Na jego dźwięk wahadłowe drzwi w głębi pokoju otworzyły się i stanęła w nich dziewczyna o płaskiej twarzy, w niebieskim fartuszku.

– Przyszła panna Kathryn, Natalie – zwróciła się do niej madame. – Proszę przynieść dla niej zupę. – Dziewczyna kiwnęła głową i wycofała się do kuchni.

Madame uśmiechnęła się do Kit, która tymczasem usiadła przy stole.

– Miło, że przyjechałaś do nas dzień wcześniej, Kathryn. Profesor Farley będzie twoim nauczycielem matematyki i innych nauk ścisłych. Jules właśnie skończył konserwatorium w Anglii i uczy gry na pianinie.

– Pozostałych nauczycieli jeszcze nie ma? – spytała Kit, rozkładając serwetkę i kładąc ją na kolanach. Nastąpiła krótka przerwa w rozmowie, podczas której Natalie postawiła przed nią talerz zupy.

– Innych nie będzie – odpowiedział Jules. W jego głosie brzmiał ten sam lekki akcent, co w głosie matki; był prawie niesłyszalny, a jednak przydawał uroku jego sposobowi mówienia.

Kit spojrzała na niego ze zdziwieniem.

– Żartujesz, prawda?

– Ja także będę uczyć – włączyła się madame. – Języków, literatury i oczywiście historii sztuki, gdybyś była zainteresowana.

– Ale w folderze pisano o jeszcze innych przedmiotach! – zawołała Kit. – Jak może być ich tyle przy trojgu nauczycielach?

– Nie martw się o to, Kathryn – odezwał się profesor Farley, a jego stare, mądre oczy lekko zabłysły w blasku świec. – Zostaniesz otoczona w Blackwood najtroskliwszą opieką. Kilka lat temu miałem przyjemność uczyć w angielskiej szkole madame Duret i byłem pod takim wrażeniem jej osiągnięć, że namówiłem ją, aby otworzyła szkołę także tutaj, w Stanach Zjednoczonych.

– Jak ci się podoba twój pokój, chérie? – zapytała madame. – Mamy dodatkowe koce, gdybyś ich potrzebowała. Czy wystarczy ci wieszaków w szafie?

– Wszystko w porządku – odparła Kit. – Tylko że nie mogłam skorzystać z telefonu komórkowego. I jeszcze jedno… Korytarz jest strasznie ciemny. Nie zauważyłam tego po południu, bo wpadało tam światło z okna, ale wieczorem i w nocy naprawdę niewiele tam widać.

– To jeden z problemów związanych z remontami starych budynków – wyjaśnił profesor Farley. – Po prostu instalacja na górze nie działa. Madame usiłuje ściągnąć z miasteczka elektryków, ale to nie jest takie łatwe.

– Może trzeba zdjąć klosz – zauważyła madame Duret – i wkręcić mocniejszą żarówkę. Tymczasowo, oczywiście, dopóki nie naprawimy instalacji.

– Och, to nieistotne – rzuciła nagle zmieszana Kit. – Nie chciałam robić z tego wielkiej sprawy. Zwykle nie przejmuję się podobnymi rzeczami, tylko że piętro jest na razie takie puste. Jutro, kiedy przyjadą inne dziewczyny i pokoje się zapełnią, to się zmieni.

Na moment zapadła cisza. Madame podniosła serwetkę i przytknęła ją do ust. Profesor Farley pociągnął łyk wody. Kit zwróciła się do Jules’a, który pochylił się nad talerzem.

– Jutro będzie zupełnie inaczej – powtórzyła – kiedy już zjadą się wszyscy.

– Naturalnie – odpowiedział Jules. – Wszystko będzie wyglądało inaczej.

Podniósł głowę, ale nie spojrzał jej w oczy i miał dziwnie posępną minę.

Tamtej nocy Kit śniło się – dwukrotnie – że baldachim na nią opada. Wielka połać czerwonego aksamitu, wypychając powietrze, cicho i powoli spłynęła na jej twarz.

Za pierwszym razem obudziła się przerażona i gorączkowo zaczęła szukać w mroku lampki nocnej. Nacisnęła włącznik i pokój natychmiast wypełniło przyćmione żółte światło.

Kit usiadła i rozejrzała się. Pokój wyglądał jak poprzednio, może z wyjątkiem stosu ubrań, które rzuciła na krzesło, i częściowo rozpakowanych walizek leżących na podłodze przed szafą.

Baldachim nadal górował nad nią, na swoim miejscu.

Kit wyłączyła światło, opadła na poduszkę i po chwili zasnęła. Gdy znowu obudził ją ten sam sen, włączyła lampę i pozostawiła ją zapaloną aż do rana.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: