Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Krew - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Krew - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 229 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ich po­ży­cie mał­żeń­skie na­zy­wa­no wzo­rem. Lata całe bez chmur­ki naj­mniej­szej mi­ja­ły, pani Musz­ka ko­cha­ła męża nad ży­cie, a on był po­praw­nym mał­żon­kiem… Ufa­ła mu śle­po, a ule­ga­ła tak, jak to w daw­nych wspo­mnie­niach, pa­mięt­ni­kach i li­stach, pra­pra­ba­bek swo­ich wy­czy­ta­ła.

Dziw­nie tyl­ko to imię swe no­si­ła – Musz­ka.

Wzrost oka­za­ły; bla­dy, dan­tej­ski pro­fil; wło­sy bez naj­mniej­sze­go po­ły­sku, ciem­no­bron­zo­we; oczy, jak chmur­na noc li­sto­pa­do­wa, czar­ne.

Było upal­ne czerw­co­we po­łu­dnie, gdy do ci­che­go pa­ła­cu "Eu­sta­cho­stwa" we­szło nie­szczę­ście. Przy­nie­sio­no pana na miej­skich no­szach. Miał cięż­ko po­ra­nio­ną gło­wę, twarz po­bla­dłą, oczy przy­mknię­te.

Mło­dych koni, któ­re go po­nio­sły i brek ze szczę­tem po­trza­ska­ły, po­ła­pać nie moż­na było, stan­gre­ta od­nie­sio­no bez­przy­tom­ne­go do szpi­ta­la.

Po­ko­je "ba­ro­ko­wej re­zy­den­cy" na­peł­ni­ły się smut­kiem i pła­czem; w sie­dzi­bę urzą­dzo­ną przez naj­wy­bred­niej­szy sy­ba­ry­tyzm, dla mięk­kie­go le­ni­stwa, wszedł mro­zem przej­mu­ją­cy dreszcz, wnikł w naj­cich­sze kąty i na­peł­nił je rzę­że­niem roz­pa­czy; nie­usta­ją­cym w głę­bi du­szy sły­sza­nym wrza­skiem; za­bił le­ni­we pół­cie­nie bez­czel­nem ja­kiemś świa­tłem, by wszę­dzie był wi­dzia­ny, i po­peł­zał sza­rą nudą bez­na­dziej­ne­go zwąt­pie­nia po cięż­kich ko­ta­rach, plu­szach i bron­zach.

Sy­pial­nię obej­mo­wał pół­mrok. Noc. Za ko­ta­rą, gdzie le­żał cho­ry pa­no­wa­ła od dłuż­sze­go cza­su głu­cha ci­sza. – Praw­do­po­dob­nie śpi… Od­rzu­ci­ła ner­wo­wym ru­chem gło­wy wło­sy, któ­re zwi­sa­ły cięż­ki­mi fe­sto­na­mi na czo­ło jej i po bo­kach twa­rzy. Od­gar­nę­ła grec­kie rę­ka­wy po­włó­czy­ste­go szla­fro­ka, ob­na­ża­jąc prze­pysz­ne ra­mio­na i usia­dła jak naj­ci­szej w fo­te­lu bu­ja­ją­cym.

Od cza­su do cza­su spo­czę­ła wzro­kiem na ścien­nym ze­ga­rze, wte­dy po jej twa­rzy falą na­głych prze­mi­ja­ją­cych cie­ni prze­pły­wał bla­dy nie­po­kój…

Kon­sy­lium na­ka­za­ło spo­kój. Ni­czem nie­za­mą­co­ny spo­kój ten był wa­run­kiem oca­le­nia. Jego ży­cie, to dla niej tyle co jej wła­sne i wię­cej… Wię­cej niż jej i mat­ki i ojca i wszyst­kich lu­dzi na zie­mi…

Usta jej zbie­la­ły i za­drga­ły nie­mym pra­wie szep­tem.

Stach!…

Uczu­ła pie­ką­cy ból w oczach i pierw­sza po tylu go­dzi­nach trwo­gi i męki chłod­na kro­pla po­pły­nę­ła po jej twa­rzy. Po­pły­nę­ła, ale wy­schła na­tych­miast. Nie umia­ła pła­kać… pier­sią jej za­trzę­sły su­che, nad­ludz­kim wy­sił­kiem stłu­mio­ne łka­nia.

A cią­gle błą­ka­ło się w jej my­śli jed­no tyl­ko py­ta­nie:

Kie­dyż ten dok­tór przy­je­dzie? Dziw­na rzecz; ów rudy gar­bus, nie­gdyś do­mo­wy le­karz jej ro­dzi­ców, uży­wa­ny do za­ba­wy i do le­cze­nia, któ­re­go zna­ła od­kąd wo­gó­le pa­mięć jej się­ga, pierw­szy jej na­uczy­ciel i to­wa­rzysz za­baw, był dzi­siaj je­dy­nym może na świe­cie czło­wie­kiem, któ­ry bu­dził w niej nie­wy­tłó­ma­czo­ną nie­chęć.

Może dla­te­go, że z my­ślą o nim łą­czy­ło się w niej, przez pół za­le­d­wie uświa­do­mio­ne po­czu­cie winy. Nie mia­ła po­ję­cia nie­gdyś, że to, co było wte­dy po­wo­dem żar­tów i jej i ca­łe­go domu, w przy­szło­ści sta­nie się dla niej wy­rzu­tem su­mie­nia…

Zdzi­wi­ła się bar­dzo, że wo­gó­le może pa­mię­tać o tem te­raz mimo nie­szczę­ścia? – Jed­nak myśl o nim i to da­le­kie echo po­peł­nio­nej winy nie ustę­po­wa­ło, lecz obok trwo­gi i smut­ku – oży­ło jesz­cze sil­niej..

In­stynk­tem ko­bie­cym spo­strze­gła daw­no, przed dzie­się­ciu jesz­cze laty, gdy za­le­d­wie z dziec­ka sta­ła się dziew­czy­ną, że dok­tór ko – cha ją. Po­dzie­li­ła się wte­dy swo­jem spo­strze­że­niem, po dzie­cin­ne­mu, gło­śno w jego obec­ność, ze wszyst­ki­mi i wy­wo­ła­ła hu­ra­gan śmie­chu… ten śmiech po­zo­stał gdzieś w sa­mej głę­bi jej du­szy, jak­by przy­po­mnie­nie czy­jejś krzyw­dy, jak echo trza­sku krwa­wią­cych bi­czów.

Tyle lat… a echo po­wra­ca…

Ocze­ki­wa­ła na nie­go nie­cier­pli­wie. Po ukoń­cze­niu kon­sy­lium mąż jej od­zy­skał na chwi­lę przy­tom­ność – chciał tyl­ko jego mieć obok sie­bie z le­ka­rzy… Ka­prys cho­re­go jest roz­ka­zem; zresz­tą on był jed­nym z naj­zdol­niej­szych w mie­ście.

Od­su­nę­ła ko­ta­rę.

Uklę­kła przy łóż­ku i lek­kiem nie­śmia­łem mu­śnię­ciem warg uca­ło­wa­ła pa­ro­krot­nie rękę cho­re­go.

Na­gle ude­rzy­ła ją pew­na rzecz: Spo­strze­gła mia­no­wi­cie, że pal­ce u tej ręki mają mar­two­si­na­wy od­cień i są zu­peł­nie zim­ne… Cała prze­ję­ta trwo­gą wpa­trzy­ła się w jego usta – od­dy­chał… Uspo­ko­iła się tem…

Wsta­jąc ci­cho z klę­czek, usły­sza­ła za sobą le­d­wo do­sły­szal­ny szmer, jak­by ostroż­ne stą­pa­nie po dy­wa­nie.

Błysk ra­do­ści ob­lał jej oczy… Dok­tór! Ukłon. – Sztyw­ny, śmiesz­ny ukłon gar­bu­sa – ski­nę­ła nie­znacz­nie gło­wą.

Po chwi­li sie­dzie­li obo­je; ona na ni­skiej wy­god­nej ko­zet­ce, on opo­dal na krze­śle. Pa­trzy­ła na jego rudą kę­dzie­rza­wą gło­wę wpa­dła nie­mal w ra­mio­na, na sza­re oczy i pie­go­wa­tą o rzad­kim za­ro­ście twarz… Obok uczu­wa­ne­go lęku, sta­nę­ły przed jej oczy­ma dzie­cin­ne lata.

Wkrót­ce on prze­mó­wił:

– Jak­że się ma mąż pani?

– Śpi…

– Kie­dy od­zy­skał przy­tom­ność? Wczo­raj wie­czo­rem w go­dzi­nę po odej­ściu pa­nów.

– Czy go­rącz­ku­je?

– Zda­je mi się, że nie… Może się dok­tór prze­ko­nać ze­chce?

– Do­brze, za chwi­lę. Ze­gar ten jest za gło­śny, na­peł­nia szme­rem cały po­kój; musi być nie­tyl­ko tu, ale i w są­sied­nich po­ko­jach wszę­dzie głu­cha ci­sza, od tego po­pro­stu jego ży­cie za­wi­sło.

Ona drgnę­ła…

– Prze­pra­szam, że to księż­nie tak bru­tal­nie mó­wię, ale… ko­niecz­ność na­ka­zu­je.

Czu­ła, że po­sadz­ka usu­wa się z pod jej stóp.

– Tak źle jest ze Sta­chem? – wy­szep­ta­ła przez pół do sie­bie, le­d­wie od­dy­cha­jąc.

– Wszyst­ko za­le­ży od pani po­słu­szeń­stwa – od­po­wie­dział z dziw­nym uśmie­chem.

– Ja je­stem po­słusz­ną. W gło­sie jej brzmia­ło zu­peł­nie bez­bron­ne pod­da­nie się; prze­szła na pal­cach w róg po­ko­ju, gdzie na ma­łym sto­li­ku stał sta­ry szaf­ko­wy ze­gar. Za­trzy­ma­ła go…

– I świa­tło za ja­sne – brzmiał ci­chy roz­kaz.

Ściem­ni­ła jesz­cze bar­dziej lam­pę. Te­raz pół­mrok stał się za­le­d­wie przej­rza­ny, cięż­ki, ta­jem­ni­czy.

– Pro­szę o świe­cę, je­śli moż­li­we z zie­lo­ną za­słon­ką.

Chcia­ła o coś za­py­tać, ale żeby uczy­nić to ci­cho, mu­sia­ła zbli­żyć się do nie­go, gdyż sta­li w od­le­gło­ści kil­ku kro­ków od sie­bie. W zu­peł­nym zmro­ku przy­su­nę­ła się do nie­go za bli­sko…

– Prze­pra­szam… ja tu sto­ję – szep­nął. Czu­ła, że wszyst­ka krew na­pły­nę­ła jej do gło­wy i bło­go­sła­wi­ła w du­chu ciem­ność.

– Czy świa­tło nie za­szko­dzi mu? – za­py­ta­ła – dok­tór sam prze­cież ka­zał…

– Pro­si­łem o świe­cę z za­słon­ką, zresz­tą… trud­no, mu­szę zba­dać jak jest!

– Świe­cę i wszyst­ko, co trze­ba, znaj­dzie pan przy łóż­ku…

Gdy od­szedł i znikł w al­ko­wie, uczu­ła na­gle, że ko­la­na ugi­na­ją się pod nią.

Uczu­cie ogrom­nej tkli­wo­ści, mi­łość i roz­pacz rów­no­cze­śnie za­trzę­sły nią i zno­wu bez­wied­nie wy­szep­ta­ła:..

– Stach…

Za ko­ta­rą mi­go­tał żół­ta­wy blask świe­cy i prze­su­wał się cień dok­to­ra.

Po dłu­giej chwi­li uka­zał się przed ko­ta­rą, w ręku trzy­mał świe­cę; blask jej ujął twarz jego w ostre świa­tło­cie­nia.

– Mu­szę z pa­nią po­mó­wić – za­czął ci­chym szep­tem – może usią­dzie­my, tam naj­le­piej w ką­cie.

To, co było pier­wej w niej za­le­d­wie okre­ślo­nem prze­czu­ciem, w tej chwi­li czu­ła, że jest czemś nie­mal ży­ją­cem, wi­dzial­nem; wy­peł­zło z niej i sta­ło się zja­wą ohyd­ną, wstręt­ną…

– Po­zwo­li pani – prze­mó­wił bar­dzo stłu­mio­nym gło­sem, któ­ry sy­czał – że cof­nę się w tem, co mam jej po­wie­dzieć o parę lat wstecz…

– Nie… – prze­rwa­ła mu – nie, bo to nie może mieć związ­ku z cho­ro­bą.

– Być może, że bez­po­śred­nie­go związ­ku

IO

nie­ma, jed­nak od tego czy i jak mię pani wy­słu­cha za­wi­sło może ży­cie jego…

Nie wie­dzia­ła dla­cze­go sło­wa te nie były dla niej nie­spo­dzian­ką, mimo to od­po­wie­dzia­ła mu prze­ję­ta od­ra­zą:

– Słu­cham.

– Ostrze­gam tyl­ko pa­nią, że mu­si­my za­cho­wać się bar­dzo ci­cho, mó­wię to z obo­wiąz­ku; w tej chwi­li jest jesz­cze tak, że naj­mniej­sze wstrzą­śnie­nie, prze­bu­dze­nie się na­głe u nie­go, i – po wszyst­kiem… Dla­te­go przy­po­mi­nam…

– To zby­tecz­ne, pa­mię­tam o tem da­le­ko le­piej, niż kto­kol­wiek inny… Ża­łu­ję tyl­ko, że w cza­sie, gdy pan był przy cho­rym, ja nie wy­szłam stąd po­pro­stu.

– Nie mo­gła pani tego uczy­nić…

– Dla­cze­go?

– Bo są­dzę, że to in­te­re­su­je ją tro­chę jaki jest stan cho­re­go męża jej…

Cie­pły pro­mień ulgi prze­pły­nął po jej pier­si.

– Więc o tem ma mi pan mó­wić? Tak…

na­tu­ral­nie… w pierw­szej chwi­li nie zro­zu­mia­łam pana.

A pani są­dzi­ła, że o czem?

W gło­sie jego usły­sza­ła stłu­mio­ny śmiech.

– Ja – nic nie są­dzi­łam..

– Chcą grzecz­nie po­wie­dzieć… Pani się myli… Są­dzi­ła pani, że będą mó­wił o pew­nym słot­nym li­sto­pa­dzie… Daw­nym… bar­dzo daw­nym… Mnie się przy­najm­niej wy­da­je, że już stu­le­cie całe od tego cza­su zwol­na prze­wle­kło się… Roz­ma­icie czas li­czy­my? Nie­praw­da? Dla pani te czte­ry lata, to je­den dzień sło­necz­ny… Dla mnie – to ty­siąc kil­ka­set dłu­gich nocy… Wie pani?… nocy… ta­kich jak ta, któ­ra dzi­siaj pa­dła jej w udzia­le! A – gor­szych jesz­cze…

Po­wsta­ła.

– Pa­nie dok­to­rze, że­gnam pana… i dzię­ku­ję… Na­leż­ne ho­no­ra­ry­um otrzy­ma pan ju­tro, wrę­czy je panu nasz ka­sy­er. Że­gnam…

Za­chi­cho­tał stłu­mio­nym szy­der­czym śmie­chem.

Krew.

– Oto księż­na w każ­dym calu!….- Je­steś płat­nym na­jem­ni­kiem, na­rzę­dziem i ba­sta! Tyl­ko za­po­mi­na pani o jed­nej drob­no­st­ce… Jego ży­cie… Co się z niem sta­nie?

W gło­sie jego brzmia­ła nie­ubła­ga­na, miaż­dżą­ca wszel­kie wąt­pli­wo­ści pew­ność. Ona nie mo­gła po­stą­pić kro­ku, roz­sze­rzo­ne w ciem­no­ści oczy jej skie­ro­wa­ły się w stro­nę, gdzie czar­ną pla­mą ry­so­wa­ła się dra­pe­rya ko­ta­ry.

– Czy wie pani, że ja je­den oca­lić go mogę? Czy wie pani, że cho­ro­by mó­zgo­we, to wy­łącz­na spe­cy­al­ność moja? Lata znoj­nej pra­cy! Na koń­cu, za­nim odej­dę, przy­po­mnę pani jesz­cze je­dy­ne sło­wa, któ­re mąż jej zdo­łał wy­po­wie­dzieć przed utra­tą przy­tom­no­ści I Nie po­wie­dział ani jed­ne­go czu­łe­go fra­ze­su, nie wy­mó­wił imie­nia pani – nie! On wie­dzio­ny in­stynk­tem sa­mo­za­cho­waw­czym, pra­gnie­niem ży­cia, za­żą­dał wy­raź­nie mo­jej po­mo­cy I Czuł, kto go je­dy­nie oca­lić może.. Je­że­li nie za­sto­su­je się w na­leż­nym cza­sie to, co jest ko­niecz­ne, a co ja je­den tyl­ko wiem i zro­bić mogą, on sko­na, a pani po­zo­sta­nie wy­rzut na za­wsze, że mu sama da­łaś umrzeć. On wo­łał za­mie­ra­ją­cym gło­sem o je­dy­ny ra­tu­nek swój to jest o mnie – a pani mię wy­pę­dzi­łaś! Że­gnam!

Mia­ła za­męt w gło­wie, czu­ła jed­no tyl­ko, że za­trzy­mać go musi, ale czu­ła też, że wraz z nim za­trzy­mu­je ja­kąś po­twor­ną, ma­ją­cą się od­być ohy­dę…

Jak wy­rok śmier­ci błą­ka­ło się w jej gło­wie sło­wo, w któ­re­go zna­cze­nie bała się wgląd­nąć.

Bez­bron­na…

Od­cho­dził zwol­na do drzwi. Chwie­jąc się po­dą­ży­ła za nim; bo­le­sne, bez łzy jed­nej łka­nie drga­ło w jej pier­si, w gar­dle; prze­mo­gła się jesz­cze i po­wie­dzia­ła:

– Pro­szę zo­stać…

Na­tem ostat­niem sło­wie głos jej się zła­mał – zo­sta­ło tyl­ko po­ru­sze­nie zbie­la­łych warg i lek­kie złu­dze­nie szep­tu…

– Zo­sta­łem wy­pę­dzo­ny i… od­cho­dzę…

– Ja pro­szę…

– Nie…

– Bła­gam!

– Zo­sta­ję…

Po­wró­ci­ła na daw­ne swe miej­sce i wtu­li­ła się jak­naj­głę­biej mo­gła w kąt ko­zet­ki.

On usiadł na­prze­ciw niej i po­czął mó­wić wła­ści­wym so­bie do­bit­nym szep­tem.

– Ten li­sto­pad! Czy ma pani bo­daj po­ję­cie co to jest noc bez­sen­na? A – ma pani, tak, po­zna­je ją pani dzi­siaj… Trwo­ga o ży­cie uko­cha­nej isto­ty – o nie­go… Ale w tej męce pani są i ja­sne pro­mie­nie, jest na­dzie­ja, a gdzie jest cho­ciaż je­den błysk jej, tam nie­ma roz­pa­czy… tej praw­dzi­wej… tej bez ra­tun­ku! Tej, któ­ra każ­dą noc czło­wie­ka zmie­nia w ist­ną krwa­wi­cę ogrój­co­wą… Na­chy­la się nad nim nie­ubła­ga­na jak prze­zna­cze­nie, i pyta: Poco ży­jesz nę­dza­rzu? Są lu­dzie, któ­rym nig­dy nie wol­no… ani na chwi­lę śnić o tej baj­ce co się szczę­ściem na­zy­wa, bo sami so­bie pie­kło stwo­rzą… Bo obłęd ich ja­kiś opę­ta, i wśród drwin, szy­der­stwa, chło­sta­ni po­gar­dą, za­bło­ce­ni po­ni­że­niem pój­dą za tą baj­ką… Tacy lu­dzie to prze­klę­te pa­ry­asy losu, ta­kim czło­wie­kiem ja je­stem…

– A moim snem, moją baj­ką, mo­jem za­tra­ce­niem… kto był?…

– Wie­dzia­łem do­brze, że je­stem wy­krzy­wio­nym ru­dym po­two­rem, wie­dzia­łem, żem wy­szedł z gmi­nu, go­rzej jesz­cze, bo i w gmi­nie lu­dzie mie­wa­ją ro­dzi­ców, a ja je­stem sy­nem ko­bie­ty, tyle tyl­ko wiem… bo do oj­co­stwa nikt się przy­znać nie chciał… Bo ja…

Urwał i za­milkł.

W głu­chej ci­szy roz­le­gał się gło­śny, przy­śpie­szo­ny od­dech jej…

Gdy pierw­szy raz – pa­mię­ta pani? – zdra­dzi­łem przy­pad­kiem moje uczu­cie dla cie­bie, pani tę nie­skoń­czo­ną śmiesz­ność ob­wie­ści­łaś wszyst­kim, ja zdo­by­łem się od­ra­zu na tyle siły, że śmia­łem się wraz z in­ny­mi… by­łem dow­cip­ny… ro­bi­łem na­wet po­ciesz­ne miny, ku ogól­nej ra­do­ści, chwy­ta­łem się za pier­si i t… d. Jed­nem sło­wem uda­wa­łem, że uda­ję.

– I to trwa­ło lata… lata… W tę ko­me­dyę wszy­scy wie­rzy­li; Pani jed­na wie­dzia­łaś, że to jest po­dwój­na ko­me­dya…

W dniu za­rę­czyn pani je­den z ku­zy­nów jej, bar­dzo ład­ny czło­wiek, "skro­jo­ny na mia­rę kraw­ca" ra­czył mię spo­strzedz; zbli­żył się więc i chcąc so­bie urzą­dzić zwy­kłe wi­do­wi­sko ze mnie, za­py­tał:

– I cóż? Dok­tór nie­szczę­śli­wy dzi­siaj – co?

– Pierw­szy raz wy­pa­dłem z roli i mu­sia­łem dziw­nie po­pa­trzeć na nie­go, bo zbladł… Ale na­tych­miast opa­no­wa­łem się i uda­łem szcze­ry śmiech, on się tak­że ro­ze­śmiał… Był do­bry, jak wszy­scy głup­cy… X

– Do­sko­na­ły ak­tor z dok­to­ra – za­wo­ła­ło – I nie miał po­ję­cia jak słusz­nie ta po­chwa­ła na­le­ża­ła mi się!

– Spo­strze­głem pa­nią… Cała w gład­kiej nie ze­psu­tej żad­ną ozdo­bą bie­li prze­szłaś tuż koło mnie, otar­łaś się o moje ra­mię, ale nie ra­czy­łaś spoj­rzeć… Twarz mia­łaś bla­dą, wzru­szo­ną, oczy jak­by za­mglo­ne do po­ło­wy na­kry­te rzę­sa­mi…

– Zni­kłaś już, a ja jesz­cze pa­trza­łem… jesz­cze wi­dzia­łem!

– Aż zbu­dził mię gło­śny śmiech. Spo­strze­żo­no to moje za­pa­trze­nie się na pa­nią i wzię­to je zno­wu za ko­me­dyę…

Śmia­łem się z nimi. – Do ja­kich he­ro­izmów do­pro­wa­dzić nas może ta, tak zwa­na, próż­ność mę­ska!

– ktoś za­pro­po­no­wał że­bym za­grał. Przy­sta­łem. Oni po­szli za mną.

W chwi­li, gdym sia­dał, gdym kładł ręce na kla­wi­szach, by­łem zu­peł­nie wy­czer­pa­ny du­cho­wo; wola od­mó­wi­ła mi po­słu­szeń­stwa. Nie chcia­łem się dłu­żej ukry­wać…

Pły­nę­ły szkar­łat­ne stru­gi; te mę­czar­nie da­rem­nych po­żą­dań, któ­re bez­sen­ne noce moje wy­peł­nia­ły, krzyw­da moja cała.. prze­kleń­stwo… za­tra­ce­nie… sie­roc­two bez­dom­ne…

– Po­kój, w któ­rym gra­łem, za­czął się zwol­na za­peł­niać, przy­by­wa­li inni i pani we­szłaś… Wszy­scy we­se­li…

– Nikt mnie nie po­jął… nikt.., ale pani? O – pani wie­dzia­łaś co ja mó­wię, ile cier­pię i jak się roz­dzie­ra­ją­co w tej chwi­li skar­ży­łem.

Nie mo­głem dłu­żej – ze­rwa­łem się. – Śmia­li się, my­śle­li, że bła­zeń­stwo trwa cią­gle – to nic… taki ten mo­tłoch, jak i każ­dy inny… ale i pani… i pani się śmia­łaś! Wy­pa­dłem jak sza­lo­ny… Sły­sza­łem tyl­ko twój śmiech, wśród stu in­nych, on je­den ści­gał mnie, wsą­czył mi się w pierś, w mózg i zo­stał we mnie na za­wsze I Ona zmar­twia­ła, przyj­mo­wa­ła całe nie­mal opo­wia­da­nie jego tyl­ko słu­cho­wo, przez pół zda­jąc so­bie spra­wę ze zna­cze­nia słów. Sie­dzia­ła jak i pier­wej nie­po­ru­szo­na w ką­cie ka­na­py – nad gło­wą jej drżał nie­pew­ny szkar­łat­ny pro­myk lam­py, prze­bi­jał z trud­no­ścią gę­sty pół­mrok i roz­sy­pał się na cięż­kim zwo­ju ciem­nych jej wło­sów, na czo­le, ostat­ni­mi już bły­ska­mi ze­śli­zgu­jąc się po li­nii pro­fi­lu. Mil­cze­nie…

By­strym wzro­kiem wy­raź­nie roz­róż­niał kon­tu­ry jej twa­rzy i szyi – wi­dział po­zy­cyę gło­wy nie­co w tył prze­gię­tej; wi­dział śmia­łą, sze­ro­ką li­nię jej pier­si i wspa­nia­ły ry­su­nek ra­mion, mięk­ko na opar­ciu ko­zet­ki zwi­sa­ją­cych.

Zwol­na roz­draż­nio­ny męką wspo­mnień mózg jego ogar­niał to mrocz­ne cie­pło wy­twor­nej sy­pial­ni. – Umysł jego uspa­ka­jał się po­ma­łu, wy­snu­wa­jąc owe ob­ra­zy pło­mien­ne, któ­re prze­su­nąć się mu­sia­ły przez mał­żeń­ską kom­na­tę, zo­sta­wia­jąc po so­bie ja­kieś tchnie­nie zmy­sło­we, któ­re on roz­po­zna­wać umiał i wchła­niał je w sie­bie…

Wy­po­wie­dział jed­nym tchem mękę dłu­gich lat i jed­nym rzu­tem po­sta­no­wił się­gnąć po uko­je­nie.

Sku­pił się cały w so­bie jak do sko­ku… Szu­kał oczy­ma w mro­ku jej bio­der i ba­dał z wy­sił­kiem ufał­do­wa­nie wol­nej noc­nej suk­ni…

Ona po­wsta­ła i nie­spo­dzie­wa­nie wy­cią­gnę­ła do nie­go obie ręce:

– A więc dok­to­rze… ja już dziś zu­peł­nie świa­do­ma sama sie­bie ko­bie­ta, pro­szę pana o prze­ba­cze­nie…

Za­po­mniał o męce swo­jej, o po­ni­że­niu, zdep­ta­niu. W sło­wach jej, w tem wy­cią­gnię­ciu rąk do nie­go, w roz­ko­ły­sa­niu pier­si jej, złu­dą ja­sną bły­snę­ło mu speł­nie­nie wy­śnio­nej przez nie­go ba­śni. Za­drżał cały, jak wo­bec cudu i przy­padł do jej rąk. Ale to trwa­ło mgnie­nie oka.

Opa­no­wał go szał… i przy­padł do jej pier­si… Chcia­ła krzyk­nąć, ale:

– Nie wol­no… Stach sko­na… Nie wol­no! – po­my­śla­ła…

Wy­szep­tał pro­sto do jej ust:

– Ci­cho… je­den krzyk i umrze… ci­cho… ci­cho… ci­cho…

Za­cię­ła usta i wpi­ła mu pa­znok­cie w twarz… Jed­nem szarp­nię­ciem ręki otwo­rzył aż do

Od­trą­ci­ła go gwał­tow­nie, ale on nie opie­rał się już, za­to­czył się tyl­ko bez­wład­nie…

Ze­rwa­ła się strasz­na, bla­da, po­wa­la­na jego krwią… Chcia­ła pę­dem rzu­cić się do drzwi, ale ko­la­na ugię­ły się pod nią; opa­dła bez­wład­nie na fo­tel i wy­szep­ta­ła przez za­ci­śnię­te zęby:

– Po­twór.

Zmar­twia­ło.. ska­mie­nia­ło w niej wszyst­ko. Zwol­na za­czę­ła od­czu­wać tyl­ko zim­ną chęć dołu wol­ną, noc­ną suk­nię i roz­darł bie­li­znę… Uczuł w rę­kach i pod usta­mi ak­sa­mit cia­ła – go­rą­cy, bia­ły ala­bastr, ob­fi­ty i wspa­nia­ły…

Wy­prę­żył że­la­zne mię­śnie… pod ich na­ci­skiem za­czę­ła słab­nąć, siły jej omdle­wa­ły… Uczu­ła, że ohy­da za­czę­ła się… czu­ła, że dą­żył do kre­su szyb­ko, sil­nie, nie­ubła­ga­nie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: