Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Król husytów: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król husytów: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 259 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

KROL HU­SY­TÓW.

Win­cen­ty Ra­pac­ki

KRÓL HU­SY­TÓW

Po­wieść

Na­kła­dem kasy prze­zor­no­ści i po­mo­cy

War­szaw­skich po­moc­ni­ków księ­gar­sklch skład głów­ny U Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

WAR­SZA­WA,

1913-

Tłow­nia L. B,sv,sh,vskie­go, War­szaw

Ja­sna, po­god­na noc li­sto­pa­do­wa w r. 1421 dała lu­dziom dużo do my­śle­nia. Nocy tej mało kto spał.

Pa­trza­no na sza­fi­ro­we nie­bo, na któ­rem dziw­ne dzia­ły się rze­czy. Tyle gwiazd spa­da­ją­cych nie wi­dzia­no nig­dy, ani przed­tem, ani w póź­niej­szyc­li cza­sach. Zda­wa­ło się, że goni jed­na dru­gą, aby za­paść gdzieś w po­za­świa­to­we ot­chła­nie.

Ja­sne smu­gi, szyb­kie jak bły­ska­wi­ce, prze­rzy­na­ły nie­bo we wszyst­kich kie­run­kach.

Lu­dzie się że­gna­li i mó­wi­li z ta­jem­ną trwo­gą, że to du­sze he­re­ty­ków strą­ca­ne w prze­paść pie­kieł.

Oh, bo he­re­zya strasz­li­wie gra­so­wa­ła w tych cza­sach.

Inni znów, a mię­dzy nie­mi Mar­cin z Żora-wic, le­karz kró­lew­ski i astro­log utrzy­my­wa­li, że wiel­kie nie­szczę­ścia zaj­dą w chrze­ścian­skim

Krćl Hu­sy­tów.

świe­cie, ale kto ich prze­ży­je, do­cze­ka dni szczę­śli­wych, ja­kich na zie­mi nie za­ży­wa­no jesz­cze.

Zda­nie to czci­god­ne­go mi­strza Mar­ci­na przy­no­si za­szczyt jego prze­ni­kli­wo­ści i wy­so­kiej wie­dzy.

– Cze­ka nas za­męt strasz­li­wy – mó­wił z po­wa­gą, marsz­cząc brwi i wy­cią­ga­jąc pra­wą rękę po­nad gło­wy zdu­mio­nych słu­cha­czy. – Ani Jo­wisz umiar­ko­wa­ny i do­bro­tli­wy, ani We­ne­ra przy­chyl­na, ani Mars po­pę­dli­wy i po­nu­ry, ani zim­ny Sa­turn nie po­ra­dzą nic, gdy Mer­ku­ry ob­jął rzą­dy nad świa­tem. Ten Mer­ku­ry zdraj­czy a prze­wrot­ny, któ­ry zse­ła cho­ro­by, stra­chy i dłu­gi – on, któ­ry kie­ru­je han­dlem i pa­nu­je nad po­stra­chem, rzą­dzi ra­na­mi, sna­mi i kra­dzie­ża­mi, ten Mer­ku­ry spra­wi strasz­li­wy prze­wrót w ludz­kich spra­wach.

Sło­wa te sa­kra­men­tal­ne wy­gło­sił mistrz Mar­cin ze­bra­nym tłu­mom, któ­re przy­szły go py­tać o przy­czy­nę zja­wi­ska na dzie­dziń­cu zam­ko­wym, po­czem sam z całą po­wa­gą, jaka przy­stoi tak wiel­kie­mu uczo­ne­mu, skie­ro­wał kro­ki swo­je ku basz­cie, w któ­rej było jego ob­ser­wa­to­ry­um.

Po odej­ściu uczo­ne­go głę­bo­kie wes­tchnie­nia wy­do­by­ły się z pier­si – każ­dy ze słu­cha­czy po­ma­cał się po wor­ku, jakg­dy­by chciał się za­bez­pie­czyć przed zło­dziej­skim Mer­ku­rym, po­tem znow spoj­rza­no na nie­bo, po­ki­wa­no smut­nie i po­czę­to roz­cho­dzić się do domu.

Basz­ta, w któ­rej ob­ser­wo­wał astro­log, sta­ła od stro­ny Wi­sły, na­zy­wa­no ją Ka­ifa­szo­wą. Na szczy­cie jej usta­wio­ny był wia­tro­mierz w kształ­cie gry­fa, któ­re­go ruch wy­da­wał pi­skli­we, smęt­ne tony, po­dob­ne do skom­le­nia psa, co szcze­gól­niej w nocy od­dzia­ły­wa­ło po­nu­ro.

Izba astro­lo­ga nie duża, okrą­gła, ob­wie­dzio­na była cała zo­dja­kiem nie­bie­skim, mia­ła dwa duże okna na wschód i po­łu­dnie, trze­cim zaś otwo­rem okrą­głym, umiesz­czo­nym w su­fi­cie na środ­ku izby, moż­na się było do­stać po dra­bi­nie na szczyt wie­ży, gdzie był dość ob­szer­ny ta­ras i gdzie sta­ło astro­la­bium. Prócz wiel­kie­go, wy­god­ne­go fo­te­lu i sto­łu za­ło­żo­ne­go gra­ta­mi, wię­cej sprzę­tów nie było w izbie. Pa­no­wał tu chłód przy­kry i osa­mot­nie­nie, a gru­by kurz, osia­dły na sprzę­tach, świad­czył, że nie czę­sto tu prze­by­wa­no.

Izba oświe­tlo­na była bla­skiem księ­ży­ca, któ­ry już prze­po­ło­wio­ny wdzie­rał się przez okrą­głe szy­by i od­bi­jał na pod­ło­dze i sprzę­tach ja­sne, pół okrą­głe pla­my.

Mistrz Mar­cin wszedł­szy tu, obej­rzał się do­oko­ła, wes­tchnął, po­tem otwo­rzył okno z po­łu­dnia i po­pa­trzał na srebr­ną wstę­gę Wi­sły, da­lej w dal na ho­ry­zont, wska­zał nań ręką, mó­wiąc z ci­cha:

– Tara! tam, ważą się losy świa­ta i chrze­ści­jań­stwa. Co bę­dzie? Co bę­dzie?

Jak gdy­by w od­po­wie­dzi na rzu­co­ne py­ta­nie astro­lo­ga, kil­ka gwiazd su­nę­ło ku zie­mi.

Mistrz Mar­cin się wzdry­gnął, a po­tem za­my­ślił po­waż­nie.,. „ – Może to icłi za­gła­da. Sza­le­ni! sza­le­nif sta­czać bój z Rzy­mem! Ha! i ja tam by­łem ta­kim.

Kto­by go wi­dział w tej cli­wi­li, za­sta­no­wił­by się moc­no nad tem po­sęp­nem i su­ro­wem ob­li­czem i od­gad­nął ła­two, że tam wo­bec tłu­mów mia­ło ono ma­skę.

Tam była poza–tu była praw­da.

Czło­wiek był nie duży wzro­stem, ale bar­czy­sty i do­brze za­okrą­glo­ny, wy­glą­dał na lat czter­dzie­ści. Gło­wę miał pro­por­cy­onal­ną, okrą­głą z gę­stym, kę­dzie­rza­wym wło­sem. Pod skle­pio­nym czo­łem błysz­cza­ły czar­ne, prze­ni­kli­we oczy.– Twarz bez za­ro­stu z wy­dat­nym no­sem i kształł-nemi usta­mi, na któ­ry­cłi igrał szy­der­czy uśmiec­li.

Ten uśmiec­li tak nie­zwy­czaj­ny na ustac­li astro­lo­ga, któ­re­go ob­li­cze świe­ci­ło ta­jem­ni­czo­ścią i na­masz­cze­niem wo­bec tłu­mów, clia­rak­te­ry­zo-wał czło­wie­ka i le­ka­rza.

Ock­nął się wresz­cie z za­du­my, za­mknął okno, po­tem skie­ro­wał się ku ma­łym drzwiom na pół­noc i po kil­ku stop­nia­cłi zna­lazł się na dole w ob­szer­nej, oświe­tlo­nej kom­na­cie.

Było to la­bo­ra­to­ry­um i pra­cow­nia le­ka­rza.

O ile izba astro­lo­ga była zim­na i pu­sta, – o tyle znów izba le­ka­rza mó­wi­ła wie­le z każ­de­go sprzę­tu, z każ­de­go przed­mio­tu, któ­rych tu było peł­no.

W tej izbie mie­ści­ła się cała wie­dza stu­le­cia.

W sza­fach na pół­kach sta­ły per­ga­mi­no­we księ­gi, w któ­rych nie­tyl­ko li­te­ra­tu­ra me­dycz­na za­war­ta – śre­dnio­wiecz­na bo­wiem szpe­ra­ni­na szu­ka­ła dla sie­bie wie­dzy w po­ezyi, kra­so­mów­stwie, kro­ni­kach i w tem wszyst­kiem co się na­zy­wa­ło książ­ką. W ży­cie pa­trzeć się nie na­uczo­no jesz­cze. Ży­cie, przy­ro­da, to ta­jem­ni­ca, ta­jem­ni­ca za­mknię­ta sied­mio­ma pie­czę­cia­mi, ma­wia­no z na­masz­cze­niem. Nikt ich nie zba­dał i nie zba­da nig­dy. To też każ­da gło­wa ów­cze­sne­go le­ka­rza to tlo­mok na­pcha­ny ty­sią­cem książ­ko­wych sen­ten­cyj i ba­śni, w któ­rych zdro­wy pier­wia­stek za­mie­rał przy­głu­szo­ny chwa­sta­mi.

Naj­więk­szy bo­daj umysł mu­siał się błą­kać w tym la­biyn­cie.

A do­pie­roż ile to funk­cyj on speł­niał.

Po­pa­trz­my na te sło­iki, ty­gle, garn­ki, flasz­ki, moź­dzie­rze, tar­ki, młyn­ki, wor­ki peł­ne ziół roz­ma­itych, na te krusz­ce, któ­rych tu pod­do­stat-kiem, na skó­ry zwie­rzę­ce, na owo­ce wszel­kie­go ga­tun­ku, su­szo­ne i świe­że. Tu leżą ka­mie­nie całe z wo­sku, ów­dzie miód w sło­jach, tam tłusz­cze roz­ma­ite, ży­wi­ca, wino, wy­pcha­ne pta­ki, za­su­szo­ne jasz­czur­ki i węże. Ze wszyst­kie­go za­ra­zem tego on sam spo­rzą­dza leki, bo jest ap­te­ka­rzem.

Ro­ze­bra­ny ze­gar, le­żą­cy na warsz­ta­cie to­kar­skim, do­wo­dzi, że le­karz zaj­mu­je się me­cha­ni­ką. Prócz tego fa­bry­ku­je atra­ment, far­by, robi per­ga­min, przy­rzą­dza wosk do pie­czę­ci, ka­dzi­dło, robi kom­pa­sy, pró­bu­je na­wet fa­bry­ko­wać proch.

Wiel­ki ko­min za­ło­żo­ny ty­gla­mi, re­tor­ta­mi i t… p… świad­czy, że i al­che­mii od­da­wać się musi.

Roz­ło­żo­na na sto­le pra­ca przy­po­mi­na znów astro­lo­ga. Jest to duży ar­kusz per­ga­mi­nu, na któ­rym błysz­czą czer­wo­ne zo­dy­ako­we zna­ki i hie­ro­gli­fy – to ka­len­darz, któ­ry ukła­da na rok 1422. W ka­len­da­rzu tym znaj­dziesz oprócz zmian księ­ży­ca wszyst­kie do­bre i złe aspec­ta. Znaj­dziesz rady, kie­dy masz krew pusz­czać, ban­ki sta­wiać, strzydz wło­sy, drze­wa szcze­pić, dzie­ci od­sta­wiać, łaź­nię brać i t… d… i t… d.

Jest prze­cie w tym zbio­rze prze­róż­nych ru­pie­ci rzecz jed­na, za­mknię­ta szczel­nie w sza­fie, jak gdy­by była strze­żo­na przez sied­mio­gło­we­go smo­ka, bo sza­fa ma dno po­dwój­ne na za­wia­sie i otvar­ta daje naj­przód sło­iki i flasz­ki z tru­ci­zna­mi, a gdy się ją od­wró­ci za po­mo­cą sprę­ży­ny, stoi w niej szkie­let ludz­ki.

To w oczach na­szych daje do­brą kre­skę mi­strzo­wi Mar­ci­no­wi, naj­przód dla­te­go, że do­wo­dzi w nim wiel­kiej od­wa­gi cy­wil­nej, a po­tem zdra­dza my­ślą­ce­go czło­wie­ka. Ten szkie­let, od­kry­ty w jego la­bo­ra­to­ry­um, za­wiódł­by go do wię­zie­nia, spro­wa­dził nań klą­twę, wy­gna­nie, a może coś lep­sze­go. To też do tej sza­fy za­glą­da w waż­nych tyl­ko wy­pad­kach, trzy­ma­jąc w jed­nej ręce trak­tat ana­to­mii Mon­di­nie­go de Luc­ci, dru­gą do­ty­ka nie­śmia­ło ko­ści i od­bu­do­wu­je z nich czło­wie­ka.

Mistrz Mar­cin jest wy­cho­wań­cem pra­skiej wszech­ni­cy za rek­tor­stwa Jana Husa. Pa­trzył się na cały ruch ów­cze­sny, a może na­wet brał w nim udział. Bądź co bądź wy­niósł on stam­tąd dużo scep­ty­cy­zmu i pe­wien re­al­ny po­gląd na rze­czy, z któ­re­mi jed­nak nie roz­wo­dzi się przed ludź­mi. Po wy­jeź­dzie Mi­strza do Kon­stan­cyi i on opu­ścił Pra­gę, a że był po­le­co­ny kró­lo­wi przez kanc­le­rza Ja­strzęb­ca i zło­żył do­wo­dy pra­wo­wier­no­ści w rze­czach wia­ry, za­mia­no­wa­no go astro­lo­giem i le­ka­rzem przy­bocz­nym. Zresz­tą mistrz Mar­cin jest czło­wie­kiem ro­zum­nym i zręcz­nym. Wraz z pul­sem cho­re­go do­ma­co­wy­wa się czę­sto ta­jem­nic du­szy, a tak umie­jęt­nie, że do­ba­dy­wa­ny ani się spo­strze­ga, jak le­ka­rzo­wi wszyst­ko wy­śpie­wał.

Bę­dąc sam na sam w swo­jem ob­ser­wa­to­ry­um, mu­siał się ze swe­go astro­la­bium po­śmie­wać tro­chę na wzór owych au­gu­rów sta­ro­żyt­nych, mimo to zda­je się wie­rzyć w na­ukę i uwa­ża ją za nie­omyl­ną, kie­dy wła­snym kosz­tem ufun­do­wał dla niej ka­te­drę w aka­de­mii kra­kow­skiej. Nig­dy nie roz­bie­ra i nie kla­sy­fi­ku­je tego, co mu pod­szep­nął wła­sny spryt i do­świad­cze­nie, a co po­wie­dzia­ły gwiaz­dy. I to i tam­to jest owo­cem na­uki i by­stro­ści ro­zu­mu.

Jego pro­roc­twa, ob­li­czo­ne i skom­bi­no­wa­ne niby to na pod­sta­wie astro­lo­gicz­nych ob­li­czeń, są po pro­stu kom­bi­na­cyą, wy­snu­tą z cha­rak­te­rów i zda­rzeń ludz­kich. Dla­te­go mi­łu­je astro­lo­gię.

Me­dy­cy­na i do­świad­cze­nie dają mu wie­dzę, astro­lo­gia–siłę.

On tłu­mom rzu­cił kil­ka ogól­ni­ków, a w koń­cu, żeby usank­cy­ono­wać swo­je zda­nie i nie­ja­ko okryć je po­wa­gą więk­szą, wy­brał Mer­ku­re­go i na nie­go zwa­lił cały cię­żar obec­nej bie­dy. Sara zaś, za­mknię­ty w swo­jej pra­cow­ni, roz­my­ślał nad wy­pad­ka­mi i ludź­mi.

Sie­dzą­ce­go nad sto­łem i opar­te­go obu­rącz nad per­ga­mi­nem, za­sta­ła tak ko­bie­ta, któ­ra we­szła przed chwi­lą do pra­cow­ni. Mistrz Mar­cin zda­wał się być wpa­trzo­ny bacz­nie w ów ka­len­darz i nie sły­szał jej kro­ków, do­pie­ro gdy po­ło­ży­ła dłoń na jego ra­mie­niu wzdry­gnął się i pod­niósł gło­wę.

Ko­bie­ta uśmiech­nę­ła się, po­tem wzię­ła Mi­strza za rękę i rze­kła cze­skim ak­cen­tem: – Wie­cze­rza już na sto­le.

– To do­brze. Jak żo­łą­dek na­kar­mię, to i my­śli przy­jem­niej­sze po­wró­cą.

– A o czem ty tak my­ślisz? Czy o tem? I tu wska­za­ła na per­ga­min.

Mistrz Mar­cin mach­nął lek­ce­wa­żą­co ręką.

– Wiesz, gdziem by­wał my­śla­mi? Tam, tam w Pra­dze.

– W Pra­dze Zło­tej tyś by­wał? 1 co tam się dzie­je? Masz ja­kie świe­że wie­ści?

– Wiem od Hyn­ka, że kró­lew­skich po­bi­li.

– Po­bi­li Niem­ców i tyś mi nie po­wie­dział?

– Mó­wię.

– Po­wi­nien­byś był przy­biedz z tą wie­ścią wprost do mnie za­raz. Oj, ty nie­do­bry.

– Ta wieść mnie za­trwa­ża, Elż­bie­to.

– Czy to gwiaz­dy ci po­wie­dzia­ły? Tyś tam tak dłu­go pa­trzał na nie.

– Ro­zum mi mówi, że będą klę­ski co­raz więk­sze. Cala Eu­ro­pa się na nich rzu­ci.

– Cze­chy Eu­ro­pę po­bi­ją. Oplo­tła mi­strza ra­mio­na­mi.

Ko­bie­ta była mło­da, w ca­łym roz­kwi­cie buj­ne­go ży­cia i siły.

W ta­kich ob­ję­ciach mógł uczo­ny za­po­mnieć o ca­łym świe­cie. Jej pięk­ne kształ­ty, twarz o ry­sach re­gu­lar­nych z otwar­te­mi noz­drza­mi, pa­lą­cym wzro­kiem, przy kru­czych, czar­nych i buj­nych wło­sach, a ustach stwo­rzo­nych do calu sów, mo­gła­by słu­żyć za mo­del do po­ku­sy św. An­to­nie­go.

Tę żonę przy­wiózł so­bie mistrz Mar­cin z Pra­gi. Była ona cór­ką Zbysz­ka, miesz­cza­ni­na i raj­cy prag­skie­go, za­go­rza­łe­go hu­sy­ty, któ­ry głów­nie, aby za­ma­ni­fe­sto­wać swo­je wy­zna­nie wia­ry, ka­zał mło­dej pa­rze ślub brać na ryn­ku i przyj­mo­wać ko­mu­nię pod dwie­ma po­sta­cia­mi.

To sta­dło od kil­ku lat nie cie­szy­ło się po­tom­stwem. Na­dob­na Elż­bie­ta wy­rzu­ca­ła mę­żo­wi, że za mało ją ko­cha, że za dużo pa­trzy w gwiaz­dy i w księ­gi i nie­raz po­śród naj­więk­sze­go za­to­pie­nia się w la­bo­ra­to­ry­um wpa­da­ła roz­gnie­wa­na niby dru­ga Pu­ty­fa­ra i wpro­wa­dza­ła za­am­ba­ra­so­wa­ne­go mi­strza do mał­żeń­skiej kom­na­ty.

Żony uczo­nych od naj­daw­niej­szych cza­sów, aż do skoń­cze­nia świa­ta, będą za­wsze mia­ły nad mę­ża­mi prze­wa­gę. Gdy się błą­dzi po nie­bie­skim stro­pie, z trud­no­ścią po­tem po zie­mi stą­pać moż­na, a one na niej tak wy­bor­nie umie­ją się ob­ra­cać. To wła­ści­wie te­ren ich dzia­łal­no­ści – i jak­kol­wiek mistrz Mar­cin był w ca­łej peł­ni sił mę­skich, to prze­cież cała prze­wa­ga była po stro­nie jego po­ło­wi­cy.

Elż­bie­ta, Zbysz­ka cór­ka, była uoso­bie­niem siły i ener­gii swej dziel­nej rasy, bo dziel­ność rasy wy­ra­ża­ją ko­bie­ty. Nie­na­dar­mo ich le­gen­da stwo­rzy­ła Lu­bu­szę, w któ­rej ro­zum z nie­wie­ścim spry­tem i Wla­stę–typ ener­gii i siły. Na­sza dala nam tyl­ko ro­man­tycz­ną Wan­dę,–typ ofia­ry. Naj­dziel­niej­sze­go kró­la za­wdzię­cza­my Czesz­ce. Dą­brów­ka nie tyl­ko, że nam przy­nio­sła świa­tło, ale uro­dzi­ła Chro­bre­go.

Ta go­rącz­ka czy­nu, ta nie­ustra­szo­na, a dru­zgo­cą­ca wszyst­ko siła i ener­gia, przed któ­rą drżał świat, to dzie­ło ma­tek, żon i có­rek cze­skich.

Mistrz Mar­cin, pa­trząc nie raz z po­de­łba na swo­ją dziel­ną po­ło­wi­cę, po­rów­ny­wał ją do ja­kiejś kró­lo­wej Ama­zo­nek, albo Mi­ner­wy rzym­skiej i schy­la­jąc kor­nie gło­wę, pod­da­wał się we wszyst­kiem jej woli.

Za­le­d­wie sie­dli do wie­cze­rzy, gdy dało się sły­szeć sil­ne ko­ła­ta­nie do drzwi. Wszedł fa­mu­lus mi­strza Mar­ci­na, nie­zgrab­ny chło­pak z roz-czo­chra­ne­mi wło­sa­mi i za­spa­ne­mi ocza­mi, na któ­re­go twa­rzy brud z ku­rzem sta­no­wi­ły war­stwę tak gru­bą iż po­dob­ną była do skó­ry czar­nej rzod­kwi, tyl­ko usta małe, kar­mi­no­wej bar­wy i zęby śnież­nej bia­ło­ści, od­zna­cza­ły się na niej sil­nie.

– Kto tam? – za­py­tał mistrz.

– Czy wpu­ścić? – spy­tał wza­jem słu­żą­cy.

– Kto puka? – po­wtó­rzył do­bit­niej.

– Nie mó­wił, tyl­ko wali, aż się za­wia­sy trzę­są.

– Spy­taj­że kto i cze­go chce.

Chło­pak wy­szedł i po chwi­li wró­cił – po­wia­da że jest mi­strzem An­drze­jem.

– On? o tej po­rze? Idź otwórz i wpro­wadź go tu.

– Cóż on nam po­wie?–spy­ta­ła Elż­bie­ta.

– Waż­na to bę­dzie ja­kaś spra­wa.

Przy­by­ły miał na so­bie suk­nię du­chow­ne­go, gło­wę mu po­kry­wał bi­ret dok­tor­ski. Po­stać to była wy­so­ka, chu­da. Na twa­rzy bla­dej, per­ga­mi­no­wej, ścią­głej, świe­ci­ły się ciem­ne oczy, nad nie­mi brwi ścią­gnię­te. Nos kształt­ny, za­ci­śnię­te war­gi, bro­da i wło­sy ciem­no kasz­ta­no­wa­te. Mógł mieć lat trzy­dzie­ści kil­ka.

– Po­zdra­wiam was i bło­go­sła­wię da­rom bo­żym, któ­re spo­ży­wa­cie.

– Wi­ta­my.

Głos jego był dźwięcz­ny, me­ta­licz­ny, wy­ra­zy wy­cho­dzi­ły czy­sto i okrą­gło, jak u lu­dzi, któ­rych rze­mio­słem wy­mo­wa.

Ak­to­ra, praw­ni­ka i ka­zno­dzie­ję po­znać po ust otwar­ciu. Wszak­że ich usta, to in­stru­ment. Przez wpra­wę i ćwi­cze­nie na­bie­ra on pew­nych wła­ści­wo­ści. Tony i sło­wa, któ­re zeń wy­cho­dzą, są czy­ste, po­praw­ne. Mó­wią zwy­kle okre­sa­mi skoń­czo­ne­mi, nie­kie­dy prze­no­śnia­mi i ob­ra­za­mi.

– Czy ra­czy­cie za­jąć miej­sce i spo­żyć z nami wie­cze­rzę?–za­py­ta­ła Elż­bie­ta.

– Usta moje w tej chwi­li nie dla po­kar­mu, ale dla spraw bo­żych.

– Racz­cie mó­wić–rzekł le­karz.

– Sły­sza­łem, co­ście wy­gła­sza­li tłu­mom na dzie­dziń­cu, mi­strzu Mar­ci­nie. Sło­wa wa­sze były jak miedź pu­sto brzmią­ca, po­dob­ne ra­czej do bul­go­ta­nia cuch­ną­cej wody w rynsz­to­ku. Nie z nie­ba, nie z na­uki po­czerp­nię­te, ale ra­czej z gnu­śne­go mó­zgu wy­szłe.

– Racz­cie wy­ba­czać…

– Nie skoń­czy­łem jesz­cze–prze­rwał gość.– Nie go­dzi się okła­my­wać nie­świa­do­mych pro­stacz­ków. Dla­cze­góż je­ste­śmy sza­fa­rza­mi wie­dzy, czy na to, aby ją cho­wać za­mknię­tą? To i po­cóż nam ona? „Ża­den świe­ce nie za­pa­la i nie sta­wia w skry­to­ści ani pod ko­rzec, mówi Pan, ale na świecz­nik, aby któ­rzy wcho­dzą wi­dzie­li świa­tło. Patrz tedy, żeby świa­tło, któ­re w to­bie jest, ciem­no­ścią nie było”.

– Za­po­mi­na­cie, że nie o wszyst­kiem tłu­mo­wi mó­wić moż­na–ode­zwał się wresz­cie Mar­cin.

– Ale okła­my­wać go się nie go­dzi.

– Jam nie kła­mał.

– Mi­strzu Mar­ci­nie, od­kąd je­ste­ście w służ­bie kró­lew­skiej, lis wam z za koł­nie­rza wy­glą­da. Czy­ście już za­po­mnie­li tego, co wam nie­gdyś świę­te­mi usty gło­sił w Pra­dze? Mę­czen­ni­ka Husa za­po­mnie­li­ście?

Mar­cin się ze­rwał z krze­sła drżą­cy.

– Prze­stań­cie, przez li­tość! Czy chce­cie mnie ży­cia i mie­nia po­zba­wić?

– Człe­ku sła­bej wia­ry! Nikt ci tego oboj­ga nie za­bie­rze. Czy­taj! Oto li­sty do cie­bie.

Mistrz Mar­cin roz­wi­nął drżą­cy pa­pier.

– Od pana Wer­ne­ra z Ran­ko­wa. Przy­by­wa po­sel­stwo do kró­la. Pro­si, abym grunt przy­go­to­wał.

– Po­sel­stwo z Pra­gi – pla­snę­ła w ręce Elż­bie­ta.–Wi­dzisz! wi­dzisz, Mar­ci­nie. Oh, moja Pra­ga Zło­ta.

– Do­wód to wiel­ki za­ufa­nia do was, mi­strzu Mar­ci­nie. Mam na­dzie­ję, że się god­nie spra­wi­cie.

– Ja zro­bię, co bę­dzie w mo­jej mocy.

– Ma­cie wpływ na kró­la.

– Cóż mój wpływ wa­żyć może?

– Pa­mię­taj, pa­mię­taj, Mar­ci­nie, to Pra­ga na­sza, to Cze­chy uko­cha­ne wo­ła­ją do Cie­bie,– mó­wi­ła go­rą­ca ko­bie­ta, obej­mu­jąc go rę­ka­mi i ob­sy­pu­jąc po­ca­łun­ka­mi.

– Ot tak, za­grze­waj­cie go do świę­tej spra­wy, bo wi­dzę, że w niej sty­gnąć za­czął. Od­cho­dzę za­pew­nio­ny, żem zło­żył spra­wę w do­bre ręce.

Gdy się drzwi za przy­by­łym za­war­ły, mistrz Mar­cin rzu­cił się na krze­sło, po­grą­żył twarz w dło­niach i wy­szep­tał po­nu­ro:–Anan­ke.

Elż­bie­ta do nóg mu przy­pa­dła.

II.

Od kil­ku dni po­ja­wi­ła się na ryn­ku kra­kow­skim dziw­na po­stać. Jest to mło­dzian lat dwu­dzie­stu paru, tegi, bar­czy­sty, z ogo­rza­łem li­cem, na któ­rem czy­tasz siłę i ener­gi­ję, a w za­ci­śnię­tych ustach sta­now­czość.

Te zna­mio­na dzi­wią w mło­dzień­cu, któ­re­mu do­pie­ro ja­sny pu­szek po­ka­zu­je się na bro­dzie. Oczy nie­bie­skie pa­trzą cie­ka­wie i ba­daw­czo. Ubiór na nim pań­ski, ale ja­kiś już wy­szły z mody i znisz­czo­ny–pas tyl­ko bo­ga­ty błysz­czy na bio­drach. Kro­kiem pew­nym, ma­je­sta­tycz­nym pra­wie prze­cho­dzi wol­no ry­nek, za nim dwóch dwo­rzan nie­od­stęp­nych.

Ten mło­dy pan ma wie­le cza­su, przy­sta­je przed każ­dym pra­wie skle­pem i warsz­ta­tem, przy­pa­tru­je się wszyst­kie­mu, ale nic nie kupi. I tak ob­szedł­szy ry­nek, wra­ca Grodz­ką uli­cą na za­mek.

Jak­kol­wiek od wstą­pie­nia na tron Ja­gieł­ły prze­cią­ga­ły przez mia­sto cie­ka­we nie­raz fi­gu­ry

Li­twi­nów o wy­glą­dzie dzi­kim pier­wot­ne­go czło­wie­ka puszcz od­wiecz­nych, ubra­nych w rze­mie­nie i ko­żu­chy, bu­dzą­cych śmiech i od­ra­zę u wy­po­le­ro­wa­nych niem­ców kra­kow­skich; ten jed­nak nie razi ich ru­basz­no­ścią, a prze­cie po­dob­nym do nich nie jest. W ry­sach jego jest coś ja­giel­loń­skie­go typu, wię­cej tyl­ko zdra­dza pew­nej ry­cer­skiej ga­lan­te­ryi, któ­rej na­był za­pew­ne od krzy­ża­ków, boć oni z da­wien daw­na kształ­ci­li mło­dych, li­tew­skich knia­ziów, a ten nie­wąt­pli­wie jest ich od­ro­ślą.

– i któż to taki?

– Oto bra­ta­nek stry­jecz­ny Ja­gieł­ły. Kniaź Zyg­munt Dy­mi­tro­wicz Ko­ry­but.

Zje­chał do Kra­ko­wa od ty­go­dnia z bar­dzo ma­łym pocz­tem i włó­czy się tak po mie­ście, jak­by chciał zaj­rzeć w każ­dą dziu­rę.

– Co to po ta­kim go­ściu?

Do­wie­dzia­no się za­raz, że przy­je­chał do stryj­ka, aby coś dla sie­bie wy­pro­sić, bo jest goły jak świę­ty tu­rec­ki. Oj­ciec jego, kniaź Dy­mitr, pan na Briań­sku i No­wo­gro­dzie sie­wier­skim, coś tam Wi­tol­do­wi prze­skro­bał i ten go wy­zuł z po­sia­dło­ści, a wresz­cie po­legł pod Wor­sklą w boju z Edy­gą. Zo­sta­wił syn­ka je­dy­na­ka, któ­ry nie ma na owi­nię­cie pal­ca. Wpraw­dzie mło­dzian ry­cer­ski dziel­nie się spra­wił w boju z krzy­żac­twem, bo na­wet zdo­był na nich twier­dzę Ri­sen­berg, ale mimo to nie ob­rósł w pie­rze i tu przy­był pu­kać do do­bre­go ser­ca Ja­gieł­ły.

Wi­told krót­ko trzy­mał wszyst­kich swo­ich krew­nia­ków. Pan to su­ro­wy i groź­ny. Ni­ko­mu nie prze­pu­ści.

Ta­kich wia­do­mo­ści udzie­li­ła Han­za Niem­com kra­kow­skim.

Co Han­za po­wie­dzia­ła, było świę­tem. I nie dziw – jej agen­ci za­glą­da­li na­wet do su­mień ludz­kich.

Pa­trzo­no więc na tego bied­ne­go knia­zia z po­bła­ża­niem i pod­śmie­wa­no go tro­chę.

Je­den na­wet brzu­cha­ty Got­fred Szwarc rzekł mu na ucho:

– Zdał­by się nowy ka­bat.

Na CO ksią­żę, od­wra­ca­jąc się do dwo­rza­ni­na:

– Po­wiedz mu, że sta­ra suk­nia jest jak sta­ra cno­ta. Zwy­kłem w niej prze­ba­czać głup­com. Gdy ją zdej­mę, może po­ża­ło­wać swe­go zu­chwal­stwa.

Nie­miec się za­sta­no­wił nad ro­zu­mem mło­de­go księ­cia i za­raz uro­sła o nim sła­wa, że choć mówi mało, ale do­brze.

Bądź co bądź ten mło­dy kniaź się nu­dził. By­wa­ło, sta­nie na ryn­ku, po­de­prze się pod boki i pa­trzy dłu­go gdzieś w prze­strzeń, nie wi­dząc nic do­ko­ła sie­bie. Po­pa­trzy, uśmiech­nie się gorz­ko, po­tem ze­rwie się, jak wi­cher, i pę­dzi gdzieś za bra­mę mia­sta, w pole. Do­pie­ro

Król Hu­sy­tów. 2

go wi­dać póź­nym wie­czo­rem wra­ca­ją­ce­go do zam­ku.

Dwór, osie­ro­co­ny świe­żo przez śmierć kró­lo­wej Elż­bie­ty Pi­lec­kiej, któ­rej–na­wia­sem mó­wiąc – nikt nie ża­ło­wał, bo była baba kłó­tli­wa, i po któ­rej nikt, prócz kró­la, nie no­sił ża­ło­by, wy­glą­da jed­nak oso­wia­le, bo nie­wiast nie­ma. Sie­rot­ka Ja­gieł­ło­wa, Ja­dwi­ga, z dru­giej jego żony Anny Cy­lej­skiej, prze­by­wa ze swo­je­mi słu­żeb­ne­mi w zam­ku Łob­zow­skim. Król w cią­głyc­li roz­jaz­dach. Za kró­lem po­cią­gnę­li dwor­scy dy­gni­ta­rze i przed­niej­si ko­mor­ni­cy.

Gdy się mło­dy pan znu­dzi prze­chadz­ką po mie­ście albo i kon­no poza mu­ra­mi, wstę­pu­je do ko­mo­ry pana Mi­ko­ła­ja Że­la­znej Gło­wy, pi­sa­rza kró­lew­skie­go, z któ­rym rad dłu­gie pro­wa­dzi roz­mo­wy.

Jest to sta­rzec lat siedm­dzie­się­ciu kil­ku, nie­gdyś jesz­cze dwo­rza­nin kró­la Ka­zi­mie­rza, świa­to­wych spraw świa­dom. Wo­dził pió­rem we wszel­kich ma­te­ry­ach po­li­tycz­nych, a z tego wszyst­kie­go wie­le do nie­go przy­lgnę­ło, bo gło­wa to praw­dzi­wie że­la­zna i otwar­ta, a pa­mięć wiel­ka. Jest żywą kro­ni­ką tego dwo­ru, z któ­re­go się nie ru­szał od lat pięć­dzie­się­ciu.

Gdy spo­strzegł, że mło­dzian cie­ka­wy roz­mo­wy, a nad wiek po­waż­ny i słu­chać lubi sta­rych dzie­jów, a z byle kim nie prze­sta­je, no­sząc swą god­ność wy­so­ko, przy­wią­zał się doń sta­rzec i po­lu­bił nie­zmier­nie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: