Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Król magii - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
2 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Król magii - ebook

Quentin Coldwater, nad wiek rozwinięty intelektualnie uczeń szkoły średniej, wraz z przyjaciółmi osiada na stałe w czarodziejskie krainie o nazwie Fillory i zostaje jednym z jej z królów. Pewnego dnia podczas polowania przypadkowo przenosi się z powrotem na Ziemię, a szukając drogi powrotu, odkrywa istnienie ogromnego czarnoksięskiego podziemia, o którego istnieniu nikt wcześniej nie miał pojęcia. Kiedy wraca do Fillory, okazuje się, że nad baśniową krainą zbierają się czarne chmury: ktoś obudził bogów, którzy zamierzają odebrać światu magię.Quentin i jego przyjaciele wyruszają na poszukiwania siedmiu czarodziejskich kluczy, które pozwolą zachować magię na świecie, nie wie jednak, że za ocalenie Fillory przyjdzie mu zapłacić najwyższą cenę.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7508-658-4
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

Księga I

Rozdział 1

Rozdział 1

Quentin jechał na Nieustraszonej, szarej klaczy z białymi skarpetkami. Miał na sobie czarne skórzane buty po kolana, legginsy o nogawkach w różnych kolorach i długi granatowy płaszcz naszyty gęsto perłami i haftowany srebrną nicią. Na głowę włożył platynową koronę, a o nogę obijał mu się błyszczący miecz — nie ceremonialny, tylko prawdziwy, taki, którym naprawdę można zabić. Była dziesiąta rano, ciepły, choć pochmurny dzień pod koniec sierpnia. Quentin wyglądał dokładnie tak, jak powinien wyglądać król Fillory. I polował na zaczarowanego królika.

U boku króla Quentina jechała królowa. Królowa Julia. Przodem druga królowa i drugi król, Janet i Eliot — kraina Fillory miała w sumie czterech władców. Podążali leśną ścieżką pod łukiem tworzonym przez korony drzew. Pożółkłe opadłe liście ścieliły się na ścieżce w tak idealnych wzorach, jakby zostały wycięte z bibuły i poukładane przez florystkę. Monarchowie pokonywali drogę w milczeniu, powoli, w grupie, ale każde zatopione we własnych myślach, zapatrzone w zieloną, prawie jesienną głębię lasu.

Łatwo było tak milczeć. Wszystko było tu łatwe. Żadnych trudnych spraw. Spełnione marzenie.

— Stójcie! — powiedział nagle Eliot jadący przodem.

Zatrzymali się wszyscy prócz Quentina — Nieustraszona wysforowała się nieco naprzód i zeszła ze ścieżki, nim zdołał ją przekonać, żeby jednak przystanęła na chwilę. Choć już od dwóch lat zasiadał na tronie Fillory, nadal był gównianym jeźdźcem.

— O co chodzi? — zawołał.

Siedzieli nieruchomo w siodłach przez następną minutę. Nie było do czego się spieszyć. Nieustraszona parsknęła, przerywając na moment ciszę; wyniosła końska pogarda dla ludzkich przedsięwzięć.

— Myślałem, że coś zobaczyłem.

— Zaczynam się zastanawiać, czy wytropienie tego królika w ogóle jest możliwe — powiedział Quentin.

— To jest zając — poprawił go Eliot.

— Wszystko jedno.

— Nieprawda. Zające są większe. I nie mieszkają w norach, tylko budują sobie gniazda na otwartym terenie.

— Nie zaczynaj — powiedziały razem Janet i Julia.

— Prawdziwe pytanie brzmi: jeśli królik naprawdę widzi przyszłość, to czy będzie wiedział, że próbujemy go złapać? — wrócił do tematu Quentin.

— On widzi przyszłość, ale nie może jej zmienić — powiedziała Julia cicho. — Czy wy troje dyskutowaliście tyle w Brakebills?

Miała na sobie pogrzebowoczarną suknię do jazdy konnej i pelerynę z kapturem, również czarną. Zawsze ubierała się na czarno, jakby była w żałobie. Quentin nie miał pojęcia, po kim miałaby ją nosić. Od niechcenia, jakby przywoływała kelnera, wezwała do siebie małego ptaszka. Kiedy usiadł jej na nadgarstku, uniosła go do ucha. Ptaszek zaświergotał coś do niej, a ona kiwnęła głową i pozwoliła mu odlecieć.

Nikt tego nie zauważył prócz Quentina. Julia ciągle odbierała tajemnicze wiadomości od mówiących zwierząt. Zupełnie jakby nadawała na innej fali niż oni wszyscy.

— Powinieneś był pozwolić nam zabrać Jollyby’ego — powiedziała Janet. Ziewnęła, zasłaniając usta wierzchem dłoni. Jollyby był Wielkim Łowczym na Zamku Białoszczytym, gdzie wszyscy mieszkali. Zwykle nadzorował takie wyprawy.

— Jollyby jest świetny, ale nawet on nie wytropi zająca w lesie — odparł Quentin. — To znaczy bez psów. I kiedy nie ma śniegu.

— Jasne, ale za to ma świetnie rozwinięte mięśnie łydek. Lubię na nie patrzeć. Nosi legginsy.

— Ja też — mruknął Quentin, udając obrażonego.

— Podejrzewam, że Jollyby i tak gdzieś tu jest — parsknął Eliot. Nadal przyglądał się drzewom. — No wiecie, powstaje w odpowiedniej odległości. Tego faceta nie da się utrzymać z dala od królewskiego polowania.

— Uważaj, na co polujesz, Quentinie, bo możesz to złapać — oświadczyła Julia.

Janet i Eliot popatrzyli po sobie: kolejna enigmatyczna maksyma Julii. Ale Quentin zmarszczył brwi. Wiedział, że Julia ma swój rozum.

Nie zawsze był królem, Fillory czy czegokolwiek. Podobnie jak pozostali. Wychował się jak normalny, niemagiczny i niekrólewski chłopak w Brooklynie, w świecie, który mimo wszystko nadal uważał za prawdziwy. Sądził, że Fillory to nierzeczywista, zaczarowana kraina, gdzie się rozgrywała akcja cyklu powieści fantastycznych dla dzieci. Potem jednak studiował magię w sekretnym college’u o nazwie Brakebills i wraz z przyjaciółmi odkrył, że Fillory istnieje naprawdę.

Nie okazało się takie, jak sądzili. Było zdecydowanie mroczniejsze i bardziej niebezpieczne niż w książkach. Zdarzały się tu złe rzeczy, okropne rzeczy. Ludzie odnosili rany, ginęli... albo jeszcze gorzej. Więc Quentin wrócił na Ziemię pokonany i zrozpaczony. Włosy mu zupełnie posiwiały.

Potem jednak wszyscy jakoś się pozbierali i wrócili do Fillory. Stawili czoła swoim lękom i zajęli cztery trony na Zamku Białoszczytym, jako tutejsi królowie i królowe. I to było cudowne, choć czasami Quentin nie mógł w to uwierzyć, skoro Alice, dziewczyna, którą kochał, umarła. Z trudem akceptował te wszystkie dobre rzeczy, skoro Alice ich nie dożyła.

Ale nie miał innego wyjścia. Bo inaczej w imię czego by umarła? Wziął łuk i stanął w strzemionach, rozglądając się wkoło. Kolana usztywniły mu się z cichym trzaskiem. Było cicho, wyjąwszy szelest spadających liści ocierających się o inne liście.

W poprzek ścieżki, jakieś trzydzieści metrów od nich, przemknęła szara kulka i zniknęła w krzakach. Szybkim, płynnym ruchem, który kosztował go wiele godzin ćwiczeń, Quentin założył strzałę i naciągnął cięciwę. Mógł użyć magicznej strzały, ale to byłoby wbrew zasadom. Mierzył przez długą chwilę, stawiając opór energii łuku, po czym puścił cięciwę.

Strzała wbiła się w gliniastą ziemię aż po lotki, dokładnie tam, gdzie pięć sekund wcześniej znajdowały się łapki zająca.

— Prawie — stwierdziła Janet ze śmiertelną powagą.

W żadnym razie nie uda im się złapać tego królika.

— Pogrywasz ze mną, co? — krzyknął Eliot. — Ja!

Spiął swego czarnego rumaka, ten zarżał, po czym uprzejmie przysiadł na zadzie i stanął dęba. Następnie ruszył prosto w las, za zającem. Trzask gałązek, który znaczył jego drogę przez zarośla, prawie natychmiast ucichł. Po jego przejeździe gałęzie wracały na swoje miejsca i zamierały w bezruchu. Eliot nie był gównianym jeźdźcem.

Janet patrzyła za nim.

— Hej, ho — powiedziała. — Co my tu w ogóle robimy?

Pytanie nie było pozbawione podstaw. W gruncie rzeczy nie chodziło o złapanie zająca. Chodziło o... O co właściwie chodziło? Czego szukali? Ich życie na zamku składało się z samych przyjemności. Mieli setki służących, którzy musieli jedynie dbać o to, by każdy ich dzień był absolutnie idealny. Zupełnie jakby byli jedynymi gośćmi w dwudziestogwiazdkowym hotelu, z którego nikt nigdy nie każe im się wyprowadzić. Eliot był w siódmym niebie. Tu miał wszystko, co tak kochał w Brakebills — wino, jedzenie, ceremoniał — plus zero pracy. Eliot uwielbiał być królem.

Quentin też, choć zrobił się niespokojny. Szukał czegoś, mimo że nie wiedział czego. Ale kiedy w okolicach zamku zauważono Jasnowidzącego Zająca, postanowił zrobić sobie dzień wolny od nicnierobienia. Chciał go złapać.

Jasnowidzący Zając należał do Niepowtarzalnych Zwierząt z Fillory. Było ich dwanaście — wśród nich Ujadająca Bestia, która kiedyś spełniła trzy życzenia Quentina, i Wielki Ptak Pokoju, niezgrabny nielot podobny do kazuara, który mógł powstrzymać starcie, jeśli pojawił się pomiędzy wrogimi armiami. Każde z tych stworzeń było jedyne w swoim rodzaju — stąd nazwa — i każde miało jakiś szczególny dar. Niewidzialny Waran to była duża jaszczurka, która mogła na rok uczynić cię niewidzialnym, jeśli właśnie tego chciałeś.

Ludzie rzadko widywali Niepowtarzalne Zwierzęta, nie mówiąc już o ich łapaniu, dlatego opowiadano o nich najróżniejsze bzdury. Nikt nie wiedział, skąd pochodziły ani jaki był cel ich istnienia, o ile w ogóle jakiś był. Istniały od zawsze, jako stały element tutejszego magicznego krajobrazu. Wszystko wskazywało na to, że są nieśmiertelne. Dar Jasnowidzącego Zająca polegał na tym, że przepowiadał przyszłość osobie, która go złapała — przynajmniej według legendy, bo od wieków nikt go nie złapał.

Oczywiście w tej chwili przyszłość nie wydawała się sprawą pilną. Quentin miał dość wyrobiony pogląd na to, jak będzie wyglądała w jego przypadku. Mniej więcej tak samo, jak w tej chwili. Wiódł dobre życie.

Ruszyli tropem zająca wcześnie rano, kiedy jeszcze leżała rosa. Śpiewali Zabić króliczka na melodię Cwału Walkirii, naśladując wadę wymowy Elmera Fudda, myśliwego z kreskówek Looney Tunes. Zając prowadził ich za sobą przez las, zygzakując, zamierając w bezruchu, ruszając dalej, biegając w kółko i cofając się po własnych śladach, kryjąc się po krzakach albo przebiegając im drogę. Przez całe kilometry. Raz po raz.

— Eliot chyba nie zamierza wrócić, Janet — stwierdziła Julia.

Ostatnio nie mówiła wiele, nabrała natomiast irytującego zwyczaju zwracania się cały czas do wszystkich po imieniu.

— No cóż, skoro nie możemy wytropić zająca, może uda nam się przynajmniej wytropić Eliota — Janet delikatnie skłoniła swego wierzchowca, by zjechał ze ścieżki w las. Miała na sobie zieloną bluzkę z wielkim dekoltem i męskie skórzane spodnie. Jej męskie stroje wywołały w tym sezonie prawdziwy skandal na dworze.

Julia nie jechała na koniu, tylko na wielkim puszystym czworonogu, którego nazywała wiwerą. Wyglądał zupełnie jak normalna wiwera, długa, brązowa i podobna do kota, z grzbietem wygiętym w łuk, tyle że był wielkości konia. Quentin podejrzewał, że potrafi mówić — miała nieco zbyt bystre spojrzenie i zawsze przysłuchiwała się ich rozmowom z nadmiernym zainteresowaniem.

Nieustraszona nie chciała jechać za wiwerą, ze względu na jej piżmowy, niekoński zapach, ale po paru chwilach przepychanek zrobiła, co jej kazał, choć złośliwie kroczyła na zupełnie sztywnych nogach.

— Nie widziałam żadnych driad — stwierdziła Janet. — Myślałam, że tu będą driady.

— Ja też nie widziałem — odparł Quentin. — Nie widuje się ich już w Puszczy Królowych.

Wielka szkoda. Lubił driady, tajemnicze nimfy, które strzegły dębów. Człowiek naprawdę czuł, że jest w zaczarowanej krainie, kiedy piękna kobieta, ubrana w kusą sukienkę uszytą z liści, nagle zeskakiwała z drzewa.

— Myślałem, że może pomogą nam go złapać. Julio, nie możesz jakiejś zawołać czy wezwać, czy coś?

— Możesz je sobie wołać, ile chcesz, Quentinie. One nie przyjdą.

— A tak się kłóciły o przydziały ziemi — parsknęła Janet. — I gdzie się podziały, pytam, skoro tu ich nie ma? Jest może jakaś inna, fajniejsza i bardziej magiczna puszcza, gdzie wszystkie poszły straszyć?

— Driady to nie są duchy, żeby straszyć — powiedziała Julia. — To są nimfy.

Konie szły tarasem przecinającym zbocze wzgórza, zbyt równym, żeby mógł być dziełem natury. To pewnie umocnienia, diabli wiedzą jak stare.

— Może powinniśmy zakazać im wyjazdów — stwierdziła Janet. — Nie wiem, przygotować pakiet przywilejów socjalnych albo zatrzymywać je na granicy. To draństwo, że w Puszczy Królowych nie ma już driad.

— Życzę ci powodzenia, Janet — odparła Julia. — Driady potrafią walczyć. Mają skórę twardą jak drewno. I kije.

— Nigdy nie widziałem walczącej driady — zauważył Quentin.

— To dlatego, że nikt nie jest na tyle głupi, żeby je prowokować, Quentinie.

Dotrwawszy do pointy, wiwera uznała, że chwila jest właściwa, by pomknąć naprzód. Dwa krzepkie dęby odchyliły się usłużnie na bok, żeby Julia mogła między nimi przejechać, a potem wróciły do pionu, zmuszając Janet i Quentina do objechania ich naokoło.

— Tylko jej posłuchaj — złościła się Janet. — Całkiem się zasymilowała! Mam dość tego jej gówna jestem-bardziej-filloriańska-niż-wy. Widziałeś, jak gadała z tym pieprzonym ptakiem?

— Och, daj jej spokój. Julia jest w porządku — powiedział Quentin.

Julia nie studiowała magii tak jak oni, nie przeszła przez bezpieczny, uporządkowany system edukacyjny magicznego świata. Chodziła do liceum razem z Quentinem, ale oblała egzamin wstępny do Brakebills. Dlatego została wiedźmą: nauczyła się magii sama, poza systemem. Jej magia nie była oficjalna, zinstytucjonalizowana. W niektórych dziedzinach Julia miała ogromne braki, a jej technika była tak prymitywna, że czasami dziwił się, że w ogóle działa.

Ale wiedziała również rzeczy, o których Quentin i inni nie mieli pojęcia. Nikt nie stał jej przez cztery lata nad głową i nie pilnował, żeby kolorowała obrazki, trzymając się linii. Rozmawiała z ludźmi, do których Quentin w życiu by się nie odezwał, nauczyła się rzeczy, których jego nauczyciele nigdy nie pozwoliliby mu tknąć. Jej magia miała ostre, poszarpane brzegi, które nigdy nie zostały wyrównane.

Ów odmienny rodzaj edukacji sprawił, że sama też była inna. Mówiła inaczej. Brakebills nauczyło ich traktować magię żartobliwie i z ironią, ale Julia brała ją śmiertelnie poważnie. Była kwintesencją gotyku, ubierała się w czarne suknie ślubne i malowała oczy czarnym eyelinerem. Janet i Eliot uważali, że to śmieszne, ale Quentinowi się podobało. Miał do niej słabość. Julia była dziwaczna i mroczna, a Fillory sprawiło, że cała reszta, łącznie z nim, była taka świetlista i jasna. Podobało mu się, że Julia nie jest tak do końca w porządku i że guzik ją obchodzi, kto o tym wie.

Fillorianom też to się podobało. Julia świetnie się z nimi rozumiała, szczególnie z tymi co bardziej egzotycznymi, duchami, nimfami i dżinami, a nawet z tymi jeszcze dziwniejszymi i ekstremalnymi — bytami z mrocznej strefy pomiędzy życiem biologicznym a czysto magicznym. Była ich królową czarownicą, a oni ją uwielbiali.

Ale niestandardowe wykształcenie kosztowało Julię coś, co trudno było określić. Cokolwiek to było, wywarło na nią ogromny wpływ. Sprawiała wrażenie, jakby ani nie chciała, ani nie potrzebowała towarzystwa ludzi. W środku uroczystej kolacji czy królewskiego balu, czy nawet zwykłej rozmowy nagle traciła zainteresowanie i po prostu odchodziła. Zdarzało się to coraz częściej. Czasami Quentin zastanawiał się, jak kosztowna była jej edukacja i w jaki sposób za nią zapłaciła, ale kiedy ją o to pytał, unikała odpowiedzi. Niekiedy zastanawiał się też, czy się w niej nie zakochuje. Znowu.

W oddali rozległ się dźwięk rogu myśliwskiego — trzy wypolerowane srebrzyste nuty przytłumione ciężką ciszą zalegającą w lesie. Eliot ich wzywał.

Nie był Jollybym, ale radził sobie z rogiem myśliwskim całkiem dobrze. Stanowienie praw niewiele go obchodziło, jednak jeśli chodzi o królewską etykietę, okazał się naprawdę pedantyczny, nawet w kwestii filloriańskiego protokołu polowań. (Choć uważał zabijanie zwierząt za wstrętne i zwykle udawało mu się od niego wywinąć). Dźwięk rogu był wszystkim, czego potrzebowała Nieustraszona. Zadrżała w podnieceniu, czekając na sygnał, by ruszyć do przodu. Quentin uśmiechnął się szeroko do Janet, a ona odpowiedziała tym samym. Wówczas krzyknął jak kowboj, kopnął konia piętami i oboje ruszyli galopem.

To była szaleńczo niebezpieczna jazda, jak landspeederem z „Gwiezdnych wojen”. Przed nimi bez ostrzeżenia otwierały się rowy, znikąd pojawiały się nisko rosnące gałęzie, żeby im głowy rozwalić (oczywiście nie dosłownie, choć jeśli chodzi o starsze, bardziej powykręcane drzewa, nie miało się pewności). Ale pieprzyć to, po coś w końcu jest ta magia lecznicza. Nieustraszona była koniem czystej krwi. Przez cały ranek jechali stępa, zatrzymywali się co chwila i generalnie opierdzielali się, a ona marzyła, by wreszcie pobiegać.

A zresztą jak często Quentin miewał okazje wystawienia na ryzyko swojej królewskiej osoby? Kiedy po raz ostatni choćby rzucił zaklęcie? Jego życie raczej nie było najeżone niebezpieczeństwami. Wylegiwał się przez całe dnie na poduszkach, a nocami zajadał się i zapijał do nieprzytomności. Ostatnio za każdym razem, kiedy usiadł, dochodziło do jakiejś dziwacznej interakcji między jego brzuchem a sprzączką od paska. Przybyło mu chyba z siedem kilo, odkąd zasiadł na tronie. Nic dziwnego, że królowie na portretach są tacy grubi. W jednej chwili jesteś dzielnym księciem, a w następnej Henrykiem VIII.

Janet prowadziła, kierując się stłumionymi tonami rogu. Kopyta koni uderzały głośno o poszycie lasu. Wszystko, co w dworskim życiu wydawało się nużące — całe to bezpieczeństwo i nieznośne wygody — na chwilę zniknęło. W przelocie migały im tylko drzewa, zagajniki, rowy i stare kamienne murki, na przemian zanurzali się w blask gorącego słońca i w chłodny cień. Pęd sprawiał, że żółte liście zamierały w powietrzu, nie dolatując do ziemi. Quentin starannie wybrał właściwy moment, i kiedy wyjechali na otwartą łąkę, skręcił nieco w prawo. Przez długą chwilę jechali z Janet ramię w ramię, równolegle do siebie.

A potem nagle Janet ściągnęła konia. Najszybciej, jak tylko się dało, Quentin wyhamował Nieustraszoną do stępa i zawrócił. Dyszała ciężko. Miał nadzieję, że koń Janet nie okulał. Chwilę potrwało, nim zdołał do niej wrócić.

Siedziała nieruchomo, wyprostowana w siodle i zmrużywszy oczy, patrzyła w mrok lasu. Tony rogu umilkły.

— O co chodzi?

— Myślałam, że coś zobaczyłam — odparła.

Quentin też zmrużył oczy i popatrzył. Coś tam było. Jakby jakieś kształty.

— Czy to Eliot?

— Co oni, u diabła, robią? — spytała Janet.

Quentin zsiadł z konia, odczepił łuk i założył na niego kolejną strzałę. Oddał wodze Janet i ruszył przodem. Słyszał, jak Janet rzuca jakieś podstawowe zaklęcie ochronne, słabą tarczę, tak na wszelki wypadek. Poczuł znajome brzęczenie w powietrzu.

— Kurwa — mruknął pod nosem.

Opuścił łuk i ruszył biegiem. Julia klęczała na jednym kolanie, rękę przyciskała do piersi. Albo miała trudności z oddychaniem, albo szlochała gwałtownie — nie potrafił określić. Eliot pochylał się nad nią i mówił coś cicho. Zsunął z jednego ramienia kurtkę ze złotogłowiu.

— Wszystko w porządku — powiedział na widok pobladłej twarzy Quentina. — Ta cholerna wiwera zrzuciła ją i uciekła. Próbowałem ją złapać, ale bez skutku. Nic jej nie jest, po prostu się zatchnęła.

— Nic ci nie jest. — Znowu ta fraza. Quentin potarł plecy Julii, która oddychała z rzężeniem. — Wszystko w porządku. Wciąż ci powtarzam, żebyś sobie sprawiła normalnego konia. Nigdy nie lubiłem tej wiwery.

— Ona też cię nie lubiła, Quentinie — udało się wykrztusić Julii.

— Patrzcie — Eliot wskazywał coś w półmroku. — To dlatego się spłoszyła. Zając tam wbiegł.

Kilka metrów od nich zaczynała się okrągła polanka, nieruchomy staw trawy ukryty w środku puszczy. Drzewa urywały się na jej skraju, jakby ktoś oczyścił ją specjalnie, przycinając gałęzie. Jakby została narysowana cyrklem. Quentin podszedł bliżej. Bujna, intensywnie szmaragdowa trawa porastała nierówną, czarną ziemię. Na środku polanki stał samotny olbrzymi dąb z dużym okrągłym zegarem w pniu.

Zegarowe drzewa stanowiły spadek po Nadzorczyni Czasu, legendarnej — ale zupełnie prawdziwej — wiedźmie z Fillory, która potrafiła podróżować w czasie. To była zwykła magiczna sztuczka, w dodatku, na ile mogli stwierdzić, zupełnie nieszkodliwa, a przy tym malownicza na swój surrealistyczny sposób. Nie było powodu pozbywać się tych drzew, zakładając, że ktoś w ogóle dałby radę. A poza tym bardzo dokładnie wskazywały czas.

Jednak Quentin nigdy nie widział aż tak wielkiego. Musiał odchylić się do tyłu, żeby zobaczyć koronę. Miało chyba ze trzydzieści metrów wysokości i było niezwykle grube u podstawy — z piętnaście metrów w obwodzie. Jego zegar też wyglądał niezwykle, miał tarczę wyższą od Quentina. Z pnia wyrastała masa powykręcanych gałęzi, drzewo przypominało Krakena wyrzeźbionego w drewnie.

A przy tym się poruszało. Jego czarne, prawie pozbawione liści gałęzie skręcały się i wiły na tle szarego nieba. Można było odnieść wrażenie, że miota nim burza, ale Quentin nie czuł ani nie słyszał wiatru. Dzień, przynajmniej ten dzień, który wyczuwał swymi pięcioma zmysłami, był bezwietrzny. Burza była zatem niewidzialna i nienamacalna, taka magiczna. Zegarowe drzewo w agonii zadusiło swój zegar — drewno zacisnęło się na nim tak mocno, że oprawa zgięła się i szkło pękło. Przez rozbitą tarczę na trawę wypadły mosiężne kółka zębate.

— Jezu Chryste — powiedział Quentin. — Co za potwór!

— Big Ben zegarowych drzew — Janet stała tuż za nim.

— Nigdy takiego nie widziałem — stwierdził Eliot. — Myślicie, że to pierwsze, jakie powstało?

To był prawdziwy filloriański cud, dziki, dziwaczny i wspaniały. Quentin od dawna nie widział zegarowego drzewa, albo może po prostu od dawna żadnego nie zauważył. Poczuł ukłucie czegoś, czego nie doświadczył od czasu wydarzeń w Grobowcu Embera: strachu. I czegoś jeszcze. Nabożnego podziwu? Patrzyli prosto w twarz tajemnicy. To było coś prawdziwego, coś zasadniczego, prastara magia.

Stali rzędem na skraju łąki. Minutowa wskazówka zegara sterczała z pnia pod kątem prostym, jak złamany palec. Jakiś metr od podstawy, tam gdzie spadły kółka, wyrosła siewka i kołysała się gwałtownie w bezdźwięcznej wichurze. Srebrny zegarek kieszonkowy tykał sobie w zgrubieniu na jej cienkim pniu. Typowo filloriańska cecha.

Będzie dobrze.

— Ja pójdę pierwszy.

Chciał ruszyć, ale Eliot położył mu rękę na ramieniu.

— Ja bym tam nie szedł.

— A ja owszem. Bo czemu nie?

— Bo zegarowe drzewa nie poruszają się w ten sposób. I nigdy wcześniej nie widziałem zepsutego. W ogóle nie wiedziałem, że mogą się popsuć. To nie jest zwyczajne miejsce. Zając musiał nas tu specjalnie doprowadzić.

— Wiem, jasne? To klasyka.

Julia pokręciła głową. Była blada, we włosach miała suchy liść, ale stała o własnych siłach.

— Zobacz tylko, jak regularna jest ta polana, Quentinie — powiedziała. — To idealne koło. Albo elipsa. Z jej środka promieniuje bardzo silne zaklęcie modyfikujące okolicę. Albo z ogniska — dodała cicho. — Jeśli to jednak elipsa.

— Jeśli tam pójdziesz, nie wiadomo, gdzie trafisz — ostrzegł Eliot.

— Oczywiście, że nie wiadomo. Dlatego tam idę.

Właśnie tego potrzebował. O to mu chodziło — czekał na to, nawet sam o tym nie wiedząc. Boże, ileż czasu to trwało! To była przygoda. Nie mógł uwierzyć, że inni się wahają. Za jego plecami zarżała cicho Nieustraszona.

To nie kwestia odwagi. Zupełnie jakby zapomnieli, kim są, gdzie są i dlaczego. Quentin zdjął łuk i wyjął kolejną strzałę z kołczana. W ramach eksperymentu stanął we właściwej pozycji łuczniczej, naciągnął cięciwę i strzelił w pień drzewa. Strzała zwolniła nad łąką, jakby leciała przez wodę, a nie powietrze. Patrzyli, jak płynie, koziołkując od czasu do czasu do tyłu, w zwolnionym tempie. Wreszcie straciła resztę impetu i po prostu zatrzymała się półtora metra nad ziemią.

Potem wybuchła, bezdźwięcznie, w fontannę białych iskier.

— Wow — Quentin zaczął się śmiać. Po prostu nie mógł się powstrzymać. — To miejsce jest kurewsko naładowane magią. — Odwrócił się do pozostałych. — Jak sądzicie? Bo mnie to wygląda na przygodę. Pamiętacie przygody? Takie jak w książkach?

— Czy pamiętamy? — powiedziała Janet. Wyglądała na wkurzoną. — A ty może pamiętasz Penny’ego? Nie widzieliśmy go coś ostatnio, no nie? Nie mam ochoty przez resztę królowania kroić ci jedzenia na talerzu.

Równie dobrze mogła zapytać: „Pamiętasz Alice?”. Owszem, pamiętał Alice. Umarła, ale oni przeżyli, i czy nie o to właśnie chodzi w życiu? Podskoczył na palcach. Mrowiły i pociły mu się w butach, zaledwie piętnaście centymetrów od wyraźnego skraju zaczarowanej łąki.

Wiedział, że przyjaciele mają rację, to miejsce praktycznie cuchnęło dziwaczną magią. Było niczym pułapka, zwinięta sprężyna, która wystrzeli, żeby go uwięzić, złamać. A on tego chciał. Chciał tam wetknąć palec i zobaczyć, co się stanie. Tutaj, w tym miejscu zaczynała się jakaś historia, jakaś misja, a on chciał się jej podjąć. To było coś świeżego, czystego, niebezpiecznego. W niczym nie przypominało ciężkiego ciepłego sadła zamkowego życia. Tu na pewno zdjęto ochronny plastik.

— Naprawdę nie idziecie? — spytał.

Julia tylko na niego patrzyła. Eliot pokręcił głową.

— Ja tam wolę bezpieczeństwo. Ale jak chcesz, będę cię stąd osłaniał.

I w skupieniu zaczął rzucać pomniejsze zaklęcie ujawniające, takie, które odsłaniało wszystkie oczywiste magiczne zagrożenia. Kiedy pracował, wokół jego palców trzeszczała i prychała w powietrzu magia. Quentin wyciągnął miecz. Inni śmiali się z niego, że go nosi, ale on po prostu lubił trzymać go w ręku. Czuł się wtedy jak bohater. A przynajmniej wyglądał jak bohater.

Julia nie uważała, że to śmieszne. Choć w zasadzie rzadko się teraz śmiała z czegokolwiek. Poza tym może go przecież wyrzucić, jeśli trzeba się będzie uciec do magii.

— Co chcesz zrobić? — spytała Janet, opierając dłonie na biodrach. — Tak na poważnie, co? Chcesz się wspiąć na to drzewo?

— Kiedy nadejdzie czas, będę wiedział, co robić — odparł, zataczając kółka ramionami.

— Mnie się to nie podoba, Quentinie — powiedziała Julia. — To miejsce. To drzewo. Jeśli wyruszymy na tę przygodę, nastąpi wielka zmiana w naszym życiu.

— Może zmiana dobrze nam zrobi.

— Mów za siebie — parsknęła Janet.

Eliot dokończył zaklęcie i ułożył kciuki i palce wskazujące w kwadrat. Zamknął jedno oko i popatrzył przez niego, przesuwając ręce, by objąć całą łąkę.

— Nie widzę niczego...

W gałęziach drzewa odezwał się pogrzebowy ton. Przy wierzchołku drzewo wypuściło parę ogromnych kołyszących się kościelnych dzwonów z brązu. Czemu nie? Jedenaście uderzeń: nadal dobrze mierzyło czas, choć mechanizm się rozsypał. Po chwili zapadła cisza, jakby wzburzona woda znów się uspokoiła.

Wszyscy na niego patrzyli. Gałęzie zegarowego drzewa jęczały na bezdźwięcznym wietrze. Nie ruszył się z miejsca. Myślał o ostrzeżeniu Julii: wielka zmiana w naszym życiu. Jego życie było teraz świetne, musiał to przyznać. Miał cholernie fajny zamek pełen zacisznych dziedzińców i przewiewnych wież, i złocistego filloriańskiego słońca, którego promienie przypominały rozgrzany miód. Nagle stracił pewność, o co mu tak naprawdę chodzi. Mógł tu zginąć. Alice tu zginęła.

No i był teraz królem. Czy miał w ogóle prawo uganiać się za bardzo magicznym królikiem, który machał mu arogancko ogonkiem? To już nie była jego robota. Nagle poczuł się bardzo samolubny. Zegarowe drzewo tkwiło przed samym jego nosem, chwiejąc się i machając gałęziami, obiecując przygodę, ale jego entuzjazm opadł. Pojawiły się wątpliwości. Może to jednak nie był taki dobry pomysł?

Potrzeba wejścia na łąkę zaczęła mu zdecydowanie mijać. Tak jak kiedy ustaje działanie narkotyku, nagle zrobił się zupełnie trzeźwy. Kogo chciał oszukać? Zostanie królem nie było początkiem opowieści, było jej końcem. Nie potrzebował czarodziejskiego królika, żeby przepowiedzieć sobie przyszłość; on znał swoją przyszłość, ponieważ właśnie ją przeżywał. To była ta część: „i żyli potem długo i szczęśliwie”. Zamknij książkę, odłóż ją i daj sobie spokój.

Cofnął się o krok i jednym płynnym ruchem schował miecz do pochwy. To była pierwsza rzecz, jakiej nauczył go mistrz fechtunku: dwa tygodnie wyciągania i chowania miecza, nim w ogóle przeciął nim choć raz powietrze. Teraz był zadowolony z tych nudnych ćwiczeń. Trudno wyjść na większego fiuta niż wtedy, gdy bezskutecznie szuka się otworu w pochwie czubkiem miecza.

Poczuł dłoń na ramieniu. Julia.

— W porządku, Quentinie — powiedziała. — To nie jest twoja przygoda. Nie zaczynaj jej.

Miał ochotę opuścić głowę i otrzeć się policzkiem o jej rękę, jak kot.

— Wiem — powiedział. Więc tam nie pójdzie. — Rozumiem.

— Naprawdę rezygnujesz? — Janet wydawała się niemal rozczarowana. Zapewne chciała zobaczyć, jak on też wybucha w fontannie iskier.

— Naprawdę rezygnuję.

Mieli rację. Niech kto inny będzie sobie bohaterem. On zadowoli się swoim szczęśliwym zakończeniem. Nic i tak nie jest warte, żeby za to umierać.

— Chodź, już niemal pora na lunch — stwierdził Eliot. — Znajdźmy sobie jakąś mniej ekscytującą polankę i zjedzmy coś.

— Jasne — powiedział Quentin. — Hip, hip, hura.

W jednym z koszy był magicznie schłodzony szampan, czy raczej coś przypominającego szampana — nadal pracowali nad filloriańskim ekwiwalentem. Te kosze piknikowe — ze specjalnymi pętlami ze skóry na butelki i kieliszki — należały do asortymentu, jaki wcześniej widywał jedynie w katalogach z drogimi i bezużytecznymi rzeczami, na które nie było go stać w prawdziwym świecie. A teraz patrzcie tylko! Mógł mieć wszystkie kosze, jakich tylko zapragnął. Mimo że to, co pił, nie było szampanem, miało bąbelki i można się było tym upić. A Quentin zamierzał się porządnie upić przy lunchu.

Eliot wdrapał się na siodło i pomógł Julii wsiąść za siebie. Wyglądało na to, że wiwera dała nogę na dobre. Julia miała na tyłku dużą plamę z wilgotnej ziemi, pamiątkę po upadku. Quentin włożył właśnie stopę w strzemię Nieustraszonej, kiedy usłyszeli krzyk.

— Haj!

Obejrzeli się.

— Haj!

Tak właśnie mówili Filloriańczycy zamiast „hej”.

Filloriańczyk, który to powiedział, był krzepkim, energicznym mężczyzną tuż po trzydziestce. Szedł szybko przez okrągłą polankę, a entuzjazm promieniował z niego każdym porem skóry. Kiedy ich zobaczył, puścił się biegiem, przy czym zupełnie ignorował gałęzie zepsutego zegarowego drzewa, które miotały się dziko nad jego głową. Po prostu trudno byłoby ignorować je bardziej. Ot, kolejny dzień w magicznej puszczy. Filloriańczyk miał obfitą blond grzywę i szeroką pierś i zapuścił do tego wielką blond brodę, by ukryć nieco zbyt zaokrąglony podbródek.

Jollyby, Wielki Łowczy. Miał na sobie fioletowo-żółte legginsy w pasy i jego nogi naprawdę robiły wrażenie, szczególnie że nigdy nie dane mu było przebywać w tym samym wszechświecie co stepper czy atlas. Eliot miał rację, zapewne jechał za nimi przez cały ten czas.

— Haj! — odkrzyknęła radośnie Janet. — No to będziemy mieli przyjęcie — dodała sotto voce.

W wielkiej, odzianej w skórzaną rękawiczkę pięści Jollyby ściskał uszy dużego kopiącego z całych sił zająca.

— A niech mnie szlag — powiedziała Nieustraszona. — Złapał go!

Nieustraszona była mówiącym koniem. Tyle że nieco milczącym.

— Istotnie — zgodził się Quentin.

— Szczęśliwy przypadek! — zawołał Jollyby, kiedy zbliżył się dostatecznie, by nie musieć krzyczeć. — Trafiłem na niego, jak siedział sobie cały szczęśliwy pod skałą, jakieś sto metrów stąd. Przyglądał się wam, a ja go spłoszyłem w taki sposób, że skoczył w niewłaściwą stronę. Złapałem go gołymi rękami. Dacie wiarę?

Quentin wierzył, choć nadal nie uważał, żeby to miało jakiś sens. Jak można się podkraść niepostrzeżenie do zwierzęcia, które widzi przyszłość? Może królik widział przyszłość ludzi, ale własnej nie? Zwierzak przewracał szaleńczo oczami.

— Biedaczek — rozczulił się Eliot. — Patrzcie, jaki jest wkurzony.

— Och, Jolly — powiedziała Janet. Założyła ręce na piersiach w udawanym gniewie. — Powinieneś był nam pozwolić go złapać. Teraz przepowie tylko twoją przyszłość.

Koniec wersji demonstracyjnej

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: