Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kroniki Wardstone 11. Wijec - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kroniki Wardstone 11. Wijec - ebook

Mrok jest pełen przerażających stworzeń, a Tom Ward, siódmy syn siódmego syna i ostatni uczeń stracharza wciąż nie poznał niektórych z nich. Z daleka od Hrabstwa, jedna z istot ciemności, Slither, żyje od setek lat, łaknąc krwi...

Ze stworzeniami Mroku można zawrzeć pakt. I tak właśnie uczynił umierający ojciec. Slither ma bezpiecznie zaprowadzić do mieszkającej na południu rodziny dwie z jego córek. Wtedy trzecia, najstarsza, imieniem Nessa, będzie należeć do niego.

Ojciec umiera w spokoju, ale dla Nessy koszmar dopiero się zaczyna. A gdy ścieżka jej i Slithera skrzyżuje się ze ścieżką wiedźmy-zabójczyni Grimalkin, obydwoje zostają mimo woli wplątani w walkę ze Złym...

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-384-9
Rozmiar pliku: 2,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

DALEKO OD HRABSTWA

W Hrabstwie dla Toma Warda sprawy mają się źle jak nigdy dotąd. Jego mistrz stracharz po wielu latach walki z mrokiem utracił siły, najbliższa przyjaciółka Alice wyruszyła z niebezpieczną misją, a sam Tom wie, ze tylko on być może zdoła nie dopuścić do powrotu Złego i pogrążenia całego świata w ciemnościach i grozie.

Lecz podczas gdy jego walka trwa w najlepsze, zło nigdy nie śpi – w Hrabstwie i poza nim. Na dalekiej północy, setki mil od domu Toma, powstaje nowy Mrok.

Akcja tej książki rozgrywa się na krótko po wydarzeniach, opisanych we „Krwi Stracharza” i traktuje o nowych istotach, nowych krainach i nowych niewyobrażalnych koszmarach.

Oto „Wijec”.W moim pokoju jest bardzo ciemno. Świeca stopniała, płomień zamigotał i zgasł. Jest też zimno, mimo dodatkowych koców. Mieliśmy bardzo długą zimę, jedną z najgorszych, jakie pamiętam. Teraz nadeszła już wiosna, ale pola i wyłożone kamiennymi płytami podwórze wciąż pokrywa skorupa zamarzniętego śniegu, a na szybach mojego okna nadal kwitną mrozowe kwiaty.

Jutro przypadają moje urodziny. Skończę dziesięć lat. Nie mogę się już doczekać tortu. Będę musiała zgasić wszystkie świeczki jednym potężnym dmuchnięciem. Jeśli to zrobię, ojciec da mi prezent. To sukienka – czerwona sukienka z białą koronką wokół szyi i rąbka spódnicy.

Chcę zasnąć. Z całych sił zaciskam powieki i próbuję. Lepiej spać, bo wtedy noc mija szybko. Otworzę oczy i ujrzę promienie słońca, wpadające przez okno, drobinki kurzu lśniące niczym maleńkie gwiazdy.

Nagle słyszę hałas. Co to takiego? Brzmi, jakby coś drapało o podłogę przy boazerii. Może to szczur? Boję się wielkich szarych szczurów o małych oczkach i długich wąsikach. Najbardziej ze wszystkiego przeraża mnie myśl, że któryś z nich mógłby trafić do mojego łóżka.

Serce zaczyna mi walić ze strachu, zastanawiam się, czy nie zawołać ojca. Ale dwa lata temu umarła matka i odtąd sam zajmuje się całą farmą. Każdego dnia długo i ciężko pracuje, więc potrzebuje snu. Nie, muszę być odważna. Szczur wkrótce sobie pójdzie. Po co miałby włazić mi do łóżka? Nie znajdzie tu nic do jedzenia.

I znów słyszę drapanie ostrych pazurków o drewno. Serce trzepocze mi z lęku. Odgłosy są teraz bliższe, w połowie drogi między oknem i moim łóżkiem. Wstrzymuję oddech, nasłuchując kolejnych dźwięków. Nagle rozbrzmiewają obok. Gdybym spojrzała w dół, być może ujrzałabym szczura, patrzącego na mnie małymi, paciorkowymi oczkami.

Muszę wstać. Pobiegnę do pokoju ojca. Co jednak, jeśli szczur muśnie wąsiskiem moje stopy? Co, jeśli nadepnę na jego długi, cienki ogon? Dźwięk robi się coraz głośniejszy. Czuję, jak coś ciągnie moją pościel, i dygoczę ze strachu. Szczur wspina się na łóżko, pazurkami wbijając się w koc. W panice próbuję usiąść. Ale nie mogę. Zupełnie jakby coś mnie sparaliżowało. Otwieram usta, lecz kiedy krzyczę, nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.

Szczur wpełza teraz na mnie. Czuję jego małe, ostre pazurki, kłujące skórę przez koc. Siedzi mi na piersi. Jego ogon tłucze o nakrycie, łup, łup, coraz szybciej, idealnie dotrzymując kroku kołaczącemu sercu.

I nagle dzieje się coś nowego, jeszcze bardziej przerażającego. Szczur z każdą sekundą staje się coraz cięższy. Jego masa napiera mi na pierś, z trudem oddycham. Jak to możliwe? Jak szczur może być tak wielki i ciężki?

W pewnej chwili jego pysk zbliża się do mojej twarzy. Jest wielki, ciepły oddech owiewa mi skórę. Ale dostrzegam coś jeszcze dziwniejszego niż rozmiar i ciężar szczura. Jego oczy świecą w ciemności, są wielkie i czerwone, w ich ostrym blasku mogę teraz obejrzeć, z czym mam do czynienia.

I okazuje się, że to jednak nie szczur. Z pyska bardziej przypomina lisa bądź wilka z długą szczęką i wielkimi, ostrymi zębami. Zęby te wgryzają mi się w szyję. Moje gardło przebijają długie, cienkie, rozpalone igły bólu.

Krzyczę. Raz po raz, bez przerwy. Krzyczę bezdźwięcznie. Czuję się, jakbym umierała, osuwała się w najgłębszą ciemność, coraz dalej od tego świata.

A potem budzę się, ciężar znika mi z piersi. Znów mogę się poruszyć, siadam na łóżku i wybucham płaczem. Wkrótce słyszę tupot ciężkich butów na drewnianej podłodze korytarza. Drzwi otwierają się gwałtownie i do środka wbiega ojciec, niosący świecę w dłoni.

Stawia ją na stoliku obok łóżka, chwilę później tuli mnie w ramionach. Nie mogę przestać szlochać, a on gładzi mnie po włosach i dodającym otuchy gestem klepie po plecach.

– Już w porządku. Już dobrze, córko – mamrocze. – To był tylko sen, straszliwy, koszmarny sen.

Później jednak odsuwa mnie od siebie i uważnie ogląda moją twarz, szyję i ramiona. Wyciąga z kieszeni nocnej koszuli białą chustkę i delikatnie ociera mi szyję. Potem mnie ją w dłoni i szybko chowa z powrotem. Ale niedostatecznie szybko: dostrzegam na niej krople krwi.

Czy koszmar już się skończył? Czy się obudziłam? A może wciąż śnię?Obudziłem się dręczony ogromnym pragnieniem.

Zawsze chce mi się pić, gdy się budzę, toteż nie było w tym nic nowego. Ani śladu wskazówki, iż czeka mnie pamiętny dzień.

Przecisnąłem się przez szczelinę wysoko w pniu mojego starego drzewa ghanbala i powiodłem wzrokiem po białej, mroźnej połaci w dole.

Słońce miało wzejść w pełni dopiero za godzinę i niebo wciąż jeszcze usiane było gwiazdami. Znałem nazwy wszystkich pięciu tysięcy, lecz moją ulubioną była Cougis, Psia Gwiazda. Niczym czerwone, przekrwione oko spoglądała przez czarną aksamitną zasłonę, którą Władca Nocy zarzuca na niebo.

Spałem prawie trzy miesiące. Zawsze przesypiam tę porę roku – najciemniejszą i najzimniejszą część zimy, którą nazywamy shudru. Teraz jednak obudziłem się i czułem pragnienie.

Świt był zbyt blisko, bym mógł wyssać krew ludziom z mojej haizdy – tym, których hoduję. Mogłem też wyruszyć na polowanie, ale nic, co mogłoby zaspokoić moje pragnienie, jeszcze nie obudziło się ze snu. Na szczęście istniał inny sposób. Zawsze mogłem pójść i zastraszyć starego Rowlera, a potem zmusić go do handlu.

Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce.

Cały jestem włochaty – i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was.

Mam ogon.

Nie śmiejcie się – nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka.

I jeszcze jedno – na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się dlaczego.

W końcu zasznurowałem buty i znów prześliznąłem się przez szczelinę, stając na gałęzi. A potem postąpiłem krok w pustkę.

Policzyłem do dwóch i machnąłem śliskim ogonem. Zwinął się i napiął, skóra otarła się z szelestem o najniższą gałąź, odrywając kawałki kory, które posypały się na śnieg czarnymi płatkami. Przez parę sekund wisiałem tak na ogonie, a tymczasem moje bystre oczy przeszukiwały ziemię w dole. Na zamarzniętym śniegu nie dostrzegłem żadnych śladów. Nie żebym się ich spodziewał – słuch mam bystry i budzi mnie nawet najlżejszy dźwięk, ale zawsze lepiej się najpierw upewnić, niż potem żałować.

Znów skoczyłem, lądując na twardej, zimnej ziemi. A potem puściłem się biegiem, patrząc, jak grunt umyka mi spod nóg. Wiedziałem, że za parę minut dotrę na farmę Starego Rowlera.

Szanowałem Starego Rowlera.

Szanowałem go na tyle, by zastąpić okrucieństwo ostrożną umową. Jak na człowieka wyróżniał się wielką odwagą. Był dość dzielny, by zamieszkać w pobliżu mojego drzewa. Wielu innych stąd uciekło. Starczyło mu nawet odwagi, aby ze mną handlować.

Przeszedłem spacerkiem wzdłuż jego drewnianego płotu, lecz gdy dotarłem na wykładany kamiennymi płytami dziedziniec, urosłem do rozmiaru, który sprawdzał się najlepiej w kontaktach z większością ludzi: nie tak wielkiego, by wydał się zbyt groźny, ale też nie tak małego, by podsunąć Staremu Rowlerowi jakiś niecny pomysł. W istocie byłem dokładnie tego samego wzrostu co stary farmer, nim jego kości zaczęły słabnąć, a kark się zgarbił.

Zastukałem cicho do drzwi – w specjalnym, charakterystycznym rytmie. Starałam się, aby stukanie nie było tak głośne, by obudzić trzy córki gospodarza, lecz dostatecznie donośne, aby on sam, sapiąc, zbiegł po schodach.

Uchylił drzwi na szerokość pokrytej odciskami dłoni. Potem przysunął do szczeliny świecę, oświetlając moją twarz.

– O co chodzi tym razem? – rzucił z oburzeniem. – Miałem nadzieję, że więcej cię już nie zobaczę. Od miesięcy nie zawracałeś mi głowy. Liczyłem na to, że już się nie obudzisz!

– Chce mi się pić – oznajmiłem – a jest za wcześnie na łowy. Potrzebuję czegoś, co ogrzałoby mi brzuch na kilka godzin.

A potem uśmiechnąłem się, demonstrując ostre zęby i pozwalając, by gorący oddech parował w mroźnym powietrzu.

– Nie mam niczego na zbyciu. Czasy są ciężkie – zaprotestował farmer. – To była jedna z najsroższych zim, jakie pamiętam, straciłem bydło – nawet owce.

– A jak się miewają twoje trzy córki? Mam nadzieję, że dobrze? – Jeszcze szerzej otworzyłem usta.

Tak jak oczekiwałem, świeca zaczęła tańczyć i dygotać w dłoniach Starego Rowlera.

– Trzymaj się z daleka od moich córek, Wijcu. Słyszysz? Z daleka.

– Pytałem tylko o ich zdrowie – złagodziłem ton głosu. – Co słychać u najmłodszej? Mam nadzieję, że już tak nie kaszle.

– Nie marnuj mojego czasu – warknął. – Po co przyszedłeś?

– Potrzebuję krwi. Daj mi krwi wółka – tylko odrobinę. Możesz sobie pozwolić na pół kubka.

– Już mówiłem, to była długa, ciężka zima. Zły to czas i zwierzęta potrzebują wszelkich sił, by go przetrwać.

Widząc, że nie dostanę niczego za darmo, wyciągnąłem z kieszeni płaszcza monetę i uniosłem ją, tak że rozbłysła w płomieniu świecy.

Stary Rowler patrzył, jak spluwam na zad wółka, pozbawiając go w tym miejscu czucia, tak aby zwierzę nie zareagowało, kiedy je skaleczę. Wkrótce popłynęła krew, a ja łapałem ją do metalowego kubka, dostarczonego przez farmera, nie roniąc ani kropli.

– Wiesz chyba, że tak naprawdę nie skrzywdziłbym twoich córek – oznajmiłem. – Stały się dla mnie niemal jak rodzina.

– Twój lud nie ma pojęcia, czym jest rodzina – wymamrotał. – Gdyby doskwierał wam głód, pożarlibyście własne matki. A co z córką Briana Jensona z farmy nad rzeką? Zniknęła w zeszłym roku na przednówku i nigdy jej już nie widziano. Zbyt wielu moich sąsiadów ucierpiało z twoich rąk.

Nawet nie próbowałem zaprzeczać jego oskarżeniom, ale też ich nie potwierdziłem. Czasami wypadki się zdarzają. Zazwyczaj panuję nad swoją zachłannością, pielęgnując zasoby mojej haizdy, lecz od czasu do czasu pragnienie zwycięża i wypijam zbyt wiele krwi.

– Hej! Jedną chwilkę! Umówiliśmy się na pół kubka! – zaprotestował Stary Rowler.

Uśmiechnąłem się i przycisnąłem palce do rany, tak że krew natychmiast przestała płynąć.

– Istotnie – zgodziłem się. – Choć trzy ćwierci kubka to nie tak wiele. Niezły kompromis.

Pociągnąłem długi łyk, nie spuszczając wzroku z twarzy farmera. Miał na sobie płaszcz i wiedziałem, że w podszewce ukrywa paskudnie ostrą szablę. W razie zbyt wielkiej prowokacji lub zagrożenia starzec użyłby jej bez wahania. Nie żeby Rowler, nawet uzbrojony w szablę, w jakikolwiek sposób mi zagrażał, ale to oznaczałoby koniec handlu. Żałowałbym, bo ludzie tacy jak on nieraz mi się przydawali. Oczywiście wolałem polowania, lecz hodowla bydła – zwłaszcza moich ulubionych wółków – ułatwiała mi życie, gdy nadchodziły ciężkie czasy. Nie byłem gotów, by zajmować się nimi sam, toteż doceniałem odgrywaną przez farmera rolę. Z całej haizdy tylko z nim handlowałem.

Może zaczynałem się starzeć. Kiedyś rozszarpałbym gardło człowiekowi takiemu jak Rowler – rozszarpałbym bez najmniejszego wahania. Ale lata mojej młodości już minęły, poczyniłem spore postępy w magii haizdan. Stałem się adeptem.

Lecz to lato, moje dwusetne, to niebezpieczny czas dla maga haizdana – czas, gdy zdarza nam się paść ofiarą czegoś, co nazywamy skaiium. Bo widzicie, tak długie życie zmienia nasz sposób myślenia. Stajemy się łagodniejsi, bardziej wyrozumiali wobec uczuć i potrzeb innych. To niedobre dla haizdana i wielu z nas nie przeżywa owych niebezpiecznych lat: osłabienia żądzy krwi, stępienia zębów.

Wiedziałem zatem, że muszę zachować ostrożność.

Ciepła krew spływała mi w głąb gardła i do żołądka, napełniając nową siłą. Uśmiechnąłem się i oblizałem wargi.

Nie musiałem polować przez co najmniej dzień, więc oddałem kubek Staremu Rowlerowi i ruszyłem wprost w swoje ulubione miejsce. Była to polana w niewielkim lasku na południowych zboczach wzgórz nad farmą. Zmalałem wraz z płaszczem i butami do najmniejszej postaci, tej, w której często sypiam. Stałem się nie większy od żyjącego w kanałach szczura o siwych wąsikach.

Wola krew natomiast zachowała swój rozmiar, toteż brzuch miałem teraz bardzo pełny. Mimo iż dopiero co się ocknąłem, połączenie pełnego żołądka i porannego słońca sprawiło, że ogarnęła mnie trudna do opanowania senność.

Położyłem się zatem na grzbiecie i wyciągnąłem wygodnie. Mój płaszcz ma specjalne rozcięcie, coś jakby bardzo krótki rękaw wypuszczający ogon. Kiedy biegnę, poluję lub walczę, mocno przywiera mi do grzbietu, lecz czasami latem, gdy świeci słońce, a mnie ogarnia senność, kładę się na ciepłej trawie i rozciągam go za sobą. Szczęśliwy, odprężony, uczyniłem tak teraz i w mgnieniu oka zapadłem w sen.

Zazwyczaj przy tak pełnym brzuchu spałbym smacznie cały dzień i noc, ale tuż przed zachodem słońca krzyk przeciął powietrze niczym klinga i obudził mnie.

Usiadłem i zastygłem w bezruchu, moje nozdrza rozszerzyły się i zadrżały. Zacząłem węszyć w powietrzu.

Krew…

Uniosłem ogon i z jego pomocą zgromadziłem więcej informacji. Nie mogło być lepiej. Do ust napłynęła mi ślinka. Bycza krew jest słodka i pyszna, ale teraz czułem zapach najsmaczniejszej ze wszystkich, świeżo przelanej ludzkiej krwi. Dochodził od strony farmy Starego Rowlera.

Pragnienie natychmiast powróciło: szybko zerwałem się na równe nogi i puściłem biegiem w kierunku odległego ogrodzenia. Długie susy szybko doprowadziły mnie do granicy farmy i przemknąwszy pod płotem, natychmiast urosłem do ludzkich rozmiarów. Znów posłużyłem się ogonem, szukając źródła krwi. Znajdowało się na północnym pastwisku, teraz wiedziałem już dokładnie, do kogo należy.

Bywałem dość blisko staruszka, by czuć, jak woń jego krwi pulsuje w węzłach żył. Owszem, to stara jucha, ale w końcu ludzka. Nie powinienem wybrzydzać.

Stary Rowler krwawił.

A potem wyczułem kolejne źródło krwi, tyle że znacznie słabsze. Otaczała je woń młodej ludzkiej samicy.

Znów zacząłem biec, serce waliło mi z podniecenia.

Gdy dotarłem na północne pastwisko, pomarańczowa kula słońca tkwiła dokładnie na linii horyzontu. Jeden rzut oka wystarczył, bym wszystko zrozumiał.

Stary Rowler leżał bezwładnie niczym połamana lalka obok pnia cisu. Nawet z tej odległości widziałem na trawie czerwoną plamę. Nad farmerem pochylała się druga postać: dziewczyna w brązowej sukience, dziewczyna o długich włosach barwy nocnego nieba. Czułem jej młodą krew, słodszą i znacznie bardziej kuszącą niż posoka Starego Rowlera.

To była Nessa, jego najstarsza córka. Słyszałem jej szlochanie, a potem dostrzegłem byka na sąsiednim polu. Uderzał ze złością racicą i unosił łeb. To on musiał rozpruć rogami farmera, który mimo obrażeń zdołał przecisnąć się przez bramę i zamknąć ją za sobą.

Nagle dziewczyna obejrzała się przez ramię i zobaczyła mnie. Z cichym okrzykiem zgrozy zerwała się z ziemi, podciągnęła długą spódnicę nad kolana i umknęła w stronę domu. Z łatwością mógłbym ją doścignąć, ale miałem do dyspozycji cały czas tego świata, toteż ruszyłem spacerkiem ku nieruchomemu ciału.

Z początku zdawało mi się, że staruszek nie żyje, lecz moje bystre uszy wychwyciły zamierający rytm słabnącego serca. Stary Rowler umierał: pod jego żebrami ziała ogromna rana, a krew wciąż z bulgotem wypływała na trawę.

Kiedy ukląkłem obok niego, otworzył oczy. Jego twarz wykrzywiał grymas bólu, mimo to jednak próbował coś powiedzieć. Musiałem pochylić się bliżej, tak że lewym uchem niemal dotknąłem poplamionych krwią warg farmera.

– Moje córki… – wyszeptał.

– Nie martw się o swoje córki – odparłem.

– A jednak się martwię – rzekł umierający. – Pamiętasz warunki naszej pierwszej umowy?

Nie odpowiedziałem, choć pamiętałem doskonale. Doszło do niej siedem lat wcześniej, gdy Nessa skończyła dziesięć lat.

– Dopóki żyję, masz trzymać się z dala od moich trzech córek – ostrzegł. – Lecz gdyby cokolwiek mnie spotkało, możesz wziąć sobie najstarszą, Nessę. W zamian za to musisz dostarczyć dwie pozostałe do ich ciotki i wuja w Pwodente. Mieszkają w wiosce Stoneleigh, nieopodal ostatniego mostu przed ujściem rzeki do Morza Zachodniego…

– Zaopiekuję się nimi – przyrzekłem, pojąwszy, iż może to oznaczać początek wielu lat użytecznego handlu z farmerem. – Będę je traktował jak własną rodzinę.

– Umowa – nalegał starzec. – Czy umowa stoi?

– Tak – zgodziłem się. – Stoi.

To był dobry układ, bo wedle prawa Bindos każdy kobaloski obywatel co czterdzieści lat musi sprzedać na targach niewolników co najmniej jedną purrę – ludzką dziewczynę. Inaczej staje się wyrzutkiem, a rodacy gardzą nim i mogą zabić, gdy tylko się zbliży. Jako mag haizdan zazwyczaj nie zajmowałem się handlem na targowiskach, nie chciałem też posiadać własnych niewolnic. Wiedziałem jednak, że wkrótce nadejdzie dzień, gdy będę musiał po raz kolejny wypełnić obowiązek albo przyjąć na siebie konsekwencje: zostałbym banitą, ściganym przez własnych rodaków. Rowler był stary: po jego śmierci mogłem sprzedać Nessę.

Teraz umierał, a Nessa należała do mnie.

Farmer rozkasłał się i wykrztusił ciemny kawał śluzu zabarwionego krwią. Nie zostało mu wiele czasu. Za kilka chwil umrze.

Doprowadzenie dwóch młodszych córek do krewnych mogło zabrać najwyżej tydzień. Potem Nessa stanie się moją własnością. Będę mógł bez pośpiechu zaciągnąć ją na północ, na targi niewolników, po drodze kosztując jej krwi.

Nagle starzec zaczął grzebać w kieszeni płaszcza. Pomyślałem, że może szuka broni.

On jednak wyciągnął mały brązowy notes i ołówek. Drżącymi rękami, nie patrząc na kartkę, zaczął coś bazgrać. Jak na umierającego, napisał całkiem sporo. Kiedy skończył, wyrwał stroniczkę i podał mi ją. Ostrożnie podszedłem bliżej i przyjąłem liścik.

– To do Nessy – wyszeptał Rowler. – Napisałem jej, co musi zrobić. Możesz wziąć sobie wszystko – farmę, zwierzęta i Nessę. Pamiętasz, jak się umówiliśmy? Musisz tylko dostarczyć Susan i Bryony do ciotki i wuja. Dotrzymasz warunków umowy? Zrobisz to?

Szybko przeczytałem liścik. Potem złożyłem go w pół i wcisnąłem do kieszeni płaszcza. Następnie uśmiechnąłem się odrobinę, odsłaniając zęby.

– Dobiliśmy targu i honor nakazuje mi dotrzymać umowy – oznajmiłem.

A później zaczekałem, aż Stary Rowler skona. Trwało to dłużej, niż się spodziewałem. Walczył o każdy oddech, wyraźnie nie chcąc odejść, choć ogromnie cierpiał. Słońce zaszło już za horyzont, nim zadrżał po raz ostatni.

Obserwowałem go bardzo uważnie, zaciekawiony. Od siedmiu lat handlowałem ze Starym Rowlerem, ale krew i ciało dobrze skrywają prawdziwą naturę ukrytej w nich duszy. Często zastanawiałem się, jaki jest naprawdę ten odważny, uparty lecz czasem marudny staruszek. Teraz w końcu mogłem się tego dowiedzieć.

Czekałem na chwilę, aż jego dusza opuści ciało i nie zawiodłem się. Nad zgniecionym płaszczem zaczął się materializować szary kształt. Był bardzo słaby i jarzył się niemal niedostrzeganym blaskiem, przybierając formę niewidzialnej spirali, znacznie, znacznie mniejszej niż Stary Rowler. Wcześniej często oglądałem ludzkie dusze, lubiłem zaczekać i sprawdzić, dokąd odejdą.

Gdzie teraz skieruje się Stary Rowler? Czy ruszy „w górę” czy też „w dół”?

Ja sam także zbieram dusze, czerpiąc z nich moc i wchłaniając własnego ducha. Przygotowałem się zatem, by pochwycić duszę farmera. Niełatwo tego dokonać i mimo absolutnego skupienia udaje się tylko wtedy, gdy dusza nieco zwleka. Ta jednak nie zaczekała.

Z cichym świstem zaczęła odpływać wirując, unosząc się w niebo. Niewiele dusz tak robi. Zazwyczaj wydają z siebie jakby jęk i skowyt i zagłębiają się w ziemię. Zatem Stary Rowler odszedł w Górę. Nie zdołałem schwytać nowej duszy, ale czy to ważne? Odszedł już, a ja zaspokoiłem ciekawość.

Zacząłem przeszukiwać trupa. Znalazłem tylko jedną monetę – zapewne tę samą, którą zapłaciłem mu wcześniej za krew wółka. Potem wyciągnąłem szablę. Rękojeść nieco zardzewiała, ale spodobało mi się wyważenie broni. Klingę miała ostrą.

Kilka razy przeciąłem nią powietrze. Dobrze leżała w dłoni, toteż wsunąłem ją bezpiecznie w poszewkę własnego płaszcza.

Teraz mogłem się zająć najważniejszą sprawą.

Córkami Starego Rowlera…Robiło się ciemno, gdy dotarłem do domu. Noc była bezksiężycowa, jedyne światło padało z wnętrza budynku – słabe, kapryśne migotanie świecy zza postrzępionych zasłon frontowej sypialni.

Podbiegłem do drzwi i zastukałem głośno trzy razy. Użyłem czarnej kołatki ozdobionej głową jednookiego gargulca, która ponoć miała odstraszać niebezpieczne, nocne stwory. Oczywiście, to tylko głupi przesąd. Echo mojego stukania rozeszło się po domu.

Nikt nie odpowiedział. Cóż za brak wychowania ze strony tych panien?! Oburzające.

Rozgniewany, opadłem na czworaki i trzy razy okrążyłem dom z prawa na lewo. Mijając drzwi frontowe, za każdym razem wydawałem z siebie donośne, złowieszcze wycie.

Potem wróciłem przed dom i powiększyłem się do rozmiaru trzykrotnie przekraczającego ludzki. Oparłem czoło o zimną szybę okna sypialni i zamknąłem jedno oko. Lewym przez wąską szparę w miejscu, gdzie stykały się zasłony, dostrzegłem Nessę, mój spadek, oraz jej dwie siostry skulone razem na łóżku.

Nessa siedziała pośrodku, obejmując ramionami młodsze dziewczynki, Susan i Bryony. Wiele razy je obserwowałem. I mało było rzeczy, których bym o nich nie wiedział.

Nessa miała siedemnaście lat, Susan rok mniej, była pulchniejsza od Nessy, jej włosy przypominały barwą dojrzałe zboże. Zyskałaby najlepszą cenę na targu niewolników. Bryony wciąż była dzieckiem, najwyżej ośmioletnim. Gotowane na wolnym ogniu, jej ciało smakowałoby soczyście, nawet lepiej niż jednodniowe kurczęta – choć wielu Kobalosów wolałoby pożreć taką młódkę na surowo.

W istocie Nessa była warta najmniej z całej trójki, lecz jej sprzedaż pozwoliłaby mi wypełnić obowiązek nałożony przez prawo Bindos. Umowa to umowa, a ja zawsze dotrzymuję słowa. Zmalałem zatem do ludzkich rozmiarów i jednym potężnym ciosem lewej dłoni uderzyłem we frontowe drzwi.

Drewno pękło, dom zatrząsł się w posadach, zamek trzasnął i stare wrota otwarły się z jękiem do środka na skrzypiących zawiasach. Wówczas, nie czekając na zaproszenie, przekroczyłem próg i wspiąłem się po drewnianych stopniach.

NESSA

Wstyd mi było, że tak porzuciłam ojca. Zostawiłam go, by umarł samotnie. Lecz widok bestii z tak bliska przepełniał mnie grozą.

Dotarłszy do bezpiecznego schronienia, zamknęłam na klucz wszystkie drzwi, a potem zaprowadziłam Susan i Bryony do mojego pokoju. Rozpacz i przerażenie niemal odebrały mi mowę, ale gdy już się tam znalazłyśmy, nie mogłam dłużej milczeć.

– Ojciec nie żyje! – krzyknęłam. – Zginął rozpruty przez byka!

Obie siostry zakrzyknęły z żalu. Usiadłyśmy na łóżku, objęłam je ramionami, próbując dodać choć odrobinę otuchy. Wówczas jednak usłyszałyśmy złowieszcze dźwięki sprzed domu. Zaczęły się od trzech głośnych stuknięć, po których szybko nastąpiła seria mrożących krew w żyłach skowytów, od których zjeżyły mi się włoski na karku.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: