Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kroniki z życia ptaków i ludzi - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kroniki z życia ptaków i ludzi - ebook

Dwie rodziny, polską i niemiecką, łączy niewidzialna nić. Sztulmowscy z Podlasia i Stuhlmacherowie z Prus Wschodnich nigdy się nie spotkali, ale ich losy w czasach wielkich wydarzeń historycznych splotły się w niezwykły sposób. Przesiedleni Sztulmowscy zajmują dom Stuhlmacherów. Ten sam budynek, ta sama ziemia, ten sam cmentarz, cień tych samych bocianich skrzydeł nad głowami. I mały Fritz Stuhlmacher, chudy nieszczęśnik ze skrzypcami w dłoni, który staje się parobkiem we własnym domu.

„Kroniki z życia ptaków i ludzi” to poruszająca opowieść o ziemi, która w burzliwym okresie międzywojennym była tyglem narodów i religii, później zaś stała się świadkiem wielkiej nikczemności i poruszającego bohaterstwa. Stanowiła tło dla życia ludzi i ptaków, ich wędrówek, cierpienia, walki i poszukiwania szczęścia.

Aida Amer – pisarka wychowana w dwóch kulturach: polskiej i arabskiej. Absolwentka Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mieszka pod Krakowem. Autorka powieści „Rantis” i „Opowieści spod oliwnego drzewa”, a także opowiadań „Uwolniony” oraz „Igor i Igor”. „Kroniki z życia ptaków i ludzi” napisała po usłyszeniu poruszającej historii rodziny z Podlasia. Jej losy stały się osnową tej powieści.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13201-7
Rozmiar pliku: 1,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Dziura w ziemi

Gąski na Mazurach, rok 2014

Tak sobie pomyślałem, że powinienem opowiedzieć tę historię. Przyszło mi to do głowy, gdy stanąłem nad dziurą w ziemi.

Był późny listopad, resztki umierającego życia wisiały smętnie i rdzawo na mokrych konarach drzew. Mżyło i nie miałem pewności, czy wyjadę stamtąd samochodem. Wjechać, wjechałem, ale na całej drodze zalegało żółte błoto.

Nie pamiętałem tego błota, a przecież musiało tu być. Stodoła tam. Studnia gdzieś tu. Obok gołębnik. Nie został po tym nawet ślad. Krzaki wszystko zasłaniały, raz po raz zaczepiałem o nie kurtką, a krople wody z gałęzi kapały mi za kołnierz.

Uczepiły się mnie wspomnienia, jak małe nieznośne pieski, które szarpią za nogawki. Zaciskają te swoje ostre ząbki i choćbyś machał nogą i wywijał nimi w powietrzu, nie puszczą. Tak właśnie opadły mnie wspomnienia z dzieciństwa. Jak te małe pieski. Może byłyby urocze, gdyby nie ta dziura w ziemi.

Gąski na Mazurach, rok 1964

Wuj Piotr wyjeżdża po nas na stację Kijewo. Wysiadamy z pociągu: ja, mój brat Janusz i mama, a on tam już stoi. Wielki, z jasnymi jak woda oczami.

− Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

Spod lokomotywy dymi i bucha. Trochę czarnego, trochę białego.

Przed stacją zaprzężony wóz. Wuj powozi na stojąco. Pogwizduje na konia. Ten strzyże uszami i wie, co ma robić.

− Czarku, powiedz „prrrr do konia”! − woła wuj Piotr.

− Płłł!

Janusz strasznie się ze mnie śmieje. On już umie powiedzieć „r”. Bijemy się pięściami na wozie. Wuj mówi: „Marysiu, usiądź między nimi, bo się pozrzucają”. Mama nas rozdziela.

Dziadek Sztulmowski siedzi na schodkach przed wejściem do domu. Czyści jakąś maszynę, smaruje coś czarną mazią. Mówi, że to łożyska. Nie wiem, co to łożyska.

− Dziadku, czy to są duże łóżka?

Dziadek się śmieje i każe mi zmykać.

Brat siedzi na drzewie i rzuca we mnie śliwkami. Jestem młodszy, więc nie mogę go stłuc i zrzucić na ziemię. Najlepiej by było, jakby sam spadł i złamał sobie nogę, bo wtedy ja wszedłbym na drzewo, on leżałby na ziemi i nie mógłby uciekać. Rzucałbym w niego owocami, aż zniknąłby pod śliwkową górą. Bomba!

Babcia Krysia smaży dżemy i powidła. Smaży jak prawdziwa babcia, ale nie jest prawdziwą babcią. Tamta dawno umarła. Nie wiem nawet, jak miała na imię. Umarła, zanim się urodziłem. Babcię Krysię nazywamy z Januszem ciocią-babcią, ale tylko jak ona nie słyszy. Do niej mówimy: „babciu”, bo się jej boimy. Nawet dziadek Sztulmowski się jej boi. Ona wszystkim rozkazuje.

My mamy zbierać owoce i przynosić. Jej synowie, Jasiek i Kazek, mają je myć, a potem jabłka i gruszki obierać, a śliwki przekrawać i wyjmować pestki. Im też rozkazuje, chociaż są duzi. Kazek przecina sobie nożem palec i leje się strasznie dużo krwi.

Siedzimy przy stole i jemy placki ziemniaczane ze śmietaną. Śmietana jest tak gęsta, że nabieramy ją widelcem. Janusz ma białe wąsy. Ciocia-babcia każe się nam szykować do spania. Janusz nie chce iść spać, bo w nocy słychać puszczyki. On się boi, a ja nie.

Wstajemy o świcie i sikamy ze schodków na trawę. Ja z lewej strony schodów, a Janusz z prawej. Ciocia-babcia nam nie pozwala, ale my i tak sikamy. Po takiej rosie iść do wychodka to nam się nie chce. „Wynocha mi stąd!” − krzyczy ciocia-babcia.

Uciekamy boso po rosie i mamy mokre stopy. Na jedno wychodzi, ale fajnie się sikało.

Gąski na Mazurach, rok 2014

Stałem nad dziurą w ziemi. Zejście do piwnicy. Po domu dziadków został tylko niewyraźny zarys fundamentów. Mury zniknęły. Podobno rozgrabiono je na budowę stajni w PGR-ze. Nie została nawet kupa cegieł. Nie wiem, czego się spodziewałem.

Noga zsunęła mi się z czegoś podłużnego. To jakaś kamienna belka obrośnięta mchem. Wyjąłem klucze. Zdrapałem trochę mchu. Niewyraźny napis: „Sztulmowski”. Spod „w” wyraźnie widać płytsze „c”, a spod „s” wystaje „h”, bo wyższe. To kiedyś było „Stuhlmacher”. Nadproże domu. Wykute w gotyku nazwisko byłego właściciela przerobione na nazwisko dziadka. Wyglądało jak starożytne wykopalisko. A to przecież tak niedawno.

Podkowa, klucz, gwoździe, resztka po wiadrze, w którym rozgościły się pokrzywy. Zwiędły już. Jesień. Cisza wokół. Ptaki odleciały, a tym, które zostały, nie chciało się śpiewać. Szła zima. Zima tutaj to nie przelewki.„Tolek” i ptaki

Suwałki, lato 2014

− Zapali się zielona lampka, o tu. To będzie oznaczało, że jesteśmy na antenie. Tak jak uzgadnialiśmy, zapytam o wspomnienia męża z powstania warszawskiego. Potem porozmawiamy o walce w szeregach partyzantki antykomunistycznej. Jest pani gotowa? Pani Marianno. – Redaktor podniósł dłoń wstrzymującym gestem do realizatora po drugiej stronie szyby. – Myślę, że nie wejdziemy na antenę.

Staruszka jeszcze moment siedziała sztywno i bez ruchu, a potem odetchnęła głośno, jakby od dłuższej chwili nie oddychała wcale.

− Tak pan myśli? − spytała szeptem.

− Tak myślę – odparł łagodnie. – Puścimy coś z archiwum. Mamy tego mnóstwo. Słyszycie, chłopaki? − powiedział do mikrofonu i spojrzał na kolegów za szybą. Zrobił minę, którą dobrze znali: „Nici z wywiadu na żywo. Staruszka się spaliła”. − Z panią spotkamy się za dziesięć minut w studiu nagrań, tu obok, i nagramy rozmowę. Jeśli coś nie wyjdzie, to będziemy mogli poprawiać, wycinać i robić, co nam się tylko spodoba. Co pani na to? Emisja będzie za tydzień.

Marianna Zakrzyńska znów kiwnęła głową i zwiesiła ją nisko nad piersią jak ktoś, kto poniósł klęskę i zawiódł na całej linii.

− „Tolek” by się na mnie złościł – powiedziała matowym głosem.

− Pan porucznik Zakrzyński byłby z pani bardzo dumny.

* * *

Tak, tak, panie redaktorze, oczywiście, że przypominam sobie nasze pierwsze spotkanie. To był już wrzesień czterdziestego czwartego. Trwało powstanie. Warszawa ginęła, a wraz z nią Szare Szeregi. Ja byłam sanitariuszką. Bardzo młodą sanitariuszką. Miałam piętnaście lat. Byłam chuda i mała, ale za to z bujną rudą czupryną. Próbowałam swoje loki gładko czesać i zaplatać w warkocz, ale i tak wyskakiwały z warkocza, jak marchewkowe sprężynki.

Anatol już w powstaniu miał pseudonim „Tolek”. Był w Szarych Szeregach. Przywlekli go do szpitala polowego półprzytomnego. Niemcy wrzucili granat do piwnicy, w której się schował. Uratowała go sterta zgniłych ziemniaków. Koledzy położyli mi na pryczy chłopaka z dziurą w miejscu, gdzie powinno być oko. Zrobiło mi się słabo i czułam, że za chwilę zemdleję. Trzymałam się za usta, by nie zwymiotować. Jedna starsza koleżanka, prawdziwa pielęgniarka, taka z prawdziwego szpitala, odciągnęła mnie od niego na chwilę i powiedziała:

− Ten chłopak właśnie stracił oko. Nie wiadomo, ile dni uda mu się jeszcze przeżyć na tej strasznej wojnie. Jak masz tu mdleć albo rzygać na widok jego rany, to odeślę cię do pensjonatu dla grzecznych i nikomu niepotrzebnych dziewczynek. Masz się uśmiechać, być miła i podnosić go na duchu. Czy to jest jasne, siostro?! − Tak powiedziała i odwróciła się na pięcie, zawijając mi przed nosem tym swoim grubym warkoczem.

Hm, przepraszam. Trochę tracę głos. Mogłabym prosić o szklankę wody, panie redaktorze? O, dziękuję. Już lepiej. Możemy kontynuować. Tak, na pewno, panie redaktorze.

I poszłam do niego. Czułam się jak idiotka z tym sztucznym uśmiechem, ale wystarczyło okamgnienie, by zauważyć, jaką moc ma uśmiech, nawet taki byle jaki jak mój. „Tolek” z przerażonego chłopca natychmiast zmienił się w rannego żołnierza. Był dzielny. Proszę sobie wyobrazić, że z tą dziurą w twarzy prawił mi komplementy i żartował!

Nawet pan nie wie, panie redaktorze, jak ważną rolę odgrywałyśmy w tym powstaniu. Wtedy właśnie zdałam sobie z tego sprawę. Ciężko ranni w bólu i gorączce wołają matki, narzeczone, żony. Potrzebują ich miłości, obecności, by znaleźć siły na walkę o własne życie. Tych kobiet przy nich nie ma. Jesteśmy tylko my, sanitariuszki. My musimy umieć oczyścić ranę, założyć opatrunek, umyć, nakarmić, napoić, ale też być – w zależności od potrzeby – matką, żoną, narzeczoną, siostrą, księdzem i każdym, kogo cierpiący i przerażony człowiek potrzebuje.

„Tolek” był dzielny. Niezwykle dzielny. Śmiał się i mówił, że nic się nie stało, bo ma przecież jeszcze drugie oko. Patrzył na mnie i mówił, że jestem jego przeznaczeniem. Ja milczałam, bo nie bardzo wiedziałam, co to jest przeznaczenie i co powinnam odpowiedzieć.

Kiedy upadło powstanie, Anatol trafił do niewoli. Był w stalagu. Uciekł. Wówczas nie wiedziałam, co się z nim działo, ale wciąż o nim pamiętałam. Rozpytywałam o niego już po wojnie. Nikt nie wiedział, gdzie „Tolek” się podział.

A on był już u „Huzara”. Walczył z komunistami. Tu, na Podlasiu. Oj, tak, panie redaktorze, to było jeszcze trudniejsze niż powstanie. Lasy, ziemianki, głód, zimno, żarłoczne wszy i ciągły strach. O siebie, o kolegów i o cywilów, którzy pomagali. Nikt przecież nie chciał, by za niego ktoś umierał.

Opowiadał mi różne historie o lesie. Najczęściej o ptakach. Bardzo kochał ptaki. Potem, po rozbiciu oddziału „Huzara”, gdy udało nam się odnaleźć i musieliśmy uciec i zamieszkać w Anglii, czytał o nich, słuchał, nagrywał śpiew, fotografował i robił notatki.

Tak, wiem, że pan zapewne wolałby historie o wojnie, strzelaniu i partyzanckim życiu, ale proszę sobie wyobrazić, że Anatol wolał opowiadać o ptakach niż o wojnie.

Raz mówił o kopciuszkach. To takie małe ptaszki spokrewnione z wróblami. Mają szare piórka i rudawy ogonek. Żadne tam cuda, ale w tych główkach mają dużo rozumu, a w maleńkich ciałkach – wielkie serca.

Proszę sobie wyobrazić środek lasu gdzieś tu, na Podlasiu. Rok czterdziesty siódmy, może czterdziesty ósmy. Olbrzymie stare drzewa wokół, nieduża polana nad rzeką Rospudą. Na polanie stary młyn bez koła młyńskiego. Dawno już nieczynny i dziurawy jak sito. Roiło się tam od korników, myszy, szczurów, węży, żab i przeróżnych ptaków. Do tego przybytku wkroczyli partyzanci. Uznali, że będzie to dobra kryjówka na zimę. Zabrali się do napraw i remontów, zatykania dziur, które dla zwierząt były niezwykle przydatne. No ale więksi dyktują warunki.

Pierwszej wiosny pod belką nad drzwiami do młyna uwiły sobie gniazdo kopciuszki. Później zaległa cisza i samiczka zniknęła w gnieździe na wiele dni. Samczyk przynosił jej pożywienie, a ona w skupieniu wysiadywała jajeczka. Po dwóch tygodniach partyzanci usłyszeli cichutkie popiskiwanie.

Dla pary kopciuszków zaczął się trudny czas wczesnego rodzicielstwa. Na zmianę latały jak oszalałe i przynosiły w dziobkach nieskończone ilości robaczków, much, komarów i dżdżownic. Gdy jedno z rodziców zbliżyło się do gniazda z pożywieniem, młode podnosiły niebywały raban. Piski budziły nawet dowódcę, choć ten miał mocny sen i głośno chrapał. Karmienie zaczynało się przed świtem. Żołnierze byli bardzo wdzięczni kopciuszkom za budzenie dowódcy. Na jakiś czas przestawał chrapać. Jego chrapanie przeszkadzało im dużo bardziej niż ptasie piski.

Raz „Huzar” dostał od kopciuszków solidne lanie. Trudno uwierzyć. Taki żołnierz, bohater, a dostał w skórę od dwóch małych ptaszków. Uciekał przed nimi, jak przed nalotem messerschmittów. Wyszedł na mały ganek przed wejściem do młyna i zapalił jeden z tych paskudnych partyzanckich papierosów, w których było więcej siana niż tytoniu. Zakaszlał, krztusząc się dymem, zaklął i splunął. I wtedy zaczął się atak z powietrza. Nagle posypała się na niego drobna amunicja walczących w powietrzu myśliwców – kopciuszków. Ptaki podnosiły drobne kamyczki, którymi wysypano przed laty drogę do młyna, podlatywały jak najbliżej dowódcy i zrzucały je wprost na niego, jak bomby. Dostał kilkoma po głowie i plecach, reszta kamyczków zasypała ganek. Dowódca zwiał do środka i nigdy więcej nie palił pod gniazdem kopciuszków. Dym z papierosa uznały bowiem za zagrożenie dla swoich młodych i zrobiły z tym porządek. „Huzar” miał wielki szacunek dla małych, walecznych rodziców. Od tego dnia salutował im codziennie rano, gdy wychodził z młyna. Objął też stosowne strefy zakazem palenia.

Czasem jednak życie ptaków i ludzi nie układa się po myśli jednych i drugich. Pewnego razu partyzanci natknęli się na patrol wojskowy. Polski patrol − Ludowego Wojska Polskiego. Nie na Urząd Bezpieczeństwa, nie na tajniaków, nie na Sowietów. Na polskie wojsko. Nie chcieli strzelać. W patrolu byli młodzi żołnierze: szeregowcy i jakiś pryszczaty kapral. Żółtodzioby i dzieciaki, z których żaden nie walczył na wojnie.

Stanęli na leśnym dukcie naprzeciw siebie. Patrzyli sobie przez chwilę w oczy. Ptaki w lesie zamilkły. Szumy i szelesty ucichły. Jeden z młodzików dyszał ciężko. Było go wyraźnie słychać. Bał się. Drugi posikał się w spodnie. Musieli im naopowiadać niestworzone historie o partyzantach „Huzara”. I wtedy ten z mokrymi spodniami zaczął histerycznie krzyczeć i strzelać. Strzelał na oślep z zamkniętymi oczami. Reszta też otworzyła ogień.

Partyzanci nie strzelali. Uskoczyli w gęstwinę leśną i się ukryli. Na drodze został z dziurą w piersi jeden z nich. Nazywali go „Stary”. Był rzeczywiście najstarszy, oficer sprzed wojny. Nie znali jego nazwiska. Zginął wtedy z rąk żołnierzyka w zasikanych gaciach. Jeżeli żyjesz jeszcze, gówniarzu, tak, gówniarzu, nawet jak jesteś teraz tak samo stary jak ja, i słuchasz mnie, to niech cię diabli porwą, tchórzu!

Przepraszam. Już wszystko w porządku. Tak, mogę mówić. Nic mi nie jest.

Właściwie to ja o ptakach chciałam.

Kopciuszki też miały swój sądny dzień. Przyleciała sroka i natychmiast zaatakowała ich gniazdo. Biedne małe ptaszki walczyły z całych sił z wielkim, czarno-białym wrogiem. Przegrały. Sroka pozabijała wszystkie młode, a dwa porwała i uciekła mimo bohaterskiej obrony zrozpaczonych rodziców. Gniazdo ucichło.

Proszę sobie wyobrazić, że kopciuszki po utracie młodych przechodziły głęboką żałobę. Siedziały na gałęzi dębu, z której widziały swoje puste gniazdo pod belką. Nie ruszały się stamtąd przez tydzień. Zwiesiły główki i milczały. Nie polowały, więc nie jadły. Partyzanci zaczęli znosić dżdżownice i łapali muchy dla tych nieszczęśników. Nie pomagało. Dopiero po tygodniu ptaki nieco się ożywiły. Życie musiało toczyć się dalej. Zjadły podarowane robaczki i zaświergotały. Zaczęły latać wokół rozlatującej się więźby dachu i szukać nowego miejsca na gniazdo. Jakby wiedziały, że kryjówka pod belką jest spalona, że sroka tam wróci i już będzie wiedziała, jak dostać się do młodych. Kopciuszki, jak partyzanci, musiały mieć bezpieczną kryjówkę, taką, której wróg nie znajdzie. Wreszcie gałązka po gałązce, piórko po piórku przeniosły gniazdo na strych między krokwie a zbutwiały i dziurawy dach. Za drugim razem kopciuszki bezpiecznie wychowały potomstwo. Do nowego gniazda żaden drapieżnik się nie dostał i młode mogły nauczyć się od swoich dzielnych rodziców, co znaczy być prawdziwym kopciuszkiem.

Pamiętam mnóstwo takich opowieści. Pamiętam wszystko, co mąż opowiadał mi o tych czasach. Był znakomitym gawędziarzem. Ja mogę tylko niezgrabnie próbować odtworzyć jego wspomnienia.

Ach! Wiem, co może być zabawne dla słuchaczy! Jak mój Anatol, wojenny bohater, został mamą dla młodego bociana. No, mówię panu! Mamą dla bociana.

To było tak. Z końcem lata, jak zawsze, bociany zbierały się na sejmik przed odlotem. Na polanie nad Rospudą też zebrała się spora grupa. Było ich ze trzydzieści. Stare i młode. Szykowały się do lotu, dużo jadły i cały czas uczyły swe młode życia. Wreszcie pewnego dnia z porannej mgły wyłonił się pierścień latających wkoło bocianów. Formowały szyk do lotu. Ostatnie spojrzenie na rodzinną okolicę, na gniazdo na jakimś drzewie, na łąkę w dole − i w drogę! Zniknęły. Odleciały wcale nie na południe, ale na zachód. „Huzar” mówił, że jest takie miejsce, gdzie przed wielką podróżą zbierają się bociany z całego Podlasia, Mazur i Warmii, i dopiero stamtąd odlatują dalej.

Tak więc odleciały bociany, a gdy mgła opadła już nisko, z jej cienkiej warstwy tuż nad ziemią sterczała chuda szyja, mała główka i długi dziób młodego bociana, który został. Widok, który ukazał się partyzantom o poranku, był wzruszający. Młody opuszczony nieszczęśnik unosił wysoko głowę i rozglądał się po niebie za swoimi krewniakami. Żaden nie wrócił. Zostawili go. Nie zdążył nauczyć się latać. Był mniejszy niż pozostałe młode z tego sezonu. Pewnie wykluł się trochę za późno.

„Tolek” pobiegł na łąkę i ukląkł przy młodym bocianie. Ptak nie uciekł. Nawet się nie wystraszył. Uniósł dziób i próbował zaklekotać na powitanie. Niestety klekotanie też miał opanowane w niedostatecznym stopniu. Wyszło z tego tylko jedno stuknięcie dziobem. Ale wystarczyło, żeby dogadać się z „Tolkiem”. On też nie był całkiem sprawny. W końcu nie miał oka.

Bocian został, ale nie umiał szukać sobie jedzenia. „Tolek” chciał go po prostu nakarmić, ale dowódca mu nie pozwolił.

− Chcesz zrobić z niego swojego niewolnika? Musi nauczyć się znajdować pożywienie.

− Jak? − spytał „Tolek”. − Nie ma od kogo się uczyć. Wyrodna rodzinka zostawiła go na pewną śmierć.

− Ty go naucz.

− Ja?! Ja nie jestem bocianem!

− Masz długie nogi i mały móżdżek, to powinno wystarczyć.

Chłopaki śmiali się z niego. Nazywali go „Mamuśka”. „Tolek” przez wiele dni chodził po łące wielkimi bocianimi krokami, a uczeń za nim. „Tolek” nogą rozgarniał trawę i odsłaniał ziemię, po której pełzało to, czego bocian potrzebował na obiad. „Tolek” skrobnął ziemię prawą nogą, bocian patrzył i dokładnie powtarzał jego ruch. Potem jednym instynktownym kłapnięciem dzioba chwytał, jak w szczypce, tłustą dżdżownicę, żabę albo ślimaka. Jesienna szkółka bociania odbywała się codziennie o poranku, aż do dnia, gdy nocny mróz ściął ziemię w sztywną skorupę i bocian został zaproszony na partyzanckie śniadanie. Nigdy mu ono zbytnio nie smakowało, ale ze względu na przyjaźń z „Tolkiem” zgodził się spędzić zimę w młynie i jako miły ptaszek pozwolił też partyzantom przezimować wraz z nim. Nie znaczy to, że zgadzał się na wszystko. Wybrał sobie przytulny kącik wyłożony słomą i nikomu oprócz „Tolka” nie wolno było tam wchodzić. Intruz, łącznie z dowódcą, dostawał natychmiast wielkim czerwonym dziobem w kolano. To bolało, więc partyzanci przestrzegali bocianiego regulaminu.

* * *

− Kończymy nasz program Historia niesiona wiatrem. Dziękujemy pani Mariannie Zakrzyńskiej za wizytę w studiu i ciekawą opowieść o partyzanckim życiu męża, porucznika Anatola Zakrzyńskiego. Na dziś to wszystko. Żegna się z wami Przemek Sroka. Teraz przerwa na reklamy, a po przerwie trochę muzyki. W końcu mamy już piątkowy wieczór!

Przemek wcisnął przycisk na pulpicie, wyłączając mikrofon.

Z odbiorników na całym Podlasiu popłynęła muzyka, a prezenter przeciągnął się i ziewnął.

− To co, idziemy w miasto? − spytał dźwiękowiec zwany Rusinem.Berwick herbu Kerr

Suwałki, rok 2014

Nie musieli iść daleko. Suwałki nie są duże. Dwie przecznice dalej był klub. Grali tam niezłą muzykę i dawali piwo z beczki. Bar obsiadały dziewczyny z pępkami na wierzchu i diamencikami przyklejonymi do paznokci. Obsługiwał je piękny Mario w podkoszulku z napisem „Vegeterian” na tle liścia konopi indyjskich. Koszulka opinała dyskretnie zarysowaną klatkę piersiową. Był tej drugiej orientacji i wszyscy niby wiedzieli, lecz Mario mimo to bezbłędnie sobie radził z dziewczynami. Każda z nich po kwadransie spędzonym przy barze uważała, że z tym gejostwem Maria to jakaś plotka i że ona go „nawróci”. Wszystkie po kolei planowały potajemnie, że wyjdą za mąż i urodzą mu bardzo ładne dzieci. Mario śmiał się perliście, kładł dłoń na ich dłoniach, komplementował usta, oczy i dżinsy, a dziewczyny leżały na barze, przewracały oczami i wywijały rozpuszczonymi włosami. Wydawały setki złotych na kolorowe drinki, a gdy się upijały, każdej zapewniał odwiezienie do domu przez kolegów albo zamawiał taksówkę; ostatnią zaś, najbardziej pijaną, sam odprowadzał bezpiecznie do mamusi. Był najlepszym barmanem od rubieży Rzeczypospolitej po Władywostok.

Z facetami było prościej. Pili najczęściej piwo, więc cała obsługa to rzut okiem na stoliki i odnotowanie, że ktoś pokazał trzy, cztery albo pięć palców. Proszę bardzo, panowie. Łatwo się nalewa i łatwo liczy rachunek. Mario nie mieszał pracy z życiem osobistym.

Przemek Sroka z dwoma kumplami z Radia 7 usiedli na samym środku, przy jedynym wolnym stoliku. Każdy, kto przedzierał się do baru albo do kibla, musiał potrącić któregoś z nich, potknąć się o ich nogi albo rozlać któremuś piwo na plecy. Szukali lepszego miejsca, jednak wolnych stolików nie było. Rozglądali się też za dziewczynami, ale wszystkie chichrały się właśnie z dowcipów Maria.

− Jak normalny facet ma wygrać z kimś takim? − Rusin wskazał wzrokiem kolorową gromadkę wokół barmana.

− To nieuczciwa konkurencja – mruknął Sroka – bo z niezdrową motywacją.

− Panowie, marudzicie jak jakieś panienki. Jaka konkurencja?! Jeden pedał i wymiękacie?! − zawołał technik.

Był nowy w Suwałkach. Przeniósł się z Warszawy, bo zmęczyły go układy w stołecznych mediach. Miał ogoloną głowę, wąsy w stylu późnego Franciszka Józefa Habsburga oraz tatuaż na karku i potylicy przedstawiający wojownika z mieczem i celtyckie runy. Nosił nieco powyciąganą bluzę i dżinsy z dziurami na udach i kolanach. Był najstarszy w tym gronie. W Suwałkach wszyscy oglądali się za nim jak za kosmitą, a niektórzy nawet spluwali przez ramię, żeby odczynić złe uroki.

− No to startuj – podjął Sroka. – Na co czekasz?

− Sam sobie startuj. Ja nie szukam takich sikorek, panowie. Ja tu przyjechałem się ustatkować. Siusiumajtki z liceum, pachnące gumą do żucia, mnie nie interesują.

Wszyscy przyjrzeli się dziewczynom przy barze. No tak. Opis był trafny.

− No to jakiej dziewczyny szukasz? − zapytał zaciekawiony Rusin.

− KOBIETY, nie dziewczyny − poprawił warszawiak. − Naturalnej. Wróciłem do natury. Szukam kobiety bez makijażu, bez maski, za to z pasją i charakterem.

− Uuu! − Sroka pokiwał głową z uznaniem. – Ciekawe. Warszawiak ma ambitne plany.

− A ty wolałbyś taką różową ze sztucznymi diamencikami?

− Ja to wolałbym różową, żółtą, czarną, obojętne, byle z prawdziwymi diamencikami – odparł Rusin. – Ale chwilowo tu takiej nie widzę.

Kumple roześmiali się, ale zaraz potem zamilkli. Wszyscy byli samotni. Sroka − gruby i brzydki − był samotny chronicznie. Rusin leczył złamane serce i walczył o widzenie się z roczną córeczką. Warszawiak po burzliwym życiu radiowca w stolicy wolał samotność niż kolejne fatalne wybory.

− To jak, panowie, jutro zaczynamy za starym młynem? − zmienił temat Przemek Sroka i natychmiast przy najgorszym stoliku w lokalu zrobiło się głośno i wesoło.

− Rano – podjął Rusin − przeszukamy cały obszar od młyna do drogi. Spotykamy się o piątej z wykrywaczami metalu. Powinniśmy znaleźć coś ciekawego z pierwszej wojny. Teren był wtedy niezalesiony i w tych okolicach stoczono dużą bitwę. Poza tym może na ten obszar spadło trochę ciekawych rzeczy z drugiej wojny, a pod spodem to już nie wiadomo. Może coś po Jaćwingach, coś po Litwinach. Może być różnie. Wiemy, jakie to tereny. W każdym razie jak robiłem rekonesans, to widziałem dużo lejów po bombach, teraz już zarośniętych, trochę śladów po transzejach albo ziemiankach i sporo stert kamieni, jakby po zabudowaniach, chyba wcześniejszych.

− Ciekawie się zapowiada – powiedział warszawiak. − Musimy zacząć koło piątej. Potem leśniczy zaczyna węszyć. Trzeba skończyć przed ósmą.

− Wszystkie fanty pakujemy do woreczków i dokładnie opisujemy, a miejsce znalezienia fotografujemy i zaznaczamy na mapie. Bez dziadostwa, jak w zeszłym roku. Jesteśmy badaczami. Może nie mamy zezwoleń, ale to nas nie zwalnia z rzetelności.

− Ja i tak muszę skończyć przed ósmą – powiedział Sroka. − Mam dyżur w Izbie Pamięci. Jeśli nie będzie wycieczek, to poczyszczę i opiszę to, co znajdziemy. Trzeba będzie poprosić o kolejne pomieszczenie. Nie mieścimy się już z wystawą. Rusin, ty masz znajomości w PKP. Pogadaj o sąsiednim magazynie. Tam i tak nic się nie dzieje. Kolej nie jeździ tamtędy od wojny. Tylko im się to wszystko rozsypuje. Powiedz, że wyremontujemy i zadbamy o dach.

− Trzeba by sponsora. Remont będzie kosztował. – Warszawiak się zamyślił.

− Powiem na antenie. Na Izbę Pamięci ludzie dadzą. Widzisz, ile wycieczek szkolnych przychodzi. Ostatnio to nawet z Krakowa byli. Nie wiem, skąd się u nas wzięli, ale byli zachwyceni. Twoja makieta, Rusin, ta z okopami z pierwszej wojny, robi furorę. Oglądali eksponaty i dostali po łusce naboju z drugiej wojny. Mamy tego tony, a chłopcy aż piszczeli z zachwytu. Mówili, że to prawdziwa pamiątka, a nie szajs z kiosku z chińskimi suwenirami.

− W przyszłym tygodniu przeszukamy teren koło Szkotów.

− To może pradziadka znajdę − mruknął Sroka.

− Jakiego pradziadka? − spytał warszawiak.

− Mam szkockie pochodzenie. Szkoty to była kiedyś kolonia osadników ze Szkocji. Ściągnął ich tu w dziewiętnastym wieku hrabia Pac. Ten od pałacu. Moich przodków też.

− Okej! − zawołał Rusin. – To szukamy pamiątek po Szkotach. Nieźle, Sroka, to pewnie dlatego taki skąpy jesteś. A Sroka to stare szkockie nazwisko?

− Zamknij się, Rusin. Sroka to po ojcu. Pradziadek od strony matki był Korytko i hodował świnie koło Szkotów. Podobno kiedyś rodzina matki nazywała się Berwick, należała do szkockiego klanu Kerr i miała w herbie tarczę słoneczną z twarzą. Do dziś mamy ten herb nad wejściem do domu dziadków przy Kościuszki dziewięćdziesiąt trzy. Dziadek wrócił do dawnego nazwiska i strasznie pokłócił się o to ze swoim bratem. Niektórzy uważają zmianę nazwiska za zdradę. Ale jak się wraca do nazwiska rodowego, to ja uważam, że to jest klasa.

− Ej, to ty hrabia Berwick jesteś, a nie Sroka żaden. Ty pędź nazwisko zmieniać! Wiesz, jak laski lecą na hrabiego?!

− Kto wie, Rusin, kto wie, czy tak nie zrobię. W tej rodzinie już zdarzały się zmiany nazwiska.Rozdział 1

Koniec świata

Żubrynek na Podlasiu, rok 1929

− Ten nasz Żubrynek to, moje drogie, prawdziwy koniec świata. − Jan Putra westchnął ciężko, jakby poczuł się nagle bardzo zmęczony. – Mój ojciec, świeć, Panie, nad jego duszą, to mawiał, że nie, że koniec świata to jest zaraz za Sejnami. Tam to już jak amen w pacierzu, nic nie ma dalej. Dziura i widać w dole piekło, a w górze Pana Boga i Najświętszą Panienkę. Że niby zaraz za Sejnami… A ja wam mówię, koniec świata jest właśnie tu.

Zdjął czapkę i usiadł przy piecu, rozprostowując nogi z suchym trzaskiem w kolanach. „O, tak, teraz już jest znakomity czas do siadania przy piecu” − pomyślał Jan Putra. Piec był stary. Jan sam wybudował go za młodu, gdy dali z Eugenią na zapowiedzi w kościele w Raczkach. Brązowe glazurowane kafle, żeliwne drzwiczki do paleniska, duża płyta i stary, przepalony pogrzebacz.

Trzy kobiety patrzyły na niego w milczeniu. Powitanie nie było zbyt wylewne. Starego nie było pięć lat. Ani jednego listu. Żadnego znaku życia. Kapuśniak na wędzonce na piecu bulgotał i pachniał. Emaliowana na niebiesko pokrywka na garnku podskakiwała. Pod blachą huczał ogień. Jan pochylił się i dorzucił polano do ognia. Zamknął drzwiczki od pieca. Podmuchał na palce. Drzwiczki były mocno rozgrzane. Rozejrzał się po kuchni. Wszystko, co w niej było, zrobił własnoręcznie. Ależ długie i pracowite było to życie. I co zostanie po Janie Putrze? Stół? Piec? Kredens?

Wokół lampy naftowej nad stołem krążyła wielka włochata ćma. To był jej ostatni lot. Gdy wreszcie zgodnie ze swoim przeznaczeniem wpadła do ognia, w kuchni zaśmierdziało palonym ciałem i włosami. Była rzeczywiście spora, ale i tak miała niewielki wybór w życiu.

Jan z trudem zdjął buty. Ogarnęło go znużenie. Plecy bolały. Przez wystrzępione onuce paluch lewej nogi cały wylazł na wierzch. Paznokieć najwyraźniej nie był obcinany od wielu tygodni. Zżółkł i powykrzywiał się, jakby ze złości.

Duża stara suka, ni to wilczur, ni to labrador, podeszła i położyła mu płowy łeb na kolanach; był ciężki, jakby bezwładny.

Nazywała się Traszka. Wcześniej nie miała imienia i służyła Jadeszkom, sąsiadom. Wołali na nią po prostu Suka, gdyż nikomu u Jadeszków nie przyszło do głowy nadawać psom imion. Traszka uciekła do Putrów przed kopniakami pijanego Jadeszki. Pił, drań, na umór, jak wszyscy Jadeszkowie od zarania dziejów. Gdy potem wracał do domu przez pola, zagajniki i wiejskie opłotki, śpiewał głośno przez całą drogę wszystkie pieśni religijne, jakie pamiętał. Zaczynał od kolęd. Nawet w lecie i, ku zgorszeniu całej wsi, w Wielki Post. Milkł, gdy zobaczył własną chałupę. Tam gruba i wysoka Jadeszkowa czekała na niego z coraz to nowym narzędziem kaźni. Tłukła chudego męża patelnią, łańcuchem lub styliskiem od starej łopaty. Jadeszko razy przyjmował potulnie i tylko skamlał cicho. Potem wyżywał się na Traszce.

Traszka znosiła bicie znacznie gorzej od niego. Może dlatego, że obrywała niewinnie i na trzeźwo. Walczyła z Jadeszką, jak umiała, ale najkrótszy łańcuch na Podlasiu nie dawał jej zbyt wielu szans. W końcu pewnego dnia, gdy Traszka była w ciąży, a Jadeszko kopnął ją w brzuch, rzuciła się na niego gwałtownie i ugryzła dotkliwie w przedramię. Nie zabił jej tylko dlatego, że był zbyt pijany. Padł na tyłek prosto w kałużę i nie mógł wstać. Zrobiłby to niechybnie na drugi dzień. Traszka najwyraźniej to rozumiała. Nikt nie wie, jakim cudem zerwała się w nocy z łańcucha. Musiała rozpaczliwie walczyć o wolność i o mało się nie udusiła. Długo potem kaszlała i się krztusiła. Zwiała do Putrów za płot. Obroża została przy łańcuchu.

Jadeszko pokrzykiwał coś tam nazajutrz o oddawaniu prywatnej własności. Traszka chowała się za nogami Jana i z niepokojem wyglądała w stronę bełkoczącego Jadeszki. Znała dobrze ten bełkot. Wiedziała, czym groził. Patrzyła raz na Jadeszkę ze strachem, raz na Jana z nadzieją. Jej wybawiciel stanął na podwórzu z widłami w ręce. Nogi miał lekko rozstawione, jak żołnierz przed walką na bagnety, wyprostował się dumnie, wypiął pierś i krzyknął:

− Nie!

I tyle. Dyskusja się skończyła.

Gardłujący Jadeszko nagle zamilkł, skulił się w sobie i poszedł zbierać baty od swojej starej za to, że jak bałwan oddał sukę po dobroci. Najwyraźniej wolał to niż Janowe widły.

Traszka została i jako pierwszy pies w domu Putrów była wolna. Żadnych łańcuchów. Wygodna buda na lato i legowisko w przedsionku na zimę. Pilnowała obejścia, pomagała w zapędzaniu krów do stajni i dbała, by kury nie wchodziły na schody domu, gdyż gospodarze nie znosili kurzych kup na wycieraczce. Robiła to jednak delikatnie, by ptaków nie płoszyć. Eugenia twierdziła, że wystraszona kura już tego dnia jajka nie zniesie. Traszka doskonale to rozumiała i nie szczekała na kury, tylko trącała je nosem, by poszły srać gdzie indziej.

Szczekała zresztą bardzo rzadko. Tylko gdy w obejściu pojawiał się ktoś obcy. Ale w Żubrynku obcych nie było. Sami miejscowi. Wszyscy znani. Wyłącznie Jadeszce nie pozwalała zbliżać się do zagrody Putrów. Kiedy zniosło go nieco na bok przy okazji trudnych powrotów do domu i znalazł się niebezpiecznie blisko płotu, Traszka zaczynała szczekać jak szalona. Pokazywała cały garnitur zębów i groźnie odsłaniała kły.

− O, przepraszszszam – bełkotał Jadeszko. – Już mnie tu nie ma – tłumaczył suce, opierając się o płot i zezując w jej stronę. Szczęśliwie dla Jadeszki Putra zamykał bramę na noc. Traszka po odzyskaniu wolności i swojej psiej godności mogłaby Jadeszkę roznieść na strzępy, gdyby dopadła go pijanego. W ciągu dnia, gdy brama była otwarta, Jadeszko jako tako trzeźwy, a Traszka, zajęta obowiązkami, nie zwracała na niego uwagi. Ignorowała go i nie zaszczycała nawet spojrzeniem. Wieczorami zaś, gdy Jadeszko był już, jak zawsze o tej porze, pijany, wszystko się zmieniało. Bełkot, smród alkoholu, chwiejny krok i „Gloria, gloria… alleluja…”, ryczane wniebogłosy, zamieniały psa w bestię.

Traszka stała z trudem. Miała już ponad dwadzieścia lat. Między jej nogami z podbrzusza zwisał, jak worek, wielki guz nowotworowy. Brakowało jej sił, by zamerdać ogonem na powitanie pana. Postała więc chwilę i położyła się obok niego. Pysk wtuliła w stopy Jana i westchnęła cicho, jakby z ulgą. Jak gdyby mówiła: „Jesteś wreszcie. Zdążyłeś”.

Pamiętała jeszcze czasy świetności ich przyjaźni. Wspólne wędrówki po lesie, poklepywanie po karku i duże wołowe kości rzucane niegdyś przez Jana Putrę – jej pana. Kości tak duże, że z trudem wlokła je w ciemny i cichy kąt, by je gryźć, lizać i żuć przez wiele godzin.

Skulona suka oddychała ciężko i jakby z obowiązku. Z pewnością cierpiała.

Na piecu wciąż bulgotał gęsty kapuśniak na wędzonce. Pachniało domem. Pachniało dawnym życiem. Z sieni po podłodze pełzł chłód. „Znów idzie zima − pomyślał Jan. − Dla Traszki pewnie ostatnia. Ciekawe, czy dla mnie też”.

Minęło pięć lat od mglistego poranka w październiku 1924, gdy na cmentarzu w Raczkach pierwsza szufla wilgotnej gliny spadła z dudniącym łoskotem na trumnę Eugenii, jego świętej pamięci małżonki. Świeć, Panie, jasnym światłem nad jej duszą. To właśnie wtedy Jan Putra mocno wciągnął w płuca chłodne powietrze pachnące dymem palonych wilgotnych liści. Wokół twarze, blade na tle czerni żałobnych chustek i płaszczy. Oczy wpatrzone w trumnę ignorowały żywych. Nikt z nich nigdy nie poświęcił tyle uwagi jego zmarłej małżonce. Teraz, gdy nie żyła, była wreszcie, biedulka, najważniejsza. Przez ten jeden krótki moment od bicia cmentarnych dzwonów do momentu, gdy spadła ostatnia gruda ziemi rzucona przez dwóch podpitych grabarzy z czerwonymi nosami. Całe życie przemija bez śladu, a nagrodą jest chwila zadumy małej grupki ludzi. I po wszystkim. Już nie ma po co wracać do tematu Eugenii. Może w Zaduszki i pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, bo to przecież świętej Eugenii − imieniny nieboszczki. Świeczkę się zapali, zdrowaśkę odmówi i tyle.

W kuchni były trzy kobiety. W kącie koło pieca siedziała na drewnianym zydlu Genowefa, matka świętej pamięci Eugenii. Nikt nie wiedział dokładnie, ile miała lat. Genowefa, jeśli kiedykolwiek się odzywała, to jedynie po to, by drżącym ze starości głosem zapytać o zdrowie „Miłościwie nam panującego cara Aleksandra II”. Nie Mikołaja – ostatniego cara Rosji, nawet nie jego poprzednika – Aleksandra III Aleksandrowicza, który był wprawdzie mało rozgarnięty, ale za to bardzo pobożny i cnotliwy. Nie, babka Genowefa pytała o jego ojca, swojego ulubionego cara – Aleksandra II Mikołajewicza, tego który w swej carskiej łaskawości gryzł już glebę od prawie połowy wieku. Kochała go za uwłaszczenie chłopów. „Wielki pan − powtarzała. – Jak się miewa Jego Carska Wysokość?”.

Przy podskakujących na garnkach pokrywkach krzątała się Jadzia, najmłodsza córka Jana, która mieszkała w rodzinnym domu wraz z mężem i dziećmi. Gdy Jan odchodził przed pięciu laty, córka była jeszcze młodą kobietą. Jej oczy lśniły, śmiała się głośno, a mąż klepał ją czasem w tyłek albo obłapiał za piersi, gdy myślał, że nikt nie patrzy. Nawet w dniu pogrzebu matki nieboszczki Jan przyuważył ich razem rankiem, gdy Jadzia myła się w blaszanej misce. Teraz córka miała oczy matowe i obojętne. „Już jej nie obłapia” − szybka myśl przebiegła staremu przez głowę.

W kącie, koło drzwi do spiżarki siedziała na drewnianej ławie Sonka, starsza córka Jadzi. Nogi podwinęła pod pupę. Koniec chudego szarego warkoczyka włożyła do buzi. Zezowate oczy dziewczynki biegały po kuchni bezładnie jak u kameleona. „Zmarnowane dziecko” − pomyślał Jan, ze smutkiem patrząc na ślinę cieknącą Sonce z ust i kapiącą na ubranie.Rozdział 3

Wart Pac pałaca, a pałac Paca

Suwałki, rok 1924

Gdy znaleźli się w suwalskim parku, zgarnęli z ławki warstwę liści i usiedli. Henryk rozprostował nogi. Obaj wyglądali okropnie po nocy spędzonej na peronie, bez porannej toalety i golenia. Henryk w dodatku miał okrutnego kaca i wielką śliwę pod okiem. A jego nos… szkoda gadać.

− Widzisz, przyjacielu, jaki jestem rudy? − Wskazał palcem marchewkowy loczek, który skręcał mu się nad czołem. Co chwila z pasją próbował go na gładko zaczesać kościanym grzebykiem, trzymanym stale w kieszeni prochowca. Nie pomagało. Loczek zwijał się i podskakiwał jak mała sprężynka.

− Bardzo współczuję. – Jan kiwnął głową ze zrozumieniem i marszcząc czoło, smutno spojrzał na loczek.

− O, przepraszam, szanowny kolego. – Henryk Korytko wyprostował się z godnością i jakby jeszcze trochę przy tym urósł. – To powód dumy mojej i moich szacownych przodków – powiedział dobitnie i skwapliwie sobie przytaknął.

Z niewielkiej torby podróżnej wyjął pęto kiełbasy. Zapach wędzonki i czosnku wypełnił powietrze. I jeszcze piersiówka! Skąd się wzięła? Jan był pewien, że jej akurat nie udało mu się uratować przed lokomotywą. W dodatku znów była pełna. Musiał mieć ich więcej. Henryk podał spory kawałek kiełbasy Janowi i nalał mu wódkę do maleńkiej jak naparstek zakrętki. Jan pokiwał głową.

− Ależ ty skąpy jesteś, kolego… ale skąpy…

− Opowiem ci swoją historię, przyjacielu – zaczął Henryk, ignorując przytyk – bo nie zawsze można pogadać z kimś, kto nam ratuje życie. Nikt, nawet najbliższa rodzina, nie przejmuje się moim losem. Uważają mnie za wariata, utracjusza i pijaka, bo zamiast hodować świnie w Korytkach, wyruszyłem w świat. Ale po kolei. Mój pradziadek Roy Berwick (Roy znaczy po szkocku rudy), który prawdopodobnie był równie rudy jak ja − tu spojrzał zezem w górę na loczek nad czołem − przybył do Dowspudy wraz z moją szanowną, choć niezwykle szpetną i kłótliwą prababką, trójką rudych dzieci, służbą, parobkami, sporą gromadą pracowników z rodzinami i całym dobytkiem. Było to na początku poprzedniego stulecia, gdy tliły się jeszcze nadzieje na uratowanie Polski rozdrapanej przez zaborców. Te złudne nadzieje dał Polakom przeklęty oszust i kurdupel wszech czasów generał Bonaparte, który wkrótce po tym ogłosił się, pożal się Boże, cesarzem Francuzów i zapragnął zdobyć świat, a w szczególności (nie wiadomo po co) Moskwę.

Jan westchnął ciężko i ciaśniej owinął się połami płaszcza, Henryk zaś kontynuował:

− No tak, ale nie o tym chciałem… Wróćmy do pradziadka. Zaprosił go tu hrabia Ludwik Michał Pac, człowiek niezwykle światły i ogromnie bogaty, wielki patriota. Chciał, by jego ojczyzna była, jak inne kraje Europy, zamożna i nowoczesna. Sprowadził więc osadników z Anglii, Szkocji i Niemiec, którzy znali nowoczesne metody uprawy ziemi, hodowli zwierząt i produkcji maszyn. Sprowadził więc nie byle kogo − pionierów! Mistrzów w swoim fachu!

Jan spojrzał przeciągle na rozentuzjazmowanego rudzielca, ale ten niezrażony ciągnął:

− Jednym z tych pionierów był mój pradziadek. W Szkocji zarządzał gorzelnią produkującą wyborną whisky. Znał się na produkcji alkoholu jak nikt. Berwickowie parali się tym zajęciem od tysiąc czterysta osiemdziesiątego drugiego roku.

Henryk przerwał dla lepszego efektu, lecz Jan tylko tęsknie spojrzał na jego piersiówkę.

− Hrabia długo musiał namawiać mego pradziadka, aby zostawił gorzelnię i przeniósł się do obcego kraju gdzieś w nieprzebytych lasach wschodniej Europy, gdzie jeszcze niedawno widziano ostatnie tury, a zimy były tak mroźne, że nikt, kto żyje na zachód od Wisły, nie zetknął się z takim zimnem. A co dopiero Szkot wychowany na wybrzeżu opływanym przez ciepły Golfstrom.

Jan nie odezwał się ani słowem, ale w duchu przyznał Henrykowi rację. Kto by bez namysłu podjął decyzję o zamieszkaniu w kraju, gdzie straszliwe wojny przetaczały się z łoskotem tam i z powrotem z częstotliwością, jakiej nie spotykało się w żadnej innej części świata. W kraju, w którym jeśli nawet nie toczyła się żadna wojna, to wciąż trwały wewnętrzne swady i kłótnie. W kraju pięknym, lecz groźnym.

− To było nie lada wyzwanie – ciągnął tymczasem Korytko. − Pradziadek długo się zastanawiał. Raz jego myśli biegły w kierunku romantycznej przygody, nowego życia, innym razem spoglądał na małżonkę, moją świętej pamięci prababkę, i wszystkiego mu się odechciewało. W końcu jednak się zdecydował. Dostał od hrabiego sporo ziemi, fundusze na budowę okazałego folwarku i potężne udziały w gorzelni. W Szkocji nikt by mu tego nie zaproponował, więc się zgodził.

− I przeprowadził się tu z rodziną?

− Nie było łatwo. Prababka awanturowała się przez miesiąc. Wytłukła całą zastawę z posagu, roztrzaskała kilka krzeseł i pocięła nożem portrety rodowe Berwicków. Na wiele tygodni wyrzuciła też pradziadka z łożnicy razem z pierzyną i poduszkami. Ale wszystko na próżno. Wyjechali.

Jan w zadumie podrapał się po nieogolonym policzku.

− Cała ludność Dowspudy stała na drodze, gdy wjechały wozy z osadnikami z Anglii i Szkocji. Ludzie gapili się w milczeniu, gdy przyjezdni zdejmowali kufry i skrzynie z wozów, a ich dzieci zaczęły bawić się w przydrożnej kałuży. Hrabia Pac osobiście przyjechał ich powitać w obcym, niezrozumiałym dla Podlasian języku. Młodzi byli zachwyceni i przyglądali się przybyłym dziewczętom, starzy zaś gderali, że to koniec świata, i spluwali za siebie. Niedługo potem większość z nich pracowała już u mojego pradziadka i zarabiała lepiej niż kiedykolwiek. Hrabia Pac wraz z Royem Berwickiem, teraz nowym dzierżawcą, zbudowali gorzelnię. Pradziadek myślał, że będzie, jak dotąd, produkował whisky. Ale nie! Hrabia Pac, choć wielki miłośnik szkockiej, uznał, że na tej ziemi gorzelnie mają produkować, jak Pan Bóg przykazał, czyściuchną okowitę. Whisky, owszem, ale tylko na własny użytek. I tak to poszło… Osadnicy założyli kilka nowych miejscowości, którym nadali angielskie lub szkockie nazwy. Mój pradziadek zbudował piękny folwark ze wspaniałym murowanym dworem. Nazwał go Berwick − od własnego nazwiska.

− Więc jesteś Szkotem – mruknął Jan, wymownie zaglądając do pustej nakrętki od piersiówki.

− Jestem Szkotem z rodu Berwick – powiedział Henryk z jasnym czołem i lśniącymi oczami.

− A nie z Korytków? − Jan zaśmiał się serdecznie, ale zaraz pożałował żartu, gdyż Henryk zamilkł nagle i spochmurniał. Popatrzył na Jana spode łba i zrobił się niebezpiecznie czerwony.

− Nienawidzę tego nazwiska! − warknął przez zęby, ale tak głośno, że para staruszków przechodząca opodal z małym pieskiem obejrzała się w ich stronę i przyspieszyła kroku. Piesek podkulił ogon i skamląc, pobiegł za staruszkami. Siedząca w pobliżu sroka, która miała ochotę na kawałek kiełbasy, pospiesznie odleciała, skrzecząc ptasie przekleństwa.

Zamilkli obaj, siedząc w pustym parku, owiewani jesiennym wiatrem, który przynosił im zeschłe liście pod nogi. Żółte klonu, pomarańczowe lipy i brązowe kasztanowca układały się w grubą warstwę. Nie dochodził tutaj gwar miasta z jego targiem, podróżnymi, lokomotywami i wielojęzycznym tłumem. Henryk wciąż wzburzony uwagą Jana pociągnął solidny łyk z piersiówki, otrzepał się i szybko ugryzł kawałek kiełbasy.

− Whisky to to nie jest – westchnął – ale mocne jak sto wielorybów.

− Przepraszam – powiedział Jan po chwili. – Głupie żarty. Nie chciałem… No wiesz… Znam wieś Korytki. To niedaleko od Żubrynka. Jest tam całkiem pokaźna hodowla świń. Więc to twoje włości…

− Mojej rodziny. Brat dogląda świń i niech tak zostanie. Amen. − Zadumany pokiwał głową. Rudy loczek opadł niżej na czoło. − Wróciłem do tego kraju, by zrobić dwie rzeczy. Po pierwsze, zmienić nazwisko z powrotem na Berwick, a po drugie… ale o tym zaraz.

Pokrzepiwszy się kolejnym łykiem, Henryk podjął dalszą opowieść, z której wynikało, że pracowity Szkot wcale nie najgorzej wyszedł na swojej śmiałej przeprowadzce na kontynent.

Berwick produkował bowiem wyborną wódkę i skutecznie nabijał kiesę Pacowi i sobie. Na tyle skutecznie, że Szkot i hrabia zostali też prawdziwymi przyjaciółmi. Polowali razem, dyskutowali i z zapałem pracowali nad kolejnymi milowymi krokami prowadzącymi Podlasie ku nowoczesności. Hrabia w ciągu kilku lat zbudował fabrykę, w której Szkoci wraz z miejscowymi produkowali nowoczesne narzędzia rolnicze i przemysłowe: młockarnie napędzane kieratem, siewniki, pługi, opielacze. Jakaż to była rewolucja! I jaki zysk! Hrabia Pac był nie w ciemię bity: sprzedawał maszyny klientom we wszystkich zaborach i w Rosji. Jego fortuna rosła w oczach. Berwickom i całej Dowspudzie też powodziło się znakomicie.

− To właśnie ten Ludwik Pac rozpoczął budowę pałacu. Wiesz którego, prawda? Tego w Dowspudzie. Wspaniałego, koronkowego i strzelistego jak gotyckie katedry Anglii. Tego, po którym została tylko jedna wieża i cudowny ażurowy portyk. To była prawdziwa perełka.

− Tak, wiem, widziałem. Wielka szkoda.

− Szkoda, szkoda, ale Pacowi mało było wojaczki pod Napoleonem! Poszedł do powstania listopadowego znów, jak ten Don Kichot z La Manchy, walczyć o wolność z wiatrakami historii. A mój pradziadek, niczym Sancho Pansa, razem z nim. Szkoci są waleczni, przyjacielu! Jak sto diabłów! I wierni! Dużo piją, głośno śpiewają i walczą jak lwy. Trzeba było bić się o wolność nowej ojczyzny, to Berwick ruszył do boju jako najwierniejszy żołnierz Paca! Potem hrabia wyjechał na emigrację, a mój pradziadek z nim. Zostawił folwark, pomstującą żonę, dzieci i ruszył w świat. Rosjanie za karę skonfiskowali im cały majątek. Pałac, ziemię, fabryki i gorzelnię też. Roy Berwick nigdy nie wrócił. Ostatni list, jaki przyszedł od pradziadka, jest datowany na tysiąc osiemset trzydziesty piąty rok. Prababka już nie żyła, świeć Panie nad jej złośliwą duszą. Pisał ze Smyrny w Turcji, gdzie opłakiwał przedwczesną śmierć swojego dowódcy i serdecznego przyjaciela Ludwika Michała hrabiego Paca. List przetrwał do dziś, jest cały rozmazany od łez Roya.

Tu wzruszony Henryk wyjął chusteczkę, otarł wilgotne oczy i głośno wysmarkał nos.

− Nigdy nie wrócił, ale wiele lat potem jego prawnuki, czyli ja i mój bardzo gruby i bardzo głupi brat, bawiły się na strychu starego domu. W kufrze z pamiątkami po pradziadku, dzielnym Szkocie, polskim patriocie i powstańcu, znalazłem to…

Henryk wyjął z kieszeni wyświechtany, pożółkły list, wykaligrafowany pięknym pismem. Przetarcia na zagięciach sztywnego papieru sprzed wieku groziły rozpadnięciem się dokumentu. Część liter rzeczywiście była rozmazana przez zaschnięte krople.

− List jest pełen tęsknoty i smutku. Wspomina o dzieciach i folwarku. Sporo w nim o życiu, jakie wiedli ci romantyczni wygnańcy. On i hrabia. Jest też o śmierci druha i wielkiej żałobie. Ale jeden fragment wzbudził wówczas moją ciekawość. Został napisany w zapomnianym już wówczas w rodzinie języku gaelickim. Szkoccy pradziadkowie go znali, lecz ich potomkowie już nie. Nie umieliśmy przeczytać tego fragmentu.

Rozłożył rozpadający się papier na kolanie i wygładził pozaginane krawędzie.

− Zatrzymałem ten list. Był jak głos z przeszłości. Chciałem wiedzieć, co chciał mi powiedzieć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: