Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Kurlandzki Trop - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2007
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Kurlandzki Trop - ebook

Kurlandzki trop to kolejna po Barocco powieść o Karolu, młodym historyku sztuki ze skłonnością do niebezpiecznych przygód i płomiennych, acz krótkotrwałych romansów.

Mistrz Karola, profesor Bandura, zostaje zamordowany w małym dolnośląskim miasteczku, chwilę po tym, jak natrafia na obraz pochodzący ze zrabowanych podczas wojny zbiorów Muzeum Kurlandzkiego. Próbując rozwiązać zagadkę zaginionej kolekcji i śmierci profesora, Karol szpera w archiwach IPN, radzi się historyków i zwariowanych amatorów, wchodzi na internetowe strony neonazistów i jeździ po dolnośląskich wsiach. Przy okazji przeżywa kolejne erotyczne przygody i naraża się na śmiertelne niebezpieczeństwo – okazuje się bowiem, że wszyscy, którzy mieli nieszczęście zetknąć się z odnalezionym przez Bandurę obrazem, kończyli z poderżniętym gardłem... Kurlandzki trop, którym oprócz Karola podąża także tajemniczy Mefisto – kulejący jegomość z laską, prowadzi do zbiorowej mogiły w lesie i starego pałacyku, gdzie miejscowy nuworysz więzi swoją uzależnioną od narkotyków piękną córkę.

Lipny nie tylko tworzy wciągającą fabułę, pełną zagadek, morderstw, ukrytych skarbów, i śmiałego seksu, ale też po mistrzowsku bawi się konwencją, pożyczając znane motywy i twórczo je przekształcając.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-106-7
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Niektóre dramatis personae

Wymienione niżej postaci pojawiły się już w mojej poprzedniej powieści, Barocco. Tym, którzy jej (niestety) jeszcze nie znają, polecam rozpoczęcie lektury od poniższego glosariusza; tych, którzy czytali Barocco, zapraszam na powtórkę i powitanie znanych im postaci, nawet tych nieżyjących…

BANDURA, FRANCISZEK, PROFESOR – pochodzący z Wisły, historyk sztuki o międzynarodowej sławie, specjalista od malarstwa; opiekun, promotor, mentor i ciceronenarratora w świecie sztuki. Profesor taki, jakim wszyscy profesorowie w Polsce powinni być, a rzadko są. Wnikliwy i ironiczny komentator polskiej rzeczywistości. W sferze intelektualnej (i częściowo duchowej) zastępczy ojciec narratora. Zasłynął medialnie jako odkrywca Madonny z konwalią Passerotta w zapyziałym wiejskim kościółku.

BARANIECKA, ANTONINA, HRABIANKA– świadek dwóch powstań narodowych, bystra obserwatorka, autorka arcyciekawego pamiętnika, stanowiącego cenne źródło historyczne.

BĄCZEK – kumpel Gerwazego (kumpla narratora) z politechniki. Komputerowy magik, jeden z pierwszych polskich hakerów. Mizantrop, audiofil i abnegat, obsesyjny krytyk kultury amerykańskiej.

BIBIANA…CKA – wielka miłość narratora. Ruda Wenus, wspaniała kochanka, według fachowego określenia Bandury: najwyższa, „zerowa” klasa kobiety. Chodząca zagadka. Spotkana przypadkiem, ale czy na pewno? Wraz z odkrywaniem jej kolejnych mrocznych tajemnic narrator pożałował, że w ogóle zaczął się nimi interesować… Z drugiej strony, czy ta czcicielka Boskiego Markiza istniała naprawdę? Policja stwierdziła, że osoba o tej tożsamości zmarła w dzieciństwie.

BŁAWAT – gangster, posiadacz paskudnego uśmiechu i równie paskudnego psa. Konkurent narratora o względy Bibiany; bardzo się zdziwił, gdy kulka kalibru 6 mm przebijała mu czoło, wątpliwe jest jednak, czy zdążył te sprawy jakoś ze sobą powiązać. Zresztą nie ma pewności, czy taki związek faktycznie istniał.

DĘBICKI, ANTONI, DZIADEK– ojciec matki narratora, stary kawalerzysta; w czasie kampanii wrześniowej miał iść pod sąd wojenny, ale zrehabilitował się nadzwyczajną odwagą i skutecznością na polu bitwy. Jako ojciec chyba specjalnie się nie sprawdził, jako dziadek był OK. Kawaleryjski pociąg do płci pięknej i nalewek zachował do późnego wieku.

DĘBICKI, ANTONI B., WUJ– późno przez narratora poznany brat jego matki, marnotrawny syn dziadków Dębickich. Niepozbawiony uczuć rodzinnych emigrant mieszkający przez lata w Brukseli i prowadzący jakieś nader tajemnicze interesy w całej Europie. Po przejściu na emeryturę powrócił do kraju.

GERWAZY – serdeczny przyjaciel narratora z czasów szkolnych. Dziwkarz epicki, zdecydowanie ne dancep.Erotoman gawędziarz o sporej praktyce. Z zawodu inżynier od kanalizacji, niepozbawiony jednak pewnej wrażliwości. Autor kilku niebanalnych obserwacji. Zginął poniekąd od miecza, którym wojował. Jeżeli odszedł tak, jak zapowiadał, lądują dziś na nim samoloty.

GRUBY – kolega z wydziału, swego czasu konkurent narratora o względy Olgi. Przejął po nim bezpańską Małgosię, byłą narzeczoną. Może niezbyt sympatyczny typ, ale jako historyk nader dla narratora pożyteczny.

GUSTAW…WICZ – wyrafinowany miłośnik sztuki, który przeszedł na ciemną stronę. Elegancki handlarz starymi meblami, podobno międzynarodowy alfons i szantażysta. Narrator poznał go jako romantyka i człowieka honoru. Zapalony szachista, którego ostatni przeciwnik zakończył partię brutalnym strzałem w szachownicę.

MAŁGOSIA – jedna z dawnych narzeczonych narratora. Porządnicka, domatorka. Ciepła, poczciwa i absolutnie przewidywalna. Jakie więc miała szanse w starciu z fascynująco tajemniczą Bibianą? Odeszła z hukiem, żegnana bez odrobiny żalu, ale nie bez wyrzutów sumienia.

MAREIKE VAN R. – atrakcyjna pani doktor historii sztuki z Uniwersytetu w Lejdzie. Kobieta bujna, którą Bandura określiłby jako sztukę wybitnie użytkową, gdyby nie była jego osobistą przyjaciółką.

MIROSLAVA – była trenerka pływania synchronicznego, imigrantka z sąsiedniego kraju, gdzie stała się bohaterką skandalu obyczajowego. Ze względu na nader obfite owłosienie obiekt pożądania Gerwazego. W Polsce właścicielka pubu o irlandzkiej nazwie.

MYSZ – czyli nieszczęsny generał kirasjerów napoleońskich, Jean Souris. Może i miał w plecaku marszałkowską buławę, ale pchnięty kozacką piką, owego awansu Jaś ten nie doczekał. Pochowano go pod kupą kamieni w pałacowym parku w Praszowicach.

OLGA – pospolita dziwka o niepospolitej urodzie, trafnie nazwana niegdyś przez Gerwazego „wydmuszką”. Zero temperamentu, fizyczne obcowanie z nią było frajdą wyłącznie ze względów estetycznych.

PAWLAK, LUCYNA – była diabelska studentka narratora. Wyjątkowo bezczelna. Jak by się niegdyś powiedziało: zagięła na niego parol. I nie spoczęła, dopóki nie dopięła swego – czytaj: uwiodła go. Później złagodniała i udomowiła się, ale diabelstwo cały czas się w niej tli. Przypuszczalna autorka wątpliwej maksymy navigare et amare necesse est.

PUŁKOWNIK – ojciec narratora. Były oficer Ludowego Wojska Polskiego ze wszystkimi tego konsekwencjami, obecnie łagodny alkoholik. Wychowywał narratora na twardziela, żeby zrównoważyć wpływ matki, wychowującej go – jego zdaniem – na mięczaka. Dopiero teraz narrator zaczyna odkrywać, ile mu naprawdę zawdzięcza.

ŻABA – goryl Bławata o groźnym wyglądzie i tchórzliwej naturze. Naturalny bywalec siłowni, ot taki drobny polski opryszek.

Grom z jasnego nieba

To stało się pewnego dnia w połowie października. Siedziałem na uczelni, w pokoju, który dzieliłem z profesorem Bandurą, i niespiesznie wybierałem slajdy do wykładu. Wykład, o którego poprowadzenie poprosił mnie Profesor, dotyczył symboliki martwych natur, a większość materiału ilustracyjnego mieliśmy wciąż na przezroczach. Ja sam coraz częściej sięgałem do zasobów internetu i zgromadziłem niezły zbiór najróżniejszych zdjęć na CD, ale głównie z dziedziny meblarstwa i architektury; specjalistą od malarstwa był u nas Profesor. Ze swoim ostrożnym podejściem do techniki cyfrowej własnego archiwum zdigitalizowanych ilustracji do dziejów malarstwa jeszcze się nie dorobił.

Dzień był ładny, słoneczny, jesień w tej części kraju onego roku się spóźniała. Był czwartek, w perspektywie miałem piątek, u mnie dzień bez zajęć na uczelni. Na wieczór zapowiedziała mi się studentka Pawlak, w torbie miałem zakupione już na tę okoliczność niezłe czerwone wino i opakowanie prezerwatyw. Życie nie było pozbawione uroku.

Stało się to w momencie, kiedy włożyłem do przeglądarki kolejny slajd, z jedną z wersji Vanitas de Saint-Andre. Kiedy przyglądałem się przedstawionej tam trupiej czaszce, okolonej laurowym wieńcem i leżącej na opatrzonym lakową pieczęcią dokumencie, rozległo się pukanie do drzwi. Do pokoju wsadził swoją łysą głowę Koszałka-Opałka profesor Kozłowski, odwieczny konkurent mojego mentora; był w wyraźny sposób poruszony.

– Słyszał pan, panie kolego? Bandura nie żyje.

W moim mózgu na moment zapanowała pustka, a potem chaos. Siedziałem, próbując pozbierać myśli. Bandura wyjechał przed tygodniem do Wrocławia w sprawie jakiegoś obrazu, którego autentyczność miał potwierdzić. Właściwie planował zaraz wrócić, ale coś go zatrzymało. Przypuszczałem, że w ciągu kilku dni się zjawi, ponieważ za niecały tydzień miał jechać na sympozjum do Berlina.

– Jak to się stało? – spytałem wreszcie, nie poznając własnego głosu.

– Nie wiemy. Dziekan właśnie zadzwonił z tą wiadomością.

Siedziałem nieruchomo, w końcu Kozłowski poszedł sobie. Spojrzałem jeszcze raz na Vanitas, wciąż tkwiącą w przeglądarce. Fruwające nad trupią czaszką bańki mydlane symbolizowały kruchość życia i stanowiły nachalny, wręcz kiczowaty komentarz do usłyszanej wiadomości.

„Jak to?”, myślałem. „To już nigdy nie zajedzie z fasonem na parking tym swoim roverem 75, nie wejdzie do naszego pokoju raźnym krokiem, nie skomentuje sarkastycznie ostatnich poczynań wybrańców narodu?”

Poprzedni rok oswoił mnie ze śmiercią. W końcu straciłem kochankę i najlepszego przyjaciela, a przy okazji Thanatos zgarnął swoim skrzydłem parę innych osób. Ale z Bibianą żegnałem się długo, wręcz za długo, w nieodwołalność śmierci Gerwazego irracjonalnie nigdy chyba do końca nie uwierzyłem, Gustawa z kolei prawie nie znałem… Teraz zła wiadomość spadła na mnie z siłą młota parowego.

W końcu wyszedłem na korytarz. W Instytucie Historii Sztuki panowało poruszenie. Profesorowie szeptali po kątach. Zastanawiali się pewnie, jak to teraz będzie… Bandura to była nasza gwiazda, dzięki niemu instytut znany był nie tylko w kraju, ale też za granicą. Może większość z nich odczuła pewną ulgę, lecz i oni przecież mieli świadomość, że bez Bandury instytut osunie się w naukowy i medialny niebyt.

Poszedłem do dziekanatu, ale tam niewiele wiedziano. Mówiono tylko, że Bandura zmarł tragicznie, a nie pospolicie na zawał, jak większość profesorów odchodzących w jego wieku; został jakoby pchnięty nożem na ulicy, przed hotelikiem w miejscowości Soból, gdzieś na wschód od Wrocławia, przy czym nikt nie wiedział, co Bandura tam robił. W dziekanacie dowiedziałem się też, że zawiadomiono jego siostrę. Nie miałem pojęcia, że Profesor miał siostrę.

W ogóle niewiele o moim mistrzu wiedziałem, jak się nagle okazało. Czytałem jego książki i artykuły, znałem jego osiągnięcia naukowe i wydawało mi się, że poznałem już jego poglądy, zarówno te estetyczne, jak i te polityczne, ale o nim jako osobie wiedziałem zdumiewająco mało. Na przykład nigdy nie doszedłem, dlaczego chłopski syn spod Wisły zajął się w życiu czymś tak niepraktycznym jak dzieje sztuki…

Wróciłem do instytutu, czując się coraz bardziej zagubiony. Zapukałem do gabinetu przyjaciela Bandury, poczciwego profesora Dąbrowy, i wszedłem. Nie było go tam, w gabinecie zastałem tylko profesor Dziubińską, zwaną przez Bandurę – z racji szczególnej umiejętności wkręcania się do wszelkich możliwych fachowych gremiów – Glizdą. Siedziała przy biurku Dąbrowy, jej okulary leżały na blacie. Twarz miała ukrytą w dłoniach, a kiedy je opuściła, by na mnie spojrzeć, ukazały się spod nich czerwone, zapuchnięte od płaczu oczy. Nawet w stanie, w którym się znajdowałem, mocno się zdziwiłem. Albowiem Glizda i Bandura nie znosili się nawzajem.

List z zaświatów

List przyszedł dwa dni później. Wysłany z owego Sobola, miasteczka na tyle małego, by tamtejsza poczta nie odkryła jeszcze ani faktu wkroczenia w XXI wiek, ani przynależności kraju do Stanów Zjednoczonych Europy. W takich miejscach czas wolniej płynie i mało komu się spieszy; dzień czy dwa różnicy nie stanowi dla nikogo problemu.

Przeszedł mnie dreszcz, gdy zobaczyłem inicjały nadawcy. Kto wie, może zamordowano go, kiedy wracał do hotelu po wrzuceniu do skrzynki tego właśnie listu? Przypomniałem sobie przezrocze z motywem Vanitas. Trupia czaszka spoczywała na czymś, co mogło być listem. Znów poczułem dreszcz.

Nie otworzyłem koperty od razu. Bandura pisywał do mnie niekiedy w różnych sprawach. Mimo że z wynalazkami utrudniającymi życie takimi jak komputer był obeznany, używał ich z niezwykłym umiarem. Telefonu komórkowego nie miał i mieć nie zamierzał. Wyjątek zrobił dla fotografii cyfrowej, której możliwości go zafrapowały. Jeśli jednak chodzi o przekazywanie informacji, był zdeklarowanym tradycjonalistą: należał do ginącego pokolenia, które nie odczuwa bólu nadgarstka po napisaniu jednej stroniczki, i chętnie komunikował się z otoczeniem w ten sposób. Kilka razy próbowałem go namówić na używanie poczty elektronicznej, ale stawiał opór.

– Kolego, dlaczego pan chce mi to zrobić? Te wszystkie gadżety zwiększają tempo życia, a ja próbuję je sobie zwolnić – powiedział kiedyś.

Tak więc mój mistrz używał komputera jako maszyny do pisania i z rzadka do poszukiwania informacji, a ja obsługiwałem jego skrzynkę pocztową, na którą przychodziły wiadomości z zagranicy, i odpowiadałem w jego imieniu.

Nie otworzyłem koperty od razu, miałem niejasne przeczucie, że w ten sposób odwlekam coś, co zmieni moje życie.

Kolego!

Jak Pan wie, pojechałem do Wrocławia, żeby potwierdzić autentyczność pewnego obrazu. Nie powiedziałem Panu jednak wszystkiego. Do Wrocławia zaprosił mnie znajomy ze studiów, który tam prowadzi sklep z antykami. Przyniesiono do niego mianowicie obraz, który mocno przypominał „Śmiejącego się pasterza” Flincka. Jak Pan może pamięta, wisiał on do 1944 roku w galerii obrazów Kurlandisches

Museum w Mitawie, zresztą razem z jednym Tycjanem, dwoma Rubensami i tuzinem innych znakomitości. Żadnego z nich po wojnie nie odnaleziono. Obejrzałem ten obraz i mam prawie stuprocentową pewność, że to ten. Wyobraża Pan sobie, co to oznacza? Być może ocalały gdzieś wszystkie! Wydostałem od antykwariusza adres gościa, który przywiózł to płótno, i dlatego jestem w Sobolu. Okazuje się, że gość nie żyje, bo właśnie ktoś go zarżnął. Potrzebuję Pana pomocy, bo będę musiał jednak pojechać do tego Berlina, a czuję, że jestem blisko wyjaśnienia sprawy. Czy mógłby Pan szybko zebrać dostępne dane na temat zniknięcia obrazów z Kurlandisches Museum i przyjechać tu? Stanąłem w tutejszym hoteliku. Poza mną i jednym takim tajemniczym Mefistem nikogo tu nie ma. Wilgoć jak cholera i grasują różne drobne gryzonie, ale poza tym dość czysto. Czekam na Pana niecierpliwie.

Bandura

Tej nocy długo nie mogłem zasnąć. Myślałem o Profesorze i jego prośbie o pomoc. Przewracałem się z boku na bok, aż obudziła się Pawlak, która tego dnia nocowała u mnie.

– Co jest? – spytała.

– Nic, dostałem dziś list zza grobu – odpowiedziałem. Przylgnęła do mnie całym swoim dużym, gładkim, pachnącym ciałem, a ja po raz kolejny podziękowałem Stwórcy, że ją mam.

– Nie mów takich rzeczy. Duchów przecież nie ma – szepnęła.

– Są, kochanie, są. I to bardzo blisko nas – powiedziałem.

Pogrzeb

Pojechaliśmy do Wisły wczesnym pociągiem we trzech: dziekan Wydziału Historii, poczciwy profesor Dąbrowa i ja. Dąbrowa reprezentował dyrektora naszego instytutu, który pod jakimś pretekstem wykręcił się z uczestnictwa w pogrzebie. Nie znosił Bandury i nie mam wątpliwości, że zgon Profesora nie przepełnił go smutkiem. Inna sprawa, że Bandura otwarcie lekceważył dyrektora, a raz nawet z premedytacją upokorzył go publicznie. Było to kilka lat wcześniej, kiedy instytut obchodził pięćdziesięciolecie swojego istnienia. Z tej okazji odbył się uroczysty wykład dyrektora poświęcony historii naszej firmy, w trakcie którego ów wymieniał europejskie uniwersytety, skąd przyjeżdżali do nas uczeni z gościnnymi wykładami. Kiedy powiedział: „…mieliśmy także wielu gości z Niemiec, w tym wykładowców z Regensburga, Trieru, Meinz i Aachen”, Bandura podniósł rękę, ku zdziwieniu wszystkich przerywając wykład. Gdy zaskoczony dyrektor udzielił mu głosu, Bandura powiedział: „Ponieważ pan profesor, jak widzę, ma luki w wykształceniu ogólnym, chciałbym wyjaśnić zgromadzonym, że miał on na myśli uniwersytety w Ratyzbonie, Trewirze, Moguncji i Akwizgranie”. I usiadł. Nigdy go nie spytałem, za co tak zwalcza dyrektora. Mogłem się tylko domyślać, że sprawa ma swoje korzenie w zamierzchłych czasach, kiedy byłem jeszcze dzieckiem.

Brak dyrektora na pogrzebie Bandury był oczywiście obciachem, ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło: poczciwy Dąbrowa, specjalista od malarstwa akademickiego, był przyjacielem i wielkim adoratorem Bandury i pewnie jedynym z profesorów w instytucie, któremu po odejściu mojego mentora nie ulżyło, więc jego żal był autentyczny. Ale może jestem niesprawiedliwy.

Dziekan był historykiem i na historii sztuki się nie znał; niemal całą drogę czytał materiały o Bandurze.

Historycy na wydziale traktowali nas podejrzliwie. Patrzyli spod oka, rozmawiali ostrożnie, spodziewali się po nas najgorszego. Sam dziekan był szacowną pozostałością dawnej epoki. Był ponoć swego czasu działaczem partyjnym, ale nikt mu tego nie wypomniał. Na uczelniach polskich nigdy nie zdarzyły się polowania na czarownice: nikt nie miał w tym interesu, bo spora część profesury była mniej lub bardziej umoczona. Bandura – który jeszcze za komunizmu nie krył się ze swoimi poglądami – cytując podobno publicznie fragmenty Herbertowskiej Potęgi smaku przy każdej okazji, wyrażał się o dziekanie elegancko: „ten politruk”.

Zamknięta trumna ze zwłokami Profesora stała w kaplicy miejscowego zboru. Do pogrzebu pozostało jeszcze sporo czasu, ale nie byliśmy jedynymi żałobnikami – tuż przy katafalku siedziała elegancka kobieta w czerni, z twarzą zasłoniętą woalką. Pomyślałem sobie, że to owa tajemnicza siostra Profesora.

Siedzieliśmy w skupieniu. Patrzyłem na wielką, prostą trumnę w niemodnym czarnym kolorze i myślałem z bólem o człowieku, który w niej leżał. I o sobie. O tym, że już nieodwołalnie wkroczyłem w smugę cienia, ponieważ w mojej karierze zdany byłem od teraz wyłącznie na siebie. Rozejrzałem się dookoła. Było jasne, że to wcale nie surowe w swej elegancji wnętrze zboru zaszczepiło niegdyś w młodym Bandurze zainteresowanie malarstwem.

Przybywali kolejni żałobnicy, a wśród nich pojawiła się wysoka, chuda kobieta w czerni i woalce. Przywitała się z tą, która siedziała przy trumnie Profesora, i kiedy tamta uniosła woalkę, by nadstawić policzek, zobaczyłem jej zapłakaną twarz: była to Mareike z Lejdy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: