Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Liga Smoków - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
s-f
Data wydania:
16 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Liga Smoków - ebook

Ostatni tom cyklu „Temeraire” – niezwykłego połączenia fantasy i powieści historycznych z czasów napoleońskich.

Najazd Francuzów na Rosję zakończył się klęską. Kapitan William Laurence i smok Temeraire ścigają wycofującego się wroga, ale Napoleon już gromadzi siły do nowej ofensywy. Co więcej, obiecuje, że smoki z całego świata uzyskają liczne przywileje, jeśli do niego dołączą. Propozycja ta budzi ogromne zainteresowanie we wszystkich krajach, od Azji do Afryki, nawet w Anglii, gdzie smoki od dawna narzekały na okropne traktowanie ze strony rządu i mieszkańców. Na dodatek Laurence i Temeraire niebawem odkrywają, że Napoleon ma jeszcze jednego asa w rękawie – i może dzięki temu wygrać wojnę i podbić świat...

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-924-0
Rozmiar pliku: 2,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Smoczyca rasy Chevalier jeszcze żyła, gdy ją znaleźli, ale padlinożerne zwierzęta już zaczęły szarpać jej ciało. Kiedy cień Temeraire’a padł na polanę, w powietrze wzbiła się chmura rozwrzeszczanych kruków, a w leśnym podszyciu zniknął gronostaj o białym futrze i czerwonym od krwi pysku. Schodząc na ziemię, Laurence dostrzegł jego małe błyszczące oczy, śledzące cierpliwie rozwój wypadków spod cienistego krzaka. Potężne boki francuskiej smoczycy były tak głęboko zapadnięte między żebrami, że każde zagłębienie wyglądało jak przęsło mostu linowego. Unosiły się i opadały z każdym płytkim oddechem, uwidaczniając ruch płuc. Nie poruszyła głową, ale jej oko lekko się otworzyło. Obróciło się, żeby na nich popatrzyć, po czym znowu zamknęło bez żadnej oznaki zrozumienia.

W śniegu obok niej, oparty o jej klatkę piersiową i patrzący ślepo przed siebie, siedział martwy mężczyzna w podartych resztkach niegdyś dumnego munduru Starej Gwardii. Na ramionach miał epolety, a przód jego płaszcza był poznaczony wieloma otworkami w miejscach, gdzie kiedyś wisiały medale, najpewniej oddane tym rosyjskim chłopom, którzy chcieli sprzedać mu świnię lub kurę za złoto lub srebro. Niedobitki rozpadającej się Grande Armée Napoleona: wygłodniała smoczyca najprawdopodobniej odleciała zbyt daleko w poszukiwaniu żywności i utraciwszy resztki sił, nie zdołała dogonić pozostałości jej korpusu. Wylądowała w tym miejscu ponad dzień wcześniej: zryta pazurami ziemia pod jej ciałem była zamarznięta na kamień, a buty jej kapitana zasypał śnieg, który spadł wczoraj rano.

Laurence odszukał wzrokiem słońce, zachodzące i wiszące tuż nad horyzontem. Każda godzina światła była teraz bezcenna, nawet każda minuta. Ostatnie korpusy francuskiej armii gnały na zachód, próbując uciec, i sam Napoleon umykał wraz z nimi. Jeśli nie zdołają go dogonić przed Berezyną, wymknie im się; po drugiej stronie czekały na niego posiłki i zaopatrzenie – posiłki w postaci smoków, które przeniosą jego samego oraz jego żołnierzy w bezpieczne miejsce. I ta wyniszczająca wojna nie będzie miała końca. Napoleon wróci tylko trochę skarcony do Francji, swojej ciepłej kolebki, zgromadzi jeszcze jedną armię i za dwa lata będzie kolejna kampania – kolejna rzeź.

Jeszcze jeden ciężki oddech rozszerzył klatkę piersiową smoczycy; jej oddech skroplił się w mroźnym powietrzu, kłębiąc się nad nozdrzami niczym dym armatni.

– Czy nie możemy niczego dla niej zrobić? – zapytał Temeraire.

– Proszę rozpalić mały ogień, panie Forthing – rozkazał Laurence.

Ale smoczyca nie była w stanie wypić nawet wody, którą dla niej przygotowali, topiąc trochę śniegu. Była już zbyt wycieńczona, a może nie chciała żadnej pomocy teraz, gdy jej kapitan umarł, a nad nią samą też już stała śmierć.

Pozostała tylko jedna przysługa, którą mogli jej wyświadczyć. Nie mogli poświęcić na to prochu, ale wciąż jeszcze mieli kilka żelaznych palików do namiotów z zaostrzonymi końcami. Laurence oparł jeden z nich o podstawę czaszki smoczycy, a Temeraire przebił ją jednym pchnięciem swojej masywnej łapy. Smoczyca umarła, nie wydawszy żadnego głosu. Jej boki uniosły się i opadły jeszcze dwa razy, podczas gdy ostateczny bezruch powoli ogarniał jej ogromne ciało, uspokajając widoczne pod skórą skurcze mięśni i ścięgien. Kilku członków załogi naziemnej zaczęło z zimna przytupywać i dmuchać w dłonie. Śnieg pokrywający grubą warstwą stojące wokół nich sosny tłumił wszelkie dźwięki.

– Lepiej ruszajmy już w drogę – powiedział Grig, zanim ogon smoczycy zadrżał ostatni raz; w jego wysokim głosie pobrzmiewał ton wyrzutu. – Do wyznaczonego na dziś miejsca postoju zostało jeszcze pięć mil.

Tylko on z całej ich grupy był lekko poruszony tą sceną, ale z drugiej strony rosyjskie smoki niewątpliwie musiały już się przyzwyczaić do okrucieństwa i głodu, które towarzyszyły im przez całe życie. I nie było żadnego powodu, żeby go ignorować; uczynili już tę odrobinę dobra, jakie dało się w tej sytuacji zrobić.

– Niech pan dopilnuje, żeby ludzie zajęli z powrotem swoje miejsca, panie Forthing – rzucił Laurence i podszedł do opuszczonej głowy Temeraire’a. Wokół nozdrzy smoka widać było lodową obwódkę oddechów, które zamarzły podczas lotu. Laurence ogrzał dłońmi tę skorupę i oderwał ją ostrożnie od łusek. – Jesteś gotowy do dalszego lotu? – zapytał.

Temeraire nie odpowiedział od razu. W ostatnich dwóch tygodniach utracił na wadze więcej, niż Laurence się spodziewał, z powodu przenikliwego zimna, długotrwałych lotów i zbyt małej ilości pożywienia. Te wszystkie czynniki razem wzięte mogły wyniszczyć ciało ciężkiego smoka z przerażającą szybkością, a los francuskiej smoczycy był tu ponurą lekcją poglądową. Laurence nie mógł nie wziąć jej sobie do serca.

Raz jeszcze ogarnął go żal na myśl o Shen Shi i jej smoczych służbach zaopatrzeniowych. Laurence już przedtem wysoko cenił chińskie legiony, ale nigdy tak bardzo jak wtedy, gdy one odleciały i wszystkie problemy dotyczące zaopatrzenia spadły na jego barki. Rosyjscy awiatorzy wyznawali tylko najbardziej przestarzałe poglądy na temat zaspokajania potrzeb swoich smoków, a Temeraire, nawet przy najlepszych chęciach, był zbyt zawzięty, by uwierzyć, że nie zdołałby oblecieć świata dookoła z trzema kurczakami i workiem kaszy owsianej, jeśli dzięki temu Napoleon znowu znajdzie się w zasięgu jego łapy.

– Tak bardzo żałuję, że Shen Shi i inni musieli wrócić do Chin – odezwał się w końcu Temeraire, ubierając w słowa myśli Laurence’a. – Gdybyśmy tylko podróżowali razem, to może…

Urwał. Nawet największy optymista nie mógłby sobie wyobrazić, że biedną francuską smoczycę udałoby się uratować: trzy ciężkie smoki miałyby problem z przeniesieniem jej w inne miejsce.

– Moglibyśmy przynajmniej dać jej trochę gorącej owsianki – dokończył Temeraire.

– Jeśli może to być dla ciebie jakąkolwiek pociechą – powiedział Laurence – pamiętaj, że ona przybyła do tego kraju jako zdobywczyni, i to z ochotą.

– Ach! Czego by smoki z Francji nie zrobiły dla Napoleona? – odrzekł Temeraire. – Trudno się temu dziwić, jeśli się weźmie pod uwagę, jak wiele on im dał i jak bardzo zmienił ich los; zbudował im pawilony i drogi wiodące przez całą Europę, dał prawa. Nie możesz jej winić, Laurence, nie możesz winić żadnego z nich.

– W takim razie możesz przynajmniej winić jego – powiedział Laurence – za wykorzystanie tej lojalności do ściągnięcia jej samej oraz jej towarzyszy do tego kraju w daremnej i niczym nieusprawiedliwionej próbie podboju. Nigdy nie byłeś w stanie jej powstrzymać albo uratować. Tylko jej kapitan mógł to zrobić.

– Winię go – rzekł Temeraire. – Winię go i byłoby to nie do przyjęcia, Laurence, gdyby on nam teraz uciekł. – Wziął głęboki wdech i znowu uniósł głowę. – Jestem gotowy do drogi.

Wszyscy ludzie byli już na jego grzbiecie. Temeraire posadził Laurence’a na jego miejscu u nasady swojej szyi, po czym podskoczył, nie tak energicznie, jak chciałby tego Laurence, i po chwili znowu byli wysoko nad ziemią. Pod nimi gronostaj wypełzł z kryjówki i wrócił do ucztowania.

Ostry wiatr zdołał ich znowu zaskoczyć, nawet po tak krótkiej przerwie w locie. Ostatnie ciepłe dni jesieni utrzymały się do późnego listopada, ale teraz na dobre już zagościła rosyjska zima, w pełni potwierdzając wszystkie złowieszcze ostrzeżenia, które Laurence słyszał przed przybyciem do Rosji, a tego dnia temperatura spadła jeszcze bardziej. Był przyzwyczajony do przenikliwego chłodu na pokładzie gnanej wiatrem fregaty lub na grzbiecie smoka w zimie, ale żadne doświadczenie nie przygotowało go do takiego mrozu. Nie chroniły przed nim skóra, wełna i futro. Zanim zdążył włożyć okulary, na brwiach i rzęsach zebrał mu się szron; kiedy w końcu je umocował, lód się stopił i spłynął po wewnętrznych stronach zielonych szkieł, zostawiając na nich ślady niczym deszcz.

Członkowie załogi naziemnej, podróżujący w sieci ładunkowej pod brzuchem smoka, lepiej osłonięci od wiatru, mogli się tulić do siebie i wzajemnie ogrzewać; Laurence zgodził się także, żeby jego nieliczni oficerowie siedzieli razem, dwójkami lub trójkami. Sam nie mógł sobie pozwolić na taki luksus. Tharkay opuścił ich dwa tygodnie wcześniej, otrzymawszy pilne wezwanie ze Stambułu; nie było nikogo innego, z kim Laurence mógłby usiąść bez skrępowania – Ferrisa nie mógł o to poprosić, nie urażając Forthinga, i taką samą przykrość sprawiłby Ferrisowi, gdyby postąpił na odwrót; nie miał również prawa poprosić o to ich obu, skoro w każdej chwili mogli zostać zaatakowani. Musieli być szerzej rozmieszczeni na grzebiecie Temeraire’a.

Starał się znosić zimno najlepiej jak mógł, owinięty nieprzemakalnym płaszczem i futrem ze skór królików oraz łasic, wsuwając dłonie pod pachy i podkulając nogi. Mimo to chłód rozchodził się nieubłaganie po jego kończynach i kiedy palce niebezpiecznie odrętwiały i przestały go boleć, zmusił się do powstania. Skostniałymi dłońmi w grubych rękawicach odpiął ostrożnie jeden karabińczyk i przypiął go do kolejnego pierścienia, a następnie odpiął drugi i przytrzymując się rękami, przesunął się wzdłuż uprzęży do granicy długości pierwszego rzemienia, zanim znowu go przypiął.

Nad naturalnymi zagrożeniami związanymi z taką operacją, przeprowadzoną na wpół zmarzniętymi dłońmi na grzbiecie smoka, bardziej niż zwykle śliskim z powodu łat lodu, przeważało pewne niebezpieczeństwo wynikające ze zbyt długiego pozostawania w bezruchu w takim zimnie: musiał pobudzić serce do żwawszego bicia. Przynajmniej instynktowny lęk przed upadkiem na ziemię okazał się w tym przypadku jego sojusznikiem, a nie wrogiem; serce mu zatrzepotało i zaczęło wściekle bić, kiedy się pośliznął i przewrócił na bok, trzymając się kurczowo jedną ręką przypiętego do uprzęży rzemienia. Kątem oka widział przesuwające się w dole drzewa, których obraz zlał się w ciemnozieloną smugę.

Emily Roland odłączyła się od pobliskiej grupy przytulonych do siebie oficerów i wspinając się z dużo większą wprawą, zbliżyła się do niego – bywała na grzbiecie smoka swojej matki niemal od urodzenia i czuła się równie dobrze w powietrzu, jak na ziemi. Dotarłszy do niego, zręcznie chwyciła luźny rzemień, kiedy karabińczyk zaczął uderzać w bok Temeraire’a, i przypięła go do następnego pierścienia. Laurence podziękował jej skinieniem głowy i zdołał się podnieść, ale kiedy w końcu wrócił na swoje miejsce, był zarumieniony i zdyszany.

Temeraire trzymał się blisko ziemi i chroniąc oczy przed blaskiem słońca, zmrużył je tak bardzo, że były niemal zamknięte, a wydychane przez niego powietrze spływało wzdłuż szyi, tworząc obłoczki wypełnione igiełkami lodu, które kłuły Laurence’a w twarz. Grig leciał z tyłu, starając się maksymalnie wykorzystać ruchy powietrza wzbudzone przez skrzydła Temeraire’a. Pod nimi widać było ciągnącą się bez końca, zaśnieżoną równinę, czarne, oszronione drzewa, puste, skrzące się w promieniach zachodzącego słońca pola. Jeśli nawet przelatywali czasami nad jakimiś chałupami, pozostały one dla niech niewidoczne. Chłopi nabrali zwyczaju zasypywania swoich domów śniegiem aż po okapy dachów, żeby ukryć je przez wzrokiem grasujących wszędzie dzikich smoków; woleli zjadać ziemniaki na surowo, zamiast rozpalać ogień, którego dym mógłby ich zdradzić.

Tylko ciała pozostały niepochowane, wyznaczając drogę umarłych, których armia Napoleona zostawiła za sobą. Ale nawet one nie leżały na świeżym powietrzu zbyt długo; wskazanym przez nie tropem podążała chmara dzikich smoków, zaciekłych jak każde stado morderczych kruków. Jeśli jakiś człowiek upadł z wycieńczenia, nie czekały też, aż ciało ostygnie.

Laurence mógłby uznać za sprawiedliwą karę to, że armię Napoleona ścigały teraz i pożerały te same dzikie smoki, które on spuścił na rosyjski lud. Ale nie znajdował żadnego ukojenia w rozpadzie dumnej niegdyś Grande Armée. Grabież Moskwy zaowocowała groteską: po obu stronach drogi widać było jedwabne stroje, złote łańcuchy i delikatne inkrustowane meble, porzucone przez przymierających głodem ludzi, którzy teraz myśleli tylko o zwykłym przetrwaniu. Ich niedola była zbyt wielka; upadli tak nisko, że nie byli już nieprzyjaciółmi, tylko jakimiś ludzkimi zwierzętami.

Temeraire dotarł do miejsca postoju godzinę później, tuż przed zmrokiem. Natychmiast po wylądowaniu z wdzięcznością wciągnął w nozdrza zapachy unoszące się znad wielkiego dołu do gotowania z parującą owsianką i bez zwłoki rzucił się na swoją porcję. Kiedy jadł, do Laurence’a podszedł Ferris – trzymał kilka krótkich patyków, które związał na górze, robiąc z nich szkielet miniaturowego namiotu.

– Tak sobie pomyślałem, kapitanie, że gdybyśmy oparli je na jego nozdrzach, moglibyśmy nałożyć na nie nieprzemakalne płótno i jego nos byłby w środku z nami. Wtedy jego oddech nie będzie zamarzał w nocy, a my moglibyśmy zrobić na górze otwór kominowy, żeby powietrze wydostawało się na zewnątrz. Myślę, że nawet gdybyśmy tracili w ten sposób trochę ciepła, jego gorący oddech z nawiązką będzie uzupełniał stratę.

Laurence się zawahał. Takie sprawy należały do obowiązków porucznika i powinny być pozostawione w jego rękach; ingerencja kapitana na tym poziomie mogła jedynie podważyć autorytet tego oficera. Ferris powinien zwrócić się raczej do Forthinga, a nie do Laurence’a, pozwalając, żeby tamten przypisał sobie zasługę za pomysł, ale trudno było tego od niego oczekiwać, skoro Forthing zajmował miejsce, które powinno należeć do niego, które w istocie należało do niego, zanim został zwolniony ze służby.

– Bardzo dobrze, panie Ferris – odpowiedział w końcu Laurence. – Proszę łaskawie przedstawić swoją propozycję panu Forthingowi.

Nie mógł się zdobyć na to, żeby odrzucić cokolwiek, co mogłoby poprawić sytuację Temeraire’a, już tak bardzo przygnębionego. Ale kiedy zobaczył rumieniec, jaki oblał policzki Forthinga słuchającego słów Ferrisa, ogarnęło go poczucie winy. Mężczyźni byli skrajnie odmienni, jeden mocno zbudowany, barczysty, o kwadratowej szczęce, a drugi szczupły i wysoki, którego rysy twarzy nie straciły jeszcze całej delikatności młodych lat: obaj stali naprzeciw siebie równo wyprostowani, jakby połknęli kije od mioteł. Forthing pochylił lekko głowę, kiedy Ferris skończył, i odwróciwszy się, wydał chłodnym tonem rozkazy załodze naziemnej.

Płótno zostało odpowiednio umocowane i Laurence ułożył się do snu bezpośrednio przy szczękach Temeraire’a, którego regularny oddech przypominał mu szum fal oceanu. Dzięki wymyślonej przez Ferrisa konstrukcji ciepło utrzymywało się lepiej niż kiedykolwiek w ostatnich dniach, ale mimo to nie do końca odpędzało zimno, które przy krawędziach płótna czaiło się niczym nóż wniesiony do cięcia i wślizgiwało się do środka wraz z każdym, nawet najsłabszym tchnieniem wiatru. W środku nocy Laurence otworzył oczy i zobaczył, że materiał nad nim dziwnie faluje. Wyciągnął rękę i dotknął Temeraire’a; smok gwałtownie drżał.

Z zewnątrz dobiegały ciche stęknięcia i narzekania. Laurence leżał chwilę dłużej, po czym półprzytomnie zmusił się do wstania i wyjścia na zewnątrz. Niemal natychmiast stwierdził, że futro, którym owinął swój płaszcz, było zupełnie nieskuteczne jako ochrona podczas tak wielkiego mrozu. Rosyjscy awiatorzy byli już na nogach i chodzili między swoimi smokami, szturchając je żelaznymi prętami oraz pokrzykując na nie, dopóki się nie podniosły ospale. Laurence podszedł do głowy Temeraire’a.

– Mój drogi, musisz wstać.

– Wstaję – odparł smok, nie otwierając oczu. – Za chwilę wstanę.

Po chwili namawiania podniósł się ociężale, po czym dołączył do linii utworzonej przez rosyjskie smoki, które ze zwieszonymi głowami chodziły w koło po obozie.

Po mniej więcej półgodzinie takiego chodzenia Rosjanie pozwolili smokom położyć się znowu, tym razem tak, by leżały wszystkie w jednej grupie, bezpośrednio przy dole do gotowania z owsianką, na której uformowała się tymczasem gruba skorupa lodu; kucharze w regularnych odstępach czasu rzucali tam rozgrzane kamienie, które przebijały się przez lód i tonęły w owsiance, ogrzewając ją. Laurence nakłonił Temeraire’a, żeby się położył z innymi, i zaraz wiele małych białych smoków otoczyło go ze wszystkich stron, tuląc się do niego. Zawiesili znowu płótno i ponownie próbowali zasnąć. Ale Laurence’owi wydawało się, że mróz jeszcze bardziej stężał. Ziemia, na której leżeli, promieniowała zimnem, jak piecyk mógłby emanować gorącem, tak intensywnym, że całe ciepło wytwarzane przez ich ciała nie wystarczało, by je odepchnąć.

Temeraire wzdychał przez zamknięte zęby. Laurence zapadał w niespokojny sen i budził się, wstając od czasu do czasu, by dotknąć boku smoka i upewnić się, że nie zaczął znowu drżeć. Noc ciągnęła się w nieskończoność. Po jakimś czasie obudził Temeraire’a, by razem z innymi smokami znowu pochodził w koło po obozie.

– Chorągwie Króla Piekieł są już blisko, panie kapitanie – odezwał się O’Dea, który wraz z innymi członkami załogi naziemnej i Laurence’em przytupywał z zimna obok ciężko stąpających, masywnych łap Temeraire’a. Dłonie miał wsunięte pod pachy płaszcza. – Nie będzie w tym nic dziwnego, jeśli nas dogoni i świt zastanie nas zakutych w wiecznym lodzie. Boże, chroń nas, grzeszników!

Potem mróz zatrzymał nawet jego giętki język.

Wrócili na swoje miejsce i znowu pogrążyli się we śnie albo próbowali zasnąć. Laurence poruszył się jakiś nieokreślony czas później i pomyślał, że ranek musi być już blisko, ale kiedy wyjrzał na zewnątrz, ciemność była wciąż nieprzenikniona; jedynym źródłem światła były pochodnie. Wylądował właśnie kozacki kurier i jego mała smoczyca, nie tracąc czasu, wczołgała się między inne smoki, które zaczęły głośno narzekać na zimno jej ciała. Jej jeździec trząsł się tak mocno, że nie mógł mówić, ale wymachiwał gorączkowo rękami przed garstką oficerów, którzy się wokół niego zebrali. Laurence zmusił się do wyjścia na mróz i dołączył do nich.

– Berezyna – powtarzał kurier. – Berezyna.

Przybiegł do nich młody chorąży z kubkiem gorącego grogu. Kurier wypił pospiesznie łyk, a oni skupili się dookoła niego, żeby ogrzać go choć trochę własnymi ciałami. Ubranie miał pokryte bielą, a końcówki palców, w których trzymał kubek, były sczerniałe: odmrożone.

– Bieriezina zamiorzła – zdołał w końcu wykrztusić.

Jeden z oficerów zaklął pod nosem, kiedy kurier wyjąkał jeszcze kilka słów po wypiciu kolejnego łyka grogu.

– Co on powiedział? – zapytał cicho Laurence jednego z tych, którzy znali francuski.

– Berezyna zamarzła – odpowiedział tamten. – Bonaparte gna ku niej co sił.

Wzbili się w powietrze jeszcze przed wschodem słońca i dotarli do obozu rosyjskiej straży przedniej, kiedy świt wypełzał na zamarznięte wzgórza. Berezyna była widmową, zamgloną wstęgą między wysokimi zaspami śnieżnymi. Na północ od rosyjskiego obozu przez rzekę przechodziło w dobrym porządku kilka francuskich pułków. Żołnierze maszerowali dwójkami między węższymi rzędami tych swoich towarzyszy broni, którzy wypadli z szeregów, i najróżniejszych ludzi ciągnących za wojskiem: rannych, którzy kuśtykali przed siebie, pozostawiając krwawe ślady na lodzie; kobiet i dzieci, które kuląc się z zimna, brnęły do przodu ze zwieszonymi głowami. Po obu stronach tej sunącej przez zamarzniętą rzekę kolumny ludzi leżały ciała tych, których powaliło wyczerpanie, a tu i ówdzie widać było skulone i nieruchome sylwetki ofiar mrozu. Chociaż w końcu droga ucieczki stała przed nimi otworem, niektórzy osiągnęli granice swojej wytrzymałości.

– To nie może być cała jego armia, prawda? – powiedział z powątpiewaniem Temeraire: nie było tam nawet dwóch tysięcy ludzi. Na wzgórzach na wschodnim brzegu grupka francuskich smoków skupiła się przy dwóch działach, mających osłaniać odwrót, ale były to tylko cztery stworzenia.

– Są rozproszeni wzdłuż rzeki na północ od nas – odpowiedział Laurence, odczytując meldunek, z którym przybiegł do niego Gerry.

Ten podział był sprytnym podstępem: gdyby Rosjanie uderzyli mocno na którąś z wielu przepraw, Napoleon mógł poświęcić tę część armii, żeby uratować resztę; gdyby Rosjanie sami rozdzielili siły i zaatakowali w więcej niż jednym miejscu, Napoleon mógłby wykorzystać swoją przewagę w smokach, żeby skoncentrować kilka swoich kompanii szybciej, niż mogliby to zrobić jego przeciwnicy. Każda z grup pozostawała wystarczająco silna, by móc odeprzeć nękające je oddziały Kozaków.

Laurence skończył czytać i odwrócił się w stronę załogi.

– Panowie – zaczął – jak donieśli zwiadowcy, Napoleon obwieścił żołnierzom, że nie przeprawi się na smoku na drugą stronę, dopóki choć jeden z nich będzie jeszcze na tym brzegu Berezyny; jeśli nie kłamał, jest teraz gdzieś w nad rzeką.

Wśród ludzi podniósł się cichy szmer podnieconych głosów.

– Jeśli tylko zdołamy dopaść jego samego, to reszta niech sobie ucieka! – rzucił Dyhern, uderzając pięścią w otwartą dłoń. – Laurence, ruszajmy tam bez zwłoki.

– Musimy! – dodał gorączkowo Temeraire, zapomniawszy już o głodzie i zmęczeniu. – Och! Dlaczego Rosjanie tylko stoją i nic nie robią? Na co oni czekają?

Ta krytyka była niesprawiedliwa; rosyjscy podoficerowie już wrzeszczeli na żołnierzy, ustawiając ich w szyku marszowym, i jeszcze zanim Laurence zdążył wydać swoim polecenie przygotowania się do działań, rozesłano rozkazy do reszty smoków: miały wzbić się w powietrze, polecieć na rozpoznanie francuskich przepraw i przynieść wiadomości o wszystkich nadzwyczajnie silnych zgrupowaniach.

– Temeraire – powiedział Laurence po załadowaniu na nowo pistoletów. – Przekaż, proszę, przez Griga, żeby przede wszystkim wypatrywano smoków inkaskich; nie ma ich dużo u Francuzów, więc te nieliczne, które są, będą z pewnością należały do ochrony Napoleona. A pani, mam nadzieję, będzie wygodnie w obozie – zwrócił się do pani Pemberton, opiekunki Emily Roland. – Ufam, że pan O’Dea zrobi dla pani wszystko, co w jego mocy.

– Tak, proszę pani, wszystko, co da się zrobić – potwierdził O’Dea, unosząc dłoń do daszka czapki, której już od dawna nie miał; zamiast tego jego głowę owijał prowizoryczny turban z futer i końskiej skóry, z nausznikami i dodatkową ochroną karku. – Postawimy zaraz namiot i postaramy się zdobyć trochę owsianki, kapitanie.

– Proszę się o mnie nie martwić – odparła pani Pemberton; prowadziła właśnie cichą rozmowę z Emily i na koniec wręczyła jej dodatkowy pistolet, jeden z należących do niej, oraz czystą chusteczkę do nosa.

Francuskie smoki na wzgórzu uniosły ze znużeniem łby, kiedy zobaczyły nadlatujące smoki rosyjskie, ale nie wzbiły się natychmiast; natomiast artylerzyści z obsługi stojących obok dział wycelowali je w górę, czekając, aż atakujący znajdą się w ich zasięgu. Laurence popatrzył na Wosiem, ogromną rosyjską smoczycę, która leciała obok nich; on i kapitan Rożkow nie darzyli się sympatią, ale w tej chwili byli zjednoczeni we wspólnym celu. Rożkow skierował na niego oczy przesłonięte niebieskimi okularami, po czym obaj skinęli sobie głowami w milczącym porozumieniu: Napoleona nie będzie z tym oddziałem, najbardziej narażonym na rosyjski atak; zresztą nie było tam żadnych karet ani wozów, a i kawalerzystów było niewielu.

Lecieli na północ wzdłuż rzeki, której zmrożoną białą powierzchnię już znaczyło kilkanaście linii wyglądających z góry jak kolumny maszerujących mrówek. Francuski oddział, który zostawili za sobą, wysyłał w powietrze rakiety sygnałowe w różnych kolorach, z całą pewnością dając znać swoim towarzyszom o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Kiedy rosyjskie smoki zbliżyły się do kolejnej przeprawy, przywitała je salwa z karabinów, przez co musiały wzbić się jeszcze wyżej, co było bolesne przy tak niskiej temperaturze. Nigdzie nie widać było żadnych inkaskich smoków; dostrzeżono tylko kilka francuskich średniej wagi, które zgromadzone przy swoich działach śledziły z pewnym niepokojem przelot masy ciężkich rosyjskich przeciwników.

W pewnej chwili ujrzeli kilkanaście wozów, które pod ochroną kompanii wojska przekraczały rzekę; ciągnęły je konie, z których wiele straciło kaptury. Kiedy zobaczyły smoki nad sobą, wpadły w panikę. A na wozach byli nie tylko ranni, ale też i zrabowane skarby. Kiedy jeden z wozów się wywrócił i na śnieg wysypał się ładunek błyszczących w słońcu srebrnych talerzy, Wosiem przekrzywiła głowę i ku zgrozie Laurence’a wydała grzmiący pomruk na znak zainteresowania.

Rożkow zaczął na nią krzyczeć, po czym brutalnie ściągnął kolczaste wędzidło, które nosiła, ale to nie przyniosło skutku. Inne rosyjskie smoki też dostrzegły skarb – powarkiwały i syczały na siebie, kłapiąc szczękami oraz rzucając gwałtownie głowami, żeby wyrwać wodze z rąk oficerów.

– Dlaczego one tak syczą? – zapytał Temeraire, wyciągając szyję. – Każdy widzi, że Napoleona tam nie ma. Napoleona tam nie ma! – powtórzył po rosyjsku do smoków.

Wosiem nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Jednym gwałtownym ruchem barku i szyi, którym zbiła Rożkowa oraz dwóch poruczników z nóg tak, że zawiśli bezradnie na rzemieniach karabińczyków, uwolniła swoje wodze. Następnie z głośnym rykiem skręciła ostro w powietrzu, przechylając się na bok, i złożywszy skrzydła, zanurkowała w kierunku taboru. Pozostałe ciężkie rosyjskie smoki także zaryczały i rzuciły się w ślad za nią, wszystkie z rozczapierzonymi pazurami. Bardziej interesowały się tym, które z nich dotrą pierwsze do wyładowanych wozów, niż nieprzyjacielem.

– Och! Co one robią! – zakrzyknął Temeraire.

Laurence odwrócił głowę z odrazą. W dzikim podnieceniu rosyjskie smoki nie próbowały nawet omijać wozów szpitalnych i dlatego na lód runęli krzyczący z bólu ranni. Nie zważając na nich, część rosyjskich smoków ścierała się ze sobą, a pozostałe rozbijały resztę wozów, wciągały je na brzeg rzeki i groźnie sycząc, odsłaniając pazury i zęby, odganiały konkurentów.

Zrozpaczony Temeraire zataczał w górze kręgi, ale nic nie można było zrobić. Nie mógł zmusić kilkunastu oszalałych z chciwości rosyjskich smoków do posłuszeństwa, nawet gdyby one go szanowały, a nie lekceważyły, jak było w rzeczywistości.

– Temeraire – zawołał Laurence – spróbuj namówić mniejsze smoki, żeby poleciały z nami. Jeśli uda nam się odnaleźć Napoleona, wrócimy tutaj i może wtedy zdołamy podporządkować sobie te ciężkie bestie; teraz nic nie wskóramy.

Temeraire wezwał Griga i inne lekkie szare smoki, które były skłonne podążyć za nim; żaden z nich nie mógł mieć nadziei na choćby nawet odrobinę skarbu przy tak wielu wyszarpujących go sobie olbrzymach. Właśnie gdy ruszały w dalszą drogę, dwa ciężkie smoki rzuciły się na siebie na zamarzniętej rzece, szarpiąc się pazurami i przewracając jeden drugiego. Po chwili z trzaskiem przypominającym huk wystrzału pękł lód: trzy wozy i dziesiątki krzyczących mężczyzn oraz kobiet utonęły błyskawicznie w rwącej pod nim czarnej wodzie.

Zostawiwszy tę okropną scenę za sobą, Temeraire leciał na północ ze zwieszoną głową. Po drodze minęli jeszcze cztery przeprawy, przez które przechodziły pułki marszałka Davouta, znacznie pomniejszone liczebnie, ale mimo to wciąż gotowe do walki. Zostało mu niewiele dział i tylko kilka smoków, z których większość została zmuszona do ucieczki z kryjówki pod Smoleńskiem, ale jego żołnierze wspięli się na boki wozów szpitalnych i trzymając w górze karabiny z bagnetami, otoczyli się lasem zniechęcających do bliższego kontaktu ostrzy.

– Pewnie kurier im powiedział – odezwał się Temeraire – jak zachowywały się rosyjskie smoki. Ach, Laurence, nie potrafiłbym spojrzeć im w oczy. Że też mogliby sobie pomyśleć, że ja zrobiłbym coś takiego, rzucił się na wóz z rannymi tylko po to, by zdobyć odrobinę srebra!

– Cóż, tam było sporo srebra – wtrącił Grig głosem, w którym pobrzmiewała nutka zazdrości, ale zaraz dodał pospiesznie: – co oczywiście nie oznacza, że mieli prawo to zrobić. Kapitan Rożkow będzie bardzo zły! Wszyscy oficerowie będą i spodziewam się – zakończył ponuro – że nie dadzą nam obiadu.

Temeraire, któremu niezbyt spodobały się te słowa, rozpłaszczył krezę na karku. Serce biło mu szybko, gwałtownie. Rzeka pod nimi odsunęła się na wschód, niezbyt silny wiatr nanosił małe zaspy na lodzie. Nad kolejną grupą wzgórz znaleźli miejsce przeprawy, która została już zakończona: po obu stronach rzeki widać było ślady w śniegu, a ziemia na polance w najwyższym punkcie na wschodnim brzegu była całkowicie zadeptana przez smoki, które zabrały stamtąd działa oraz piechotę. Jednak ci żołnierze już zniknęli wśród drzew na zachodnim brzegu.

Laurence przyłożył do oka lunetę i omiótł z niepokojem wzrokiem rzekę oraz rozciągającą się przed nimi okolicę. Wprawdzie nie chciał, żeby Napoleon uciekł, ale bał się przekroczyć linie nieprzyjaciela. Rosyjskie lekkie smoki nie były przyzwyczajone do żadnego rodzaju walki poza bijatykami we własnym gronie; nie były silnym oddziałem, zwłaszcza w miejscu, gdzie ze wszystkich stron zagrażały im smoki francuskie, które mogły mieć wsparcie dział i kompanii piechoty.

– Musimy zacząć myśleć o powrocie – powiedział.

– Jeszcze nie, z pewnością! – zaprotestował głośno Temeraire. – Popatrz, czy to nie oddział Kozaków, o tam? Może wiedzą, gdzie się podział Napoleon.

Powiedziawszy to, rzucił się niecierpliwie do przodu. To był rzeczywiście niewielki podjazd kozacki: siedem małych smoków, mniej więcej dwa razy mniejszych od Griga, a każdy przenosił kilkunastu ludzi, przypiętych do ich jaskrawych, ręcznie tkanych uprzęży. Kozacy byli uzbrojeni w szable i pistolety, a na ich ubraniach widniały gdzieniegdzie ciemne plamy zaschniętej krwi. Takie grupy nękały francuskie tyły przez całą drogę od Kaługi; były w dużej mierze odpowiedzialne za szybkość, z jaką załamała się armia Napoleona, ale nie miały ani uzbrojenia, ani odpowiednio ciężkich smoków, żeby móc stawić czoło regularnym oddziałom. Kozacki wódz pomachał im na powitanie, po czym Dyhern zaczął się z nim przekrzykiwać po rosyjsku przez pożyczoną od Laurence’a tubę. Po jakimś czasie Kozacy wylądowali, a Temeraire opadł na ziemię obok nich. Dyhern zeskoczył na dół i poszedł do Kozaków z najlepszymi mapami Laurence’a. Po krótkiej rozmowie wrócił, żeby powiedzieć:

– Dwie mile dalej rzekę przekracza książę de Beauharnais z dziewięcioma tysiącami ludzi i dwunastoma smokami, ale żaden z nich nie jest inkaski. – Laurence pokiwał w milczeniu głową, rozgoryczony i rozczarowany, ale wtedy Dyhern przesunął palec dalej na mapie i dodał: – Ale tutaj, gdzie rzeka się rozdziela na dwie odnogi, przeprawiają się dwa inkaskie smoki, a także duży oddział Gwardii razem z karetą i siedmioma krytymi wozami.

– Tylko dwa smoki? – zapytał ostrym tonem Laurence.

Kozacki kapitan skinął głową i podniósł rękę, pokazując dwa palce na potwierdzenie, a potem zakreślił nią koło i wyciągnął w kierunku zachodnim.

– Mówi, że wszystkie inne smoki inkaskie poleciały w wielkim pośpiechu na zachód cztery dni temu i niczego ze sobą nie zabrały – rzekł Dyhern.

– Pewnie zabrakło im jedzenia – zasugerował Temeraire.

Laurence jednak w to wątpił. Silne poczucie instynktownej lojalności wiązało inkaskie smoki z ich cesarzową, teraz małżonką Napoleona. Był ojcem jej dziecka, co czyniło je jeszcze bardziej mu oddanymi. Wydawało się mało prawdopodobne, by w chwili dużego zagrożenia odesłał przede wszystkim te smoki, które z całą pewnością zrobiłyby wszystko, żeby go ochronić.

– Ale nie widzieliśmy także żadnych innych francuskich ciężkich smoków – powiedział Temeraire. – Żadnego z wyjątkiem tej biednej smoczycy Chevalier… więc może je wszystkie odesłał i zatrzymał tylko te dwa. – Popatrzył tęsknie na północ, a jego kreza zadrżała z podniecenia. – Laurence, musimy spróbować. Wyobraź sobie, co by było, gdybyśmy się dowiedzieli, że nam uciekł, że był tak blisko…

Laurence spojrzał znowu na mapę. Szansa była niezmiernie mała, ponadto między nimi a rozwidleniem rzeki czekało dwanaście smoków i duże siły piechoty wzmocnionej artylerią. Gdyby Francuzi się zorientowali, że Napoleon jest w niebezpieczeństwie, i zawrócili z dużymi siłami…

– Dobrze – powiedział. Sam także nie mógłby tego znieść. – Dyhern, czy mogliby nam pokazać, jak dolecieć do tego rozwidlenia od wschodu? Musimy ominąć de Beauharnais’go, trzymając się od niego tak daleko, by nie mógł nas dojrzeć, jeśli mamy mieć jakąkolwiek nadzieję na dopadnięcie jego szefa.

Temeraire leciał tak nisko, że strącał śnieg z czubków drzew, i tak szybko, że małe rosyjskie smoki nie mogły za nim nadążyć i wkrótce zostały z tyłu, ledwie utrzymując się w zasięgu wzroku. Laurence go nie powstrzymywał. Szybkość była ich jedyną szansą, jeśli jakaś istniała. Gdyby informacje Kozaków okazały się prawdziwe, wówczas tylko Temeraire mógłby zatrzymać oddział Napoleona, o ile zjawiliby się tam w odpowiednim czasie, by zaskoczyć ich na otwartej przestrzeni; wtedy rosyjskie lekkie smoki mogłyby ich dogonić i zadać decydujące uderzenie. Ale jeśli Kozacy się mylili, jeśli było tam więcej ciężkich smoków lub więcej armat, a sam oddział był zbyt duży, by Temeraire mógł go sam zatrzymać, to nawet udział tych rosyjskich posiłków nie mógł im zagwarantować zwycięstwa. Nie było także szansy na to, żeby zdążyli ściągnąć tam ciężkie smoki Rosjan – i to właśnie wtedy, kiedy ich siła mogła odegrać znaczącą rolę, jeśli Francuzi naprawdę odesłali własne większe smoki na zachód.

Laurence dobrze wiedział, że jeśli się natkną na siły zbyt wielkie dla nich, będzie musiał stoczyć trudną walkę z Temeraire’em, by przekonać go do rezygnacji z próby, która mogła się skończyć tylko katastrofą. Kiedy Temeraire skręcił w końcu ostro znowu na zachód, lecąc w kierunku rzeki, Laurence wstał i utrzymywany w miejscu przez rzemienie swojej uprzęży, pomimo wciąż silnego i mroźnego wiatru, zwrócił lunetę przed siebie. W pewnej chwili drzewa się rozstąpiły i ujrzał dwie odnogi rzeki, bagnisty teren wokół nich, a potem serce podskoczyło mu w piersi. Po wąskiej drodze wjeżdżał powoli na skarpę na drugim brzegu bardzo duży, kryty wóz, ciągnięty nie przez konie, lecz jednego z inkaskich smoków, a za nim toczyła się kareta, wielka i pokryta złotymi ozdobami, z dużą literą N wymalowaną na drzwiach. Drugi inkaski smok czekał niespokojnie przy działach na wschodnim brzegu, a jego żółto-pomarańczowe upierzenie było tak nastroszone, że wyglądał na trzy razy większego, niż był w rzeczywistości – ale nawet gdyby tak było, nie dorównywałby wagą Temeraire’owi. W zasięgu wzroku nie było żadnego innego smoka.

– Laurence! – zawołał Temeraire.

– Tak – odparł Laurence, a jego ostatnio nie najlepszy nastrój szybko się poprawił; dwa smoki, działa i około trzystu ludzi do pilnowania tylko jednej karety i krytego wozu? Sięgnął po szpadę i poluzował ją w pochwie. – Na nich, mój drogi, tak szybko, jak tylko możesz. Panie Forthing! Niech pan przekaże rozkaz, żeby przygotowali bomby zapalające!

Temeraire już wciągał do płuc powietrze; jego boki pęczniały, a pod drżącą skórą wzbierała w nim siła boskiego wiatru. Do uszu Laurence’a dobiegły okrzyki ostrzegawcze, kiedy Francuzi ich dostrzegli; inkaski smok na drugim brzegu zostawił wóz i bijąc szybko skrzydłami, wzniósł się w powietrze, a kiedy dołączył do niego drugi, oba zaczęły wykonywać błyskawiczne manewry unikowe. Kiedy nadleciał Temeraire, żołnierze na ziemi wystrzelili salwę flar.

– Uważaj na działa – krzyknął Laurence; machnięcie krezy potwierdziło, że smok to usłyszał.

Dwa dwunastofuntowe działa przemówiły jednocześnie, wypluwając kartacze, które wypełniły żelaznymi kulkami trasę ich przelotu, ale Temeraire wydostał się już z ich pola rażenia, prześlizgując się po górnej warstwie chmury dymu prochowego, i kiedy przelatywał nad stanowiskami armat, bellmani zrzucili na nie kilkanaście bomb zapalających.

– Ha! Dobrze wycelowane! – krzyknął Dyhern: połowa bomb wybuchła wśród francuskich artylerzystów. Pozostałe potoczyły się dalej; jedna upadła na lodzie pokrywającym rzekę i zatonęła w dziurze, którą w nim wybiła. Chwilę później Temeraire był już za nimi; zatoczył koło, wrócił do dział i uderzył w nie od tyłu boskim wiatrem – niekończącym się, nieprawdopodobnym rykiem, który sprawił, że ośnieżone drzewa na brzegu trzaskały jak zapałki, a łoża dział pękały i rozpadały się na kawałki. Jedna wciąż dymiąca lufa stoczyła się w dół po zboczu, zabierając ze sobą dwie duże zaspy; uderzyła w tylne koła powozu, roztrzaskując je, a zsuwający się śnieg zasypał cały pojazd do połowy wysokości.

Inkaskie smoki zanurkowały, zamierzając zaatakować w przelocie pazurami niechronione boki Temeraire’a. Ale on wygiął się wężowatym ruchem w jedną stronę i wymienił kilka ciosów z większym z przeciwników, o niebiesko-zielonym upierzeniu ze szkarłatnymi pierścieniami dookoła oczu, które nadawały mu groźny wygląd. Na jego grzbiecie było ponad dwudziestu cesarskich gwardzistów; ich karabiny plunęły ogniem, jedna z kul przeleciała z wizgiem blisko ucha Laurence’a, i sześciu przeskoczyło na grzbiet Temeraire’a, kiedy oba smoki zbliżyły się do siebie.

Niebo zawirowało wokół nich karuzelą kolorów i zimnego wiatru, a potem Temeraire oderwał się od krwawiącego z wielu ran przeciwnika.

– Przygotować się do odparcia abordażu! – krzyczał Forthing.

Gwardziści przeskoczyli na grzbiet Temeraire’a przyczepieni jeden do drugiego; tylko dwóch z nich zdołało się uchwycić pasów uprzęży smoka, ale to wystarczyło, żeby utrzymać także pozostałych.

Gwardziści wyglądali bardzo groźnie: wszyscy byli wysokimi, mocno zbudowanymi mężczyznami, masywnymi w swoich skórzanych płaszczach i futrzanych czapach mocno naciągniętych na głowy, każdy z pałaszem i czterema pistoletami w futerałach przymocowanych do rzemieni ich uprzęży. Pomagali sobie wzajemnie utrzymać się na grzbiecie Temeraire’a, dopóki wszyscy się nie przypięli, a potem zwartą, zdyscyplinowaną grupą ruszyli szybko naprzód, osłaniając jeden drugiego trzymanymi w gotowości pistoletami.

Laurence miał teraz powód, by żałować, że nie uzupełnił w porę składu swojej załogi. Było w niej tylko kilku oficerów; w Nowej Południowej Walii miał bardzo niewielkie możliwości wyboru, a z tej zbieraniny, na którą się ostatecznie zdecydował, tylko garstka przeżyła katastrofę Allegiance: mały Gerry, który nie mógł jeszcze utrzymać normalnej szpady i zamiast tego wymachiwał długim nożem; ze skrzydłowych, oprócz Emily Roland, tylko Baggy, który wciąż szybko rósł przez co był niezdarny, i dopiero niedawno został awansowany spośród członków załogi naziemnej; oraz chudy, garbiący się Cavendish, któremu nie brakowało odwagi, ale przy którego posturze było bardziej prawdopodobne, że prędzej zdmuchnie go silniejszy powiew wiatru, niż on sam skrzyżuje broń z jednym ze „starych zrzęd” Napoleona.

Laurence nie chciał podbierać ludzi swoim kolegom kapitanom. Harcourt złożyła mu wspaniałomyślną propozycję, kiedy się rozstawali w Chinach, ale Laurence wiedział, że zarówno on, jak i Temeraire są zapisani dużymi literami w czarnych księgach Admiralicji. Jego mogli przywrócić do służby, ze względów formalnych i z konieczności, ale nikt nie mógł sobie nawet wyobrazić, że ci panowie będą patrzeć przychylnie na oficera pochodzącego z jego załogi. Te jego skrupuły mogły się teraz przyczynić do śmierci ludzi, których miał w załodze, a nawet samego Temeraire’a.

Zgodnie z niepisaną umową Roland i chłopcy zostali przesunięci do tyłu, gdzie mieli stanowić ostatnią linię obrony między zbliżającym się oddziałem abordażowym a Laurence’em – co było perspektywą, którą mógł uznać za wyłącznie groteskową, a jednak wina leżała po jego stronie, ponieważ nie zadał sobie trudu, by skompletować załogę. Forthing nie miał za plecami podporucznika ani żadnych starszych skrzydłowych, którzy mogliby wzmocnić obronę, na smoku nie było też żadnych strzelców.

Ferris i Dyhern dobyli szpad, po czym dołączyli do Forthinga i razem zaczęli się piąć po grzbiecie Temeraire’a, zmierzając w kierunku Francuzów. Laurence wyciągnął szpadę i pistolet – jego metalowa kolba była boleśnie zimna w dotyku; pozostawało mu tylko mieć nadzieję, że wystrzeli.

Świat znowu wywinął przyprawiającego o zawrót głowy koziołka, po czym nagle zaczęli ostro wznosić się w górę: inkaskie smoki ścigały zawzięcie Temeraire’a, próbując przeszkodzić mu w nabraniu znowu tchu; miały się na baczności przed boskim wiatrem. Laurence nauczył się już mocno napinać rzemienie uprzęży i zapierać się nogami o ciało smoka, żeby nie spaść z niego podczas ostrego latania, ale mimo to nie uniknął dezorientacji, która zamazała mu obraz świata, zamieniając go w mieszaninę bezsensownych kształtów i kolorów.

Pokręcił głową i zamrugał załzawionymi oczami. Wszyscy francuscy gwardziści utrzymali się na nogach. Forthing był już blisko nich – stał podtrzymywany przez rzemienie uprzęży – i właśnie wystrzelił z pistoletu, a jeden z gwardzistów w tej samej chwili wypalił ze swojego. Buchnęła chmura dymu i gwardzista upadł; Forthing szarpnął się gwałtownie i obrócił w rzemieniach. Z policzka trysnęła mu mgiełka kropelek krwi, którą wiatr natychmiast zwiał z powrotem na jego skórę, jaskrawoczerwoną dookoła krwawiącej dziury; kula trafiła go w usta i wyszła przez policzek. Rozległ się kolejny strzał, w powietrzu pojawiła się anonimowa szara chmura; Laurence nie potrafił stwierdzić, czy wypalił ktoś z ich strony, czy też francuskiej.

Dyhern zmagał się z jednym z gwardzistów; sam był wielkim mężczyzną, ale ten drugi, młodszy od niego, wyraźnie brał nad nim górę. Ferris popatrzył w dół grzbietu Temeraire’a, a potem, dając dowód ogromnej odwagi, pochylił się, odpiął drugi rzemień i zsunął się dziesięć stóp w dół, prosto na żołnierza, który obezwładnił właśnie Dyherna. Zanim Francuz odzyskał równowagę, Ferris zdołał się chwycić jednego z jego rzemieni i strzelić mu w twarz. Następnie wepchnął pusty pistolet za pas i pochylił się, żeby się przypiąć w miejscu martwego nieprzyjaciela; zwłoki spadały już na ziemię.

Nagle zniknęło wszelkie uczucie ciężkości. Temeraire zwiększył odległość między sobą a ścigającymi go smokami do tego stopnia, że mógł wykonać pętlę. Zawisł na chwilę w powietrzu, odwrócony brzuchem do góry, po czym runął w dół, na inkaskie smoki, które leciały tuż za nim. Oba wrzasnęły i odchyliwszy łby, żeby chronić oczy przed pazurami oraz zębami Temeraire’a, splątały się ze sobą. Świat rozpękł się na kawałki: Temeraire zaryczał prosto w pyski obu smoków, spadając na nie, a boski wiatr znowu dudnił pod jego skórą; po chwili zaryczał jeszcze raz i po raz trzeci, bijąc wściekle powietrze skrzydłami. Spadali, wszyscy spadali razem; Laurence trzymał się kurczowo rzemieni i widział, że inni robią to samo. To było tak, jakby człowiek wchodził w środku sztormu na reję, żeby zrefować żagiel. A potem Temeraire wbił oba inkaskie smoki w brzeg płynącej pod nimi rzeki. Towarzyszył temu łoskot uderzenia i trzask pękających gałęzi drzew, a wyrzucona w górę chmura kawałków lodu i śniegu wyglądała jak kłęby dymu prochowego.

Laurence przesłonił oczy rękawem, ale fruwający śnieg okrył grubą warstwą czubek jego głowy, a także usta i uszy. Przestali się poruszać. Jeśli Temeraire został ranny wskutek upadku…

Opuścił rękę akurat w porę, by zauważyć, że jeden z gwardzistów przeciął rzemienie i wykonawszy cztery szybkie skoki, zbliżył się do niego. Emily Roland rzuciła się na napastnika z jednej strony, a Baggy z drugiej, ale Francuz był o przynajmniej stopę wyższy od każdego z nich i po prostu roztrącił oboje. W ręce trzymał gotowy do uderzenia pałasz; Laurence wyciągnął pistolet i wystrzelił – bez rezultatu, proch był zbyt wilgotny. Rzucił zatem pistolet w twarz gwardzisty i zablokował swoją bronią jego opadający pałasz. Francuz ciął z całą mocą w szpadę Laurence’a, próbując wytrącić mu ją z dłoni, a potem chwycił go za rękę.

Powierzchnia pod nimi zadrżała, gdy Temeraire zaczął się otrząsać z okrywającego go śniegu. Francuz puścił rękę Laurence’a i żeby utrzymać się na nogach, chwycił się jego uprzęży. Byli tak blisko siebie, że mogli się objąć; Laurence zdołał się tak bardzo odchylić do tyłu, że udało mu się uderzyć przeciwnika gardą szpady w szczękę. Oszołomiony gwardzista potrząsnął głową, ale zadał kolejny cios swoim pałaszem; chińska klinga zadźwięczała, gdy oba ostrza otarły się o siebie, ale wytrzymała.

Dorównywali sobie umiejętnościami i obaj wytężali wszystkie siły, żeby pokonać przeciwnika; potem rozległ się trzask wystrzału z pistoletu i w oczy Laurence’a trysnęły krew oraz strzępy mózgu. Szarpnął się w bok i dopiero po chwili się zorientował, że Emily Roland strzeliła gwardziście w tył głowy. Laurence otarł twarz z krwi i drobinek lodu, gdy Temeraire podniósł się i otrząsnąwszy się kilka razy, stanął pewnie na łapach. Pod nim leżały nieruchome, zgruchotane ciała obu inkaskich smoków, bardziej zdruzgotane przez boski wiatr niż na skutek upadku; łeb tego z niebiesko-zielonym upierzeniem leżał bezwładnie na lodzie niczym barwna plama osobliwie niepasująca do białego tła.

Laurence popatrzył za siebie. Dwaj ostatni gwardziści na grzbiecie Temeraire’a się poddali; Forthing odbierał im pistolety i pałasze, a Ferris wiązał im ręce. Wszyscy towarzysze, z którymi ruszyli do walki, zginęli: wokół ciał ich smoków leżały porozrzucane zwłoki.

Dalej w górze rzeki żołnierze otaczający karetę stali nieruchomo, bladzi ze strachu, i patrzyli na nich, ściskając kurczowo karabiny. Laurence poczuł, jak Temeraire wziął wdech, po czym wydał nad głowami Francuzów jeszcze jeden ryk, druzgocący, straszny. Żołnierze się załamali. Ogarnięci paniką rzucili się do ucieczki, przy czym niektórzy gnani ślepym strachem przepychali się i wywracali; część z nich uciekała z powrotem na wschód, bez wątpienie prosto w otwarte ramiona czekających tam Kozaków, ale większość biegła ku zachodniemu brzegowi i znikała wśród porastających go gęsto drzew.

Temeraire stał przez chwilę, ciężko dysząc, po czym otrząsnął się z gorączki bitewnej i popatrzył dookoła.

– Laurence, nic ci nie jest? Och! Czy jesteś ranny? Co to za ludzie? – dodał, spoglądając badawczo na jeńców.

– Nie, nic mi się nie stało – odrzekł Laurence. Wiedział, że ramiona będą mu przypominać o tej walce przez cały tydzień, ale jego skóra pozostała niemal niedraśnięta. – To nie moja krew; nie bój się. – Położył dłoń na szyi Temeraire’a, żeby go uspokoić; dobrze wiedział, jaki los czekałby jeńców, gdyby smok uroił sobie, że są odpowiedzialni za zrobienie mu jakiejś krzywdy.

Jednakże tym razem Temeraire nie czekał na dokładniejsze wyjaśnienia i chętnie zmienił temat.

– W takim razie… – zaczął, zwracając głowę w stronę pozłacanej karety, która stała porzucona na skarpie, nadal zagrzebana głęboko w śniegu.

Smok jednym skokiem znalazł się na brzegu rzeki. Stęknąwszy z wysiłku, zepchnął na bok wielki wóz i przednią łapą zmiótł z karety przykrywający ją śnieg. Laurence skoczył w dół, a chwilę później pognał za nim Dyhern; dopadli do drzwi, które zostały uchylone na pół cala, zanim zablokował je śnieg, i otworzyli je, odrzucając na bok resztę zaspy.

W środku były dwie kobiety, które tuliły się do siebie, na wpół omdlałe z przerażenia: piękna młoda dama w sukni wyciętej z przodu niżej, niż przewidywały to kanony przyzwoitości, i jej służąca. Kiedy drzwi się otworzyły, przylgnęły do siebie jeszcze mocniej i zaczęły krzyczeć.

– Dobry Boże – wykrztusił Dyhern.

– Cesarz – zapytał je ostrym tonem po francusku Laurence. – Gdzie on jest?

Kobiety wpatrywały się w niego przez chwilę, po czym dama powiedziała drżącym głosem: „On jest z Oudinotem… z Oudinotem!” i wtuliła twarz w ramię służącej. Laurence odsunął się skonsternowany, po czym popatrzył na wóz: Temeraire właśnie wyciągał łapę w stronę okrywającego go płótna i po chwili rozdarł je pazurami.

Światło słońca zapłonęło oślepiającym blaskiem, odbijając się od złotych talerzy i pozłacanych ram obrazów, od srebrnych ozdób, wzmocnionych brązem skrzyń i kufrów podróżnych. Odsunęli dalej płótno i zobaczyli jeszcze więcej złota, srebra i miedzi oraz pliki papierowych pieniędzy. Przejęli jedynie bagaż Napoleona: cesarz był gdzie indziej, bezpieczny.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: