Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Liliowe dziewczyny - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Liliowe dziewczyny - ebook

Opowieść o kobietach połączonych przez koszmar Ravensbrück.

Ta – inspirowana losami bohaterki podczas II wojny światowej – debiutancka powieść amerykańskiej pisarki łączy w sobie historię niecodziennej miłości, opowieść o odkupieniu i skrywanej przez wiele lat przerażającej tajemnicy.

Caroline Ferriday to bywalczyni nowojorskich salonów i bliska współpracownica konsula Francji. Gdy w 1939 roku Niemcy napadają na Polskę, życie młodej Amerykanki zmienia się na zawsze. Daleko za oceanem, w okupowanej Polsce nastoletnia Kasia Kuśmierczyk coraz bardziej angażuje się w działania na rzecz podziemia. Młoda i ambitna Herta Oberheuser odpowiada na opublikowane przez władze III Rzeszy ogłoszenie o pracy dla lekarza i trafia do zdominowanego przez mężczyzn świata władzy i hitlerowskich tajemnic.

Losy tych trzech kobiet zwiążą się nierozerwalnie, gdy Kasia zostanie wysłana do Ravensbrück, owianego złą sławą obozu koncentracyjnego dla kobiet. Tragiczna historia więźniarek, lecz także opowieść o ich triumfie trafia przypadkiem za ocean, by obudzić głębokie współczucie i potrzebę niesienia sprawiedliwości tym, o których historia zdaje się zapominać.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8097-757-0
Rozmiar pliku: 730 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Caroline

Wrzesień 1939

Gdybym wiedziała, że lada chwila poznam mężczyznę, który roztrzaska moje życie na drobne kawałki niczym szkliwo na terakocie, w ogóle nie wstałabym rano z łóżka. Ale wstałam, a nawet więcej – zerwałam z łóżka pana Sitwella, który prowadził kwiaciarnię, żeby przygotował dla mnie bukiecik do butonierki. Nie miałam zamiaru zwalczać przyjętych reguł w czasie wydawanego przez konsulat pierwszego przyjęcia, za które byłam odpowiedzialna.

Dałam się porwać tłumowi sunącemu Piątą Aleją. Mężczyźni w szarych filcowych fedorach przepychali się obok, niosąc w aktówkach poranne gazety z ostatnimi pogodnymi nagłówkami w tej dekadzie. Tego dnia nad horyzontem na wschodzie nie zbierały się gradowe chmury, nic nie zwiastowało tego, co miało nadejść. Jedynym złowieszczym zwiastunem nadciągającym od Europy była woń przypływu dolatująca znad East River.

Gdy dotarłam do budynku stojącego na rogu Piątej Alei i Czterdziestej Dziewiątej Ulicy, poczułam na sobie wzrok Rogera. Zwalniał już ludzi za mniejsze przewinienia niż dwudziestominutowe spóźnienie, ale tego jedynego wieczoru w roku, kiedy nowojorskie elity otwierały portfele i udawały, że przejmują się losem Francji, nie warto było oszczędzać na butonierkach.

Skręciłam na rogu, a poranne słońce zatańczyło wesoło na złoconych literach wyciętych w narożniku: LA MAISON FRANÇAISE. Dom Francuski – siedziba konsulatu francuskiego mieszcząca się w jednym z budynków Rockefeller Center, nowego kompleksu wieżowców z granitu i piaskowca postawionych przez Rockefellera Juniora – stał tuż obok British Empire Building, spoglądając na Piątą Aleję. Nie był to zresztą jedyny konsulat, jaki mieścił się w tym budynku, przez co okolica aż kipiała od międzynarodowej dyplomacji.

– Proszę się cofnąć i stanąć twarzą do wyjścia – powiedział Cuddy, nasz windziarz.

Pan Rockefeller sam wybierał windziarzy, dbając, by każdy z nich miał nienaganne maniery i odpowiedni wygląd. Cuddy był przystojnym mężczyzną, choć jego ciemne włosy przyprószyła już siwizna, a po ciele widać było wiek.

Windziarz utkwił spojrzenie w świecących nad drzwiami numerach kolejnych mijanych przez nas pięter.

– Macie tam teraz niezły tłum, panno Ferriday. Pia mówiła, że przypłynęły dwa nowe statki.

– Wspaniale – oznajmiłam.

Cuddy strzepnął pyłek z rękawa granatowej marynarki munduru i zapytał:

– Kolejna nocka przed panienką?

Jak na jedną z najszybszych wind świata, ta wydawała się jechać całą wieczność.

– Wychodzę dziś przed piątą. Mamy przyjęcie.

Uwielbiałam swoją pracę. Tradycję pracy kobiet w naszej rodzinie zapoczątkowała babcia Woolsey, która własnoręcznie opatrywała, a później pielęgnowała rannych pod Gettysburgiem. Oczywiście mój wolontariat na stanowisku kierowniczki do spraw pomocy rodzinom przy konsulacie francuskim nie był prawdziwą pracą. Miłość do Francji miałam we krwi. Ojciec był wprawdzie w połowie Irlandczykiem, ale serce oddał Francji. Do tego mama odziedziczyła mieszkanie w Paryżu, gdzie spędzaliśmy każdy sierpień, więc Francja stała się dla mnie drugim domem.

Winda się zatrzymała. Nawet przez zamknięte drzwi docierała do nas wrzawa podniesionych głosów. Przebiegł mnie dreszcz.

– Trzecie piętro – oznajmił Cuddy. – Konsulat francuski. Proszę uważać na…

Gdy drzwi się otworzyły, wszelkie grzecznościowe formułki zginęły we wszechogarniającym zgiełku. Korytarz przed naszym sekretariatem był tak wypełniony ludźmi, że ledwie dawało się między nimi przejść. Tego ranka do nabrzeża nowojorskiego portu przybiły oba reprezentacyjne liniowce oceaniczne Francji: „Normandie” i „Ile de France”, a każdy z nich miał na pokładzie setki zamożnych pasażerów uciekających przed niepewnymi czasami we Francji. Gdy tylko rozległ się dźwięk syreny zezwalający na zejście na ląd, pokładowe elity ruszyły szturmem na konsulat, by wyjaśnić kwestię wiz oraz wszelkie inne niewygodne sprawy.

Wcisnęłam się do zadymionego sekretariatu, mijając panie w sukniach prosto z paryskich pokazów mody, które wymieniały teraz ploteczki w chmurze unoszącego się nad nimi cudownego zapachu Arpège mieszającego się z morską bryzą nadal dającą się wyczuć w ich włosach. Ludzie tego pokroju przywykli, że krok w krok sunie za nimi lokaj uzbrojony w kryształową popielnicę i kieliszek szampana. Naprzeciwko siebie, jakby gotowi do walki, stali odziani w czerwone kurtki stewardzi z „Normandie” i mający na sobie czarne marynarki chłopcy z „Ile de France”. Wbiłam się ramieniem w tłum, usiłując utorować sobie przejście do stojącego pod ścianą biurka sekretarki, gdy szyfonowy szal owinięty dookoła mojej szyi zahaczył o zapięcie sznura pereł jednej z tych uroczych istot. Próbowałam właśnie uwolnić się z tej pułapki, gdy na biurku zabrzęczał dzwonek nieodebranego interkomu.

Roger.

Naparłam znów na tłum i w tym momencie poczułam lekkie klepnięcie w tylną część ciała. Gdy się obróciłam, zobaczyłam wyszczerzone w uśmiechu, pokryte osadem zęby jednego z aspirantów.

– Gardons nos mains pour nous-mêmes – powiedziałam. Trzymajmy ręce przy sobie.

Chłopak uniósł rękę ponad tłum i pokiwał kluczami od własnej kabiny na pokładzie „Normandie”. Przynajmniej nie był jednym z tych sześćdziesięciolatków, których uwagę zawsze przyciągam.

Udało mi się dotrzeć do biurka sekretarki. Pia siedziała przy nim niewzruszona, pisząc coś na maszynie.

– Bonjour, Pia.

Kuzyn Rogera, osiemnastoletni chłopak o oczach jak owoce tarniny, siedział na biurku Pii ze skrzyżowanymi nogami. W palcach trzymał papierosa i przebierał zawartość bombonierki – ulubionego śniadania Pii. Stojąca na biurku skrzynka z moim nazwiskiem była już w całości wypełniona teczkami czekających na załatwienie spraw.

– Vraiment? A co w nim takiego dobrego? – odparła, nie unosząc nawet głowy.

Pia była kimś więcej niż tylko sekretarką. Każde z nas miało mnóstwo obowiązków, a do niej należało między innymi przyjmowanie nowych interesantów i zakładanie im teczek, odpisywanie na pokaźną liczbę listów, jaka napływała do Rogera, odszyfrowywanie zalewających nas szyfrowanych meldunków nadawanych morsem, które wytyczały rytm funkcjonowania naszego biura.

– Skąd tu taki rejwach? – zapytałam. – Pia, telefon dzwoni.

Pia wyłowiła kolejną czekoladkę z pudełka.

– Tak właśnie robi.

Pia przyciągała chłopców, jakby emitowała fale rejestrowane wyłącznie przez mężczyzn. Miała w sobie jakiś zwierzęcy urok, ale podejrzewałam, że swoją popularność zawdzięczała przede wszystkim obcisłym sweterkom.

– Możesz zająć się dziś częścią moich spraw?

– Roger powiedział, że mam się stąd nie ruszać ani na krok. – Przebiła spód czekoladki perfekcyjnie zrobionym paznokciem kciuka i zaczęła wyjadać krem truskawkowy. – Poza tym chce cię natychmiast widzieć, ale wydaje mi się, że ta kobieta na sofie przespała w korytarzu całą noc. – Pia pomachała mi przed nosem połową studolarowego banknotu. – A grubas z psami mówi, że da ci drugą połowę, jeśli przyjmiesz go w pierwszej kolejności. – Tu wskazała głową w kierunku dobrze odżywionych kobiety i mężczyzny, którzy ulokowali się niedaleko drzwi do mojego pokoju. Każde z nich trzymało w ręku smycz, a u ich nóg stały dwa szare jamniki w kagańcach.

Moja praca, tak samo zresztą jak Pii, obejmowała szeroki zakres obowiązków. Należało do nich między innymi zajmowanie się potrzebami obywateli francuskich, którzy przebywali w Nowym Jorku – często rodzin, które nie poradziły sobie w trudnych czasach – i nadzorowanie mojego Funduszu na rzecz Francuskich Rodzin, za którego pośrednictwem wysyłałam paczki z pomocą do francuskich sierocińców. W porównaniu z zakończoną właśnie prawie dwie dekady trwającą karierą na Broadwayu moje obecne zajęcia to była kaszka z mleczkiem. A na pewno nie wymagały ode mnie pakowania i rozpakowywania ogromnych ilości bagaży.

W tym momencie w drzwiach gabinetu stanął Roger Fortier, mój szef.

– Caroline, jesteś mi potrzebna natychmiast. Bonnet odwołał wystąpienie.

– Nie mówisz chyba poważnie, Roger? – Poczułam się, jakby ktoś zdzielił mnie obuchem. Już kilka miesięcy wcześniej zdołałam przekonać francuskiego ministra spraw zagranicznych, by wygłosił mowę powitalną na naszej gali.

– Teraz chyba nikt nie chciałby być francuskim ministrem spraw zagranicznych – mruknął przez ramię, wchodząc z powrotem do gabinetu.

Poszłam do siebie i szybko przejrzałam stojące na biurku koło z wizytówkami. Czy Ajahn Chah, buddyjski mnich zaprzyjaźniony z moją matką, miał dziś wieczorem czas?

– Caroline… – zawołał Roger. Chwyciłam koło z adresami i pośpieszyłam do jego gabinetu, zgrabnie omijając właścicieli jamników, którzy za wszelką cenę starali się wyglądać niczym wcielenie nędzy i rozpaczy.

– Dlaczego się dziś spóźniłaś? – zapytał Roger. – Pia jest tu już od dwóch godzin.

Roger Fortier, konsul generalny, zarządzał wszystkim z narożnego apartamentu z imponującym widokiem na Rockefeller Plaza i Promenade Cafe. Zimą ten najniżej położony punkt kompleksu zajmowało słynne lodowisko, ale teraz, latem, gdy było zamknięte, w tym miejscu stały kawiarniane stoliki. Między nimi uwijali się kelnerzy we frakach i fartuchach do kostek. Ponad nimi potężny złoty Prometeusz Paula Manshipa upadał na ziemię, trzymając nad głową skradziony ogień. Za nimi prosto w szafirowe niebo piął się wysoki na siedemdziesiąt pięter RCA Building. Roger miał wiele wspólnego z imponującym reliefem przedstawiającym Mądrość na frezie nad wejściem do budynku. Zmarszczone brwi. Broda. Gniewny wzrok.

– Wstąpiłam po kwiaty do butonierki Bonneta…

– Tak, to rzeczywiście odpowiedni powód, by kazać czekać połowie Francji. – Roger ugryzł pączka, a cukier puder osypał się mu na brodę. Mimo krzepkiej postury nigdy nie narzekał na brak zainteresowania płci pięknej.

Na jego biurku piętrzyły się teczki, poufne dokumenty i akta zaginionych Francuzów. Wedle Przewodnika konsulatu francuskiego Roger miał „pomagać obywatelom Francji w Nowym Jorku w razie kradzieży, poważnej choroby, aresztowania czy w sprawach związanych z wydaniem aktu urodzenia, przeprowadzenia adopcji, utraty lub kradzieży dokumentów; ponadto planować wizyty francuskich oficjeli i dyplomatów, pomagać w rozwiązywaniu trudności natury politycznej i w usuwaniu skutków katastrof naturalnych”. Niepokoje w Europie zapewniły nam mnóstwo pracy w związku z każdą z tych kategorii, jeśli zaliczyć Hitlera do katastrof naturalnych.

– Roger, mam dziś trochę do zrobienia…

Pchnął w moją stronę szarą teczkę, która przejechała płynnie po wypolerowanym blacie stołu konferencyjnego.

– Nie mamy prowadzącego, ale to nie wszystko. Spędziłem pół nocy, przepisując mowę Bonneta. Musiałem jakoś obejść to, że Roosevelt zgodził się sprzedać Francji amerykańskie samoloty.

– Francja powinna mieć prawo kupować samoloty, jakie tylko chce.

– Caroline, staramy się zebrać fundusze. To nie pora, by zrażać do siebie izolacjonistów. Szczególnie tych bogatych.

– Oni i tak nie wspierają Francji.

– Nie potrzeba nam więcej złej prasy. Czy USA nie czują się zbyt wygodnie z Francją? Czy to nie pchnie Niemiec i Rosji ku sobie? Nie jestem w stanie skończyć spokojnie trzeciego dania, żeby nie dopadł mnie jakiś reporter. A, i nie wolno nam wspominać o Rockefellerach… Nie potrzebujemy następnego telefonu od Juniora. Chociaż skoro Bonnet się odwołał, pewnie i tak tego nie uniknę.

– Roger, to tragedia.

– Może powinniśmy odwołać całą imprezę. – Roger przeczesał włosy długimi palcami, rzeźbiąc świeże jary w pokładach brylantyny.

– I zwrócić czterdzieści tysięcy dolarów? A co z Funduszem na rzecz Francuskich Rodzin? Ciągnę już resztką sił. No i zapłaciliśmy za prawie pięć kilo sałatki Waldorf…

– Oni nazywają to sałatką? – Roger przerzucił szybko swoje wizytówki, z których połowa była nieczytelna i koszmarnie pokreślona. – To pathétique… posiekany seler i jabłka. A do tego rozmoczone orzechy włoskie…

Przeglądałam zebrane w adresowniku wizytówki, szukając kogoś dobrze znanego, kto mógłby zastąpić ministra. Mama i ja znałyśmy Julię Marlowe, słynną aktorkę, ale ta odbywała akurat tournée po Europie.

– Może Peter Patout? Ludzie mamy korzystali z jego usług.

– Ten architekt?

– Od Wystawy Światowej. Mieli tam ponaddwumetrowego robota.

– Nuda – zawyrokował, stukając ostrzem srebrnego noża do papieru o wnętrze dłoni.

Dotarłam do litery L.

– To może kapitan Lehude?

– Z „Normandie”? Żartujesz chyba. Jemu płacą za to, żeby był nudny.

– Nie możesz z góry odrzucać każdej propozycji, Roger. To może Paul Rodierre? Jeśli wierzyć Betty, to wszyscy o nim mówią.

Roger zagryzł wargi, a to zawsze dobry znak.

– Aktor, czy tak? Widziałem go na scenie. Jest dobry. Wysoki i przystojny, jeśli lubi się ten typ. Szybki metabolizm, oczywiście.

– On przynajmniej da radę zapamiętać treść wystą­pienia.

– Jest z lekka nieprzewidywalny. No i żonaty, więc bez żadnych głupich myśli.

– Skończyłam z mężczyznami, Roger – odparłam. W wieku trzydziestu siedmiu lat pogodziłam się już z myślą o staropanieństwie.

– Nie wiem, czy Rodierre da się namówić. Spróbuj coś ugrać, ale pamiętaj, że ma trzymać się scenariusza. Ani słowa o Roosevelcie…

– …ani o Rockefellerach – dokończyłam.

W przerwach między załatwianiem poszczególnych spraw obdzwoniłam kilka osób mogących nadawać się na ostatnią deskę ratunku, lecz ostatecznie została mi tylko jedna opcja. Paul Rodierre. Był w Nowym Jorku, występował tu w Broadhurst Theatre w rewii The Streets of Paris, którą debiutująca w Stanach Carmen Miranda szturmem zdobyła Broadway.

Zadzwoniłam do agencji Williama Morrisa, gdzie usłyszałam, że sprawdzą, co da się zrobić, i oddzwonią do mnie. Dziesięć minut później agent Rodierre’a powiedział mi, że tego wieczoru nie ma spektaklu i że jego klient, choć nie dysponuje strojem wieczorowym, będzie zaszczycony, mogąc prowadzić naszą galę. Postanowiliśmy spotkać się w hotelu Waldorf, żeby omówić szczegóły. Miałyśmy na Piętnastej Wschodniej, dosłownie rzut kamieniem od hotelu, apartament, więc szybko poszłam tam przebrać się w czarną sukienkę mamy od Chanel.

Zastałam Rodierre’a siedzącego przy kawiarnianym stoliku w mieszczącej się w Waldorfie tuż przy hotelowym holu restauracji Peackock Alley. Gdy wchodziłam do środka, cudny dwutonowy zegar z brązu wybił właśnie połowę godziny. Zaproszeni na galę, wszyscy w najprzedniejszych strojach, zaczęli zmierzać do znajdującej się na piętrze Wielkiej Sali Balowej.

– Monsieur Rodierre? – zapytałam. Roger nie mylił się co do atrakcyjności. Pierwszym, co zauważało się w Paulu Rodierze, gdy tylko minął początkowy szok wywołany jego urodą, był uśmiech. – Jak mam panu dziękować, monsieur, że zgodził się pan uratować nas w ostatniej chwili?

Rodierre wstał z krzesła, prezentując się w całej okazałości, a trzeba było przyznać, że z taką sylwetką powinien raczej wiosłować w wyścigu Head of the Charles niż grać na Broadwayu. Chciał pocałować mnie w policzek, ale wyciągnęłam dłoń na powitanie, a Rodierre ją uścisnął. Miło było wreszcie spotkać mężczyznę mojego wzrostu.

– Cała przyjemność po mojej stronie.

Problemem był jego wygląd. Miał na sobie zielone spodnie, sportową marynarkę z fioletowego aksamitu, brązowe półbuty z zamszu i na dobitkę czarną koszulę. Czarne koszule nosili wyłącznie księża i faszyści. No i gangsterzy.

– Chciałby się pan przebrać? – Z trudem powstrzymałam się przed przygładzeniem mu włosów, które były tak długie, że mógł zebrać je na plecach zwykłą recepturką. – A może ogolić?

Jego agent utrzymywał, że Rodierre zatrzymał się w tym hotelu, więc jego brzytwa musiała leżeć zaledwie kilka pięter nad nami.

– Wystąpię tak – odparł, wzruszając ramionami. Jak to aktor. Mogłam to przecież przewidzieć. Strumień gości sunących do sali balowej rósł z każdą minutą: kobiety zachwycały elegancją, towarzyszący im mężczyźni mieli na sobie fraki i skórzane oksfordy lub lakierki.

– To moje pierwsze przyjęcie tego rodzaju – powiedziałam. – I jedyna okazja, żeby konsulat mógł zebrać fundusze. Wymagany jest strój wieczorowy. – Czy wszedłby w stary smoking ojca? Spodnie pasowałyby na długość, ale marynarka na pewno byłaby za ciasna w barach.

– Czy pani jest zawsze tak, hmm, pobudzona, panno Ferriday?

– Cóż, w Nowym Jorku indywidualizm nie zawsze jest w cenie. – Podałam mu spięte zszywką kartki przemówienia. – Podejrzewam, że chciałby pan przejrzeć plan wystąpienia.

Oddał mi je natychmiast.

– Nie, merci.

Wepchnęłam mu kartki w dłoń.

– Ale to tekst przygotowany przez samego konsula.

– Proszę mi przypomnieć, dlaczego mam tam iść?

– Zbieramy fundusze na całoroczną pomoc dla wysied­lonych obywateli francuskich oraz dla Funduszu na rzecz Francuskich Rodzin, który prowadzę przy konsulacie. Pomagamy osieroconym dzieciom z Francji. Przez te niepokoje za granicą staliśmy się jedynym źródłem ubrań i żywności, na które mogą ciągle liczyć. No i Rockefellerowie też tam dziś będą.

Rodierre przekartkował strony przemówienia.

– Mogliby po prostu wypisać czek i uniknąć całej tej szopki.

– Są jednymi z naszych najbardziej szczodrych darczyńców, ale proszę o nich nie wspominać. Ani o prezydencie Roosevelcie. Ani o samolotach, które Francja kupiła od Stanów. Niektórzy z naszych gości, choć oczywiście kochają Francję, woleliby jednak nie mieszać się w sprawy wojny. Roger chce uniknąć kontrowersji.

– Unikanie tematu nigdy nie brzmi wiarygodnie. I publiczność to czuje.

– Może się pan po prostu trzymać planu, monsieur?

– Nadmierne obawy mogą prowadzić do ataku serca, panno Ferriday.

Wyciągnęłam szpilkę z konwalii.

– Proszę. Kwiat do butonierki dla gościa honorowego.

– Muguet? – zdumiał się Rodierre. – Gdzie znalazła pani konwalie o tej porze roku?

– W Nowym Jorku można dostać wszystko. Nasza florystka wyciska je z nasion.

Uniosłam klapę jego marynarki i wbiłam szpilkę głęboko we francuski aksamit. Czy to zapach kwiatów, czy mężczyzny tak zawrócił mi w głowie? Dlaczego Amerykanie nie mogą tak pachnieć – tuberozą i drewnem, piżmem i…

– Wie pani oczywiście, że konwalie są trujące? – zagadnął.

– W takim razie niech ich pan nie je. A przynajmniej nie przed ukończeniem mowy. Albo dopóki ludzie pana nie zirytują.

Zaśmiał się, przez co odsunęłam się nieco. Tak szczery śmiech zdarzał się naprawdę rzadko w dobrze ułożonym towarzystwie, szczególnie jeśli chodziło o moje żarty.

Odprowadziłam Rodierre’a za kulisy i zatrzymałam się na chwilę zdziwiona rozmiarem sceny. Była dwa razy większa niż ta, na której występowałam na Broadwayu. Spoglądaliśmy przez całą szerokość sali balowej na morze rozświetlonych świecami stolików, które w ciemnościach przywodziły na myśl statki tonące w mroku. Wielki kryształowy żyrandol Waterford i sześć jego satelitów, choć mocno przygaszonych, migotało jednak nad salą.

– Jest ogromna – powiedziałam, wodząc wzrokiem po scenie. – Da pan radę?

Rodierre odwrócił się w moją stronę.

– Panno Ferriday, przecież tak zarabiam na życie.

Nie chcąc urazić go bardziej, zostawiłam Paula Rodierre’a z notatkami do wystąpienia za kulisami, starając się jednocześnie pozbyć objawów obsesji na punkcie brązowych butów z zamszu. Ruszyłam w kierunku sali balowej, by sprawdzić, czy Pia wcieliła w życie wytyczne dotyczące rozsadzenia gości – plan bardziej szczegółowy i znacznie niebezpieczniejszy niż rozkład lotów Luftwaffe. Okazało się, że Pia tylko rozrzuciła kilka wizytówek na sześciu stołach Rockefellerów, więc szybko je pozbierałam i ułożyłam w odpowiedni sposób. Potem zajęłam miejsce tuż przy scenie, między kuchnią a głównym stołem. Ogromną salę otaczały trzy kondygnacje wyłożonych czerwienią lóż, a w każdej z nich stał osobny stół nakryty do uroczystej kolacji. Wszystkie tysiąc siedemset miejsc miało być zajętych i gdyby coś poszło niezgodnie z planem, mielibyśmy do czynienia z naprawdę dużą grupą niezadowolonych ludzi.

Goście powoli zaczynali się schodzić i zajmować miejsca. Na salę wlała się fala białych much, diamentów ze starych kopalni i kreacji z rue du Faubourg Saint-Honoré w takich ilościach, że tamtejsze butiki z pewnością zostały całkowicie ogołocone. Same tylko gorsety wystarczyłyby, żeby wyrobić plan sprzedaży w trzecim kwartale u Bergdorfa i Goodmana.

Obok mnie ustawił się rządek dziennikarzy. Wyciągali zza uszu ołówki, szykując się do notowania. Stojący przy moim ramieniu główny kelner wypatrywał, czy goście przy stolikach potrzebują już obsługi. Na salę weszła Elsa Maxwell – plotkarka, profesjonalna gospodyni przyjęć i kobieta, która non plus ultra sama tworzyła swoją legendę. Czy zdejmie rękawiczki, żeby potem metodycznie roznieść to przyjęcie na strzępy w swoim dziale, czy może po prostu zapamięta wszystkie nasze niedociągnięcia?

Niemal wszystkie miejsca przy stołach były zajęte, gdy przybyła pani Korneliuszowa Vanderbilt, znana Rogerowi jako „Jej Miłość”, z nieodzownym czteropoziomowym diamentowym naszyjnikiem od Cartiera zdobiącym jej pierś. W chwili gdy dolna część pleców pani Vanderbilt dotknęła poduszki krzesła, a jej etola z lisa – całego, z głową i łapami – spłynęła po oparciu krzesła, dałam znak, by kelnerzy zaczęli obsługiwać gości. Światła przygasły, a na podium wyłonione z mroku promieniem reflektora wyszedł Roger, przywitany zaraz szczerymi oklaskami. W życiu, nawet podczas własnych występów, nie denerwowałam się tak jak w tamtej chwili.

– Mesdames et messieurs, pan minister Bonnet przesyła najgłębsze wyrazy żalu, gdyż niestety nie mógł zjawić się, by być tu dziś z nami.

Ludzie zamruczeli w odpowiedzi, nie wiedząc, jak zareagować na to rozczarowanie. Czy prosić listownie o zwrot przekazanego datku? A może zadzwonić do Waszyngtonu?

Roger uniósł dłoń.

– Ale przekonaliśmy innego znakomitego Francuza, by zechciał zabrać dziś głos. Choć nie piastuje on posady państwowej, to obsadza obecnie jedną z najważniejszych ról na Broadwayu.

Goście zaczęli szeptać między sobą. Wszyscy lubią niespodzianki, pod warunkiem że są one dobre.

– Pozwólcie mi państwo powitać pana Paula Rodierre’a.

Rodierre minął podium i ruszył na środek sceny. Co on sobie wymyślił? Snop reflektora krążył przez chwilę po scenie, starając się go zlokalizować. Roger zasiadł przy głównym stole obok pani Vanderbilt. Stanęłam w pobliżu, ale poza zasięgiem duszenia.

– Jest mi ogromnie miło, że mogę tu dziś z państwem być. – Paul Rodierre rozpoczął przemówienie, gdy tylko odnalazło go światło reflektora. – Bardzo mi przykro, że pan Bonnet nie zdołał się pojawić.

Nawet bez mikrofonu jego głos docierał do najdalszych zakamarków sali, a sam Rodierre niemal błyszczał w snopie światła.

– Jestem zaledwie miernym zastępstwem tak szacownej osoby. Mam nadzieję, że nie zawinił tu samolot pana ministra. A gdyby tak, to nie wątpię, że prezydent Roosevelt z radością wyśle mu nowy.

Po sali przetoczyła się fala nerwowego śmiechu. Nie musiałam patrzeć na dziennikarzy, by wiedzieć, że notują każde słowo. Roger, który sztukę tête-à-tête miał opanowaną do perfekcji, usiłował zabawiać panią Vanderbilt rozmową, jednocześnie posyłając mi gromy oczami.

– To prawda, że zabroniono mi opowiadać państwu o polityce – kontynuował Rodierre.

– I dzięki Bogu! – zakrzyknął ktoś z tyłu sali. Tłum znów się zaśmiał, tym razem głośniej.

– Mogę jednak opowiedzieć wam o Ameryce, którą miałem okazję poznać. O miejscu, które zaskakuje mnie każdego dnia. To miejsce, gdzie ludzie otwartych umysłów przyjmują z radością nie tylko francuski teatr, książki, kino czy modę, ale także samych Francuzów, mimo naszych niewątpliwych wad.

– Cholera – wyrwało się stojącemu obok mnie dziennikarzowi, gdy złamał ołówek. Bez słowa podałam mu własny.

– Codziennie widzę ludzi pomagających innym. Amerykanów zainspirowanych postawą pani Roosevelt, która wyciągnęła pomocną dłoń aż przez Atlantyk do potrzebujących dzieci we Francji. Amerykanów, takich jak panna Caroline Ferriday, która każdego dnia ciężko pracuje, by pomagać francuskim rodzinom tu, w Ameryce, i która dba, by sieroty we Francji miały w co się ubrać.

Roger i pani Vanderbilt spojrzeli w moją stronę. Reflektor odnalazł mnie pod ścianą i raz jeszcze oślepiło mnie tak dobrze znane mi światło. Jej Miłość zaczęła klaskać, a tłum poszedł w jej ślady. Machałam, dopóki światło, szczęśliwie szybko, nie wróciło na środek sceny, pozwalając chłodnej ciemności schwycić mnie w objęcia. Nie tęskniłam bardzo za sceną, ale miło było znów poczuć na skórze ciepło reflektora.

– To Ameryka nie waha się sprzedać samolotów ludziom, którzy stali ramię w ramię z jej synami w okopach Wielkiej Wojny. Ameryka nie lęka się utrzymać Hitlera z dala od ulic Paryża. Ameryka nie boi się znów stanąć przy naszym boku, gdyby znów zaszła taka konieczność…

Przyglądałam mu się, tylko czasem odważywszy się zerknąć na tłum. Ludzie byli tak pochłonięci słowami Rodierre’a, że z pewnością nikomu nie przyszło do głowy spoglądać na jego buty. Pół godziny minęło nie wiedzieć kiedy. Paul Rodierre skończył przemawiać i ukłonił się, a ja odkryłam, że wstrzymuję oddech. Oklaski zaczęły się nieśmiało, ale szybko wezbrały gwałtownie i przetoczyły się przez salę niczym nawałnica tłukąca o dach wielkimi jak groch kroplami. Elsa Maxwell musiała osuszyć wilgotne oczy hotelową serwetką, a gdy publiczność poderwała się na nogi i odśpiewała Marsyliankę, nie żałowałam już, że Bonnet nie mógł pojawić się na przyjęciu. Nawet kelnerzy śpiewali, trzymając dłonie przy sercu.

Gdy zapalono światła, zobaczyłam, że Roger wyraźnie się rozluźnił i powitał cisnących się wokół głównego stołu ludzi, którzy pragnęli mu pogratulować. Gdy przyjęcie nabrało tempa, zniknął w Sali Tęczowej ze stadkiem naszych najbardziej hojnych dobroczyńców i grupką tancerek z zespołu Rockettes, jedynymi kobietami w Nowym Jorku, przy których wydawałam się niska.

Gdy wychodziliśmy z sali bankietowej, Paul Rodierre musnął moje ramię.

– Znam pewne miejsce nad Hudsonem, gdzie podają doskonałe wino.

– Muszę wracać do domu – powiedziałam, choć nic jeszcze nie jadłam. Przez myśl przemknęła mi wizja ciepłego chleba i ślimaków podanych w maśle, ale pokazywanie się sam na sam z żonatym mężczyzną nigdy nie jest dobrym pomysłem. – Nie dziś, panie Rodierre, ale dziękuję za zaproszenie.

Do domu miałam zaledwie kilka minut. Czekało na mnie zimne mieszkanie i resztki sałatki Waldorf.

– Każe mi pani jeść w samotności po tym, jak odnieśliśmy taki sukces? – zapytał.

A właściwie dlaczego nie? Moi znajomi jadali wyłącznie w wybranych lokalach, które zresztą można było policzyć na palcach jednej ręki, i nigdy dalej niż w promieniu czterech przecznic od hotelu Waldorf. A już na pewno nie nad Hudsonem. No i co niby złego mogło być w jednej kolacji?

Pojechaliśmy taksówką do Le Grenier, cudownego baru na West Side. Francuskie transatlantyki wpływały w górę Hudsonu i dokowały na wysokości Pięćdziesiątej Pierwszej, przez co tam właśnie wyrosło, niczym grzyby po deszczu, kilka naprawdę wspaniałych małych lokali. Le Grenier funkcjonował w cieniu SS „Normandie”, na poddaszu jednego z dawnych budynków kapitanatu. Wysiedliśmy z taksówki, a „Normandie” wznosiła się nad naszymi głowami, jaśniejąca światłami reflektorów, rozświetlona czterema piętrami płonących iluminatorów. Spawacz pracujący na jej dziobie wysyłał w nocne niebo brzoskwiniowe iskry, a majtkowie opuszczali wzdłuż burty, do czekających na rusztowaniu malarzy, jeden z reflektorów. Stojąc pod tym wielkim, czarnym dziobem, w cieniu czerwonych kominów, z których każdy był większy niż którykolwiek z magazynów na nabrzeżu, poczułam się całkiem malutka. W pachnącym końcem lata powietrzu czuło się sól niesioną od Atlantyku, który tu właśnie spotykał się ze słodkimi wodami Hudsonu.

W Le Grenier siedziało przyjemnie wyglądające towarzystwo, w znacznym stopniu złożone z przedstawicieli klasy średniej. Był wśród nich jeden z reporterów obecnych na gali, zdawało mi się też, że dostrzegam pasażerów transatlantyku uradowanych tym, że wreszcie stoją na stałym lądzie. Wybraliśmy dla siebie przytulny, pokryty szelakiem drewniany boks, który sprawiał wrażenie, jakby wybudowano go wewnątrz statku, gdzie liczył się każdy centymetr. Starszy kelner w Le Grenier, monsieur Bernard, natychmiast zaczął przypochlebiać się Rodierre’owi i wyznał, że widział go w The Streets of Paris już trzy razy, a potem podzielił się szczegółami swojej kariery w Hoboken Community Theater.

Potem zwrócił się do mnie.

– A pani, mademoiselle? Czy przypadkiem nie widziałem pani na scenie z panną Helen Hayes?

– Aktorka? – zagadnął z uśmiechem Rodierre.

Z tak bliska był to wyjątkowo groźny uśmiech. Musiałam mocno mieć się na baczności, bo Francuzi zdecydowanie byli moją piętą achillesową. Podejrzewam, że gdyby Achilles był Francuzem, opiekowałabym się nim wytrwale, dopóki jego ścięgno całkiem by się nie wygoiło.

Monsieur Bernard ciągnął dalej:

– Uważam, że te recenzje były całkowicie niezasłużone…

– Chcielibyśmy zamówić – przerwałam mu.

– W jednej, jeśli pamięć mnie nie myli, padło określenie „usztywniona”…

– Prosimy o dwie porcje ślimaków. Tylko proszę nie przesadzać ze śmietaną…

– A co „Times” pisał o Wieczorze Trzech Króli? „Panna Ferriday była zadowalającą Olivią”? Surowa opinia, pomyślałem…

– …i parmezan. I absolutnie żadnego czosnku. Proszę też nie gotować ich zbyt długo, żeby nie były zbyt twarde.

– Czy mają same przypełznąć do stolika, mademoiselle? – Kelner zapisał sobie zamówienie i ruszył w stronę kuchni.

Paul Rodierre nadal studiował kartę win, rozwodząc się jednocześnie nad szczegółami.

– Aktorka, tak? Nigdy bym nie powiedział. – Jego niedbały styl był w pewien sposób ujmujący. Tak jak ujmujący może być widok ogródka wymagającego gwałtownie plewienia.

– W konsulacie sprawdzam się zdecydowanie lepiej. Matka zna Rogera od lat, a gdy zaproponował, że mogłabym mu pomóc, nie potrafiłam się oprzeć.

Monsieur Bernard przyniósł koszyczek z chlebem, który ustawił na stole, zwlekając przy tym na chwilę, by przyjrzeć się raz jeszcze Paulowi Rodierre’owi, jakby chciał go zapamiętać.

– Mam nadzieję, że nie musiała pani dziś zrezyg­nować ze spotkania z ukochanym – powiedział. Sięg­nął po chleb w tym samym momencie, w którym i ja, moja dłoń przypadkiem trafiła na jego ciepłą i miękką. Natychmiast cofnęłam rękę i oparłam z powrotem na kolanach.

– Och, zupełnie nie mam czasu na takie sprawy. Wie pan, jaki jest Nowy Jork… przyjęcia i to wszystko. Prawdziwie wyczerpujące.

– Nigdy nie widziałem pani u Sardiego.

– Bo dużo pracuję.

– Mam wrażenie, że niedużo pani z tego ma.

– To praca niepłatna, jeśli o to panu chodzi, monsieur, ale to sprawy, o których nie rozmawia się w towarzystwie.

– Czy możemy zrezygnować z tego „pana”? Sprawia, że czuję się jak matuzalem.

– Mamy przejść na ty? Ależ zaledwie się poznaliśmy.

– To już tysiąc dziewięćset trzydziesty dziewiąty.

– Społeczność Manhattanu przypomina układ słoneczny o ściśle określonym porządku. Panna jedząca kolację z żonatym mężczyzną? Już samo to wystarczy, by zaburzyć ruch planet.

– Nikt nas tu nie zobaczy – stwierdził Paul, wskazując jednocześnie kelnerowi wybranego z listy szampana.

– Powiedz to siedzącej o tam z tyłu pannie Evelyn Shimmerhorn.

– Czy twoja reputacja właśnie legła w gruzach? – zapytał z tą szczególną życzliwością, którą tak rzadko spotyka się u szaleńczo pięknych mężczyzn. Może jednak ta czarna koszula nie była chybionym wyborem?

– Evelyn nic nie powie. Spodziewa się dziecka, zupełnie nie w czas, biedactwo.

– Dzieci. Wszystko komplikują, prawda? W życiu aktora nie ma na nie miejsca.

Oto kolejny samolubny aktor.

– W jaki sposób twój ojciec zapracował sobie na miejsce w tym układzie?

Jak na kogoś, kto przed chwilą mnie poznał, Paul zadawał strasznie dużo pytań.

– Właśnie zapracował. Handlował tekstyliami i pasmanterią.

– Gdzie?

Monsieur Bernard wsunął na stół niepostrzeżenie srebrne wiaderko z uchwytami wielkimi jak cygańskie kolczyki, z którego wystawała oparta o krawędź szmaragdowa szyjka butelki szampana.

– Był wspólnikiem Jamesa Harpera Poora.

– Z tych Poorów? Odwiedziłem jego dom w East Hampton. Biednym bym pana Poora nie nazwał. Często bywasz we Francji?

­– W Paryżu co roku. Matka odziedziczyła tam mieszkanie… przy rue Chauveau Lagarde.

Monsieur Bernard odkorkował szampana, a korek wyskoczył z butelki z czymś więcej niż tylko satysfakcjonującym pyknięciem. Lał złocistą ciecz do mojego kieliszka tak długo, że bąbelki podeszły pod samą krawędź, niemal się przelewając, lecz nie, osiadły na doskonale idealnym poziomie. Mistrzowski wlew.

– Moja żona prowadzi nieopodal niewielki sklep. Nazywa się tak jak ona – Rena. Widziałaś go?

Upiłam odrobinę szampana, a bąbelki delikatnie załaskotały mnie w wargę.

Paul wyciągnął jej zdjęcie z portfela. Rena był młodsza, niż sobie to wyobrażałam, ciemnowłosa, fryzura na boba z grzywką. Uśmiechnięta, z szeroko otwartymi oczyma wyglądała, jakby znała jakąś słodką tajemnicę. Rena była afektowana i przypuszczalnie zupełnie inna niż ja. Uznałam, że jej sklep musi być jednym z tych szykownych małych butików, w których kobieta mogła się ubrać zgodnie z założeniami słynnej francuskiej szkoły – w sposób niezbyt dobrany, zawierający dokładnie tyle, ile trzeba tego, czego być tam nie powinno.

– Nie, nie znam tego miejsca – odpowiedziałam, oddając mu zdjęcie. – Ale Rena jest cudowna.

Dokończyłam pić szampana.

­– Oczywiście za młoda dla mnie, ale… – Przyjrzał się trzymanemu w dłoni zdjęciu, jakby widział je po raz pierwszy. Przechylił przy tym głowę nieco w bok, a potem schował fotografię do portfela. – Nie widujemy się zbyt często.

Zadrżałam wewnętrznie, lecz emocje szybko opadły, gdy zrozumiałam, że nawet jeśli Paul byłby wolny, moja dominująca natura szybko dałaby o sobie znać i wyrwałaby z korzeniami, a potem zdeptała jakiekolwiek kiełkujące uczucie.

Stojące w kuchni radio ryczało trzeszczącym nagraniem Édith Piaf.

Paul wyciągnął butelkę z wiaderka i dolał mi szampana. Ten wzburzył się, a kipiące bąbelki przelały się przez brzeg kieliszka. Zerknęłam na siedzącego przede mną mężczyznę. Oboje oczywiście wiedzieliśmy, co to oznacza. Tradycja. Każdy, kto choć raz był we Francji, musiał to wiedzieć. Czyżby przelał celowo?

Bez chwili wahania Paul zebrał palcem odrobinę rozlanego u podstawy kieliszka płynu, sięgnął w moją stronę i musnął mnie za lewym uchem. Niemal podskoczyłam, czując jego dotyk i chłodny płyn na skórze. Nie ruszyłam się, gdy odgarnął na bok moje włosy ani gdy dotknął mnie za prawym uchem, pozwalając dłoni pozostać tam nieco dłużej. Potem w podobny sposób namaścił siebie za uszami, cały czas się przy tym uśmiechając.

Dlaczego nagle zrobiło mi się tak gorąco?

– Czy Rena cię odwiedza? – zapytałam. Próbowałam zetrzeć z dłoni plamkę po herbacie i dopiero po chwili zrozumiałam, że ona nie zejdzie. Pierwsza starcza plama. Cudownie.

– Jeszcze się jej to nie zdarzyło. Teatr jej nie interesuje. Nie przyjechała do Stanów, żeby zobaczyć The Streets of Paris, ale nie wiem, czy ja będę mógł zostać. Przez Hitlera wszyscy w domu mają nerwy napięte jak postronki.

Z kuchni dobiegły nas głosy dyskutujących o czymś mężczyzn. Ciekawe, gdzie podziewały się nasze ślimaki. Posłali po nie do Perpignan?

– Francja przynajmniej ma Linię Maginota – przypomniałam.

– Linię Maginota? Proszę, nie żartuj. Betonowy mur ze stanowiskami obserwacyjnymi? To jak policzek wymierzony Hitlerowi.

– Ma prawie trzydzieści kilometrów szerokości.

– Jeśli Hitler czegoś chce, nic nie powstrzyma go przed sięgnięciem po to – stwierdził Paul.

Awantura w kuchni osiągnęła apogeum. Nic dziwnego, że nasza przystawka się nie pojawiła. Kucharz, niewątpliwie zmienny w usposobieniu artysta, strasznie się o coś zeźlił.

Monsieur Bernard wynurzył się z kuchni. Wahadłowe drzwi z okrągłymi iluminatorami zamknęły się za nim, a potem jeszcze kilka razy z rozmachem zawachlowały w przód i w tył, zanim się uspokoiły. On tymczasem przeszedł na środek sali. Wydawało mi się czy rzeczywiście płakał?

– Excusez-moi, panie i panowie.

Ktoś uderzył kilka razy łyżeczką w kieliszek i na sali zapadła cisza.

– Usłyszałem właśnie z wiarygodnego źródła… – Monsieur Bernard nabrał powietrza, a jego tors wydął się jak miech kowalski. – Mamy wszelkie podstawy, by sądzić, że…

Zamilkł znów, lecz chwilę później przemógł się, by kontynuować.

– Adolf Hitler najechał na Polskę.

– Mój Boże – powiedział Paul.

Patrzyliśmy tylko na siebie, a ludzie wokół nas zaczęli przerzucać się w podenerwowaniu uwagami, snuć dzikie spekulacje i wymyślać najczarniejsze scenariusze. Dziennikarz, którego widzieliśmy na gali, rzucił na stół zwitek banknotów, chwycił swoją fedorę i wybiegł na zewnątrz.

W tym zgiełku ostatnie słowa krótkiej przemowy monsieur Bernarda zniknęły niemal niezauważone.

– Niech Bóg ma nas w swojej opiece.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: