Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Love Me Never - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Love Me Never - ebook

Isis Blake nie była zakochana od trzech lat, dziewięciu tygodni i pięciu dni…
A biorąc pod uwagę, jak się to skończyło ostatnio, zamierza ten stan utrzymać. Od tamtej pory schudła, zrobiła sobie we włosach fioletowe pasemka i razem z mamą, która ucieka przed agresywnym partnerem, przeprowadziła się do jakiejś dziury w Ohio.
Wszystkie dziewczyny w nowej szkole chcą tylko jednego: Jacka Huntera, tajemniczego Lodowego Księcia liceum East Summit. Przystojny jak z reklamy Armaniego, tak inteligentny, że mógłby się dostać do Yale, i zimniejszy niż Arktyka, Jack nigdy się z nikim nie umawia. Jasne, widuje się go z pięknymi kobietami, ale na dziewczyny ze szkoły nie zwraca uwagi. Aż dostanie od Isis w twarz...
Jack spotyka godnego siebie przeciwnika. Nagle wszystko staje się grą.
Cel: sprawić, żeby przeciwnik błagał o litość.
Plansza: liceum East Summit.
Nagroda: coś, czego żadne z nich się nie spodziewa…

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6299-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 2

3 lata, 9 tygodni, 6 dni

Wyrzucam odrobinę bardziej trzeźwą Kaylę przed jej ładnym domem w spokojnym zaułku. Patrzy na mnie załzawionymi oczami, makijaż ma rozmazany i cicho mamrocze słowa podziękowania.

– Słuchaj, okropnie mi przykro – wzdycham. – Naprawdę.

Wzrusza ramionami.

– Nieważne. Do zobaczenia w poniedziałek.

Ale właśnie ważne. Ludzie zawsze mówią, że nieważne, kiedy sytuacja robi się zbyt skomplikowana, żeby szukać odpowiednich słów, albo gdy po prostu nie chcą nic mówić. Jeśli w poniedziałek zauważy moją obecność i da mi to do zrozumienia, będę szczęśliwa jak jasna cholera.

Potem jadę do domu krętą drogą opasającą pastwiska i pola kukurydzy, a wizja lodowatoniebieskich oczu Jacka i jego straszliwe słowa odbijają mi się w głowie echem.

„Bo ciebie też to spotkało, prawda?”.

Zaciskam dłonie na kierownicy. Nie ma pojęcia, co mnie spotkało.

„Nie umawiam się z brzydkimi dziewczynami”.

To echo kolejnego głosu. Należy do Bezimiennego. Chłopaka, którego kiedyś lubiłam. Kochałam? Lubiłam. Już sama nie wiem. Wiem tylko, że mnie zranił.

Nazywam go w myślach Bezimiennym, bo dźwięk jego imienia wciąż wywołuje fizyczny ból w piersi. A ja mam to za sobą. Naprawdę. Po trzech latach, dziewięciu tygodniach i sześciu dniach mam to głęboko, głęboko gdzieś.

Zatrzymuję się przed domem i gaszę silnik. Siedzę w ciemności, wyrzucam z głowy część myśli, a upycham w niej nowe. W pewnym sensie chyba się z kimś dzisiaj zakumplowałam. Mama jest tu szczęśliwsza. Nie widziałam Bezimiennego od ponad dwóch miesięcy. To dobrze. Same dobre myśli, zdatne do załatania dziur w zbutwiałych ścianach umysłu. Są co prawda bardzo liche, ale póki co nie wpuszczają zimnego wiatru.

Uśmiecham się do siebie w lusterku. Przy mamie trzeba być ostatnio wyłącznie szczęśliwym. Będę więc udawać z całych sił, a w każdym razie dość długo, żeby bezpiecznie dotrzeć do mojego pokoju.

Dom jest piętrowy, z białymi drzwiami i ścianami oraz niebieskimi szczegółami. Zardzewiały dzwonek wietrzny cicho podzwania nad patio, a ogród to tylko parę łat nędznej, pożółkłej trawy. Popsuty grill stoi porzucony w kącie pod rynną, a z konającego krzaka oddzielającego nasz ogródek od ulicy wyziera kilkanaście więdnących róż w kolorze może-czerwieni-a-może-kupy. W ciągu dnia dom wygląda okropnie, ale teraz, po zmroku, kiedy światło prześwituje przez zasłonięte okna, znacznie łatwiej udawać, że to nie ruina. Tylko na coś takiego było stać mamę, ale nijak ma się to do ślicznego domku na Florydzie, w którym się wychowałam.

– Wróciłam! – Wchodzę, a za mną chłodne wrześniowe powietrze. Nasz kot, Szatańskie Nasienie, zwany też Coco albo Wyjdź-z-Lodówki-Ty-Głąbie, podchodzi powoli i ociera się o moje kostki, gdy zdejmuję kurtkę i wrzucam klucze do misy. Za kotem przychodzi mama, ciasno owinięta szlafrokiem i żądna wszystkich szczegółów dotyczących wieczoru. Jest piękna, podobnie jak stare obrazy, we włosach ma siwe pasma, a na twarzy zmarszczki od uśmiechu. Jej ciemne oczy są przytomne.

– Jak się bawiłaś? Z iloma chłopakami się całowałaś?

– Z siedemdziesięcioma. Co najmniej.

– A ile szotów wypiłaś?

– Czternaście. W połowie drogi do domu puściłam kierownicę i dalej prowadził Chrystus.

Śmieje się i głaszcze mnie po głowie.

– Cieszę się, że się dobrze bawiłaś.

Obie wiemy, że nie piję (dużo) i z nikim się nie całuję, więc to raczej ponury żarcik. Wraca do kuchni, gdzie czeka na nią gazeta i herbata. Szatańskie Nasienie wskakuje na krzesło naprzeciwko i zaczyna się lizać po jądrach.

– Wzięłaś leki? – pytam. Mama wzdycha i patrzy na mnie karcąco.

– Nie martw się o mnie. Jestem dorosła. Umiem o siebie zadbać.

Rozglądam się po kuchni. Na blacie leży stos zaschniętych patelni i garnków. Podłoga jest brudna, zasłon nikt nie odsłonił przez cały dzień, widzę to. Ale to nie jej wina.

Czasem bywa lepiej, a czasem gorzej. Winny jest ten dupek, który ją stłukł. Gdyby był tu tata, zrobiłby dla niej coś więcej, a przynajmniej wywołał uśmiech. Ale go nie ma. Żyje ze swoją nową rodziną. Jestem tylko ja. Mogę pozmywać i nie przysparzać zmartwień. Robię, co mogę.

Podciągam rękawy bluzy, odkręcam gorącą wodę i wyciskam na patelnię płyn do naczyń.

– Jutro po szkole umyję okna, dobrze? Są koszmarnie brudne. Poprzedni mieszkańcy chyba budowali maszyny do sztucznej mgły.

Mama uśmiecha się słabo, ale to nie jest prawdziwy uśmiech.

– Dziękuję. Jutro pracuję, ale wrócę przed zmierzchem.

Zajmuje się konserwacją dzieł sztuki: odnawia dla muzeów stare obrazy czy wazony. Jednak po zerwaniu z Leo ma problem ze znalezieniem – i utrzymaniem – pracy. Aktualnie jest zatrudniona w miejscowym muzeum pociągów.

– Zrobię jutro kolację – oferuję.

– Poświętujmy! Przygotuję pizzę.

– Super! – uśmiecham się. Ale wiem, że zapomni. To nie jej wina, pochłonie ją praca albo mroki przeszłości i zapomni, że musi coś jeść, a przy okazji, że i ja muszę. Ale już się przyzwyczaiłam. Nauczyłam się zawsze mieć plan rezerwowy. Kiedy mama nie patrzy, wyjmuję z zamrażalnika kurczaka.

– Jestem trochę zmęczona – mówi. Nachyla się i całuje mnie w czubek głowy. Pachnie lawendą i smutkiem. Smutek ma zapach podartych chusteczek i wyschniętej na słońcu soli.

– Dobrze. Śpij spokojnie. – Ściskam jej dłoń, a ona odpowiada uściskiem i powoli wchodzi na schody. Porusza się ostrożnie, jakby za każdym rogiem czaił się ktoś, kto może jej zrobić krzywdę. Ale jeśli faktycznie wzięła leki, dzisiaj wieczorem wszystko może być w porządku.

Ale powinna w ogóle nie potrzebować leków.

Krzywię się i energiczniej szoruję garnki. Wyładowuję w ten sposób wściekłość i wkładam w mycie naczyń tyle wysiłku, że mogłabym wypolerować niewielki samochód. Blaty lśnią, podłogi też, a zlew jest nieskazitelny jak policyjne akta gwiazdy Disney Channel. Rozbieram się i wchodzę pod prysznic, żeby spłukać z siebie resztki alkoholu, dymu z papierosów oraz brokat. Kostki palców mam czerwone i zdarte. Cóż, trzeba się z tym liczyć, gdy atakuje się taką górę lodową jak Jack Hunter.

Wychodzę spod strumienia wody pachnąca mniej młodzieńczym buntem, a bardziej szamponem migdałowym nietestowanym na zwierzętach. Bandażuję palce, a potem staję przed lustrem, żeby oszacować obrażenia duszy doznane dzisiejszego wieczoru. Mam brązowe kręcone włosy jak mama (tyle, że teraz podrasowane purpurą), a w odbiciu widzę ciepłe oczy taty, w kolorze cynamonu. Wyglądają, jakby pośrodku były złoto-czerwone. Tata mówił, że to okruchy rubinu i topazu, ale ludzie o brązowych oczach zawsze wypatrują każdej odrobiny koloru, żeby dodać swojemu odcieniowi wyjątkowości. Ja z dumą nazywam swoje cynamonowymi, ale elegancko ubrana babka w wydziale komunikacji odmówiła wpisania mi koloru cynamonowego do prawa jazdy, więc do dzisiaj staram się nadać nową jakość brązowi. I jeszcze o mnie usłyszą! Powstanę z popiołów i rozpocznę nową batalię z tą kobietą, jej różowymi paznokciami i okrągłymi kolczykami w uszach.

Wciąż się dziwię, gdy patrzę w lustro na szczupłą twarz. Kiedyś miałam wielkie, pucułowate policzki i ogromne nawisy pod brodą i na powiekach. I zwały tłuszczu na szyi. Nawet płatki uszu miałam otyłe. Tata co lato wysyłał mnie na obozy dla odchudzających się, ale to nigdy nie skutkowało, bo w czasie treningów chowałam się w piecu – taktyka tyleż ryzykowna, co skuteczna. Wolałam spalić się na bekon, niż się kompromitować, trzęsąc podskakującymi fałdami tłuszczu i demonstrując żenujący brak kondycji. W autobusie zajmowałam dwa miejsca. Cały czas muszę sobie przypominać, że już tyle nie potrzebuję.

Gdybym była bogata jak Gin, moja dawna przyjaciółka, na szesnaste urodziny oprócz BMW, czy czegoś w tym stylu, dostałabym liposukcję. Swoją drogą tłuszczem, który zrzuciłam, przetopionym na olej napędowy, można by to BMW napędzać przez wiele miesięcy. W końcu zaczęłam się odpowiednio ubierać, pilnowałam kalorii i biegałam rano i wieczorem, więc stopniowo budowałam mięśnie i obeszło się bez chirurgicznego usuwania tłuszczu. Wciąż pamiętam, jak nienawidziłam każdej sekundy diety i ćwiczeń, ale teraz to już odległe, choć wciąż bolesne wspomnienie. W przeciwieństwie do tego żywego i wyrazistego, od którego wszystko się zaczęło.

„Nie umawiam się z brzydkimi dziewczynami”.

Brzydkimi.

Dotykam swojej twarzy, a dziewczyna w zaparowanym lustrze robi to samo.

Brzydka.

Brzydka, brzydka, brzydka, brzydka. Nie wyładniałam od purpurowych pasemek. Od schudnięcia też nie. Mam tę samą twarz, co zawsze. Trochę szczuplejszą, fakt, ale tę samą. Nos jest nadal spłaszczony, broda za szeroka. Kreska eyelinera, którą maluję codziennie, została pod prysznicem, więc wyglądam na bladą i zmęczoną. Codziennie, gdy suszę przed snem włosy, wkładam bokserki i wygodną koszulkę, prześladuje mnie głos Bezimiennego.

Moje rozstępy – są brzydkie.

Pryszcze – brzydkie.

Obwisłe uda – brzydkie.

Jestem brzydka. I pogodziłam się z tym. Taka po prostu jestem. Aktualnie w East Summit High mówią o mnie Ta Nowa, ale gdy blask nowości zblaknie, dostanę nową ksywkę. Brzydka. To będzie najbardziej oczywiste, najlogiczniejsze. Bezimienny był okrutny, kiedy to mówił, ale miał rację. Pokazał mi prawdę i w zasadzie jestem mu za to wdzięczna. Tak jak artysta byłby wdzięczny za pokazanie mu, że lewa ręka trochę się trzęsie i nieco słabiej jej idzie gra. Dzięki temu poznałam swoje słabości, a tym samym i mocne strony.

Miłość do nich nie należy. Umawianie się na randki zdecydowanie też nie. Lubię myśleć, że do moich zalet należy za to bycie szczerze miłą, jeśli nie liczyć bicia chłopaków, którzy na to zasłużyli. Więc będę miła. Postaram się trzymać z dala od innych. Nikt nie chce brzydoty w towarzystwie. A nawet gdyby chciał, źle by na tym wyszedł. Jestem głośna, wściekła i sarkastyczna. Nikt tego nie lubi. Bezimienny nauczył mnie i tego. Że mam się nie zbliżać. To prawdziwa życzliwość.

Wzdycham i kładę się do łóżka. Czeka tam na mnie Panna Muffin, trochę wyblakła, ale wciąż cudownie miękka panda. Przytulam ją i chowam twarz w jej brzuszku made in China.

– Panno Muffin… Walnęłam dzisiaj kogoś. Chyba spieprzyłam sprawę.

Patrzy świdrującymi oczami, jakby chciała powiedzieć: „Wiem, skarbie. Taka już jesteś. Ale kocham cię mimo wszystko”.

Udaje mi się przespać cztery godziny, gdy nagle zapalają się wszystkie światła. Podrywam się do pozycji siedzącej i przecieram oczy, żeby widzieć wyraźniej. Na zewnątrz jest ciemno. Mama stoi w progu i trzęsie się jak osika. Zrzucam kołdrę i podbiegam do niej.

– Znowu? – Kiwa głową, a oczy ma szkliste i utkwione w jakimś punkcie w oddali. Obejmuję ją i prowadzę z powrotem do sypialni.

– Przepraszam – szepcze i wchodzi do łóżka. Nakrywam ją kołdrą i się uśmiecham.

– Nic nie szkodzi. Pójdę po materac i położę się z tobą.

Gdy wracam ze strychu, mamy nie ma.

– Mamo? Mamo!

Okno jest otwarte. Wychylam się patrzę w dół. Proszę, nie. Proszę, tylko nie to.

– Tu jestem.

Mówi cicho, a jej głos dochodzi z oddali. Idąc jego śladem, docieram do łóżka. Leży pod nim, na podłodze, z kolanami przyciśniętymi do piersi.

– Mamo, co ty…

– Tu jest bezpieczniej – mówi. – Wejdziesz do mnie?

– W łóżku będzie ci znacznie wygodniej…

– Nie! – piszczy i zatyka uszy. – Nie, nie, nie mogę! Nie zmusisz mnie!

– Dobrze, już dobrze – uspokajam ją i kładę się na płask. Przywieram do brudnego dywanu, sprężyny materaca wbijają mi się w żebra, ale łapię ją za rękę. – Nic nie szkodzi, jestem tu. Zostanę z tobą.

Atak paniki przechodzi, powoli kiwa głową i lodowatymi palcami ściska moją dłoń. Czasem wypowiada przez sen jakieś słowa, których nie rozumiem albo nie chcę rozumieć i myślę, że gdybym tam była, zabiłabym go. Powinnam była być. Z nią, a nie z ciocią Beth. Powinnam była ją chronić, zauważyć sygnały ostrzegawcze, gdy przyjeżdżałam na święta, powinnam…

– Przepraszam – szepcze przez sen, cichutko jak dziecko. Obejmuję ją, przyciskam do piersi i zapadam w niespokojny sen, otoczona zapachem lawendy i smutku.

Po imprezie w poniedziałek w szkole jest dziwnie. Wiele osób coś wie i czegoś się wstydzi, ale nikt nie pamięta, czego konkretnie. Może ktoś zaangażował zbyt wiele zębów w całowanie cudzej dziewczyny, może zapomniał powiedzieć o zerwaniu, może jakaś panna wrzuciła mentosa do rumu z colą swojego byłego chłopaka? Albo jakaś para się ze sobą przespała, a on miał małego ptaszka. Zawsze się okazuje, że ktoś ma za małego.

– Właśnie, tak zrobię! – wykrzykuję w trakcie spożywania wprost obrzydliwej kanapki z tuńczykiem. – Rozpuszczę plotkę, że ma małego. To jedyne, czym się przejmują kolesie, swoimi ptaszkami. Uderzę tam, gdzie boli najbardziej, w przenośni i dosłownie.

Kayla unosi brwi i skubie miniaturowe marchewki.

– Aż tak go nienawidzisz?

Gdy dzisiaj parkowałam przed szkołą, czekała na mnie, niepewna i cała w uśmiechach. A teraz je ze mną lunch! To cud wart odnotowania w Księdze Objawienia. W każdym razie będzie to na pewno pierwszy wpis w mojej księdze Masakr-Z-Połowicznie-Szczęśliwymi-Zakończeniami. Kayla jest miękka jak króliczek, lojalna jak pies i bardzo, bardzo zapatrzona w pewnego lodowatego wieprza, ale z tym sobie poradzimy. Jak dobrze pójdzie, to bez broni palnej.

– Isis! – Podbiega do mnie dziewczyna, której nigdy wcześniej nie widziałam. – To prawda? – Całowałaś się z Jackiem u Avery, a potem go walnęłaś?

– Nie całowałam się z nim. On się do mnie przychrzanił – poprawiam ją. – Ślinił się wszędzie. To nie był pocałunek, tylko katastrofa. Zrobiło się tak koszmarnie, że musiałam go walnąć. Tak koszmarnie, że moja ręka sama zacisnęła się w pięść, a mięsień drgnął i uruchomił mechanizm obronny przed jego żałosnością. Wszystkie dziewczyny powinny być wyposażone w taką zdolność. Przekaż dalej.

Dziewczyna kiwa głową radośnie i pędzi do przyjaciółek. Kayla krzyżuje ramiona na piersi i chrząka.

– No co? – Robię minę, jakbym była ucieleśnieniem niewinności.

– Po co rozsiewasz takie plotki?

– Jak wszyscy się dowiedzą, że on się nie umie całować, śliczne i dobre dziewczęta, takie jak ty, przestaną wychodzić z siebie, żeby się z nim umówić. Moc plotki dosięgnie zwierza głęboko w legowisku, tam, gdzie nie sięgają miecze.

Ona kręci głową.

– Strasznie jesteś dziwna.

– A także bardzo rozemocjonowana na myśl o zatopieniu w bursztynie wyrazu jego twarzy, gdy się zorientuje, co wszyscy o nim mówią. Będę go nosiła na szyi. Zemsta jest słodka.

– Co ci powiedział, że tak go znienawidziłaś?

Odchrząkuję, bo nie mam zamiaru opowiadać o swojej paskudnej przeszłości dopiero co poznanej, potencjalnej prawie-być-może-przyjaciółce.

– Dobrze, powiem ci. Obraził ciebie. A potem obraził mnie, co w ogóle nie było fajne, bo obiektywnie rzecz biorąc, nie ma we mnie nic, do czego można by się przyczepić. Gdybym była choć odrobinę mniej idealna, pewnie bym się przejmowała. Ale jestem doskonała. A jednak udało mu się odrobinę mi dopiec, a prawo stanowi, że nawet minimalne dopieczenie bywa przykre. Więc musiałam się odpłacić. Oko za oko i tak dalej.

Przechyla głowę, a marchewka zwisa jej z ust. Precyzuję więc:

– Tak powiedział Szekspir. Zdaje się, że koleś handlował gałkami ocznymi.

Wtedy nadchodzi Avery, obstawiona dwiema dziewczynami, których imion nie pamiętam, ale które bardzo, i na darmo, starają się wyglądać równie szczupło i bezwzględnie stylowo jak ona. Kayla natychmiast się podrywa, łapie tacę z jedzeniem i zaczyna się jąkać:

– P-przepraszam, ale muszę lecieć.

– Aha? Tak?

Podbiega do Avery, a po drodze rozsiewa wkoło marchewkę wyglądającą jak krople krwi. Stojący w kącie woźny robi minę tylko odrobinę różniącą się od jego zwyczajnej, komunikującej coś w stylu dajcie-mi-powód-a-zostanę-seryjnym-mordercą. Kayla widocznie nie chce, żeby Avery się dowiedziała, że ze mną rozmawia, co mi nie przeszkadza, bo mnie Avery nie lubi, a Kayla przyjaźniła się z nią wcześniej. To oczywiste, że wybiera ją a nie mnie i mówię to z minimalną porcją goryczy. Wszystko trzyma się kupy. Przez chwilę tylko zabawiam się myślą, że Jack miał tamtego wieczoru rację, mówiąc, że Kayli tak naprawdę nie podoba się to, co robią jej przyjaciółki, a jednak zmusza się do tego samego.

Kręcę głową i śmieję się w kanapkę, rozsiewając po blacie gustowny wzorek z tuńczyka. Nie. Ktoś tak pretensjonalny i pochłonięty sobą nie ma pojęcia o związkach międzyludzkich. Jack nie wie, przez co przechodzi Kayla ani ktokolwiek inny. Łącznie ze mną.

Wstaję, odstawiam tacę i wcześniej idę na lekcję. Nie ma sensu siedzieć samej w stołówce i jeszcze ostentacyjniej niż dotąd dawać wszystkim do zrozumienia, że jestem ćwokiem, który nie ma znajomych.

Wrześniowy dzień jest chłodny i już jesienny, ale słońce jeszcze przygrzewa. Liceum East Summit High School wygląda jak wszystkie inne: biały budynek z przeszklonymi korytarzami. Na zewnątrz jest wielki teren rekreacyjny, z trawą, choinkami, fontannami z wodą pitną i ławkami, a budynki są ustawione wkoło. Przed wejściem wisi flaga, a z tyłu jest stadion sportowy, na którym zdaje się częściej przegrywamy niż wygrywamy. Ucieleśnienie Ameryki Środkowej i jej nudy. W mojej starej szkole rosły przynajmniej baniany, a co jakiś czas zdarzała się inwazja szopów, które wprowadzały trochę emocji. Tutaj mogę sobie najwyżej powspominać, chodząc samotnie z klasy do klasy i w pojedynkę odrabiając lekcje. Choć aktualnie mknę na fali fałszywej popularności, która się długo nie utrzyma.

Dostrzegam go w połowie drogi na lekcję z panią Gregory.

Rozmawia z dyrektorem Evansem, łysiejącym mężczyzną w garniturze śmierdzącym trochę kulkami na mole, a trochę nieświeżą rybą. Kiedy stoi obok wymuskanego, wyluzowanego Jacka, wygląda jak bełkoczący krasnal. Z tej odległości nos Jacka prezentuje się nienagannie, co mnie rozwściecza. Przydałby się choćby strupek czy jakiekolwiek znamię. Nie widzą mnie, bo stoję za drzewem, ale słyszę ich doskonale.

– Nie daj się tu zatrzymać. Wiem, że to dla ciebie trudne, ale to nie jest dobry powód do zmarnowania przyszłości – wykłada Evans. – Wiesz, ile odbieram dziennie telefonów z Princeton i Yale? Oni chcą ciebie. Możesz iść za darmo na uczelnię z Ligi Bluszczowej. Nie zmarnuj takiej szansy!

Spojrzenie Jacka jest lodowate jak zwykle, ale przez moment wydaje mi się, że widzę w jego oczach blask gniewu. Tłumi go jednak szybko i odzywa się łagodnie, przesadnie uprzejmie, jak mówi się do dorosłych, jeśli się chce, żeby nam dali spokój.

– Mam tego świadomość, ale dziękuję, nie skorzystam.

– Nie masz! Właśnie w tym problem, Jack, że nie masz świadomości. Ona wyzdrowieje, czy tu będziesz, czy nie.

Wtedy Jack zauważa mnie ponad ramieniem Evansa. Obdarza dyrektora uśmiechem pozbawionym wesołości i klepie go po ramieniu.

– Muszę iść. Przyjaciółka na mnie czeka.

Przeżywam wstrząs, gdy to powiedziawszy, rusza w moją stronę. Evans wpatruje się w jego plecy. Z twarzy Jacka nie znika uśmiechopodobny wstrętny grymas.

– Cześć. Przepraszam, że nie przyszedłem na lunch.

– Że co?

Nachyla się i czuję we włosach jego palce. Owiewa mnie zapach perfum, niezbyt mocny, ale przyjemny, słodki aromat unoszący się ponad konkurencyjnym zapachem swetra. Wwierca we mnie niebieskie oczy. Odzywa się tak cicho i złowieszczo, że brzmi jak potwór, a nie rozkoszny osobnik, jakim był przed kilkoma sekundami.

– Udawaj, że się przyjaźnimy.

– Podaj mi jeden rozsądny powód, dlaczego miałabym to zrobić – syczę.

– Will Cavanaugh. Tak się nazywał, prawda? – Na dźwięk tego imienia i nazwiska moją pierś przeszywa spazm bólu. Bezimienny. Skąd do cholery Jack o tym wie? – Aż się wzdrygnęłaś. Reagujesz na niego fizycznie. Musi cię wciąż bardzo boleć. Jesteś moją koleżanką albo powiem to jeszcze raz. Głośniej.

– Nie odważysz się!

– Will…

– Szukałam cię w stołówce! – mówię na tyle głośno, żeby Evans słyszał. Nie widzi jednak mojej twarzy. I dobrze, bo z moich oczu tryskają płomienie, a Jack mówi znów przyjaźnie:

– Chodźmy na pizzę. Ja stawiam. – Obejmuje mnie i odchodzimy. Jestem spięta i mam wyostrzone zmysły. Jakiś chłopak dotyka mnie bez mojej zgody. Chciałabym mu przywalić jak zawodniczka wrestlingu, ale tego nie robię, żeby znów nie usłyszeć nazwiska Bezimiennego. Czuję jego żebra przyciśnięte do moich. Jakimś straszliwym cudem idziemy w jednym rytmie. Jack się ani razu nie ogląda, ja też nie, a kiedy znikamy za budynkiem G, wreszcie mnie puszcza, a ja odskakuję jak dźgnięta rozżarzonym pogrzebaczem.

– Co to do jasnej cholery było?! – warczę.

– Ja powinienem o to pytać – odpowiada Jack lodowato. – To ty rozsiewasz plotki na mój temat. Mało ci, że mnie walnęłaś, ty krwiożercza harpio?

– Sprawia mi przyjemność kopanie pod tobą towarzyskich dołków – mówię. – Naprawdę „harpia” jest najostrzejszym, co ci przychodzi do głowy? To słodkie!

– Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę, jakie adekwatne.

– O to się nie martw. Ale może spróbujesz się pokusić o coś oryginalniejszego? Harpia mnie w ogóle nie dotyka. Słyszałam to tysiące razy, uwierz mi.

– Nie zrobię tego. Znaczy: nie będę ci wierzył. A mój status towarzyski jest zupełnie w porządku. Budowałem go przez wiele lat i kilka słów wypowiedzianych przez wyszczekaną nową mu nie zaszkodzi.

– Jestem wyszczekana? Chcesz mnie w ten dyskretny sposób nazwać suką?

– Nie łap mnie za słówka.

– Chętnie.

– Ja w przeciwieństwie do ciebie mam jakieś życie. Nie mogę tracić czasu na analizowanie wszystkich aspektów tego, co czyni cię idiotką.

Usiłuje mnie wyminąć, ale zastawiam mu drogę.

– Nie przeprosiłeś Kayli.

Parska.

– Teraz już nie chodzi o Kaylę. Nie usprawiedliwiaj nią tego, że się do mnie przyczepiłaś. Rób to normalnie, jak wszystkie inne zachwycone mną laski.

– Dziwię się, że przy tak rozrośniętym ego udaje ci się podnieść rano głowę z poduszki. Nie każda istota z pochwą na ciebie leci, idioto.

– Więc po co rozsiewasz plotki o tym, jak całuję? Czy się do tego przyznasz, czy nie, to nie był przypadek. Pewnie użyłaś tego jako wyjaśnienia na imprezie. To pierwsze, co ci wpadło do głowy, tak? Był kiedyś taki bystry koleś, nazywał się Freud, poczytaj sobie.

– A ty sprawdź, jak się uchylić przed ciosem w głupi ryj, na wypadek, gdybym chciała cię walnąć. A nie, przepraszam, już cię walnęłam.

– Czyli odpowiedź na moją prośbę, żebyś przestała rozpuszczać plotki, brzmi „nie”? – Oczy ma złowrogie i lodowate, ale ja uśmiecham się jeszcze szerzej.

– Oczywiście! Teraz będę rozsiewać ich jeszcze więcej. Dzięki za cynk, że cię to dotknęło.

Mrugam do niego i odchodzę. Nie okazuje emocji, ale w ostatniej chwili zauważyłam na jego twarzy przelotny cień irytacji. Czyli tę rundę wygrałam.

Dzwoni dzwonek oznaczający koniec lunchu. Ludzie zaczynają wylewać się ze stołówki, a ja bezwstydnie knuję. Będę go prześladować, aż przeprosi Kaylę, przynajmniej tyle. Nie pozwolę kolejnemu dupkowi na puszenie się i traktowanie wszystkich z góry. Nigdy więcej.

Ktoś mocno łapie mnie za nadgarstek. Odwracam się, żeby na tę osobę nawrzeszczeć, a może i jej przywalić, ale widzę tylko zbliżającą się do mnie smugę, czuję spiczaste biodra wbijające mi się w brzuch i pochylającą się nade mną wysoką sylwetkę, skrywającą mnie w cieniu. W ostatniej chwili zauważam błysk niebieskich oczu. Unosi moją twarz lekko do góry i całuje mnie, muska językiem kącik ust, przywiera ustami do warg. Pocałunek rozsiewa iskry na języku, w gardle, płucach, sercu aż do brzucha, a nawet niżej. Wszystko płonie. Nie mogę oddychać, jestem unieruchomiona, całkowicie bezwolna. To pierwszy raz. Mój pierwszy pocałunek i czuję, że miękną mi kolana. Wydaję jakieś kretyńskie miauknięcie. Jaką idiotką trzeba być, żeby reagować w tak oklepany sposób?! Jaką idiotką, żeby dopuścić kogoś…

Wtedy uświadamiam sobie, że niebieskie oczy należały do Jacka.

Dociera do mnie, że po raz pierwszy w życiu pocałował mnie Jack Hunter. Przed całą szkołą. Ludzie gwiżdżą i wiwatują. Czuję zapach jego perfum, a na języku smak mięty. Nachyla się i szepcze mi do ucha:

– Jeśli chcesz wojny, Isis, dostaniesz ją.

W czterdzieści sekund po tym, jak Jack Hunter mnie pocałował i odszedł, ja wciąż jestem zbyt wstrząśnięta, żeby się poruszyć. Tak po prostu. Tak po prostu jedyna szansa na pierwszy pocałunek została zmarnowana na Lodowego Dupo-Księcia z East Summit. Nie zrobiłam tego z kimś, kogo kocham. Boże, ja go nawet nie lubię! Nie miałam wyjścia, musiałam złożyć tę cenną chwilę na ołtarzu jego trędowatej dupkowatości.

Widzieli to chyba wszyscy w całej szkole. Nie mógł wybrać lepszego momentu. Zobaczyli to wszyscy wychodzący z lunchu, a ja, jak kompletna kretynka, sama się wpakowałam w paszczę lwa, idąc do jedynego w szkole przejścia między stołówką a głównymi drzwiami. Usiłuję dojść do siebie, a on odchodzi, niespiesznie i z dumą, jak jaguar.

Powoli wychodzę z szoku i uderzają mnie dwie rzeczy:

1. Jest dobry. Bardzo, bardzo dobry. Nie w całowaniu, na pewno nie. Po prostu mnie zaskoczył. Dlatego nie mogłam oddychać. Chodzi o to, że jest dobrym zawodnikiem. Sama zaczęłam tę grę, rozpuszczając plotkę, ale on błyskawicznie sprawił, że oberwałam rykoszetem mojego pierwszego wystrzału. W sam środek tarczy. Lepiej sama bym tego nie zrobiła. Mam do czynienia z mistrzem w swoim fachu. Może nawet ze zbrodniarzem. To zależy, ile szklanek dziecięcej krwi wypija dziennie.

2. Zmarnował mój pierwszy pocałunek. Wszyscy widzieli, jak uginają się pode mną nogi (słabe kolana zdarzają się w mojej rodzinie, na starość wszyscy będziemy chodzić z laskami, więc to nic wyjątkowego) i już nigdy nie uwierzą, że źle całuje. Zrobił ze mnie kłamczuchę. W ciągu dziesięciu sekund udowodnił wszystkim, że łgałam. Niniejszym nie będę już Tą Nową, tylko Tą Nową, Która Skłamała i Powiedziała, Że Jack Hunter Źle Całuje.

Pocałował mnie po raz pierwszy w życiu i zrujnował mi reputację, ale co najważniejsze, pocałował mnie, choć byłam przekonana, że nikt nigdy tego nie zrobi. I nie zrobił, aż do teraz. Przeżyłam siedemnaście lat, nie zaliczywszy nawet jednej próby pocałunku. Brzydkich dziewczyn się nie całuje, taka jest zasada. Bezimienny nawet nie próbował. Nadzieję na bycie pocałowaną pochowałam w głębokim na dziewięć milionów metrów grobie zawierającym mój szacunek do mężczyzn.

Stopy same mnie niosą do klasy pani Gregory. Wokół słyszę moje imię i czuję na sobie spojrzenia. Trzeba szybko zaplanować kolejny ruch. Bez względu na wszystko zmuszę go, żeby przeprosił Kaylę. Chcę jakimś cudem ocalić reputację. Ale trudno mi się na tym skupić, bo w głowie słyszę buczącą kakofonię tłukących się po niej echem dwóch słów.

Zostałam pocałowana.

Zostałam pocałowana!

Gwałtownie kręcę głową, żeby pozbyć się tego echa i niemal tracę jeden z kolczyków z biedronką, który wyrwał się na wolność. Zamykam uratowaną istotkę w dłoni i głaszczę uspokajająco po nakrapianej emalii. Spokojnie, Panie Biedronko. Niech Pan nie odlatuje. Wciąż Pana kocham. To się nigdy nie zmieni. Ten pocałunek nie miał znaczenia. To tylko ten debil Jack chciał zrobić ze mnie kłamczuchę.

Gdy Pan Biedronka się uspokaja, siadam na swoim miejscu i odpływam, a pani Gregory mędzi coś o równaniach macierzowych. Muszę przeanalizować ostatnie wydarzenia. Oczywiście poddane cenzurze. Całkowicie wypieram kwestię pocałunku. To po pierwsze. Nie muszę do tego wracać. Faceci to gnoje, a Jack Hunter jest największym gnojem ze wszystkich. Gdyby ktoś pytał, pierwszy raz całowałam się z Johnnym Deppem i/lub Tomem Hiddlestonem. Możliwe, że jednocześnie. Pamiętać: przed wypowiedzeniem tego na głos, przepuścić wizję przez Kalkulator Realistycznego Prawdopodobieństwa.

Co do reszty: widziałam pana Evansa i Jacka, jak rozmawiali. Wygląda na to, że najlepsze uczelnie chcą, żeby Jack u nich studiował. Może ma dobre oceny albo co? Nie zdziwiłabym się, gdyby był mądry. Idealnie wykorzystał nadarzającą się okazję, teraz, na korytarzu. Poza tym używa takich słów, że może być kujonem. Muszę przy tym wspomnieć, że ja też znam wydumane słowa, ale to dlatego, że jestem niemalże cudowna. On nie ma takiej wymówki. Mówili też o jakiejś „niej”. „Ona wyzdrowieje”. Co za ona? Czyżby w jakiś sposób powstrzymywała Jacka przed wyjazdem?

To tajemnica, na którą chwilowo nie mam czasu. Zapisuję informację w mózgu, żeby mieć ją pod ręką, na wypadek, gdybym w najbliższych dniach potrzebowała broni dużego kalibru, ale na razie jej nie zgłębiam. Muszę się skupić na okiełznaniu ego tego gościa, nie na analizie jego przyszłości. Chyba, że przyszłość kryje w sobie mnie duszącą go. Wtedy w porządku, powinnam się skoncentrować na upewnieniu się, że to wydarzenie zostanie utrwalone na uniwersalnej linii czasu.

A tak w ogóle, jakim cudem się dowiedział, jak się nazywa Bezimienny? Przecież nie pisały o nim gazety na Florydzie. Wszystko, co się stało, pozostało wiedzą prywatną, bolesną i intymną.

Skoro poznał dane Bezimiennego, czy zdoła się też wywiedzieć, co się między nami stało?

Szybko zapisuję na grzbiecie dłoni plan bitwy:

1. Oszacować zagrożenie.

2. Znaleźć słabe punkty.

3. Wykorzystać je.

4. Zwyciężyć.

– Isis? – rzuca pani Gregory. – Uważasz na lekcji?

– Siedemdziesiąt dwa – odpowiadam, a następnie zsuwam się z krzesła i wchodzę pod biurko.

– Słucham?

– Taki jest wynik – wołam spod blatu. – Siedemdziesiąt dwa.

Patrzy na mnie zszokowana, ale szybko gryzmoli coś na wolnym skrzydle tablicy, którego – jak sądzi – nie widzę. Cała klasa patrzy na mnie z zapartym tchem i zastanawia się, co się do cholery dzieje. W końcu nauczycielka się odwraca.

– Dobrze. Ale dlaczego siedzisz pod…?

Rozlega się dzwonek alarmowy, świdrujący, milknący i ożywający w krótkich interwałach. Pani Gregory każe wszystkim wejść pod ławki i zachować spokój. Jej owadzia twarz wprost emanuje spokojem. Alarm trwa przez cztery pełne napięcia minuty, w trakcie których ja zdrapuję z paznokci czarny lakier, a reszta debatuje, czy doszło do strzelaniny, a może to jakaś akcja narkotykowa. Pani Gregory wczołguje się pod ławkę obok mnie i marszczy brwi.

– Skąd wiedziałaś, że będzie alarm? Czy przypadkiem – ścisza głos i nachyla się – jesteś jakoś powiązana z podejrzanymi osobnikami? Możesz ze mną bez obaw porozmawiać. Przekonam policję, że nie miałaś nic złego na myśli. Mamy specjalne programy dla takich uczniów…

– Widziałam tego chłopaka z nożami, jak latał po dziedzińcu w samych majtkach, z plastikowym nożem.

Jest w szoku, czemu się nie dziwię. Dyrektor Evans ogłasza przez radiowęzeł, że jesteśmy bezpieczni. Po drodze na parking mijam jego gabinet, gdzie siedzi Nożownik, a trzech policjantów debatuje, co zrobić. Pokazuję mu dwa uniesione kciuki, a on robi palcami ruch nożyczek, a potem przesuwa sobie nimi po gardle, chyba w ramach miłego powitania. Ale to mnie nie rusza. Wciąż jestem oszołomiona.

Zostałam pocałowana.

Byłam pewna, że to akurat nigdy mi się nie przydarzy, a właśnie się przydarzyło.Rozdział 3

3 lata, 10 tygodni, 1 dzień

Szybko dowiedziałam się o East Summit High dwóch rzeczy:

1. Może i Avery jest najpopularniejsza, ale Kayla jest uważana za najładniejszą.

2. Każdy chłopak w szkole miał co najmniej pięć mokrych snów na jej temat.

Co oznacza, że Kayla nie musi walczyć o pozycję, płaszcząc się przed Avery, jak cała reszta. Po prostu pojawiła się, wyhodowała parę zabójczych cycków i olśniła wszystkich boską twarzą, a Avery przyjęła ją do grona swoich przyjaciółek na podstawie urody i braku charakteru. Mówię to z całą sympatią. Kayla rzeczywiście nie zadziwia silną osobowością. Ale nie jest głupia. Z tego wniosek, że albo lubi być popularna, albo lubi Avery. Założę się, że chodzi raczej o to pierwsze, bo kto wybrałby dobrowolne niewolnictwo zamiast uwielbienia tłumu rasistów i sprośnych wyznawców BDSM? Nikt.

Kayla zaprasza mnie do siebie na ciasteczka i współpracę przy ogarnięciu wielkiej pracy domowej z historii powszechnej, z którą niespecjalnie sobie radzi, co jest zrozumiałe, bo objęcie rozumem chwały Czyngis-chana może być trudne, jeśli rzeczony nie stoi człowiekowi nad głową i nie siecze mu gradem strzał po tyłku.

– Cześć, glutku! – ćwierkam do dwuletniego braciszka Kayli, który wtacza się do jej pokoju. W odpowiedzi beka.

– Widzę, że mówicie w tym samym języku! – śmieje się Kayla.

– Gdzie był ten cięty język, gdy Jack doprowadził cię do łez?

– Błagam cię! On mi się podoba! Nie będę mu docinać!

– Pamiętaj: najpierw jad, potem zad.

– Kto tak mówi?!

– Moja babcia. Jest szefową gangu motocyklistów w domu starców.

Przez kilka minut dobrze się bawię, ucząc brata Kayli puszczać bańki ze śliny. Kayla nadal jest trochę naburmuszona, że Jack mnie pocałował, tym razem naprawdę. Od godziny przekonuję ją, że to nic takiego, ale nadal nie wierzy.

– Wszyscy mówią, że wyglądałaś na zszokowaną. Tak pozytywnie. I co to jest, do cholery?! – Wskazuje na moją rękę. Trzymam w niej skórzany portfel.

– Ach, to? Nic takiego, wzięłam sobie.

– Wygląda jak rekwizyt z kiepskiego westernu.

Jej brat piszczy i ciągnie mnie za włosy. Wpisuję go na czarną listę znajomych.

– Ej, nie mów tak o moim portfelu! Masz skórzany portfel? Nie masz. A nawet, jakbyś miała, nie byłby taki fajny jak ten. Ten jest darmowy i satysfakcjonujący, przez co mam na myśli, że świsnęłam go mojemu wrogowi z tylnej kieszeni, kiedy mnie obmacywał.

– Ukradłaś portfel Jackowi Hunterowi?! – Oczy wyłażą Kayli z orbit. Macham jej portfelem przed nosem, a potem parskam.

– Myślisz, że poddałabym się bez walki? Zajrzymy?

Ciekawość walczy z lojalnością wobec ukochanego, ale jak wiadomo, ciekawość zabija różne gatunki kotów, łącznie z ludźmi. Siada koło mnie. Otwieram portfel i przez chwilę spodziewam się, że błyśnie z niego jakaś niecna łuna, jak w kreskówkach, ale wypada tylko kawałek waty i unosi się zapach sosny. W środku jest dowód Jacka. Na zdjęciu intensywnie wpatruje się w obiektyw.

– Jest taki cudowny – wzdycha Kayla. – Wygląda dobrze nawet na zdjęciu do dowodu.

– Co ani chybi oznacza, że jest kosmitą. Albo miał operację plastyczną. A najprawdopodobniej jedno i drugie.

– Spójrz na jego wiek!

Wpatruję się we wbitą do dowodu datę urodzenia i marszczę brwi. Dwudziestego marca 1990 roku. Nie ma mowy, żeby miał aż tyle lat.

– To nie jest data jego urodzin – upiera się Kayla. – Urodził się dziewiątego stycznia 1998 roku.

Łypię na nią długo i znacząco, a ona się rumieni. Lipny dowód – w porządku. Przecież musimy jakoś zdobywać alkohol i wchodzić do klubów. To właściwie standard. Przeglądam dalej. Pięć dolarów w banknotach, jakieś drobne, karta do biblioteki, bo przecież jest kujonem, paragon za kurczaka i mleko oraz centymetr. Zupełnie zwyczajne rzeczy jak na ucznia liceum, ale zadziwiająco nudne, zważywszy, że znajdują się w portfelu kolesia, który mówi jak klon Einsteina, a wygląda jak model z reklamy bielizny. Spodziewałam się masy prezerwatyw i chociaż jednej tabletki ecstasy.

Brat Kayli wrzeszczy mi nad uchem, że chce cukierka. Mówię mu, że trzeba podlać kwiatki w ogrodzie, więc toczy się do kuchni, rozsiewając wkoło balony ze śliny.

– Patrz! – Kayla wyciąga coś z portfela. To plik wizytówek. W każdym razie tak myślę, że to wizytówki. Nie ma na nich danych ani adresu, więc nie mogą to być wizytówki służbowe. Są całe czarne, a na dole jest jeden czerwony wers, imię i numer telefonu wypisane taką samą, niepokojąco smukłą czcionką:

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: