Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Łowcy ognia - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
15 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Łowcy ognia - ebook

Dziewiąty tom zmagań znakomitej komisarz Malin Fors!

Jest noc. Malin Fors stoi jak skamieniała. Nie wie, jak się tu znalazła… Przed nią na ziemi leżą zwęglone zwłoki kobiety. Wczesny wrześniowy poranek, las wciąż jest ciemny, z rejonu przemysłowego pod Linköpingiem unosi się chmura dymu i woń spalenizny – płonie fabryka farb. Poprzedniego dnia w kontenerze na śmieci znaleziono ciało dziewięcioletniego chłopca. Został zamordowany. Pochodził z rozbitej rodziny, wieczorami często wymykał się sam z domu. Choć początkowo nic na to nie wskazuje, Malin przeczuwa, że istnieje jakiś związek między tymi sprawami. Coś łączy tego chłopca i tę kobietę. Świat płonie i kto to wie, jak krzyżują się ścieżki ludzi? Jaką logiką kieruje się bezwzględny morderca…

"...wiarygodny obraz dzisiejszej Szwecji w rozsypce. Ale Kallentoft nie jest sztampowym pisarzem. Pragnie uchwycić emocje i to, co dotyczy życia zwykłych ludzi. [...] Z Łowców ognia wyłania się przerażająca poezja. Jest brutalna, ponieważ my tacy jesteśmy" - Dala-Demokraten

"Stwierdzam to samo, co dotąd: Mons Kallentoft jest w obecnie najciekawszym szwedzkim autorem kryminałów […]. W swoich opowieściach przemawia niepowtarzalnym głosem, i na tym polega jego talent. [...] Jeśli masz ochotę w ciemne jesienne wieczory poczytać naprawdę wciągającą książkę, wystarczy, że zagłębisz się w świat Kallentofta" - „Östran”

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8062-791-8
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Prolog

ANNAPURNA, NEPAL, 1990

Jeśli któremuś z nich ześlizgnie się stopa, obaj spadną tysiąc metrów w dół.

Najpierw swobodny lot, potem uderzenie o lód i kamienie, prastare kliny przebiją kaski i czaszki, a oni stoczą się w dół urwiska i znikną w szczelinie głębokiej jak otchłań, gdzie będą leżeć zapomniani przez miliony lat, dopóki istoty z jakiejś obcej cywilizacji nie znajdą ich ciał, a wtedy będą się zastanawiać, jaki los ich spotkał.

Dwaj wspinacze są ze sobą związani nylonową liną.

Jeśli spadnie jeden, spadną obaj.

Haki, które wbili w lód, są z tytanu, wytrzymają.

Na wysokości siedmiu tysięcy sześciuset metrów świat jest biały. Sklepienie nieba wygina się w bezkresny, niebieski lód z anielskich skrzydeł.

Jeszcze trzy metry. Cztery.

Siedem tysięcy sześćset metrów nad poziomem morza każdy krok jest jak tysiąc kroków.

Mięśnie krzyczą, obraz przed oczami staje się niewyraźny, zamazany. Ciało chce w dół, płuca też, każde naczynie krwionośne się gotuje, ale oni prą w górę. Czerwona kurtka, niebieskie spodnie, materiał trzepoczący na wietrze, tytanowe haki połyskujące w świetle słońca, które jeszcze nigdy nie było tak blisko.

Szerpa pięć metrów wyżej napomina ich wzrokiem: mamy niewiele godzin, teraz nie ma miejsca na wahanie.

Jeśli było się tu, na górze, człowiek wie, że świat nie ma dachu, myśli jeden z dwóch wspinaczy. Że wolność jest możliwością. Że ciało może zaczerpnąć tę niewielką ilość tlenu i przemienić go w wolę, dążenie silniejsze niż sam oddech.

Wszystko jest rozległe.

Otwarte.

W porównaniu z tym śmierć wydaje się mała.

Człowiek widzi dalej niż ściany domów, ulice, ciasne mieszkanie w Berga, na ramionach dłonie, które ciągną cię w dół.

Obaj myślą, nie wiedząc o tym: jesteśmy teraz daleko, daleko od Linköpingu.

I nigdy nie wrócimy.

Chyba że triumfalnie.

Inaczej wolimy spaść. Upadając, pociągniemy za sobą niebo, cały świat.

Ale pniemy się w górę.

Nie będziemy tymi, którzy śpią, póki słońce nie zgaśnie.DOHA, KATAR, SIERPIEŃ 2015

Zupełnie jakby ktoś przytykał palnik gazowy do pleców. Ból jest jak najgorętsze wnętrze gazowego płomienia. Nie pomarańczowy czy czerwony, lecz bezlitośnie błękitny jak lód lodowców w domu.

Ale Yash Pandey nauczył się ignorować ból, bo tu upał panuje nieustannie. Gorąco pleców stapia się w jedno ze skwarem powietrza, a on daje radę podnosić belki, trzpienie, wszystko, czego trzeba, by stadion podźwignął się z pustyni jako znak władzy gazu i pieniędzy.

Jego nagie plecy spoczywają na wilgotnym płótnie.

W sali sypialnej, którą Yash dzieli z dwoma setkami innych mężczyzn, pot spływa z ciał na podłogę i zamienia się w parę. Czuć dym płonącego gazu. Za dnia na horyzoncie w kolorze ochry widać czarne pióropusze dymu. Mówią, że to ISIS podpala złoża.

Robotnicy leżący na twardych pryczach przybyli tu z wielu krajów. Z Nepalu, tak jak on, inni z Filipin, Indonezji, Bangladeszu, Pakistanu i Birmy. Trzymają się głównie w gronie rodaków, połączeni wspomnieniami podobnych kolorów i dźwięków. Zjednoczeni taką samą tęsknotą.

Yash przewraca się na pryczy. Chciałoby się upić i zasnąć, uciec przed bólem, ale tutaj nie ma alkoholu. Nie ma raksi, która pieści gardło i żołądek. W ogóle żadnego alkoholu. Sen nie chce nadejść, choć Yash jest nieskończenie zmęczony, i nawet noc jest tutaj upalna, ale litościwie ciemna w odróżnieniu od nieznośnego światła dnia.

Nie zostawił nikogo. Nikt nie tęskni za nim w domu i w pewnym sensie to go czyni wolnym. Mnie nie dorwą.

Wokół niego mężczyźni chrapią. Pojękują. Rozmawiają o ludziach, których kochają. Szepczą. Ktoś wyjął komórkę, ogląda zdjęcia i w mroku jej mruganie jest jak migotanie snu.

Migotanie koszmaru.

Jestem mięsem budowlanym, myśli. Pewien Pakistańczyk ukuł to określenie, kiedy jego przyjaciel spadł z rusztowania i roztrzaskał się o betonową płytę pięćdziesiąt metrów niżej. Zemdlał z upału. Upadek z wysoka, siła uderzenia o beton wywróciły na drugą stronę jego skórę i zmieniły go w stertę mięsa.

Mięso budowlane.

Wywieźli go na taczce. Pakistańczyk opowiadał o tym bez smutku czy sentymentalizmu, po prostu jak o fakcie.

Ale może teraz coś się zmieni.

Krewcy Filipińczycy mówią, że powinniśmy się zorganizować.

Alberto jest najbardziej uparty.

Alberto, mój filipiński przyjaciel.

Chce, żebyśmy zażądali podwyżki płac, żeby było tak, jak nam obiecali, i żeby wypłacali je w terminie. Żebyśmy pracowali dziesięć godzin dziennie przez sześć dni w tygodniu, tak jak mówią nasze kontrakty, a nie czternaście godzin przez sześć czy siedem dni w tygodniu.

Będą się domagać wolności. Alberto wie, jak się takie rzeczy organizuje. Poradzą sobie z tym. Ale Alberto się boi. Dał mi adres e-mailowy jednej ze swoich sióstr, na wypadek gdyby coś mu się stało.

Dla mnie to było proste, myśli Yash i próbuje zapomnieć o gorącu na plecach. Chciałem zgromadzić kapitał, żeby móc otworzyć mały sklepik z najbardziej podstawowymi towarami. Sprzedawać dużo z niewielkim zyskiem. Więc pojechałem do Katmandu, podpisałem się u faceta, który rekrutował, firma jakichś Szwedów, wziąłem pożyczkę na bilet lotniczy i pokrycie kosztów wszystkich „papierów”. Wsiadłem do samolotu linii Emirates. W tylnej części było pełno takich jak my i żaden z nas jeszcze nigdy nie latał, piliśmy, dopóki nie przestali nam podawać, a niektórzy rzygali w kieszenie na gazety na oparciach siedzeń.

A potem wylądowaliśmy.

Świat kurczy się w czterdziestopięciostopniowym upale. Ciało ugina się pod własnym ciężarem. Godzina po godzinie myślisz, że zaraz umrzesz, że nie dasz już rady, ale dajesz radę, myśli Yash. Dajesz radę, bo musisz spłacić długi, bo w marzeniach widzisz półki pełne towarów, albo dlatego, że się boisz – tak jak pozostali tutaj – bo w przeciwnym razie ktoś dorwie twoją rodzinę. Dajesz radę, chociaż dług rośnie znacznie szybciej, niż ty zarabiasz pieniądze. Mimo kłamstw, oszustw, niewolnictwa. Dajesz radę, myśli Yash, bo nie masz wyboru.

Ale teraz będzie bunt.

Trzymam się trochę z boku. Tak jest najlepiej.

Jako gastarbeiter w Katarze jestem niewolnikiem. Nie mogę zmienić pracodawcy, jestem związany z tym, który figuruje jako sponsor na mojej wizie. Nie wolno mi opuścić kraju bez jego zgody. Pisały o tym wszystkie gazety na świecie, ale tak naprawdę nikt się tym nie przejmuje.

Filipińczycy uwielbiają piłkę nożną.

Gadają o tym, jak będą oglądać mecze w telewizji, jak Zlatan i Messi – tak się nazywają? – będą grać na wybudowanym przez nich stadionie.

Plecy.

Ukłucie bólu.

Yash czytał, że piłkarze boją się tutejszego upału. Zastanawiają się, czy dadzą radę biegać dziewięćdziesiąt minut w tym skwarze. Są jak małe dziewczynki.

Może jednak powinien był ruszyć z pozostałymi na Północ, pytali go, czy chce, ale mróz jest jeszcze gorszy niż upał.

Światło na sali się zapala.

Yash zaciska powieki. Słyszy krzyki po tagalsku, pendżabsku, w innych językach.

Siada na pryczy i widzi, jak setki innych mężczyzn o opalonych lub ciemnoskórych ciałach robią to samo, i w spojrzeniach wszystkich widać pytanie.

Co to? Co teraz będzie?

Pięciu mężczyzn ubranych w czerń. Z czarnymi chustami na twarzach i z kałasznikowami w rękach.

W tłumie zaspanych, zmęczonych mężczyzn rozchodzi się szmer. Potrzebują każdej minuty snu.

Coście za jedni? Czego od nas chcecie?

Kilku wstaje.

Siadać, wrzeszczą mężczyźni. Nie ruszać się, krzyczą. We wszystkich językach. Niech nikt nie filmuje, krzyczą.

– Kiedy usłyszycie wasze nazwisko, wstańcie! – woła ten, który musi być ich przywódcą.

Pierwszym wywołanym jest Pakistańczyk, którego Alberto uczynił swoim sojusznikiem.

Piątym i ostatnim jest Alberto.

– Podejdźcie tu.

– Możemy włożyć koszule? – odkrzykuje Alberto i w wyobraźni Yash widzi go klęczącego, ze spawarką w ręce, łączącego ze sobą dwa metalowe pręty.

– Nie.

Pięć osób idzie przez salę i Yash widzi, jak wszyscy pozostali wpatrują się w podłogę. Ze strachu albo ze wstydu. Yash tego nie wie, ale wie, że jego przyjaciel Alberto i pozostali poruszają się w zupełnie niewłaściwym kierunku.

Czy to ISIS się zjawiło? Nie, nie chodzi o Allaha, tylko o pieniądze.

Pracują dla Chińczyków?

Ubrani na czarno wyprowadzają pięciu mężczyzn z sali, jeden popycha Alberta lufą kałasznikowa, ten się potyka, ale odzyskuje równowagę, a potem wszyscy nikną w mroku nocy.

Światło gaśnie.

– CISZA I SPAĆ.

Drzwi zamykają się cicho, jak oddech.

Yash kładzie się ostrożnie, ból pleców promieniuje tysiącem barw.

Już nigdy więcej nie zobaczę Alberta, wiem o tym, myśli. Żadnego z nich już nigdy więcej nie zobaczę. Wywiozą ich na pustynię, może każą im wykopać własne groby, a może zastrzelą ich jak psy. Znikną głęboko w wiecznym morzu piachu i kamieni i jakiś przyszły zbawiciel nigdy ich nie odnajdzie.

A ja nic nie mogę na to poradzić. A jednak muszę coś zrobić.

Musi być coś, co mogę zrobić.1

PONIEDZIAŁEK, TRZYNASTY WRZEŚNIA

Malin Fors czuje dotyk ciała Daniela. Zsuwa kołdrę, nie chce, żeby zrobiło jej się za gorąco, pragnie leżeć tuż przy nim, kiedy będzie zasypiać.

Spogląda w okno dachowe. Niebo jest jeszcze ciemne, jego zwartą czerń przełamują zaledwie nieliczne mrugające gwiazdy. Kiedyś, gdy była mała, widziała kometę, teraz przypomina sobie jej ognisty ogon i zastanawia się dlaczego.

Daniel śpi.

Malin dotyka blizn na jego piersi. Pamiątek ze schronu w Tjällmo. Myśli o mordercy, który go tam uwięził niecały rok temu. Torturował go. Z początku lekarze sądzili, że Daniel nie przeżyje. Ale walczył, a Malin czuwała u jego boku, trzymała go za rękę, słuchała, jak bredził w oparach morfiny, mówił, że ją kocha, choć nie rozumiał, że tam była, a ona szeptała mu do ucha:

– Ja też cię kocham.

Po dwóch miesiącach został wypisany ze szpitala. Przez kolejne dwa nie chodził do pracy w redakcji „Östgöta Correspondenten”, był na zwolnieniu.

Potem zaczęło im się śpieszyć.

Malin zadzwoniła do człowieka, który miał do wynajęcia czteropokojowe mieszkanie z tarasem na ostatnim piętrze budynku, i usłyszała, że oczywiście, mogą je wynająć, chętnie zatrzyma ją jako lokatora. Czytał o niej w gazecie, uważał, że to dobrze, że w mieście jest ktoś taki jak ona, kto nie ugina się przed złem.

Kuchenka z lśniącego metalu. Białe kafelki w łazience, masywny parkiet i taras, na którym świeci słońce, kiedy chmury raczą się trzymać z daleka.

I dachowe okno w sypialni.

Gwiazdy jak anioły.

Pragnienie najczęściej jest szeptem, czasem rykiem i wtedy Malin delikatnie kocha się z Danielem, pozwala mu powoli dojść i delektować się nią bez pośpiechu; i tak właśnie to teraz robią, kochają się, zamiast rżnąć, i nie ma wrażenia, że coś zostało utracone, bo teraz są dla siebie bardziej ludźmi niż zwierzętami.

Oddycha obok niego. Przesuwa palcami po bliznach, po czerwonym pustynnym krajobrazie, jaki tworzą.

Lubi mieć go obok siebie, chce, żeby był blisko. Po tym, co się stało, nie daje rady, kiedy Daniel się nie odzywa. Czasem wie, gdzie jest, co robi, rozumie, że jest bezpieczny, ale to nie pomaga, musi do niego zadzwonić i usłyszeć jego głos.

Noc obraca się wokół własnej osi.

Malin nie może zasnąć i wie dlaczego. To inny niepokój niż ten o Daniela. Niepokój o córkę. Tove jest w Katmandu i próbuje zrobić coś dobrego. Po powrocie z Konga przez trzy miesiące była w Linköpingu, a potem znów wyjechała. Mieszkała tutaj, w nowym mieszkaniu, i ani razu nie nazwała tego mieszkania ani Linköpingu domem.

Malin chciała ją prosić, żeby została, żeby poszła na studia. Cokolwiek. Ale nic nie powiedziała, zawiozła tylko Tove na lotnisko, uściskała ją przy odprawie i życzyła powodzenia.

Patrzyła na plecy córki, patrzyła, jak znowu znika. Pomyślała, że Katmandu jest lepsze niż Kongo, a w domu w Linköpingu, przy lśniącej kuchence, czekał Daniel.

Tove była w Katmandu podczas trzęsienia ziemi. Ale dom dziecka, w którym pracuje, przetrwał katastrofę. Nie chciała wrócić, powiedziała tylko: „Teraz jestem tu bardziej potrzebna niż dotąd. Musisz sobie poradzić z niepokojem, mamo”.

Ziemia drży. Wali się świat. A ja mam sobie radzić z moim niepokojem?

Niby jak?

Malin ma ochotę wstać, pójść do białej kuchni i zrobić sobie kawę w ekspresie Nespresso. Ale jest późno i musi spać. Do tej pory wrzesień mijał spokojnie, ale w każdej chwili coś się może wydarzyć.

Układa się na boku. Czuje ramię Daniela na plecach.

Tak jest źle.

Odwraca się twarzą do niego, oddycha mu w ucho i Daniel się budzi. Wygląda na zmęczonego, ale mimo to się uśmiecha, przyciąga ją do siebie.

– Jestem tu, Malin – szepcze.

Po chwili leży na plecach, czuje jego oddech i wpatruje się w niebo, w gwiazdy, ognisty ogon.

Tove słyszy za oknem hałasy Katmandu, oczami wyobraźni widzi mruganie neonów, sterty gruzu tam, gdzie wcześniej wznosiły się domy.

Mały pokój na drugim piętrze domu dziecka jest samotną umieralnią, w której naprawdę chore dzieci mogą mieć spokój.

Czasem ktoś wychodzi stąd żywy, ale odkąd Tove tu jest, zdarzyło się to zaledwie parę razy. Najczęściej dzieci umierają z niedożywienia albo wskutek choroby, która nieodwracalnie wgryzła się w ciała niemające szans osiągnąć pełni sił. Umierają, chociaż się nie poddają, jakby śmierć od samego początku była potężniejszą siłą niż życie i jakby życie było właściwie tylko żartem śmierci. Jeśli przed trzęsieniem ziemi panowała tu bieda, to teraz sytuacja jest rozpaczliwa.

Głaszcze Tsingtsena po czole.

Ciało trzyletniego chłopczyka wyniszcza zakażenie. Wirus, z którym dziecko z Zachodu by sobie poradziło. Przed chwilą zmieniła mu kroplówkę i chłopiec patrzy na nią brązowymi oczami. W jego spojrzeniu nie ma błagania, tylko świadomość, że jest sam, choć ona jest przy nim. I patrzenie na ten ból jest nie do zniesienia, ale Tove nie odwraca wzroku, bo po to tutaj przybyła, żeby przemóc taką samotność i cierpienie.

To dlatego siedzi zmęczona i zziębnięta w pokoju o kamiennych ścianach, w którym umiera mały chłopiec.

Tsingtsen trafił tu przed nią.

Rok temu, dwa lata? Tove tego nie wie.

Ktoś go zostawił pod drzwiami domu dziecka. Czasem się zdarza, że rankiem znajdują pod drzwiami dzieci, ciche, uspokojone raksi.

Bezimienne.

Zakonnice dały mu na imię Tsingtsen.

Nauczył się słowa „mama”.

Wołał je głośno, gdy biegł przez małe, otoczone murem podwórze domu dziecka albo przed zaśnięciem. Nazywał ją mamą. Lubiła nosić go po podwórku i przez salę sypialną, bawić się z nim – trochę za często – i w końcu kierowniczka powiedziała jej, żeby go nie faworyzowała, bo to się nigdy dobrze nie kończy i inne dzieci to zauważają.

Tsingtsen był niedożywiony i chory już wtedy, gdy Tove przybyła do domu dziecka; złapał pierwszą chorobę, potem drugą. A teraz, przy trzeciej, Tove siedzi tu z nim w pokoju śmierci.

– On cię teraz potrzebuje – powiedziała kierowniczka. Zakonnica o białej, bezkształtnej twarzy.

I Tove bierze go za rękę, która zdaje się nic nie ważyć. Rozgląda się po pokoju, słyszy klakson samochodu.

Chłopczyk jeszcze oddycha. Wciąż jest nadzieja.

Tove chce w to wierzyć.

Mają tu sto pięćdziesięcioro dzieci. Rodzice większości żyją. Ich matki i ojcowie pracują na Bliskim Wschodzie. Albo w Singapurze. Albo w wielkich miastach Indii. Ojcowie na budowach, matki jako służące albo prostytutki. Wyjeżdżają, żeby zapewnić dzieciom lepsze życie, i zostawiają je u dziadków, którzy nie dają rady się nimi zajmować więc podrzucają je pod drzwi domu dziecka.

Często sami rodzice zostawiają dzieci. Bo nie mogą ich utrzymać. Albo opuszczają je dla własnych marzeń i nie mogę im mieć tego za złe, myśli Tove. Bo tutaj nie ma niczego.

Tylko bezrobocie, bieda i korupcja.

Kraj, który się rozpadł.

Bywa też tak, że ojciec zginął na budowie, a matkę pobiła na śmierć pracodawczyni w Hongkongu, bo musiała kogoś pobić, kiedy zdradził ją mąż. Inni rodzice po prostu zniknęli.

Do biednego śmierć może przyjść na wiele sposobów.

Tove pragnie myśleć o czymś innym. O mamie. O Danielu. W zeszłym tygodniu rozmawiała z nimi na Skypie i wygląda na to, że jest już dobrze. Mama pogodziła się z tym, że Tove tutaj jest, nawet nie pyta, kiedy zamierza wrócić do domu.

Gdziekolwiek to jest.

Zaczyna padać. Ciężkie, zimne krople uderzają o cienki blaszany dach, spadają na dolinę Katmandu.

Tsingtsen zamknął oczy. Ale oddycha.

Tove puszcza jego rękę, pozwala powiekom opaść i czuje zmęczenie w całym ciele.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: