Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Magiczne wrota - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Marzec 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Magiczne wrota - ebook

Magiczne Wrota zabiorą was w świat fantasy, gdzie magia i smoki istnieją i rządzą światem. Będziecie też podążać gwiezdnymi drogami ku dlalekiej przyszłości i nie odkrytym planetom. By w końcu wylądować na Ziemi i poznać jej tajemnice z przeszłości, gdzie demony i obcy z innych wymiarów chcą zawładnać naszą planetą.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8126-776-2
Rozmiar pliku: 825 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Żywiciel

Jeremy popatrzył w lustro.

— Boże, co oni ze mną zrobili? — wyszeptał, gdy ujrzał swoje odbicie.

Niewiele pamiętał z tego, co się wydarzyło nim trafił do szpitala ani też w samym szpitalu.

Dotykał twarzy nie dowierzając. Malował się na niej strach. Jego oczy były nienaturalnie zapadnięte do wewnątrz, a czaszka dziwnie wydłużona. Nie to jednak przerażało go najbardziej, bowiem przez ułamek sekundy dostrzegł niewielki ruch pod skórą prawego policzka. Nie widział dokładnie, gdyż światło było zgaszone. W pokoju panował półmrok, nikłą poświatę dawała jedynie uliczna latarnia. Dotknął swej twarzy dłonią i oderwał ją nagle przerażony. Pod palcami poczuł ruch. To uczucie przywołało niemal żywe wspomnienia z taką łatwością, jakby ktoś odblokował mu w umyśle zapadkę. Raz jeszcze powoli podniósł rękę do policzka, gdy nagle rozległo się pukanie do drzwi.

Jeremy oderwał się od lustra wpatrując w drzwi. Natarczywe pukanie przeszło w łomotanie.

— Jery, Jeremy wpuść nas. Wiemy, że jesteś w środku — rozległo się wołanie zza drzwi.

— Nikt nie zrobi ci krzywdy, chcemy tylko zobaczyć czy nic ci nie jest, czy jesteś zdrowy — mężczyzna za drzwiami mówił spokojnym tonem.

— To oni, to oni! — powiedział do siebie Jery.

— Przyszli dokończyć swoje dzieło, co robić? — zaczął panikować.

— Jery! — głos stał się bardziej ostry.

— Otwieraj do jasnej cholery albo wyważymy drzwi! — usłyszał szarpnięcie za klamkę.

Nie potrzebował już więcej ani chwili do namysłu, szybkim krokiem przeszedł przez pokój do okna. Otworzył je i bez chwili zawahania wyskoczył. W tym momencie drzwi zostały wyważone, do mieszkania wpadło czterech uzbrojonych mężczyzn. Jeden z nich wychylił się przez okno w chwili, gdy Jeremy podnosił się ze sterty śmieci. Poderwał się do biegu, gdy padły strzały. Dwie kule utkwiły mu w plecach rzucając go na kolana. Pomimo strasznego bólu, zdołał się podnieść i poderwał do biegu. Tamci ruszyli w pogoń. Słyszał stukot butów biegnących za nim. Skręcił w ciemną uliczkę. Przewaga kilkunastu sekund dawała mu nadzieję na ucieczkę. Po kilkudziesięciu metrach zatrzymał się i gdy upewnił się, że zgubił pogoń, zatrzymał się by złapać oddech. Rany już go nie bolały, tylko piekły. W brudnym oknie starej fabryki ujrzał swoje odbicie. Jego twarz wrzała. Skóra na całej głowie poczerwieniała i spęczniała. Ruchy były bardzo szybkie. Odwrócił się i oparł plecami o ścianę.

Oddychał spokojnie. Sięgnął pamięcią wstecz.

* * *

Jeremy wyszedł z gabinetu bardzo przygnębiony. Szedł przed siebie patrząc niewidzącym wzrokiem. Gdy zatrzymał się przed domem, w uszach wciąż brzmiały mu słowa doktora Perkinsa: ·- Ma pan raka mózgu, panie Steward. Przykro mi, ale zostało panu niewiele ponad dwa miesiące życia…

— Co za kutas, ani przez chwilę nie było mu przykro, mogę się założyć. A z jaką łatwością mówił o tym, ile mi zostało jeszcze życia, co za gnój. Gówno go to obchodziło, że nie długo zdechnę — wykrzykiwał w myślach kolejne przekleństwa.

* * *

Czyjś cień przemknął za rogiem fabryki. Jeremy przestraszył się, gorączkowo zaczął szukać wejścia do budynku. Nagle usłyszał biegnących w jego kierunku ludzi. W pośpiechu macał goły mur szukając wejścia. W końcu natrafił na zimną płytę. Szybko obrócił głowę i zamarł. Byli już na początku uliczki. Oddali kilka niecelnych strzałów, na szczęście odległość była zbyt duża. Nacisnął klamkę i z całej siły pchnął. Drzwi ustąpiły i wpadł do środka. Po ciemku drżącymi rękami zatrzasnął drzwi na zasuwę. Ścigający byli za drzwiami. Jeremy kucnął i pochylił się do ziemi, wstrzymując oddech.

— Hej! Co ty tu robisz?! — usłyszał zachrypły głos dochodzący z ciemności.

Nie zdołał odpowiedzieć, gdy zza drzwi padła seria strzałów. Kule przebiły je i trafiły ukrytego w ciemności mężczyznę, zabijając na miejscu.

Następny strzał rozwalił zamek, drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Wysoki typ w czarnym garniturze z wycelowaną spluwą spojrzał na skulonego ze strachu Jerego. Gdy już miał oddać śmiertelny strzał zawyły syreny policyjne, odwracając jego uwagę. Przed budynkiem zatrzymał się gwałtownie radiowóz.

— Ręce do góry policja! — wrzasnął policjant wyskakując z samochodu. Napastnicy zareagowali natychmiast, bezpardonowo otwierając ogień.

Pierwszy padł z roztrzaskaną głową policjant ukrywający się za radiowozem. Drugi dostał sześć kul, które strzaskały mu klatkę piersiową. Gdy strzały ucichły spojrzeli na miejsce, gdzie przed chwilą leżał Jeremy, ale już go tam nie było.

Ten z blizną zajrzał do środka, zrobił parę kroków i natknął się na trupa włóczęgi. Przeładował broń i zrobił kolejny krok w ciemność. Wtem zawyły syreny kolejnych wozów policyjnych zbliżających do miejsca strzelaniny. Szybko oceniwszy sytuację, zaklął pod nosem i wycofał się z budynku nim dojechała policja.

Siedzący za starą maszyną Jeremy powstrzymywał oddech do momentu, aż tamten odszedł. Szybko poderwał się na nogi, on też nie chciał, aby policja go tu złapała. Potykając się w ciemności odnalazł wybite okno z tyłu budynku, przez które wyskoczył na zewnątrz. Był w kolejnej ciemnej uliczce, ale mieszkanie w tej wyludnionej dzielnicy przyzwyczaiło go do poruszania się w podobnych miejscach. Wciąż obawiając się pościgu przemknął pod murem do najbliższej przecznicy. Przebiegł przez ulice wchodząc do najbliższego fast-fooda. Dopiero tutaj mógł złapać oddech.

Znowu powróciły wspomnienia.

* * *

Dwa dni po tym, gdy dowiedział się o swojej chorobie, zadzwonił do niego nieznajomy mężczyzna, podając się za oficera Pentagonu. Zaproponował mu spotkanie w interesach. Na początku przyjął to jak głupi żart i rozłączył się, ale gdy ten zadzwonił jeszcze raz i zaproponował mu trzysta dolców za samo spotkanie, postanowił przyjść. Cały czas zastanawiał się, co może od niego chcieć taka szycha, przecież był nikim.

Spotkali się w południe w miejskim parku. Dwaj biali mężczyźni ubrani na sportowo siedząc na ławce nie wzbudzali podejrzeń. Wyglądali jakby odpoczywali po joggingu. Nathan Bradley miał metr osiemdziesiąt wzrostu i jak na czterdziestoletniego mężczyznę dość bujną czuprynę.

Śniada cera wskazywała na to, iż unika słońca.

Od razu przeszedł do rzeczy. Znał historię jego choroby i wiedział, co go niebawem czeka. Zaproponował mu milion dolarów w zamian za zgodę na przeprowadzenia na nim pewnego eksperymentu. Jeremy wahał się nim odpowiedział. Nathan zapewniał go, iż na pewno przeżyje i będzie mógł cieszyć się swoja zapłatą. Propozycja była bardzo kusząca, przed śmiercią chciał zaszaleć. W pewnym stopniu oferta ta sprawiła, iż odzyskał wolę życia.

— A gdybym tak spróbował się leczyć? Z taką kasą mógłbym jeszcze chwilę pożyć — powiedział w myślach.

— Zgoda — odparł po dłuższej chwili namysłu, co wywołało uśmiech na twarzy Bradleya.

Uścisnęli sobie ręce, po czym Bradley wstał i oddalił się lekko truchtając. Jeremy został jeszcze chwilę udając, że zawiązuje but i odszedł w swoją stronę.

Następnego dnia znajdował się już w tajnym laboratorium Pentagonu, a byłej kwaterze FBI. Badania trwały dwa tygodnie, podczas których podawano mu różne preparaty i wciąż pobierano krew do badania. Nigdzie nie było luster, nawet w łazience, nie mógł zatem przyjrzeć się sobie. Irytowało go to, bowiem wciąż czuł, że coś się w nim zmienia. O niczym go nie informowali i to niepokoiło go jeszcze bardziej. Zespół lekarzy-naukowców wciąż go badał i wymieniał między sobą opinie.

Nie zauważył żadnego strażnika. System zabezpieczeń wystarczał za wszystkich strażników. Wszczepiono mu chip dla lepszej jego kontroli. Gdy tylko zbliżał się do drzwi lub konsolety, na której wpisywano kod dostępu, natychmiast zamykała się nad klawiaturą pancerna szyba. Lekarze wychodzili czasem na zewnątrz podając hasło do mikrofonu, komputer analizował barwę ich głosu, po czym prześwietlał rogówkę i otwierał drzwi. By nie wypuścić obiektu badań, nad progiem pojawiał się szybkostrzelny dwulufowy karabin automatyczny. Nie pozostało mu nic innego jak czekać na koniec badań, co zdawało się nie nastąpić szybko. Jednak na swoją korzyść pomylił się w tej ocenie, co mile go zaskoczyło. Na początku czwartego tygodnia badań przyszedł generał Bradley, tym razem w mundurze, robiąc na nim duże wrażenia.

— Witaj Jery — zagadnął ściskając jego rękę i uśmiechając się.

— Eksperyment udał się połowicznie, ale i tak jesteśmy zadowoleni — zaczął. — Oto twoje pieniądze — wręczył mu pokaźną walizkę.

— Dosyć ciężka — zauważył szeroko się uśmiechając Jeremy.

— No jasne, milion dolców musi ważyć — zaśmiał się generał obejmując go ramieniem i

powiedział po cichu na ucho: Będziemy cię jeszcze potrzebować za jakiś czas, takie rutynowe badania — zapewniał poklepując go po ramieniu.

— Nie wiem, czy zdążycie nim będę trupem — powątpiewał Jery śmiejąc się szyderczo.

— Och, nie martw się zdążymy, twój lekarz przesadził, pożyjesz jeszcze z rok, a jeśli się

uda nasz eksperyment, będziesz pierwszym.

— Pierwszym, naprawdę? — aż go zatkało.

— Ekhem, Jery, synu nie rób sobie zbytniej nadziei, ale może się uda.

— Naprawdę całkiem wyleczony? — wciąż nie mógł uwierzyć.

— Mówię, nie licz na zbyt wiele, idź do domu, najedz się porządnie, koniec diety —

powiedział życzliwie odprowadzając go do pokoju, by spakował rzeczy. — Napij się, zabaw, a my odezwiemy się niebawem — poradził żegnając go w drzwiach.

— Ok. Stały nadzór, informować mnie o każdym jego ruchu i nagłych zmianach jego ciała. Nie wiem, dlaczego jeszcze się nie uaktywniły komórki obcego — powiedział do mikrofonu w kalpie marynarki i zaklął na głos.

Na zewnątrz już czekali agenci, nasunęli mu szybko czarny worek na głowę i wzięli pod ramiona.

— Względy bezpieczeństwa — odezwał się jeden z nich, gdy usadzili go na tylnym siedzeniu auta.

Ruszyli z piskiem opon, płócienny worek skutecznie zasłaniał mu widok, oddychać jednak mógł swobodnie. W głowie wciąż kotłowały mu się myśli — Czy rzeczywiście będę zdrowy?

Nim się spostrzegł był już pod domem. Stara fabryczna dzielnica skutecznie odstraszała większość ludzi. On jednak czuł się tu dobrze, potrzebował spokoju, szczególnie teraz. Było późno, dziś już na pewno nie pójdzie do pracy.

— Zaraz zaraz, na pewno Bob już mnie wywalił. Żadna strata, mam już dość czyszczenia tych wagonów po nocach. Teraz jestem bogaty — rozprawiał w myślach.

— A właśnie, chłopaki dajcie mi jakiś worek, przepakuję kasę, bo z tą walizką nie dojdę do najbliższej bramy — szybko oprzytomniał.

— Ok. Charles, daj mu worek z bagażnika — odezwał się agent siedzący obok kierowcy.

Po piętnastu minutach Jeremy opuścił rządowy samochód znikając w bramie swojego domu. Zaryglował drzwi i okropnie znużony padł na łóżko, momentalnie zasypiając. Sen nie przyniósł ukojenia, lecz koszmary.

Mocne światło lamp na sali operacyjnej skutecznie go oślepiało. Widział jedynie cienie pochylających się nad nim lekarzy, którzy grzebali w jego wnętrznościach. Nie czuł fizycznego bólu, ale czuł strach, że robią mu coś okropnego. Kilka razy budził się zlany potem, z pulsującą od bólu głową. Na wpółprzytomny szedł do łazienki by zażyć tabletki, łyk wody i znowu zapadał w głęboki sen. Koszmary ciągnęły się w nieskończoność, aż w końcu odeszły i obudził się. Nie wiedział jak długo spał, na zewnątrz nadal była noc.

Podszedł do lustra…

* * *

— Proszę pana?! — ktoś szarpał go za ramię.

— Chyba pan przysnął — odezwał się miękki kobiecy głos, gdy uniósł głowę.

— Już panu wystygło, może to panu odgrzeje? — zapytała uprzejmym głosem kelnerka.

— Nie, nie, nie trzeba — odparł wracając do rzeczywistości i uśmiechnął się do odchodzącej kobiety.

Teraz pamiętał już wszystko, lecz wspomnienia nie odpowiedziały mu na pytanie co się z nim dzieje. Wiedział jedynie, że jest ofiarą eksperymentu i może nie wykorzystać tej kasy. Coś w nim żyło i właśnie dało znać o sobie. Poczuł szybki ruch pod prawym okiem.

— Co z pościgiem? — ta myśl przeleciała mu przez umysł niczym błyskawica. Powrócił strach. Rozejrzał się dookoła. Siedział daleko od okien, nie widział co się dzieje na ulicy. — To, że tu nie trafili graniczy z cudem — powiedział do siebie.

Zjadł szybko zimnego hamburgera popijając chłodną herbatą i sięgnął po drobne. Odliczył trzy dolary z napiwkiem i położył na stole. Wychodząc nerwowo nabrał powietrza. Od razu uderzył go hałas i zapach ruchu ulicznego. Obejrzał się tylko raz i od razu ich dostrzegł. Czaili się za rogiem budynku. Poderwał się do biegu. Pogoń ruszyła.

Wiedział, że długo nie da rady uciekać, skierował się do metra, chciał być między ludźmi.

— Tam mnie nie wypatrzą — powiedział do siebie zbiegając po schodach.

— O kurwa! — zaklął, gdy stanął na peronie. W tej dzielnicy, o tej porze nocy nie było tu

nikogo. Na schodach zadudniły kroki.

— Myśl, myśl! Gdzie się schować?! — krzyczał do siebie, tymczasem agenci byli już na dole.

Wychylił się zza kolumny, zobaczyli go i przeładowali pistolety. Ten dźwięk był jak wyrok. Nie czekał na to, co miało się wydarzyć. Odwrócił się i biegnąc zygzakiem ile sił w nogach skrył się za rogiem kasy biletowej. Strzelili prawie jednocześnie, pędzące kule z prędkością 870 m/s roztrzaskały róg muru. Skruszony tynk uderzył w nozdrza i oczy oślepiając go na chwilę. Podniósł się na nogi zrywając do biegu, kolejne kule świsnęły mu koło głowy. Poczuł jakby coś szarpnęło mu nogą i potknął się uderzając barkiem o beton. Kula utkwiła mu w łydce. Tak jak poprzednio odczuwał jedynie rwący ból, gdy wtem odezwały się żyjące w nim stworzenia. Znowu poczuł ten obrzydliwy ruch pod skórą. Gdy podnosił się na nogi byli prawie przy nim. Działając pod wpływem czyjejś woli wyciągnął przed siebie ręce w kierunku nadbiegających agentów. Z wyprostowanych dłoni wystrzelił silny strumień światła rzucając ich na podłogę niczym bezwładne kukiełki. Spojrzał w bok, kolejni agenci nabiegali oddając w biegu niecelne strzały.

Tym razem obca jaźń uaktywniła się w całej mocy, napełniając go niesamowitą siłą. Uderzył w nich bardzo silną wiązką psychicznej energii. Cała czwórka padła na kolana łapiąc się za głowy i krzycząc z bólu. Ich twarze wykrzywiały okrutne grymasy, a oczy uciekły w głąb czaszki. Jeremy koncentrował się tylko na energii, którą wypalał ich umysły zaprowadzając na granice szaleństwa. Nie przyszło mu do głowy, że może być ktoś jeszcze, myślał, że pokonał już wszystkich. W momencie, gdy poczuł lufę strzelby na swoich plecach, zrozumiał jak wielki błąd popełnił. Nie padło jedno słowo, usłyszał jedynie strzał i poczuł jak ogromna siła wtłacza się w jego ciało wychodząc ogromną dziurą w brzuchu. Lecąc do przodu odrzucony siłą wystrzału usłyszał jeszcze jak coś krzyczy w jego umyśle, lecz nic nie zrozumiał tracąc świadomość. Agent obszedł ciało zatrzymał się przy głowie. Nie mógł uwierzyć, pod powiekami i na policzkach zobaczył ruch. Wycelował broń, gdy nagle zadzwonił telefon.

— Kurwa, akurat teraz — zaklął nie przestając mierzyć.

— Dobra, już dobra — zabezpieczył broń sięgając po telefon.

— Czy on jeszcze żyje? — padło suche pytanie.

— Nie, lecz obcy raczej na pewno — odparł.

— Ma przeżyć — rozkazał głos w słuchawce.

— Kto? Żywiciel raczej nie… — nie dokończył.

— Żywiciel i obcy! Obydwaj! Debilu! — zagrzmiało.

— Tak jest, panie dyrektorze — zdążył powiedzieć, nim dowódca rozłączył się.

— Ty jebany szczęściarzu, powinieneś tu zdechnąć wykrwawiając się — powiedział agent

pochylając się nad Jeremim.

Nicolas klął pod nosem przenosząc ciało w odosobnione miejsce. Ciągnąc go za nogę, nagle poczuł mrowienie na palcach.

— Co jest, kurwa?! — puścił go nagle z obrzydzeniem.

— Odwrócił go na brzuch, całe ciało się ruszało, dziura w brzuchu wielkości arbuza powoli się zabliźniała.

— Jezu, co to? Science fiction?! Widziałem cuda, ale ty powinieneś już nie żyć!

Odruchowo wyjął broń i wycelował w głowę Jeremiego, który nagle zamrugał oczami.

— Kurwa świt żywych trupów w realu, zaraz zwariuje — Nicolas nie dowierzał własnym zmysłom.

— Stój, gdzie stoisz, jak na mnie popatrzysz odstrzelę ci łeb i pierdolić tego grubasa Folkensa — przeładował broń.

Jeremy wyprostował się i spojrzał na agenta. Jego oczy nie miały białek, były czarne jak noc.

— Nie!! — krzyknął Nicolas i nacisnął spust. Osunął się na kolana z dziurą w głowie, którą powoli otaczała krew niczym aureola. Już nie zamrugał oczyma, umarł z otwartymi.

— Widzisz Jeremy, jesteśmy nieśmiertelni. Ty i ja, nierozłączni, chodź, czeka na nas cały świat — odezwał się głos w jego głowie, a wyprostowana ręka w której trzymał wciąż dymiący z lufy pistolet powędrowała w dół, jakby to nie on sam nią poruszał.

— Wybrałem cię, byś zapoczątkował nową rasę, rasę wybrańców, czuj się zaszczycony. Ziemia zostanie zasiedlona przez moich współbratymców wraz z jej mieszkańcami. A od ciebie wszystko się zacznie, ty dasz nam początek i zachowasz swą jaźń — głos zamilkł, a Jeremy spojrzał na świat swoimi oczami. Nic już nie miało być takie same jak kiedyś.Smoczy lord

Matt stał na wzgórzu trzymając w ręku miecz, wspaniały z Damasceńskiej stali. Jego ostrze lśniło morderczym blaskiem, ku niemu galopował rycerz odziany w stalową zbroję. Stał w bojowej postawie czekając, kiedy zada śmiertelny cios. Nagle usłyszał wysoki dźwięk, to, sms wyrwał go ze świata marzeń. Przebywał tam nader często. Czarodzieje, wojownicy i smoki to bohaterowie z jego wyobraźni. W autobusie, metrze, podczas spaceru po parku uciekał myślami od codziennego zgiełku i wrzawy dnia. Odgłos ulicy, rozmów i pędzący tłum nagle milkł, gdy otwierał w swym umyśle wrota do świata iluzji. Tak było i teraz. Przeczytał wiadomość i schował telefon. Podniósł się z ławki i poszedł parkową alejką ku fontannie. Po kilkunastu krokach dobiegł go śpiew. Kobiecy głos uwodził go i wołał z każdym krokiem przybierając na sile. Zatrzymał się wspierając na gipsowej ścianie fontanny. Spojrzał w lustro wody, jej tafla wydawała się niewzruszona. Wtem wynurzyła się z niej dłoń i usłyszał słowa piosenki: chodź, nie trać czasu, potrzebujemy Cię — nie zastanawiając się ani chwili chwycił dłoń, która z ogromną siłą pociągnęła go do środka. W ułamku sekundy minął całą galaktykę gwiazd, które wirowały wokół niego rozbłyskując oślepiającym światłem. Nim dostrzegł cokolwiek więcej wylądował na twardej ziemi w samym środku bitwy. Przerażony nie mógł początkowo zorientować się, kto, z kim walczy. Na wpół leżąc, a na wpół opierając się na rękach cofał się równocześnie próbując ogarnąć wzrokiem i pojąć gdzie jest. Wtem poczuł na plecach coś strasznie twardego i ciężkiego. Odwrócił się powoli i skoczył na równe nogi, gdy ujrzał przed sobą małego smoka. Rozejrzał się szukając drogi ucieczki lub pomocy, lecz to, co nadeszło w następnej chwili niosło śmierć. Poczuł jak z ogromną siłą coś wbija się w niego rzucając go do tyłu. Odruchowo złapał się za ranę i poczuł drzewiec strzały, rozchodziło się od niego przerażające zimno. Powoli ogarniało całą prawą część jego ciała. Padł na ziemię na wpół przytomny. Wtedy wokół niego rozgorzało piekło. To dorosłe smoki, które brały udział w bitwie wściekle zaryczały i rzuciły się do walki. Dopiero później dowiedział się, że zasłonił smoczego następcę tronu. Zaczarowana strzała „lodowa zamieć” miała zabić królewskie dziecię, jedynego spadkobiercę tronu. Smoki w ostatnim zrywie szaleństwa bitewnego rzuciły się do ataku. Nie bacząc na dziesiątki długich strzał zadających im rany, rozgramiały zastępy ciężkich kuszników. Leciały tuż nad głowami wrogów spalając ich na popiół swym gorącym oddechem. Kilka smoków poniosło śmierć od zadanych ran, lecz jeszcze, gdy spadały na ziemię swymi cielskami przygniatały po tuzinie wrogów każdy. Ów ostatni atak zbiegł się z odsieczą ciężkiej jazdy czerwonego Lazurga, która dokonała dzieła zniszczenia. Gdy umilkły odgłosy bitwy i umarł ostatni dobity żołnierz wroga, najstarsze smoki otoczyły królewskiego potomka oddając mu pokłon. I wtedy zobaczyli go leżącego u stóp króla. Na wpół zamarznięty dokonywał żywota. Wtedy przemówił Belergoth: O ironio człowiek ocalił smoczego króla oddając za niego życie. Winniśmy mu pokłon, gdyż tylko tyle możemy zrobić dla tego umierającego bohatera.

— Ależ panie — odezwał się głos z tyłu. Być może uda się go jeszcze uratować, zabierzmy go do naszego maga Astargotha.

— , Jeśli chcemy go uratować — mruknął któryś z tyłu

— Hmmm — zasępił się dowódca i dodał po chwili: A zatem dobrze, niech tak będzie. Gewaigoth ty jesteś najszybszy zanieś go przed oblicze maga — zgodził się i długo jeszcze patrzył za niknącym na niebie bezwładnie leżącym ciałem człowieka w wielkich smoczych szponach. — Obyś był naszą nadzieją nie zgubą w przyszłości — wyszeptał do siebie i poderwał całe swe wojsko do powrotnego lotu do domu.

Matt nie pamiętał tej podróży, jego umysł był otępiały, ciało wypełniał przeszywający chłód. Czuł jak uchodzi z niego życie. Obudził się leżąc na ziemi. Jego wzrok zasnuty był mgłą niczym zamieć śnieżna. Słyszał głosy, które były dla niego ledwie szeptem, a przemawiały smoki. Astargoth pochylił się nad nim i rzekł:

— Użyję starego zaklęcia w starożytnej magicznej smoczej mowie tylko ono może cię uratować, lecz nie wiem czy podziała.

— Muszę żyć — człowiek wyszeptał z ogromnym wysiłkiem. W oczach smoka pojawił się dziwny błysk i smok wymówił prastare zaklęcie „gorące smocze serce”, — po czym zionął w niego gorącym jak słońce oddechem. Ogarnęło go dziwne uczucie, kiedy chłód zaczął ustępować miejsca gorącu. Zimno uciekało z niego, a żar ognia przynosił ulgę. Gdy smoczy płomień zgasł, otworzył oczy. Uniósł głowę i spojrzał na swą rękę, a potem całe ciało. Przeraził się. Całą prawą część ciała pokrywała złota smocza łuska. Dłoń zakończona była pazurami niczym stalowe ostrza. Dotknął twarzy, ona też uległa przemianie!

— Nie! — Zawył z rozpaczy — Lustro! — Wrzasnął, rozglądając się na boki

Smok patrzył na niego dziwnie jakby z uznaniem a zarazem ogromnym zaskoczeniem.

— Daj mi lustro! — teraz niemal błagał

— Smoki nie przeglądają się w lustrach — odparł trochę drwiąc mag. Chłopak słysząc te słowa, zerwał się gwałtownie z posłania i nerwowo zaczął przeszukiwać cała jaskinię, w końcu podbiegł do misy wypełnionej wody gdzie ujrzał swe odbicie.

Pół twarzy pozostało normalne, lecz druga część pokryta była łuską. Prawe oko było całe błękitne, pozbawione białka i błyszczało jak diadem. Z głowy również zbrojnej w łuskę sterczał róg.

— Jestem mutantem! –zawył z rozpaczy.

— Nie bluźnij! — zagrzmiał smok. — Spójrz na siebie! Jesteś wybrańcem!

— Żartujesz sobie ze mnie?! Zobacz jak …

— Milcz! –przerwał mu mag. — To zaklęcie działa niezwykle rzadko. Ciebie uczyniło pół smokiem półczłowiekiem. Inny umarłby w cierpieniach. Od tysięcy lat nikt taki się nie narodził. Zaklęcie uzdrowiło cię i uczyniło potężnym. Prawa część twojego ciała jest dziesięciokroć twardsza od smoczej łuski, a twe ramię i noga tyleż samo silniejsze od smoczej. Przymknij lewe oko, a ujrzysz, co nie dostrzegalne dla człowieka. Zaiste mówił prawdę, gdy spojrzał tylko na prawe oko ujrzał szczyty gór odległe o dziesiątki kilometrów i drzewa porastające ich stoki. Gdy bardziej się skupił i wytężył wzrok ujrzał jak mały ptaszek siadając na gałęzi strąca z niej biały puch śniegu.

— Niesamowite — jęknął z zachwytu.

— To początek twych zdolności. Twój umysł potrafi pojąć smoczą magię. Będę cię uczył — rzekł Astargoth.

— Zaraz, a kto powiedział, że ten stan mi się podoba. Chcę swoje ciało z powrotem. Wracam do Londynu, chcę znowu być człowiekiem nie smokiem! –wrzeszczał, po czym wszystko zawirowało i stracił przytomność. Zbudził się rześki i pełny sił jak nigdy dotąd. Leżał na trawie u stóp potężnego kasztanowca.

— Boże, co za sen — rzekł uśmiechając się do siebie. — Śniło mi się, że jestem pół-smo… — zamarł wpół słowa łapiąc się za twarz. — To nie sen — jego głos wypełniał smutek i rezygnacja.

— Witaj smoczy lordzie! –przemówił donośny głos.

— Witaj Gargagoth –zawtórował mu chór podobnych głosów. Uniósł głowę zaciekawiony. Stały przed nim ostatnie smoki z wysokiego rodu. Były przepiękne, potężne, majestatyczne o łuskach w kolorach, od których radowały się oczy. Żaden jednak nie miał łuski w kolorze bijącym takim blaskiem jak jego. Wstał i ukłonił się nisko.

— Witajcie szlachetne smoki — nie bardzo wiedział jak ma się do nich zwracać. — Wybaczcie, ale nie wiem jak mam was tytułować — mówił dalej oczekując reakcji. Na szczęście przyjęły pozdrowienie pomrukiem zadowolenia. Po czym przemówił ich wódz:

— Bardzo nas cieszy, iż wybawca królewskiego potomka żyje. Dziwi nas niezmiernie natomiast twoja przemiana. Jednocześnie wyrażamy nadzieję, iż będziesz wstanie dobrze wykorzystać ten dar i godnie znosić swoje brzemię. Wracaj do swoich, lecz gdy zapragniesz nas odwiedzić udaj się do maga, a on zadecyduje czy możesz. Wtedy wskaże ci drogę. Bywaj smoczy lordzie, taki nadaję ci dziś tytuł. Na nas już czas — zakończył przemowę smok o szmaragdowej łusce i poderwał się do lotu, a za nim cała reszta.

Nie zdołał nawet wydobyć z siebie słowa nim wzbiły się do lotu. Został sam. Gdyby nie to, iż często przychodziły mu do głowy myśli o tym, że coś takiego może się zdarzyć, zapewne już by zwariował. Zaiste jego umysł, który tak często przebywał w świecie wyobraźni zaakceptował to niczym coś rzeczywistego. To prawda marzył o podobnych przygodach, ale nigdy nie chciał być potworem! Tak jestem potworem! Jego rozważania pełne rozgoryczenia przerwali zbliżający się ludzie. Na pozór wyglądali zwyczajnie, miał nadzieję, że zrozumie ich język. W sumie smoki rozumiał, a może przemawiały do niego w jego umyśle? I co miały na myśli mówiąc wracaj do swoich? — jego rozważanie przerwały kolejne głosy

— Witaj smoczy lordzie — zaczął nieśmiało ten wyższy, gdy tylko podeszli dostatecznie blisko.

— Kim jesteście? — w duchu cieszył się, że mówią jego językiem, co zrodziło kolejne pytania.

— Samol, panie — rzekł niski blondyn kłaniając się.

— Diroth, służę — przedstawił się łysy chudzielec. Doprawdy ta niebieska tunika wisiała na nim jak na wieszaku.

— Jesteście niewolnikami smoków?

— Nie panie — odparł prędko Samol.

— Pracujemy jako służba zamkowa. Ludzie nie są niewolnikami smoków. Właściwie nie widujemy ich wcale, pojawiły się pierwszy raz w tej bitwie. Dotąd znaliśmy je z legend — wyjaśnił Diroth z przerażeniem w oczach na same wspomnienie tych potężnych bestii.

— Kto zatem jest panem zamku?

— Sir Lazarug czerwony — odpowiedzieli niemal jednocześnie.

— Prowadźcie mnie do niego — zażądał wstając.

— Urosłem? –zapytał sam siebie na głos, gdy zobaczył jak góruje wzrostem nad sługami. Spojrzał po sobie, jego ciało stało się potężniejsze, co ucieszyło go. Z polany, na której stali skierowali się do zamku. Przeogromnej twierdzy o kształcie rombu z ośmioma piekielnie wysokimi i potężnymi wieżami. Weszli na dukt prowadzący do miasta. Brukowany i szeroki imponował rozmiarami. Po drodze minęli dwie furmanki, których woźnice tylko na moment spojrzeli z przerażeniem na lorda po czym od razu umknęli wzrokiem, gdy tylko na nich spojrzał. Im bliżej podchodził tym wyższe zdawały mu się być mury i wieże strażnicze. Kolejny wóz wyładowany towarami minął ich, a woźnica i jego druh oniemieli na widok przerażającej postaci Lorda. Byli coraz bliżej bramy, za którą toczyło się życie.

— Zaprawdę nie wyobrażam sobie machiny zdolnej obalić te wrota — powiedział sam do siebie przekraczając ich próg. Ogromne stalowe kraty, osadzone głęboko w ziemi, na masywnych zawiasach sprawiały wrażenie nie do wyważenia.

Spojrzał w górę. Na wieżach ledwie widoczni stali strażnicy. Weszli na ogromny dziedziniec. Wszędzie było pełno ludzi, straganów i tętniących życiem małych i większych sklepików.

— Jak nazywa się to miasto? –zapytał, chłonąc wzrokiem każdy szczegół.

— Taranoth, panie — odpowiedział z dumą w głosie Diroth.

— Czy ci ludzie tu mieszkają? –zapytał ciekaw.

— Tak na najniższych piętrach kamienic — wskazał na prostokątne i długie budynki ciągnące się wzdłuż dwóch boków murów obronnych. Sięgały na kilkanaście metrów w górę. Zbudowane z jasnoczerwonego kamienia zadbane i z wieloma oknami komponowały się z twierdzą — na wyższych i najwyższych mieszkają możni tego miasta. Bogaci i rodziny członków dworu — wyjaśnił. Straganiarze i kupcy bacznie przyglądali się przybyszowi, nierzadko odwracając wzrok na widok przerażającej twarzy. Sprzedawali wszelakie produkty, mięso, sery, warzywa, odzież, wina, miód. Nie brakło tu też biżuterii, którą oprócz sukien najchętniej oglądały młode panny i wytworne matrony. Lord z ulgą minął ostatniego kupca i skupił wzrok na warowni.

— Zamek jest tak wielki jakby mieszkały w nim smoki — pomyślał głośno.

— Owszem, ale jak smok miałby żyć w komnatach, choćby nawet nie wiem jak wielkich? — Toczyli rozmowę powoli zbliżając się do głównych wrót.

— Słuszna uwaga. A zatem, gdzie żyją smoki? –dociekał lord.

— W górach, panie. Swe legowiska mają w pieczarach i grotach. Ale nikt nigdy ich tam nie widział — wyjaśnił Diroth

— A zatem skąd wiesz, że tam żyją? –zapytał

— Tak powiadają — dodał.

— Tak powiadają mówisz — powtórzył wpatrując się w imponująca twierdzę. Pierwszą linią obrony zamku był most zwodzony, teraz opuszczony. Na potężnych łańcuchach, szeroki tak, iż zastęp konnicy mogłoby nim przejść ramię przy ramieniu. Spojrzał w dół. Fosie mogłaby pozazdrościć rozmiarów niejedna mała rzeczka. Za mostem dostępu do twierdzy broniły potężne drzwi, zrobione ze stalowych płyt. Z daleka mieniły się złotem i można było dojrzeć na nich jakieś zdobienia. Podeszli bliżej. Lord przyglądał się owej rzeźbionej w złocie ornamentyce zdobiącej wrota. Przedstawiono na nich walczących ze sobą ludzi i smoki podczas wielkiej bitwy. A także czasy pokoju, jakie po niej nastały.

— Na pewno nie jesteście niewolnikami smoków? — zapytał głaszcząc płaskorzeźbę przedstawiającą hołd składany przez ludzkiego króla smokowi.

— Nie, smoczy lordzie. Nie jesteśmy, gdy poznasz naszą historię, zrozumiesz. — wyjaśnił Samol odzywając się po raz pierwszy odkąd wyruszyli z polany.

— A kto mi ją opowie? Ty? –zapytał, ale żaden z nich nie odpowiedział.

Diroth zastukał do bramy. W odpowiedzi otworzyła się metalowa klapa na wysokości jego oczu. Strażnik zlustrował ich chłodnym wzrokiem i po chwili bez żadnego słowa otworzył bramę. Szczęknęły ogromne zasuwy, a dobrze naoliwione przekładnie pozwoliły przesunąć ogromny ciężar. Po chwili trzem gościom ukazał się prześwit, którym mogli wejść do środka. Nikt ich nie zatrzymał. Po kilku krokach brama zamknęła się z głuchym trzaskiem. Odwrócili się, przed nimi stała kolejna zapora, mocarna stalowa krata, która uniosła się gdy tylko podeszli bliżej. Po kilkunastu krokach, kolejna stalowa kurtyna ruszyła w górę w towarzystwie szumu naoliwionych łańcuchów. W końcu znaleźli się na dziedzińcu. Na jego środku stała wspaniała fontanna z białego piaskowca. Woda była w niej krystalicznie czysta i można było podziwiać kolorowe ryby. Podłoże dziedzińca wyłożone było kamiennymi płytami, po wschodniej i zachodniej stronie rosły drzewa o rozłożystych konarach. Ogrody zaś znajdowały się na tyłach zamku.

— Chodźmy panie! — Diroth przerwał Lordowi podziwianie.

— A tak, tak. Prowadź. Skierowali się na wprost przechodząc przez kolejne tym razem drewniane i otwarte drzwi do środka pałacu. Jak wszystko w tym zamku, hol był imponujących rozmiarów.

— Ciekawe jak oni to ogrzewają w zimie? Czy tu w ogóle są zimy? –zastanawiał się w myślach podziwiając wystrój. Stały tam zbroje rycerzy, lśniące srebrem, szkarłatem i czernią. Trzej najpotężniejsi wojowie w historii. Choć polegli w walce ze smokami ich pamięć czczono. Po obu stronach szerokich schodów stały dwa posągi smoków. Wyciosane z marmuru ręką genialnego kamieniarza. Wypolerowane lśniły i sprawiały wrażenie, iż te bestie śpią jedynie.

— Zaczekaj tu panie, zaraz ktoś po ciebie wyjdzie — słudzy skłonili się i odeszli. Po chwili u szczytu schodów pojawił się dostojnie ubrany starszy mężczyzna. Chodź włosy jego były mocno przyprószone siwizną, postawę miał prostą i poruszał się żwawo.

— Witaj smoczy lordzie — rzekł, uśmiechając się szeroko, będąc jeszcze w połowie schodów. Głos zadudnił echem.

— Witaj — odparł, również grzecznie się uśmiechając.

— się Balworth. zwą mnie — przedstawił się lekko skłaniając głowę

— Pozwól, że zaprowadzę cię do komnaty audiencyjnej. Już cię oczekują — wykonał zapraszający gest ręką i odwróciwszy się na pięcie ruszył w górę. Lord udał się za nim bez słowa. Pokonawszy schody znaleźli się w długim i szerokim korytarzu. Z wysokiego sufitu zwisały bogato zdobione żyrandole na długich łańcuchach. Lewą ścianę zdobiły posągi i obrazy, prawa zaś miała mnóstwo okien wychodzących na część zamkniętego dziedzińca. Przez całą drogę milczeli, słychać było tylko szeleszczącą szatę przewodnika sunącą po ziemi. Na końcu korytarza znajdowały się otwarte drzwi, Balworth szybkim krokiem przekroczył ich próg, na moment odwracając się by zaprosić gościa do środka. Sala audiencyjna była jak reszta zamku, obszerna i bogato zdobiona. Na wprost stał tron, na którym zasiadał teraz wysoki mężczyzna o długich rudych włosach. Na twarzy ozdobionej bujną brodą malował się uśmiech.

— Smoczy lordzie, jestem niezmiernie rad, iż mogę cię poznać — zawołał donośnie wstając z tronu. Zrobił kilka kroków z wyciągniętą ręką w kierunku gościa, gdy po zebranym tłumie przeszedł szmer zaskoczenia i strachu. Dopiero teraz lord zobaczył dookoła siebie zgromadzony dwór królewski. Mężczyźni patrzyli na niego z niesmakiem i rezerwą. Kobiety odwracały wzrok, jedna zemdlała.

Lord poczuł się jak okropny, wzbudzający odrazę stwór i chciał się wycofać.

— Nie, nie odchodź jesteś tu mile widziany! Jesteśmy Ci wdzięczni, za Twój bohaterski czyn. A jeśli ci tutaj nie mogą znieść widoku swego bohatera, niech nas opuszczą natychmiast! –zagrzmiał omiatając gniewnie, zgromadzonych w sali. Lord zatrzymał się odwróciwszy głowę, jedynie łypiąc na zgromadzonych, nikt nie zdecydował się wyjść jedynie ich twarze i oczy wyrażały odrazę oraz strach.

— Podejdź do mnie, chcę ci podziękować — zaprosił serdecznie Lazurg, sam też podchodząc i wyciągając rękę. Smoczy lord zawahał się gdyż jego palce były teraz uzbrojone w długie pazury i bał się go zranić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: