Mały Duszek - ebook
Mały Duszek - ebook
Otfried Preussler, autor Malutkiej Czarownicy, w najlepszej formie!
Mały Duszek, przemiły mieszkaniec Sowiego Zamku nieopodal Puchaczowa, jak każdy duch, budzi się wraz z nastaniem nocy i błąka po budowli, hałasując pękiem kluczy. Ale poza tym nie ma w nim nic, czego można by się bać: kicha od nadmiaru kurzu, sypia w drewnianej skrzyni na strychu i przyjaźni się z puchaczem Uhu-Szuhu. W przeszłości udało mu się obronić zamek przed najazdem wrogów, a dziś jego marzeniem jest zobaczyć świat za dnia. Jedna pomyłka miejskiego zegarmistrza i... Duszek ukazuje się całemu miastu w samo południe. To tylko początek przygód i perypetii, bo Duszek znów zdecyduje się ochronić miasto.
Historia o Małym Duszku spodoba się zarówno dzieciom, jak i rodzicom - świetnie sprawdzi się w roli książki czytanej do poduszki, a tytułowy bohater szybko stanie się przyjacielem każdego czytelnika. Wielkim atutem książki jest opracowanie graficzne autorstwa mistrza ilustracji F. J. Trippa.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62836-29-1 |
Rozmiar pliku: | 7,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W ciągu dnia Duszek spał w ciężkiej, okutej żelazem skrzyni z dębowego drewna, która stała na strychu, doskonale ukryta za jednym z opasłych kominów, i żaden człowiek nie przeczuwał, że tak naprawdę należy do jakiegoś widma.
Dopiero nocą, kiedy w Puchaczowie, miasteczku leżącym u stóp zamku, zegar ratuszowy wybijał północ – mały Duszek się budził. Punktualnie z dwunastym uderzeniem zegara otwierał oczy i przeciągał się. Następnie wygrzebywał spośród starych listów i dokumentów, służących mu za poduszkę, kółko z trzynastoma kluczami, które zawsze nosił ze sobą.
Kiedy machnął nim w stronę wieka, skrzynia natychmiast się otwierała.
Teraz Duszek mógł wyjść na zewnątrz. Za każdym razem zaczepiał głową o jedną z wielu pajęczyn, bo do tej części strychu leżącej na uboczu od lat nie zaglądał żaden człowiek, więc była ona całkowicie zasnuta pajęczynami i straszliwie zakurzona. Nawet pajęczyny były pełne kurzu i jeśli się je poruszyło, kurz sypał się niby gęsty śnieg: „A psik!”…
Ilekroć Duszek opuszczał kufer, tylekroć kichał, bo kurz dostawał mu się do nosa.
Wstrząsał się parę razy, aby zupełnie się rozbudzić. Następnie wyłaził zza komina i wędrował na swój nocny spacer.
Jak wszystkie widma nic w ogóle nie ważył. Był zwiewny i lekki jak strzępek mgły. Dlatego nigdy nie wybierał się w drogę bez kółka z trzynastoma kluczami. Najlżejszy powiew wiatru wystarczyłby, żeby go zdmuchnąć, kto wie dokąd.
Nie był to jednak jedyny powód, dla którego Duszek zawsze nosił przy sobie pęk kluczy. Wystarczało tylko machnąć nim w powietrzu i natychmiast otwierały się wszystkie drzwi i bramy! Otwierały się same, automatycznie, niezależnie od tego, czy były zaryglowane, zamknięte na zamek lub klamkę, czy tylko przymknięte.
To samo było z wiekami skrzyń, drzwiami szaf, komodami i podróżnymi kuframi, tak samo z drzwiczkami pieców, z szufladami, dymnikami, okienkami piwnic czy pułapkami na myszy. Jedno machnięcie pękiem kluczy – drzwi otwierały się; drugie machnięcie – zamykały się z powrotem.
Duszek bardzo się cieszył z posiadania trzynastu kluczy. „Bez nich – myślał czasami – życie byłoby znacznie trudniejsze…”.
Przy kiepskiej pogodzie godzinę duchów najczęściej spędzał w pomieszczeniach muzeum zamkowego wśród starych obrazów i zbroi, dział i włóczni, szabel i pistoletów kawaleryjskich. Bawiło go, że dzięki kluczom mógł podnosić i zatrzaskiwać przyłbice rycerskich hełmów, toczyć po podłodze kamienne kule armatnie, aż rozlegało się dudnienie. A czasami, kiedy miał na to ochotę, rozmawiał w sali rycerskiej z damami i panami z oprawionych w złote ramy malowideł.
– Dobry wieczór, mój drogi! – mówił, na przykład, stając naprzeciw portretu burgrabiego Jerzego Kazimierza, który żył mniej więcej przed pięćset pięćdziesięcioma laty i był człowiekiem trochę nieokrzesanym. – Przypominasz sobie pewną październikową noc, kiedy założyłeś się ze swymi kolegami, że mnie złapiesz i własnoręcznie wyrzucisz za okno? Tym zakładem doprowadziłeś mnie do wściekłości! Dlatego nie możesz mi brać za złe, że napędziłem ci porządnego stracha.
Ale czy musiałeś z tego powodu zaraz skakać z okna, które znajdowało się na trzecim piętrze? Na szczęście wylądowałeś cało w błotnistej fosie zamkowej. Musisz jednak przyznać, że sprawa mogła się skończyć gorzej…
Albo kłaniał się przed portretem cudownie pięknej żony palatyna Genowefy Elżbiety Barbary, której przed czterystu laty pomógł odnaleźć kosztowne złote kolczyki ściągnięte przez jakąś srokę.
Albo stawał przed ubranym w koronkowy kołnierz i skórzany kaftan tłustym panem z rudą bródką, który był budzącym strach szwedzkim generałem i nazywał się Torsten Torstenson. To on oblegał przed trzystu dwudziestu pięciu laty Sowi Zamek i miasteczko Puchaczowo; jednak już po kilku dniach zwinął obóz i odmaszerował pewnego ranka ze swymi żołnierzami jak zmyty.
– Cóż, generale? – mówił mały Duszek, spoglądając na portret Torstensona. – Obawiam się, że do dziś uczeni łamią sobie głowę nad tym, co pana wtedy skłoniło do tak pospiesznego odwrotu… Ale niech się pan nie martwi, generale, zatrzymam tę historię przy sobie. Najwyżej opowiem ją kiedyś puchaczowi Uhu-Szuhu, który ma słabość do takich anegdot. Sądzę, że nie powinno to panu zaszkodzić.Gdy pogoda była jaka taka, Duszek wędrował natychmiast ze strychu na otwartą przestrzeń.
Jak wspaniale smakowało chłodne, nocne powietrze, jak lekko i swobodnie oddychało się pod gołym niebem! A Duszek tak lubił księżycowe noce! Wysoko na srebrzystych murach przeskakiwał z wieżyczki na wieżyczkę, błyskając w promieniach księżyca bielszy niż chmura śnieżnego pyłu. Tak, to było wspaniałe! Czuł się wtedy taki wesoły i szczęśliwy, że bezustannie chichotał:
– Hi-hi-hi-hiii! Jak pięknie na Sowim Zamku, kiedy świeci księżyc! Hi-hi-hi-hiiiii!
Czasem Duszek bawił się z nietoperzami, które nocą wychodziły ze swych kryjówek i fruwały wokół wież zamkowych. Czasem przyglądał się myszom i szczurom przemykającym tam i z powrotem przez okna piwnic; a czasem przysłuchiwał się kocim koncertom lub łapał w wyciągniętą rękę fruwające nocne motyle.
Ale najchętniej odwiedzał swego starego przyjaciela Uhu-Szuhu, który mieszkał w spróchniałym dębie, na najodleglejszym krańcu zamkowej góry, gdzie skały stromo opadały ku rzece. Uhu-Szuhu cieszył się za każdym razem, kiedy Duszek przychodził doń w odwiedziny. On również spał w dzień i budził się dopiero około północy. Był stary, bardzo mądry i wymagał, aby traktowano go zawsze z należytym szacunkiem. Nawet Duszkowi nie pozwolił zwracać się do siebie po imieniu, co jednak nie umniejszało ich przyjaźni.
Zwykle Duszek sadowił się obok Uhu-Szuhu na jednym z konarów i tam dla rozrywki opowiadali sobie rozmaite historie: długie i krótkie, stare i nowe, historie do śmiechu i do płaczu albo do zastanowienia się, takie jakie im akurat przyszły do głowy.
Pewnej nocy, kiedy Duszek jak zwykle przybył na spróchniały dąb, Uhu-Szuhu powiedział:
– O ile sobie przypominam, chciał mi pan kiedyś opowiedzieć historię o szwedzkim generale. Czy nie nazywał się on Borstensohn?
– Torstenson – poprawił Duszek. – Torsten Torstenson.
– I co mu się wydarzyło?
– Ach, wie pan, to było strasznie zabawne. Akurat mija trzysta dwadzieścia cztery… nie, trzysta dwadzieścia pięć lat od tego zdarzenia. W przyszłym miesiącu, 27 lipca, przypada właśnie rocznica. Pewnego dnia przed laty ten generał Torstenson nadciąg – nął tu ze swym wojskiem: piechotą, armatami i jazdą. Przybyło wiele tysięcy żołnierzy i oficerów. Rozbili namioty wokół zamku i miasteczka, następnie wykopali okopy i usypali szańce. Potem ustawiwszy swoje przeklęte armaty, zaczęli ostrzeliwać zamek i miasteczko.
– Wyobrażam sobie, że nie było to przyjemne? – powiedział Uhu-Szuhu.
– Nieprzyjemne? – powtórzył Duszek. – Po prostu okropne! Przez cały dzień i pół nocy grzmiało i huczało. Szczęśliwym trafem nie mam lekkiego snu i nic nie wyprowadza mnie łatwo z równowagi, jednak wtedy… Tego nie można było wytrzymać, mówię panu! Bez przerwy huk armat, wybuchy i gruchot odłamków wewnątrz murów, kiedy spadały pociski! Przez pół tygodnia znosiłem cierpliwie ten piekielny hałas, ale wreszcie miałem już dość!
– I mógł pan coś na to poradzić? – zapytał Uhu-Szuhu.
– Oczywiście! Wziąłem tego Torstensona w obroty. Zaraz następnej nocy byłem u niego, w jego generalskim namiocie, i powiedziałem, co o tym wszystkim myślę.
– Czy przed namiotem generała nie stała żadna warta?
– Jeszcze jaka! Porucznik i dwudziestu ludzi, albo nawet mogło ich być dwudziestu pięciu. Chcieli mnie zatrzymać i rzucili się na mnie z szablami i pikami. Porucznik wyciągnął pistolet i nawet wystrzelił do mnie. Ale, wiadomo przecież: szable i piki nie mogą mnie zranić, a kule nie czynią mi żadnej krzywdy, wszystko przechodzi przeze mnie jak przez dym albo mgłę. Nie mogli mi więc przeszkodzić i wśliznąłem się do generalskiego namiotu.
– A tam, już w środku…? – dopytywał zaciekawiony Uhu-Szuhu.
– Jeśli ci miłe życie – zagroziłem Torstensonowi, wymachując przy tym ramionami i strasznie sapiąc – jeśli ci życie miłe, to zwijaj się z miejsca obozowiska i znikaj ze swymi żołnierzami, żebym cię tu już nigdy nie zobaczył!
– A pan generał?
– Stał boso, w nocnej koszuli obszytej koronką, szczękał zębami i bał się okropnie. Następnie padł przede mną na kolana i błagał o łaskę. „Oszczędź mnie – wołał – oszczędź mnie! Uczynię wszystko, czego zażądasz!”. Wtedy złapałem go za kołnierz i potrząsnąłem parę razy. „Chciałbym w to wierzyć! – powiedziałem. – Jutro rano wyruszysz stąd! I niech ci przypadkiem nie wpadnie do głowy powrócić tu kiedykolwiek, zrozumiałeś? Wybij to sobie z głowy…!”.
– Do stu piorunów! A Torstenson?
– Torstenson był posłuszny. Następnego ranka, 27 lipca rano, odstąpił ze swoją armią. Na łeb, na szyję wycofywali się kanonierzy, jazda i piechota, a generał ze swą buławą na czele.
– I naprawdę nigdy więcej nie powrócił? – chciał wiedzieć Uhu-Szuhu.