Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Manwhore + 1 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
20 lutego 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Manwhore + 1 - ebook

Niepohamowany pociąg, huragan zmysłowości i rozpaczliwe próby odzyskania rozsądku. Manwhore + 1 to więcej niż zwykła powieść erotyczna.

 

Bestsellerowa Katy Evans ponownie zachwyca szczegółowym opisem nieskrępowanych emocji.

Katy Evans ponownie zniewala historią seksownego Malcolma Sainta. Manwhore + 1 to już drugi tom kultowej serii, która podbiła serca milionów czytelniczek na całym świecie. W tej książce znajdziesz ogrom zmysłowości. Do tego dodaj + jedno seksowne spojrzenie spod przymrużonych powiek… + jeden pocałunek, który sprawia, że miękną ci nogi… + 1 obłędny szczyt rozkoszy, który wyraża się niepohamowanym krzykiem ekstazy…

Ponownie zakochasz się w historii wpływowego i bogatego playboya bez skrupułów, który zdecydowanie jest przepełniony grzechem, a jego nazwisko Saint (tł. święty) nie jest ani trochę adekwatne. Jeszcze raz zobaczysz, że bezwzględność i silny charakter w interesach przekłada się na brak kompromisów w łóżku i nieustępliwość w dążeniu do spełnienia w erotycznej strefie.

A co u naszej „niewinnej” Rachel? Cóż, Malcolm Saint miał być wyłącznie zadaniem. Misją dziennikarską. Interesem. Artykułem. Chociaż próbowała odkryć jego karty, to on odkrył jej delikatne wnętrze i instynktowne potrzeby. Serce wygrało z rozumem i nic już nie może powstrzymać Rachel w dążeniu do spełnienia nowej misji. Misji przeistoczenia się ze zwykłej dziennikarki w panią + 1 Malcolma Sainta.

Czy poprzednie uwikłanie w intrygę i knucie nie odbiją się przykrym echem na drodze zdobycia zaufania najseksowniejszego biznesmena w mieście?

 

 

Pełna pasji, namiętności oraz gorących emocji. – Sylvia Day, autorka Dotyku Crossa

Kategoria: Erotyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-65506-43-6
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Cztery tygodnie

igdy wcześniej nie byłam tak pełna nadziei, jak w chwili,
gdy wsiadłam do szklanej windy w biurowcu M4. Razem ze mną na górę jedzie kilkoro pracowników, wymieniających się zdawkowymi słowami powitania. Nie jestem w stanie wydusić z siebie ani słowa. W odpowiedzi uśmiecham się – nerwowo, lecz z nadzieją. Zdecydowanie z nadzieją. Pracownicy wysiadają na kolejnych piętrach, aż w końcu zostaję sama. I jadę na ostatnie piętro.

Do niego.

Do mężczyzny, którego kocham.

Moje ciało wariuje. Krew buzuje w żyłach jak szalona. Nogi mi się trzęsą. Mam wrażenie, że w moim brzuchu dochodzi do niewielkich drgań, które z chwilą gdy winda się zatrzymuje, przechodzą w regularne trzęsienie ziemi.

Wychodzę z niej i oto znajduję się w samym sercu korporacyjnej nirwany, otoczona eleganckim chromem i nieskazitelnie czystym szkłem, marmurem i wapiennymi płytami na podłodze. Ale ja widzę jedynie znajdujące się na końcu wysokie i imponujące drzwi z matowego szkła.

Po obu stronach stoją dwa długie, designerskie biurka w kolorze ciemnego dębu, za którymi siedzą cztery kobiety w identycznych czarno-białych kostiumach i pracują cicho, ukryte za dużymi płaskimi monitorami.

Jedna z nich, czterdziestoletnia Catherine H. Ulysses – prawa ręka mężczyzny, który jest właścicielem każdego centymetra tego budynku – na mój widok przerywa to, co robi. Unosi brew. Na moją obecność reaguje zarówno napięciem, jak i uczuciem ulgi. Podnosi słuchawkę i wypowiada cicho moje nazwisko.

Ja. Nie. Oddycham.

Catherine tymczasem nie traci rezonu. Wskazuje mi wielkie, szklane drzwi – te onieśmielające drzwi – które prowadzą do kryjówki najpotężniejszego człowieka w Chicago.

Człowieka, który ma najpotężniejszy wpływ na mnie.

Na to właśnie czekałam przez cztery tygodnie. Tego pragnęłam, kiedy wysyłałam mu tysiąc SMS-ów, a także kiedy pisałam tysiąc innych, których ostatecznie nie wysłałam. Spotkania z nim.

I aby on chciał się spotkać ze mną.

Kiedy jednak zmuszam się, by iść naprzód, sama nie jestem pewna, czy po tym, co zrobiłam, znajdę w sobie siłę, aby stanąć przed nim i spojrzeć mu prosto w oczy.

Jestem tak zdenerwowana, pełna wyczekiwania i nadziei – tak, mimo wszystko nadziei – że trzęsę się jak liść na wietrze.

Catherine otwiera drzwi, a ja z wysoko uniesioną głową – choć przychodzi mi to z ogromnym trudem – wchodzę do gabinetu.

Po dwóch krokach słyszę, jak drzwi się zamykają, i nieruchomieję na widok najpiękniejszego gabinetu, w jakim dane mi było się znaleźć.

Jest ogromny, cały w chromie i marmurze, ma prawie cztery metry wysokości i niezliczoną liczbę okien, umieszczonych od podłogi aż po sufit.

A oto i on. Centrum osi pomieszczenia. Centrum mojego świata.

Chodzi wzdłuż rzędu okien tam i z powrotem i mówi coś do telefonu cichym, niskim głosem – takim, którego używa, kiedy jest wkurzony. Jedyne, co udaje mi się wychwycić, to: „Prędzej umrę” i „Wpaść w jego szpony”.

Rozłącza się i jakby wyczuwając moją obecność, odwraca głowę. Na mój widok w jego oczach pojawia się błysk. W jego zielonych oczach.

Boleśnie znajomych, pięknych zielonych oczach.

Robi wdech, bardzo powoli jego klatka piersiowa się unosi, a on patrzy na mnie, zaciskając lekko dłonie w pięści.

Ja też patrzę na niego.

Malcolm Kyle Preston Logan Saint.

Właśnie stoję oko w oko z najpotężniejszą burzą w moim życiu. Nie. Nie burzą. Cyklonem.

Nie widziałam go cztery tygodnie. I jest dokładnie taki, jakim go zapamiętałam. Nieopanowany i nieodparcie pociągający.

Uderzająco przystojną twarz ma idealnie ogoloną, a pełne usta wyglądają tak boleśnie zmysłowo, że niemal czuję je na swoich. Przede mną stoi ponad metr osiemdziesiąt idealnie kontrolowanej męskiej siły, odzianej w perfekcyjnie skrojony garnitur. Kwintesencja diaboliczności w Armanim: kwadratowa szczęka, błyszczące ciemne włosy, no i oczywiście to przenikliwe spojrzenie.

Jego oczy są naprawdę niesamowite.

Pojawia się w nich błysk, kiedy się ze mną droczy, a kiedy się nie droczy, są tajemnicze i nie da się z nich niczego wyczytać. Oceniające i inteligentne. Sprawiają, że próbuję odgadywać jego myśli.

Ale zdążyłam już zapomnieć, jakie te oczy potrafią być zimne. W tej chwili patrzą na mnie zielone odłamki arktycznego lodu.

Zaciska usta i odkłada telefon.

Wygląda nieprzystępnie niczym skała, a biała koszula przywiera do jego skóry niczym kochanka. Ale ja wiem, że on nie jest skałą – na skałę nie mam ochoty rzucić się tak jak na niego.

Idzie w moją stronę tym swoim cichym, pewnym siebie krokiem, a mnie serce wali jak oszalałe.

Gdy dzieli nas nieco ponad metr, on się zatrzymuje i wkłada ręce do kieszeni spodni. I nagle wydaje się taki wielki i pachnie tak cudnie. Opuszczam wzrok na jego krawat, a iskierka nadziei, z którą tu weszłam, zaczyna blednąć.

– Malcolmie… – zaczynam.

– Saint – mówi cicho.

Brak mi tchu.

Czekam, aż coś powie – powie, jaka jestem beznadziejna – i czuję ból, kiedy tego nie robi. Zamiast tego od strony drzwi rozlega się głos Catherine:

– Panie Saint, przyszedł Stanford Merrick.

– Dziękuję. – Choć głos ma cichy, słychać w nim siłę. Niespodziewanie wzdłuż kręgosłupa przebiega mnie dreszcz.

Z zażenowaniem wbijam wzrok w błyszczącą marmurową podłogę. Moje buty. Włożyłam coś, w czym sądziłam, że będę ładnie wyglądać. Boże, nie wydaje mi się, aby on to w ogóle zauważył albo był tym zainteresowany.

– Rachel, poznaj Stanforda Merricka z działu kadr.

Płoną mi policzki, kiedy słyszę, jak wypowiada moje imię. Nadal nie jestem mu w stanie spojrzeć w oczy, zamiast tego skupiam się na wymianie uścisku dłoni ze Stanfordem Merrickiem. Merrick jest mężczyzną średniego wzrostu, z przyjaznym uśmiechem i prezencją, którą Saint zdecydowanie przyćmiewa.

– Miło panią poznać, pani Livingston – mówi.

Słyszę odgłos odsuwanego krzesła i kolana mam jak z waty, kiedy ponownie dobiega mnie głos Sainta:

– Usiądź.

Robię, co mi każe, wciąż unikając jego wzroku.

W czasie gdy Catherine nalewa kawy spoglądam na niego kątem oka.

Odpina guzik marynarki i siada pośrodku długiej skórzanej kanapy w kolorze kości słoniowej, dokładnie naprzeciwko mnie. Wygląda tak mrocznie w tym czarnym garniturze. Tak mrocznie na tle słonecznego dnia, na tle jasnej kanapy.

– Panie Saint, mam mówić czy też chce pan to przekazać osobiście? – pyta Merrick.

Nie odrywa ode mnie wzroku.

– Panie Saint?

Marszczy lekko brwi, kiedy dociera do niego, że nie słuchał, i mówi:

– Tak.

Opiera się i kładzie rękę na oparciu kanapy. Czuję na sobie jego wzrok, gdy tymczasem Merrick wyjmuje z teczki jakieś dokumenty. Siedzę sztywno wyprostowana.

Pole energii Sainta jest dzisiaj ogromne, przemożne i zupełnie niemożliwe do rozszyfrowania. Jedyna myśl, jaką mam w głowie, to: „Czy ty mnie nienawidzisz?”.

– Od jak dawna pracuje pani w „Edge”, pani Livingston? – pyta Merrick.

Waham się i dostrzegam, że leżący obok Sainta telefon zaczyna wibrować. Bierze go do ręki i jednym płynnym ruchem kciuka wyłącza go.

Niespodziewanie swędzi mnie kącik ust.

Poprawiam się na krześle.

– Od kilku lat – odpowiadam.

– Jest pani jedynaczką, zgadza się?

– Zgadza.

– W zeszłym roku otrzymała pani nagrodę od CJA w kategorii reportaż?

– Tak. Ja… – Szukam w głowie odpowiednich słów pośród tych wszystkich: „Przepraszam” i „Kocham cię” – …poczułam się zaszczycona samą nominacją.

Saint powoli zdejmuje ramię z oparcia sofy, po czym w zamyśleniu opuszkiem kciuka przesuwa po dolnej wardze. Milcząc, bacznie mi się przygląda.

– Widzę, że dla „Edge” zaczęła pani pracować jeszcze przed ukończeniem uniwersytetu Northwestern, zgadza się?

– Tak. – Pociągam za rękaw swetra, próbując się skupić na zadawanych mi pytaniach.

Kątem oka przez cały czas zerkam, co robi on. Sin. Widzę, jak sączy wodę, jak mocno zaciska palce na szklance.

Widzę jego ciemne włosy, ciemne rzęsy. Usta. Nieuśmiechnięte. Oczy, które w ogóle się nie skrzą. Odwracam głowę w jego stronę i mam wrażenie, że na to czekał. Wpatruje się we mnie z taką intensywnością, jak tylko on potrafi, a kolor zielony staje się całym moim światem. Światem arktycznego, nietykalnego, niezniszczalnego zielonego lodu.

Taki przemożny chłód nie powinien sprawiać, że robi się aż tak gorąco. Ale w tym lodzie buzuje ogień, palący ogień.

– Przepraszam, straciłam wątek. – Odrywam wzrok od Sainta.

Zmieszana poprawiam się na krześle i koncentruję się na Merricku. Ten patrzy na mnie dziwnie i jakby z odrobiną współczucia. Rejestruję niewielkie poruszenie tam, gdzie siedzi Saint. Przesuwa się na kanapie, aby lepiej widzieć Merricka. I spostrzegam, że patrzy na niego z wyraźnym niezadowoleniem.

– Daj już spokój tym bzdurom, Merrick.

– Oczywiście, panie Saint.

O Boże. Jeszcze bardziej pąsowieję na myśl, że Saint zauważył, iż ten człowiek mnie peszy.

– Pani Livingston – zaczyna raz jeszcze Merrick, po czym robi pauzę, jakby zamierzał powiedzieć rzecz wielkiej wagi. – Pan Saint jest zainteresowany poszerzeniem listy usług, jakie Interface świadczy swoim subskrybentom. Oferujemy zupełnie nowe treści z konkretnych źródeł, czyli przede wszystkim spod pióra grupy młodych dziennikarzy, felietonistów i reporterów, których planujemy zatrudnić.

Interface. Jego najnowsze przedsięwzięcie. Rozrastające się w niesłychanie szybkim tempie, łamiące po drodze wszelkie bariery technologiczne i rynkowe. Nie dziwi mnie, że Saint robi ten kolejny krok – to genialne posunięcie, następny logiczny ruch firmy, która znajduje się na liście dziesięciu najlepszych pracodawców.

– Doskonały pomysł, Malcolmie – oświadczam.

O mój Boże!

Czy ja go właśnie nazwałam Malcolmem?

To go chyba zbija z tropu. Na ułamek sekundy jego spojrzenie ciemnieje. Wygląda to tak, jakby w jego wnętrzu szalała burza… Ale chwilę później wszystko się uspokaja.

– Cóż, wspaniale to słyszeć – odzywa się Merrick. – Jak pani wiadomo, pani Livingston, pan Saint potrafi wyczuć prawdziwy talent. I chce, aby dołączyła pani do jego zespołu.

Saint nie odrywa ode mnie wzroku. Przygląda się, jak uśmiech znika mi z twarzy, a zastępują go szok i niedowierzanie.

– Proponujecie mi pracę?

– Tak. – To Merrick odpowiada na moje pytanie. – W rzeczy samej, pani Livingston. Pracę w M4.

Zaniemówiłam.

Wbijam wzrok w kolana i przetrawiam to, co właśnie usłyszałam.

Sin nie chce ze mną rozmawiać.

Moja obecność prawie nie robi na nim wrażenia.

Zadzwonił do mnie po czterech tygodniach z powodu tego.

Podnoszę głowę i nasze spojrzenia się krzyżują. W tej samej chwili mam wrażenie, jakby przeszyła mnie błyskawica. Zmuszam się do tego, aby nie odwracać wzroku od jego twarzy, z której nie jestem w stanie wyczytać absolutnie niczego. Kiedy się odzywam, staram się, aby mój głos brzmiał spokojnie.

– Propozycja pracy to ostatnie, czego się dzisiaj spodziewałam. Czy to wszystko, czego ode mnie chcesz?

Jednym płynnym ruchem nachyla się i opiera łokcie o kolana, przez cały czas wpatrując się we mnie.

– Chcę, abyś ją przyjęła.

O.

Boże.

Sprawia wrażenie równie poważnego, jak tamtego wieczoru, kiedy mnie „zaklepał”…

Odrywam w końcu wzrok od jego twarzy i przez chwilę patrzę w okno. Chcę mówić na niego Malcolm, ale dociera do mnie, że on nie jest już dla mnie Malcolmem. Nie jest nawet Saintem, który niemiłosiernie się ze mną droczył. To jest Malcolm Saint. Patrzący na mnie tak, jakby ani razu nie trzymał mnie w swoich ramionach.

– Wiesz, że nie mogę porzucić swojej pracy – mówię, odwracając się.

– Sprostamy twoim oczekiwaniom finansowym – odpowiada natychmiast.

Kręcę głową i lekko się śmieję z niedowierzaniem, po czym pocieram skronie.

– Merrick – rzuca jedynie Saint.

A Merrick, wyraźnie spięty, wraca do wyjaśnień.

– Jak już mówiłem, będziemy oferować naszym subskrybentom treść newsową, a pan Saint od dawna jest fanem pani pióra. Docenia szczerość i podejmowane przez panią tematy.

Pąsowieję.

– Dziękuję. Niesamowicie mi to schlebia – mówię. – Ale tak naprawdę istnieje tylko jedna odpowiedź – dodaję bez tchu – i już jej udzieliłam.

– To poważna propozycja pracy, zatem w ciągu tygodnia oczekujemy jej przyjęcia bądź odrzucenia.

Kładzie na stole plik dokumentów.

Patrzę na nie, nie będąc w stanie pojąć, o co w tym wszystkim chodzi.

– Czemu to robisz? – pytam.

– Bo mogę. – Saint patrzy na mnie spokojnie. Spojrzenie ma rzeczowe. – Mogę zaoferować ci więcej niż twój obecny pracodawca.

Pozostaje w bezruchu, a mimo to mój świat wiruje w szaleńczym tempie.

– Weź te dokumenty, Rachel – dodaje.

– Ja-ja… nie… chcę.

– Zastanów się. Przeczytaj je, zanim mi odmówisz.

Wpatrujemy się w siebie o ułamek sekundy za długo.

Wstaje i z kocią gracją się prostuje. Malcolm Kyle Preston Logan Saint. Dyrektor generalny najpotężniejszej korporacji w tym mieście. Obsesja kobiet. Ulotny niczym kometa. Nieustępliwy i bezwzględny.

– Przed końcem tygodnia moi ludzie skontaktują się z tobą.

Ni z tego, ni z owego zastanawiam się, czy ten mężczyzna kiedykolwiek przestanie mnie zaskakiwać. Naprawdę jestem pełna podziwu dla jego opanowania. Jeśli choć przez chwilę sądziłam, że jakoś się dogadamy, myliłam się. Saint nie będzie marnował na to czasu. Jest zbyt zajęty zaspokajaniem swoich bezkresnych ambicji, podbojem świata.

A ja? Ja tylko próbuję poskładać swój świat w jedną całość.

Biorę głęboki oddech i w milczeniu zabieram dokumenty. Nie żegnam się ani nie dziękuję. Po prostu cicho wychodzę.

Otwieram drzwi i nie mogę się powstrzymać przed ostatnim zerknięciem na gabinet, ostatnim zerknięciem na Sainta: siedzi na kanapie z dłońmi na kolanach, wzdycha i dotyka twarzy.

– Potrzebuje pan ode mnie czegoś jeszcze, panie Saint? – pyta Merrick tonem, który błaga o więcej pracy.

Kiedy Saint unosi głowę, dostrzega, że mu się przyglądam. Oboje zamieramy i po prostu patrzymy. Na siebie. On nieufnie i ostrożnie, ja z całym żalem, jaki mnie dręczy. Jest tyle rzeczy, które chcę mu powiedzieć, a mimo to odchodzę w milczeniu, zamykając za sobą drzwi.

Jego asystentki patrzą, jak się oddalam.

Wchodzę cicho do windy i zjeżdżając do lobby, przyglądam się swemu odbiciu w stalowych drzwiach. Całkiem ładnie wyglądam z rozpuszczonymi włosami, ubrana w miękki, kobiecy, opinający ciało strój. Ale kiedy patrzę sobie w oczy, wyglądam na tak zagubioną, że mam ochotę dać nura do swojego wnętrza, aby się odnaleźć.

I dociera do mnie, że miłość jest równie zmienna, jak niebo czy ocean: nie znika, ale nie zawsze jest słoneczna, czysta czy spokojna.

Wychodzę z budynku i zatrzymuję taksówkę, a kiedy odjeżdżamy, odwracam się i przez chwilę mierzę wzrokiem piękną lustrzaną fasadę budynku M4. Jest taki królewski, taki nieprzenikniony. Wtedy wibruje mi telefon.

NO I JAK?!

POGODZILIŚCIE SIĘ?!

MÓW! WYNN WYCHODZI ZA 3 MIN I CHCE WIEDZIEĆ.

CZYTAŁ TWÓJ ARTYKUŁ? ZMIĘKŁ PRZEZ TO?

Czytam SMS-y od Giny i nie jestem w stanie wykrzesać z siebie energii, żeby na nie odpisać. Kierowca włącza się do ruchu.

– Dokąd jedziemy? – pyta.

– Proszę po prostu trochę pojeździć.

Wyglądam przez szybę na Chicago – miasto, które kocham i które jednocześnie mnie przeraża, gdyż nigdy nie czuję się w nim do końca bezpieczna. Wszystko wygląda tak samo. Chicago nadal tętni życiem, jest wietrzne, elektryczne, nowoczesne, wspaniałe i niebezpieczne. To dokładnie to samo miasto, w którym mieszkam przez całe życie.

To nie metropolia się zmieniła, lecz ja.

Podobnie jak tysiąc kobiet przede mną, zakochałam się w ulubionym kawalerze tego miasta.

I już nigdy nie będę taka jak wcześniej.

Tak jak się obawiałam, po tym, co się stało, on już nigdy nie będzie mój.Cztery tygodnie + 1 godzina

^(–) ie potrafiłam go rozgryźć. Po prostu nie potrafiłam. Byłam zbyt poruszona samym jego widokiem. Tak wiele miałam mu do powiedzenia i wiedziałam, że na pewno mnie nienawidzi i że tak naprawdę wcale nie ma ochoty ze mną rozmawiać. – Wzdycham i odwracam wzrok.

– Rachel.

To chyba jedyne, co Gina ma do powiedzenia. Robi się cicho jak w kostnicy.

Kilka minut wcześniej w końcu poprosiłam taksówkarza, aby wyrzucił mnie pod Starbucksem, ponieważ nie chciałam wracać do domu. Chwilę później dołączyła do mnie Gina i oto siedzimy przy stoliku na samym końcu, w naszym własnym, małym świecie.

– Tak bardzo mi smutno, Gino. – Zasłaniam dłonią oczy. – To już naprawdę koniec.

– Kurwa. – Gina sznuruje usta. Ma nachmurzoną minę. – Czy w ogóle obchodzi go fakt, że zakochałaś się w nim mimo tego, że jest psem na baby i Bóg wie, kim jeszcze?

– Gina! – krzywię się.

Ona także robi kwaśną minę.

Nie powinnam z nią nawet o tym rozmawiać. Tysiąc razy mnie ostrzegała, że tak się to właśnie skończy. Aż do znudzenia powtarzała mi: „Nie angażuj się”. Dlatego że Saint to znany kobieciarz, a ja miałam swoją robotę. Ale jak mogłam się przed tym uchronić?

Saint to cyklon, a kiedy zgodziłam się napisać ten demaskujący go tekst, weszłam prosto w jego oko.

Nie planowałam, że się zakocham. Zakochanie się w jakimkolwiek facecie w ogóle nie znajdowało się na liście moich życiowych planów. Gina i ja już zawsze miałyśmy być szczęśliwymi singielkami – pracoholiczkami, najlepszymi przyjaciółkami, utrzymującymi bliskie kontakty ze swoimi rodzinami. Ona zdążyła się przekonać, co to znaczy mieć złamane serce, i wszystko mi opowiedziała, żebym nie musiała też przez to przechodzić. Tak więc chroniłam swoje serce. Nie interesowali mnie mężczyźni, lecz wspinanie się na kolejne szczeble dziennikarskiej kariery. Tyle że Saint nie był zwykłym mężczyzną. Nie uwiódł mnie w zwyczajny sposób. A to, co nas połączyło, nie było… zwyczajne.

Jestem dziennikarką i powinnam znaleźć jakieś krótkie słowo, którym można go opisać, ale mnie przychodzi do głowy jedynie „Sin”*.

Porywający, uzależniający gracz, który wie, jak prowadzić grę, miliarder, który przywykł do tego, że ludzie czegoś od niego chcą. Nie mogłam znieść tego, że pewnie uznał, że jestem taka sama jak wszyscy inni w jego życiu, chcący tylko coś od niego uzyskać.

Nie, Rachel, nie jesteś taka jak inni. Jesteś gorsza.

Sypia z jedną fanką przez cztery noce albo z czterema przez jedną. Nic im z siebie nie daje. Może ewentualnie czek na rzecz jakiejś organizacji charytatywnej – raz słyszałam, jak jedna go o to prosi – ale to nie powoduje uszczerbku na jego koncie. Jeśli mają na to ochotę, pozwala się karmić winogronami na swoim jachcie, jest bowiem zbyt zepsuty przez kobiety, aby je powstrzymać. Jednak kiedy odchodzą, nie zaszczyca ich ani jednym spojrzeniem. No ale z tobą, Rachel? Wpuścił cię do środka. To on karmił cię na jachcie winogronami. Zjawił się na twoim biwaku nie dlatego, że lubi spać pod namiotem, lecz dlatego, że wiedział, iż ty tam będziesz. Powiedział ci o czwórce – swojej szczęśliwej liczbie. Liczbie, która symbolizuje dla niego wykraczanie poza normę. O Boże, nie miałam świadomości tego, jak blisko mnie do siebie dopuścił, dopóki dzisiaj nie stanęłam przed nim, wygnana z tego, co zdążyło stać się moim prywatnym rajem.

– Tyle bym mu powiedziała, gdyby nie siedział tam ten facet, który opowiadał mi o pracy dla M4. – Wyjmuję dokumenty i podaję je Ginie. – Nie byłam w stanie skoncentrować się na nich, kiedy w gabinecie był Saint.

Czyta cicho:

– Propozycja pracy dla Rachel Livingston… – Odkłada papiery i patrzy na mnie tymi swoimi ciemnymi oczami, które w tej chwili są równie skonsternowane, jak cała ja.

– Interface rozszerza się o wiadomości – wyjaśniam.

Zerka na dokumenty.

– Jeśli ty nie chcesz, to ja biorę tę posadę.

Kopię ją pod stołem.

– Bądź poważna.

– Potrzebuję więcej cukru. – Udaje się do stanowiska z dodatkami, wraca z saszetką cukru i wsypuje go do kawy. – Co człowiek jego pokroju, dyrektor generalny, robi na tego typu spotkaniu? – Marszczy brwi. – Saint jest zbyt inteligentny, Rachel. Chciał mieć pewność, że się zjawisz. On cholernie chce cię w M4. Proponuje ubezpieczenie zdrowotne dla ciebie i najbliższego krewnego. Czyli twojej mamy. Zdajesz sobie sprawę z tego, co to dla ciebie oznacza na gruncie zawodowym?

Mama to moja słabość.

– Tak, zdaję sobie sprawę.

Saint oferuje mi… świat.

Ale świat bez niego nic dla mnie nie znaczy.

– Rachel, chociaż „Edge” cieszy się sporym rozgłosem od czasu… – Rzuca mi przepraszające spojrzenie, ponieważ wie, że nie lubię wspominać o artykule, po czym dodaje: – Ale jak długo to potrwa? Przyszłość tego magazynu nadal wisi na włosku. – Pociąga łyk kawy. – A Interface to Interface. Jego przyszłość jest świetlana. M4, Rachel, to… potężna firma. Żadna z nas nawet nie marzyła o tym, żeby tam pracować. Oni zatrudniają tęgie głowy z całego kraju.

– Wiem – szepczę.

Czemu więc Saint chce, żebym dołączyła do grona jego pracowników? Może pozyskać kogo tylko chce. W każdej dziedzinie życia.

– Założę się, że Wynn każe ci przyjąć tę pracę. Potrzebna nam jej rada. Ona jedyna z nas jest w związku.

– Gina, po raz pierwszy w życiu wyznałam facetowi miłość. Nigdy, dopóki żyję, nie zgodzę się na to, aby został moim szefem. – Z bólem dodaję: – A Saint nie angażuje się w żadne głębsze relacje z pracownicami.

W jej oczach pojawia się niepokój.

– A ty chcesz od niego czegoś więcej niż propozycji pracy.

Bardzo mi wstyd, bo w ogóle na to nie zasługuję. Ale kiwam głową.

Jest we mnie dziura. Tak ogromna i pusta, że bez niego nic nie sprawia mi przyjemności.

Gina ponownie czyta dokument, kręci głową, składa go i mi oddaje. A przez cały ten czas ja wciąż myślami znajduję się w biurowcu M4. Na najwyższym piętrze, w tym pokoju ze szkła, marmuru i chromu. I wciąż czuję zapach Sainta. Synapsy w moim mózgu nie chcą się uspokoić
i nieustannie odgrywają scenę w gabinecie. Każde wypowiedziane przez niego słowo. Każde słowo, które liczyłam, że wypowie, ale on tego nie zrobił. Każdy odcień zieleni, który widziałam w jego oczach – oprócz tej nowej lodowatej zieleni, którą zobaczyłam u niego po raz pierwszy.

Pamiętam jego spojrzenie zawieszone na mojej twarzy, kiedy Merrick zadawał mi pytania. Pamiętam jego głos. Pamiętam, jak to jest stać blisko niego.

Pamiętam, jak westchnął, kiedy wyszłam, jakby właśnie wziął udział w jakiejś batalii.

I jak podniósł potem na mnie wzrok. I go nie odwracał.

Gdy razem z Giną wracamy do domu, bardzo się cieszę, że nie powiedziałam mamie o dzisiejszym spotkaniu. Niepotrzebnie robiłaby sobie nadzieję, którą teraz musiałabym zgasić. Wkładam dokumenty z powrotem do torby, a kiedy wchodzimy do naszego małego, ale przytulnego mieszkania, udaję się do swojego pokoju, zamykam drzwi, kładę się na łóżku i ponownie je wyjmuję.

To po prostu zwyczajna oferta pracy z listą świadczeń, wynagrodzeniem, na które nie zasługuję i które zazwyczaj przysługuje bardziej doświadczonym dziennikarzom… aż natrafiam na coś, co mnie porusza.

Podpis Sainta na końcu umowy.

Wstrzymuję oddech i przez chwilę dotykam jego podpisu. Jest w nim jakaś dziwna energia, jakby to była pieczęć, przez którą kartka wydaje się cięższa.

Wyciągam spod łóżka pudełko po butach, w którym przechowuję drobiazgi mające dla mnie znaczenie. Złoty łańcuszek z literą „R”, który dostałam od mamy. Kierowana impulsem, zakładam go, aby mi przypominał, kim jestem. Córką, kobietą, dziewczyną, człowiekiem. Odsuwam na bok kilka urodzinowych kartek od Wynn i Giny. I znajduję liścik. Liścik, który swego czasu był przytwierdzony do najpiękniejszego bukietu, jaki przywieziono mi do pracy.

Wyjmuję bilecik w kolorze kości słoniowej… i czytam.

Wtedy po raz pierwszy miałam okazję zobaczyć jego pismo. Zakończył wiadomość słowami: „Przyjaciel, który myśli o Tobie, M.”.

Kładę się na łóżku i wpatruję w te słowa.

Mój przyjaciel.

Nie. Moje zlecenie, temat, którego sądziłam, że pragnę, playboy, który stał się moim przyjacielem, który stał się moim kochankiem, który stał się moją miłością.

Teraz on chce być moim szefem, a ja niczego tak bardzo nie pragnę jak jego.

* Sin – ang. grzech.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: