Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mariola, moje krople… - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mariola, moje krople… - ebook

Autorka bestsellerowej "Cukierni pod Amorem" tym razem serwuje nam pełną humoru powieść obyczajową z akcją w prowincjonalnym teatrze przed stanem wojennym. Jest listopad 1981 roku. Działa tu i „Solidarność” i stary związek zawodowy. Bufetowa pędzi bimber i chowa się świnia na mięso. Aktorzy przygotowują równolegle antyrosyjski dramat i prokościelną „Pastorałkę”. Na wieść, że teatr odwiedzi delegacja radziecka, dyrektor postanawia wystawić „Streap-tease”, nie mając pojęcia, że w poważnej sztuce Mrożka nikt się nie rozbiera... Świetne dialogi i – wciąż aktualna linia podziałów w narodzie... Mieszanka klimatów z filmów Barei i kultowego "Rancza".

ZWIASTUN

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-247-2413-0
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdybyśmy nie znali własnych wad,
nie czerpalibyśmy takiej przyjemności
z rozpoznawania ich u innych.

Wszystko zaczęło się dokładnie w chwili, kiedy dyrektor Teatru Miejskiego poczuł przemożną potrzebę, ba! wręcz przymus, rozpięcia kolejnego guzika przy bluzce swej sekretarki Marioli. Na dworze szarzało nudne listopadowe popołudnie, było ciemnawo, leniwie siąpił deszcz ze śniegiem. Przez uszczelnione watą higieniczną okna gabinetu wionęło zimne tchnienie wiatru i Jan Zbytek pomyślał, jak rozkosznie byłoby ogrzać zziębnięte dłonie na ciepłych piersiach dziewczyny. Czym prędzej odrzucił wieczne pióro, poderwał się z fotela i gnany tą przemożną potrzebą, wkroczył do sekretariatu.

Mariola, zajęta żmudnym przepisywaniem planu pracy na maszynie, nie od razu zaprotestowała. Zbytek był już bardzo blisko celu, dzieliły go odeń zaledwie dwa malutkie guziczki, gdy do pomieszczenia wpadł znienacka reżyser Biegalski. Co prawda sekundę później cofnął się taktownie na korytarz, ale i tak było po sprawie: speszona Mariola zapinała już bluzkę, Zbytkowi zaś całkiem opadł entuzjazm, bo Biegalski zapewne stał na korytarzu, czekając, aż go wezwą.

Diabli nadali!

Czego mógł chcieć za piętnaście pierwsza, w samym środku próby?!

Dyrektor zarzucił na obowiązkową lewą stronę swą piętnastocentymetrowej długości pożyczkę, która tymczasem frywolnie zwisła nad prawym uchem. Mariola przeczesała dłonią cokolwiek zmierzwioną grzywkę i służbiście zatopiła wzrok w papierach.

- No, co tam, kolego? - Zbytek otworzył drzwi i chrząknął.

Zgodnie z przewidywaniami, Biegalski czekał w hallu, niecierpliwie przestępując z nogi na nogę.

- Bardzo przepraszam, ale... Było otwarte... - wyjąkał bezrad nie.

- Sugeruje pan, że powinniśmy się zamykać, kiedy wspólnie z koleżanką Mariolką pracujemy?

- Nie, no skąd... - stropił się reżyser. Nie miał najmniejszego zamiaru przeszkadzać komukolwiek w pracy, ale sprawa była ważna, pilna, nagląca!

- Zaraz powstałyby jakieś niezdrowe podejrzenia - dyrektor westchnął ciężko, kontynuując przerwaną myśl.

- Albo plotki... - Mariola usłużnie uzupełniła jego uwagę, krzywiąc się przy tym wymownie i niedbałymi ruchami porządkując biurko.

- A my się tu, kolego Biegalski, nie mamy czego wstydzić!

Dyrektor wypiął dumnie pierś i wzorem Napoleona wsunął prawą dłoń za połę marynarki.

- Naturalnie... To ja może... Przyjdę później? - młody człowiek jakby naraz zrozumiał całą niezręczność sytuacji i zaczął się wycofywać.

Sprawa, nawet najpoważniejsza, musiała jednak zaczekać.

- Cóż tak niecierpiącego zwłoki przygnało pana w środku próby? - Zbytek zainteresował się w końcu, choć ton jego głosu wskazywał na krańcowe zmęczenie pracą.

- W środku jakiej próby? - złośliwie odciął się Biegalski.

Ta młodzież! Żadnego wyczucia, żadnego szacunku dla

starszych! Dyrektor westchnął przeciągle. To już nie to, co kiedyś, gdy człowiek terminował w zawodzie lata, zanim odważył się odezwać do starszego kolegi inaczej niż „mistrzu", a wypita w bufecie teatralnym wódka bratała lepiej od tysiąca ról.

Chociaż to się akurat tak bardzo nie zmieniło.

- Więc nie ma próby? - Zbytek mimo wszystko chciał wiedzieć, co dzieje się w podległej mu jednostce. Podniósł na Biegalskiego ciężkie powieki, gotów go ostatecznie wysłuchać.

- Jeżeli nadal wszyscy będą się obijać, to do premiery nigdy nie dojdzie!

Ta informacja zmartwiła nieco dyrektora. Żarty żartami, ale lubił, kiedy usta lony w pocie czoła całoroczny plan pracy domykał się zgrabnie premierą, która na dodatek okazywała się sukcesem. Artystycznym oczywiście, bo cóż liczyło się bardziej niż pochlebna recenzja? Zwłaszcza w piśmie kulturalnym o zasięgu ogólnopolskim, takim chociażby „Życiu Literackim", „Kulturze" czy „Odrze". To byłoby godne zwieńczenie wieloletnich wysiłków. Ale, mimo podejmowanych raz po raz prób, takiej recenzji dyrektor wciąż jeszcze nie miał. Same śmieci w miejscowym szmatławcu.

Bo przecież nie chodzi o to, że do teatru walą tłumy, zwożone autokarami z najodleglejszych zakątków Dolnego Śląska, że czasem brakuj e wręcz biletów. Frekwencja się nie liczy. Dyrektor nie dbał o pieniądze, a jeśli ich brakowało, tak czy inaczej zawsze umiał wyżebrać w komitecie miejskim dodatkowe fundusze celowe.

Chodziło o prestiż. Jeśli nie mógł być dyrektorem w Warszawie, to niech przynajmniej Warszawa przyjedzie do niego! A to dało się osiągnąć tylko po kilku pełnych entuzjazmu recenzjach w ogólnopolskich tygodnikach. Stąd wziął się pomysł pozyskania dla Teatru Miejskiego świeżej krwi, czyli Biegalskiego.

- Mariolko, kawy! - rzucił Zbytek sekretarce ponad głową reżysera i objąwszy go lewą ręką, poprowadził do swego gabinetu. - Drogi kolego, czemu się pan tak denerwuje? - mówił miękko. Wskazał mu fotel, a sam zajął miejsce za biurkiem. - Będzie trzeba, to przesuniemy premierę. Świat nie kończy się dwunastego grudnia - dorzucił jeszcze, ufając, że młody człowiek, za którym aż z Warszawy ciągnęła się fama, że to nadzieja polskiego teatru, da sobie jednak ostatecznie radę i wypuści przedstawienie o czasie.

- Jak mam się nie denerwować?! - zawodził płaczliwie Biegalski. - Od początku nie ma atmosfery pracy! Koledzy nawet tekstu nie znają!

- Nauczą się jeszcze. Zresztą po premierze też będą haftowali dialogi. Czy to jest powód do zmartwień? - uspokajał go Zbytek.

- Spóźniają się na próby!

- Kto?!

- Chociażby pańska żona.

Temat Pauliny, poruszony akurat teraz, w kontekście niedawnego zajścia, zmusił dyrektora do wzmocnienia ataku.

- Nie, no, trzeba ich zrozumieć. Stoją po wszystko w kolejkach. A wie pan, że ja panu zazdroszczę.

- Czego?

- Pan jeszcze nie zna życia. Ten pański zapał do pracy... Ale, drogi kolego, dajcie spokój, w końcu to nie Broadway...

Miał rację, to nie był Broadway, tylko jedyny teatr w małym prowincjonalnym mieście. Szczerze mówiąc: na zadupiu. Zbytek rozumiał to aż za dobrze. Nie tylko rozumiał, ale też akceptował. W jego wieku nie ma się już ochoty przebijać głową muru. Młody człowiek odwrotnie: denerwował się z byle powodu, przybiegał z każdym drobiazgiem, wciąż się czegoś domagał.

- Broadway?! - skrzywił się Biegalski. - Prędzej bym krowy przygotował do premiery! - krzyknął w rozpaczy i przerażony ugryzł się w język.

Dyrektor nie zwrócił jednak uwagi na jego niegrzeczne zachowanie.

- A propos! - uniósł do góry palec wskazujący. - Żona mi mówiła, że świetnie się z panem próbuje. Uważa, że jest pan prawdziwym skarbem!

Na te słowa, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozsiewając czar swych rubensowskich krągłości i wody toaletowej Masami, weszła do gabinetu aktorka, Paulina Ciborska-Zbytek.

- Tu się pan ukrywa! - zawołała radośnie do Biegalskiego. - A ja wszędzie pana szukam!

- Ja się ukrywam?!

- No, no! Zabraniam się gniewać! - pogroziła mu palcem, po czym oświadczyła bezapelacyjnie: - Porywam pana! Kochanie, pozwolisz? - zapytała męża, zupełnie jednak nie dbając o jego zdanie. - Musimy koniecznie przedyskutować moją scenę w trzecim akcie! - szepnęła czule do Biegalskiego, niby przypadkiem muskając wargami płatek jego ucha.

Dyrektor rozłożył bezradnie ręce. Życzenie żony znaczyło dlań więcej nawet niż dyrektywa partyjna.

Wychodząc, Paulina i Biegalski minęli w drzwiach gabinetu Mariolę, wnoszącą na tacy kawę w dwóch wypełnionych po brzegi szklankach. Biegalski rzucił przelotne spojrzenie na gruby kożuch fusów, które zasypane cukrem i pomieszane łyżeczką zaraz opadną na dno. Trochę żałował, że dyrektorowej nagle zebrało się na pracę. Rozkoszny zapach unosił się w powietrzu, a on akurat zawsze o tej porze miał spadek ciśnienia.

Tymczasem Mariola, zadowolona z obrotu sprawy, rozsiadła się w fotelu, który jeszcze przed chwilą zajmował Biegalski, posłodziła kawę, zamieszała i upiła kilka łyków.

Dyrektor z niepokojem popatrzył na drzwi.

- Myślisz, że coś zauważył?

- Na pewno. Co będzie, jeśli wypapla twojej żonie? - rzuciła pozornie obojętnie, w duchu jednak licząc, że tak się właśnie stanie.

- Eee, to nie jego sprawa... - Zbytek próbował bagatelizować zajście, jednak trzeba przyznać, że odczuwał lekki dyskom fort.

- Musisz wreszcie coś postanowić! Człowiek strzela, pan Bóg kule nosi. Chcesz, żeby twój syn został od urodzenia sierotą? - Mariola zmieniła ton na troskliwy.

- Dlaczego? Czuję się świetnie, tylko ta wieńcówka... - Dyrektor przypomniał sobie o lekarstwie i otworzył szufladę biurka.

Mariola odczekała, aż naleje trochę wody z karafki i odliczy dwadzieścia kropli nalewki na melisie, która tak świetnie robiła mu na serce.

- Ma się urodzić bez tatusia? - zapytała w chwili, gdy dochodził do dwudziestu.

Reakcja była natychmiastowa. Zbytek podszedł i z nadzieją dotknął jej brzucha.

- A co? Już się na coś zanosi?

- Oczywiście, że nie! Za kogo ty mnie masz?! - oburzyła się całkiem szczerze. - Jestem porządną dziewczyną!

I to była prawda.

Dyrektor usiadł z powrotem w fotelu. Jednym haustem wypił krople, po czym bawiąc się ołówkiem i unikając jej wzroku, wycedził przez zęby:

- Nie kupuję kota w worku. Będzie syn, będzie rozwód!

Mariola zerwała się na równe nogi.

- Będzie rozwód, będzie syn! - krzyknęła zdenerwowana i wybiegła z gabinetu, omal nie rozlewając kawy na strzyżony dywan z Kowar, dopiero co kupiony spod lady dzięki specjalnej protekcji pierwszego sekretarza komitetu miejskiego PZPR, towarzysza Ludwika Martela.

wtorek, 17 listopada 1981, godz. 13.15

O trzynastej piętnaście w bufecie teatralnym prowadzonym przez ajentkę Amelię Podpuszczkę panowała - excusez le mot - nabożna atmosfera. Palacz teatralny Zenon Chmurny, milcząc, grał w oko z aktorem Pawłem Figurskim, krawiec Czesio, były żołnierz Września i członek AK, pruł jakiś stary kostium. Ametia bez pośpiechu krzątała się za batem. Pomieszczenie wypełnione było zapachem zupy fasolowej i eskalopów po radziwiłłowsku oraz oczekiwaniem na moment, kiedy towarzysz pierwszy sekretarz zje wreszcie cielęcinę z buraczkami i zechce opuścić bufet, wracając do swych codziennych obowiązków w komitecie miejskim, usytuowanym po przeciwnej stronie placu Teatralnego.

Martel jednak, ulegając poobiedniemu błogostanowi, rozparł się na krześle, jakby miał zamiar wdać się w dłuższą pogawędkę.

- To prawdziwe szczęście, pani Amelio, że rzuciła pani scenę dla kuchni! - uśmiechnął się, przeciągając bez skrępowania.

Amelia nie podzielała jego zdania. Kiedyś była aktorką, ale miała swoje lata (konkretnie pięćdziesiąt osiem) i nie dość, że jest to wiek, w którym dla kobiety niewiele zostało do zagrania, to na dodatek, jako pierwsza żona dyrektora, nie miała najlepszych notowań u jego aktualnej, trzeciej już połowicy, Pauliny. Wzięła więc w ajencję bufet, a że posiadała niewątpliwy talent kulinarny, na jej obiadki wpadały różne szychy z miasta, co było krępujące dla członków zespołu, przywykłych traktować teatr, a zwłaszcza bufet, jak swój drugi dom.

- A co to było, to pyszne w sosie? - Ludwik Martel wskazał na pusty już talerz po drugim daniu.

- Eskalopki - Amelia rzuciła obojętnie, zabierając naczynia.

- Z czego?

- Pan lepiej nie pyta! - niezbyt mądrze zażartował z kąta Paweł.

Wszyscy struchleli, gość jeszcze gotów wszcząć śledztwo i nieszczęście gotowe.

- Jak to: „z czego", towarzyszu sekretarzu? - niby to zdziwiła się Amelia. - Z tego, co jest w sklepach.

- Ale mówią, że w sklepach nic nie ma?

- Ludzie zawsze szukają dziury w całym. Jakby nic nie było, to po co by stali w kolejkach?! - rzucił obojętnie Figurski, wpatrując się w karty.

Logika tego rozumowania wywołała zmarszczkę na czole towarzysza Martela.

- Słuszna racja! - odpowiedział. - Muszę to powtórzyć na egzekutywie.

- W naszym sklepie na przykład - wtrąciła Ametia - jest całe mnóstwo tej nowozelandzkiej baraniny...

Martel zesztywniał w straszliwym przeczuciu, a zjedzona przed chwilą porcja mrożonego mięska z antypodów podeszła mu do gardła.

- Cze-e-go?!

- Ale smakowało panu? - zapytała Amelia z udawaną troską, ledwo kryjąc mściwą satysfakcję.

- Tak, bo myślałem, że to cielęcina - padła płaczliwa odpowiedź.

- W powstaniu tośmy wszystko jedli, wszystko, co się tylko ruszało. Taki szczur na przykład jest nie do odróżnienia od kurczaka. No, może tylko kolor ma nieco inny... - nie podnosząc głowy znad robótki, odezwał się Czesio i do reszty popsuł nastrój pierwszemu sekretarzowi.

- Skąd wziąć cielęcinę w dzisiejszych czasach? - westchnęła retorycznie Amelia.

- I mówi pani, że to mięso jest bez kartek? - indagował Martel. Rzadko mu się zdarzało zniżać do ludu pracującego, ale z każdego takiego przypadku starał się wyciągać jakieś konstruktywne wnioski. Językiem poszukał między zębami resztek mięsa, cmoknął głośno i skonstatował uczciwie, że baranina, czy nie, było ono zjadliwe, co oznaczało nowe, interesujące możliwości wypełnienia luki mięsnej i poprawy zaopatrzenia sklepów.

- Który Polak oddałby swoje kartki za mrożoną nowozelandzką baraninę?! - zastanowił się Czesio.

Celność spostrzeżenia była porażająca. Martel cmoknął raz jeszcze, próbując w myślach rozwiązać ten dylemat.

- Nawet partia nie potrafiłaby ludzi do tego zmusić! - znudzony baryton Figurskiego wdarł się w jego myśli.

- Taaak... - głośno myślał pierwszy sekretarz. - Taaak...

Dla dobra ludu pracującego miast i wsi gotów był się jeszcze długo zastanawiać, co zresztą robił często i bez zauważalnych rezultatów.

Rozmowa schodziła powoli na niebezpieczne tory i kto wie, dokąd by zawiodła, gdyby do bufetu nie weszła Paulina Zbytek z reżyserem Biegalskim pod rękę. Zauważywszy Martela, natychmiast się odsunęła, uśmiechnęła promiennie i zaświergotała:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: