Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marta, która sie odnalazła - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Luty 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marta, która sie odnalazła - ebook

Marta to przeurocza postać, która wnosi światło i radość w życie każdego, kogo spotka. Jeśli podobała Ci się Amelia, pokochasz tę książkę!

„Essentials Magazine”

Pełna miłości i magii historia o odkrywaniu siebie. Kto by pomyślał, że na zwykłym dworcu tyle może się zdarzyć?

Jules/Goodreads

Marta ma 16 lat i nigdy nie opuściła dworca w Liverpoolu. Kiedy była niemowlęciem, ktoś zostawił ją tam w walizce i do dziś nikt się po nią nie zgłosił.

Marta ma niezwykły talent do odnajdowania tego, co zagubione, ale nie potrafi rozwiązać tej jednej, najważniejszej zagadki: kim jest? A musi się spieszyć – ma na to zaledwie 36 dni.

Czy Marcie uda się poznać swoją przeszłość?

Kto przysyła jej anonimowe listy?

Baśniowa opowieść o dziewczynie bez tożsamości i dworcu pełnym sekretów.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8103-015-1
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Sta­cja Li­ver­po­ol Lime Stre­et, maj 1976 roku

Daw­no, daw­no temu…

Ta część mo­jej ba­śni roz­po­czy­na się w maju 1976 roku. Uznaj­my, że to Roz­dział pią­ty hi­sto­rii mo­je­go ży­cia. I za­nim ko­mu­kol­wiek przyj­dzie do gło­wy za­py­tać, uprze­dzam – nie mam po­ję­cia, co wy­da­rzy­ło się w Roz­dzia­le pierw­szym.

W tej chwi­li wi­ru­ję so­bie przez głów­ną halę dwor­ca, wo­ła­jąc Bon­jo­ur do każ­de­go zna­jo­me­go. Moja su­kien­ka w czar­ne gro­chy fa­lu­je, sze­lesz­cząc przy każ­dym ob­ro­cie. Pisz­czę z ra­do­ści, gdy ogar­nia­ją mnie za­wro­ty gło­wy, aż wresz­cie pa­dam jak kłę­bek chi­cho­tu na be­to­no­wą po­sadz­kę pod ta­bli­cą od­jaz­dów.

– Bon­jo­ur, Jen­ny Jo­nes! – krzy­czę.

Sie­dzi w swo­im kio­sku, ulo­ko­wa­nym po prze­ciw­nej stro­nie hali, bli­sko wyj­ścia. Ja­kiś męż­czy­zna ku­pu­je pacz­kę pa­pie­ro­sów i pu­deł­ko za­pa­łek. Po­chy­lo­ny od­li­cza mo­ne­ty na wy­ło­żo­nym przed bud­ką sto­sie ga­zet. Jen­ny Jo­nes przy­glą­da się mu, jed­ną rękę trzy­ma w to­reb­ce chip­sów ku­ku­ry­dzia­nych, a dru­gą prze­wra­ca stro­ny cza­so­pi­sma. Spo­glą­da w moją stro­nę i ma­cha, nie wyj­mu­jąc dło­ni z pacz­ki chru­pek.

– Po­ran­ne wi­ro­wan­ko, co? – woła do mnie kio­skar­ka.

Od­po­wia­dam ski­nie­niem.

– By­łaś na ze­wnątrz, kró­lo­wo?

Po­trzą­sam gło­wą prze­czą­co.

– Li­ver bird¹ – mó­wię, wska­zu­jąc na sie­bie.

------------------------------------------------------------------------

1 Li­ver bird – le­gen­dar­ny ptak, sym­bol Li­ver­po­olu, wy­stę­pu­je w her­bie mia­sta; obec­nie uwa­ża się, że naj­bliż­szy mu ist­nie­ją­cy ga­tu­nek to kor­mo­ran (przyp. tłum.).

Jen­ny Jo­nes krę­ci gło­wą, a ja roz­po­ście­ram dół su­kien­ki w peł­ne koło. Su­ną­cy wart­kim po­to­kiem lu­dzie omal się o mnie nie po­ty­ka­ją – nie­któ­rzy po­sy­ła­ją mi uśmiech, inni rzu­ca­ją prze­kleń­stwo. Za­my­kam oczy i wzno­szę ra­mio­na ku że­la­znym pod­po­rom skle­pie­nia. Moc­no za­cią­gam się za­pa­chem bru­du, sa­dzy i pa­pie­ro­sów. Jest i do­miesz­ka pa­li­wa, octu i wy­mio­cin; czuć za­pa­szek skó­rza­nych wa­liz i ole­ju. Słod­ka, ostra woń dwor­ca ko­le­jo­we­go ła­sko­cze mnie w nos. Opusz­czam ręce i po­wo­li wy­pusz­czam po­wie­trze z płuc.

– Dzię­ki, że mogę tu miesz­kać – szep­czę.

– Bez cie­bie Lime Stre­et nie by­ła­by taka sama, kró­lo­wo! – woła Jen­ny Jo­nes.

Otwie­ram oczy. Pa­trzę na kio­skar­kę, któ­ra znów krę­ci gło­wą z we­so­łą miną. Od­wza­jem­niam jej uśmiech.

– Bon­jo­ur, Stan­ley! – wi­tam sprzą­ta­cza.

Za­mia­ta wła­śnie wej­ście na pe­ron szó­sty obok bud­ki te­le­fo­nicz­nej. Uno­si rękę, wska­zu­jąc na ze­ga­rek.

– Wiesz, któ­ra go­dzi­na? – krzy­czy, więc od­wra­cam się i spo­glą­dam na wiel­ki ze­gar wi­szą­cy przy oknie Mat­ki.

– O rety! – wo­łam, pró­bu­jąc wstać, ale wciąż krę­ci mi się w gło­wie. – Spóź­nię się! – do­da­ję, ale nie po­tra­fię od­mó­wić so­bie przy­jem­no­ści po­wi­ro­wa­nia przez halę – oj, ostroż­nie na ław­kę! – aż do biu­ra rze­czy zna­le­zio­nych.

Uwiel­biam się krę­cić. Nie jest to naj­wy­daj­niej­sza for­ma prze­miesz­cza­nia się, ale po wie­lu mie­sią­cach prób i błę­dów chy­ba do­pro­wa­dzi­łam moje wi­ro­wa­nie do per­fek­cji. Wszyst­ko dzię­ki tech­ni­ce ba­le­to­wej, o któ­rej wy­czy­ta­łam w zgu­bio­nej przez ko­goś książ­ce. Po­le­ga na sku­pie­niu wzro­ku na jed­nym punk­cie. Prze­ko­na­łam się, że naj­le­piej, żeby ob­ra­ny punkt nie był oso­bą, bo lu­dzie mają ten­den­cję do po­ru­sza­nia się, przez co ob­ro­ty ro­bią się tro­chę chwiej­ne. Po­tra­fię się krę­cić całe wie­ki i już pra­wie nie zda­rza mi się zwy­mio­to­wać na su­kien­kę. Chcia­łam na­wet na­pi­sać list do Mar­got Fon­teyn z za­py­ta­niem, czy kie­dy­kol­wiek zwy­mio­to­wa­ła na swo­je tutu, ale Eli­sa­beth mi to od­ra­dzi­ła.

Śmie­ję się, po­tem gwiż­dżę, a prze­chod­nie mu­szą się za­trzy­mać, kie­dy pró­bu­ję pro­stą li­nią pi­ru­etów po­ko­nać od­le­głość od ta­bli­cy od­jaz­dów do mo­je­go miej­sca pra­cy.

W otwar­tych drzwiach stoi li­sto­nosz. To wy­so­ki, chu­dy je­go­mość o wą­sach w kształ­cie od­wró­co­nej do góry no­ga­mi li­te­ry „U”, któ­re ukła­da­ją się wo­kół jego ust jak wło­cha­ta pod­ko­wa. Lu­dzie wo­ła­ją na nie­go Drak z po­wo­du jego dziw­nie ster­czą­cych przed­nich zę­bów. Do­star­cza pocz­tę, od­kąd tu je­stem. W tej chwi­li wa­chlu­je so­bie twarz ko­per­ta­mi za­adre­so­wa­ny­mi do biu­ra rze­czy zna­le­zio­nych.

– Bon­jo­ur, Drak – wi­tam go szep­tem, opie­ra­jąc się o drzwi i cięż­ko dy­sząc.

Schy­lam się, by zdjąć czar­ne szpil­ki, po czym po­spiesz­nie sta­ję za ladą.

– Od­wróć się – rzu­cam po­le­ce­nie, któ­re wy­ko­nu­je bez sprze­ci­wu.

Cho­wam się za kon­tu­arem, gdzie ścią­gam przez gło­wę su­kien­kę, po czym za­kła­dam je­den z czar­nych far­tu­chów Mat­ki. Ki­tel się­ga mi nie­mal do ko­stek i wy­glą­da jak wiel­ki po­lie­stro­wy wór. Upy­cham su­kien­kę w gro­chy i buty w taj­nym schow­ku pod ladą.

– Prze­pra­szam, Dra­ku – mó­wię ci­chut­ko, wy­sta­wia­jąc gło­wę nad blat.

Li­sto­nosz od­wra­ca się do mnie.

– Dzień do­bry, Mar­to Zgu­bo. Czy ona jest…?

Wska­zu­ję pal­cem su­fit, a męż­czy­zna kiwa gło­wą.

– Że­bym tak do­sta­wał fun­ta za każ­dym ra­zem, kie­dy ob­le­wa mnie tym swo­im Je­zu­so­wym pły­nem – szep­cze Drak. Kiwa gło­wą w kie­run­ku su­fi­tu. Wciąż stoi w pro­gu.

– Opły­wał­byś w bo­gac­twa – od­po­wia­dam ci­chut­ko, za­kry­wa­jąc usta dło­nią i pró­bu­jąc opa­no­wać chi­chot.

– W ze­szłym ty­go­dniu go­ni­ła mnie aż do pe­ro­nu trze­cie­go z ron­dlem peł­nym tej Je­zu­so­wej cie­czy – szep­cze li­sto­nosz. – Ma nie­złe bie­gi jak na ko­bie­tę, co by nie mó­wić, spo­rych ga­ba­ry­tów. Chlu­snę­ła tym przez całą halę, mó­wię ci.

Śmiech wy­my­ka mi się spod pal­ców, mimo że bie­dak już od ty­go­dnia co­dzien­nie opo­wia­da mi tę samą hi­sto­rię.

Zaj­mu­ję miej­sce na ta­bo­re­cie za ladą. Zer­kam w mój re­jestr i gwiż­dżę. Lu­bię Dra­ka, ale mam na­dzie­ję, że za­raz so­bie pój­dzie. Nie­zbyt do­brze się orien­tu­je, kie­dy już na nie­go czas. Eli­sa­beth mówi, że po­win­nam być bar­dziej su­ro­wa, żeby nie czuł się aż tak mile wi­dzia­ny, bo bę­dzie go­dzi­na­mi tkwił w pro­gu, szep­cząc tym swo­im sy­czą­cym gło­sem. Ale ja w su­mie lu­bię to jego szep­ta­nie. Cza­sem przy­my­kam oczy i wy­obra­żam so­bie, że jest wę­żem.

– Mam dziś coś dla cie­bie – sy­czy li­sto­nosz. – Pierw­szy raz uda­je mi się do­star­czyć ci prze­sył­kę, za­nim wpad­nie w jej ręce.

– Dla mnie? – py­tam, pod­no­sząc wzrok.

Kiwa gło­wą z uśmie­chem.

– Ni­g­dy do­tąd nie do­sta­łam li­stu.

– Spe­cjal­nie go odło­ży­łem – szep­cze Drak, roz­pi­na za­mek kurt­ki i wy­do­by­wa nie­wiel­ki brą­zo­wy pa­ku­nek. – Nie chcia­łem, żeby Mat­ka go prze­chwy­ci­ła.

Wska­zu­je pod­bród­kiem su­fit i pusz­cza do mnie oko. Wcho­dzi do biu­ra, kła­dzie ko­per­ty na la­dzie i wrę­cza mi pa­czusz­kę. Ani drgnę.

– Na­praw­dę dla cie­bie – szep­cze. – Nie znam in­nej Mar­ty Zgu­by.

Uśmie­cha się; ki­wam gło­wą. Przej­mu­ję od nie­go pa­ku­nek i kła­dę go przed sobą na bla­cie. Prze­su­wam pal­ca­mi po moim imie­niu wid­nie­ją­cym na pa­pie­rze.

– Stem­pel z Li­ver­po­olu – sy­czy Drak.

Pa­trzę mu w twarz. Jego pal­ce tań­czą przy wą­sach.

– Le­piej otwórz.

Ręce mi drżą. Ostroż­nie otwie­ram pacz­kę, sta­ra­jąc się nie po­drzeć brą­zo­we­go pa­pie­ru. Pa­ku­nek pusz­cza z jed­nej stro­ny, po­tem z dru­giej. Za­glą­dam do środ­ka i aż pisz­czę z wra­że­nia.

– Książ­ka! – sta­ram się nie pod­no­sić gło­su. – Nadaw­ca naj­wy­raź­niej wie, że uwiel­biam czy­tać!

– Wie­dzia­łem! – cie­szy się li­sto­nosz, za­po­mi­na­jąc o szep­ta­niu.

Wyj­mu­ję książ­kę. Od­wra­cam ją i otwie­ram szyb­ko. Na we­wnętrz­nej stro­nie okład­ki znaj­du­je się de­dy­ka­cja – spe­cjal­nie dla mnie.

Na pię­trze nad nami roz­le­ga­ją się gło­śne kro­ki. W mgnie­niu oka zaj­mu­ję miej­sce na stoł­ku. Drak i ja jed­no­cze­śnie zwra­ca­my oczu ku su­fi­to­wi. Moja dłoń au­to­ma­tycz­nie wę­dru­je ku po­licz­ko­wi, by za­kryć szpe­cą­cy go si­niak. Stą­pa­nie usta­je. Cze­kam. Li­sto­nosz stoi jak ska­mie­nia­ły ze wzro­kiem wbi­tym w punkt wy­so­ko po­nad na­szy­mi gło­wa­mi. Nic. Wy­pusz­czam po­wie­trze z płuc, gło­śno wzdy­cha­jąc.

– Le­piej już so­bie pój­dę – szep­cze Drak.

Ki­wam gło­wą, ale nie pa­trzę w jego stro­nę. Czy­tam sło­wa na­pi­sa­ne ta­jem­ni­czą ręką po we­wnętrz­nej stro­nie okład­ki. Czte­ry wy­ra­zy: MAR­TO, TWO­JA MAT­KA KŁA­MIE. Na ze­wnątrz pysz­nią się zło­te li­te­ry ty­tu­łu: Hi­sto­ria Noc­ne­go Pro­mu Lon­dyn–Pa­ryż.

Spo­strze­gam, że jed­na z kar­tek ma za­gię­ty róg. Stro­na dzie­sią­ta. Czy­tam ją. Po­tem jesz­cze raz i znów. Z po­cząt­ku nie mogę po­jąć, dla­cze­go ktoś uznał tę stro­nę za tak istot­ną, więc w kół­ko ją czy­tam. Je­śli mam być szcze­ra, nie jest to naj­cie­kaw­szy tekst, z ja­kim się w ży­ciu spo­tka­łam. Ale na­gle spły­wa na mnie olśnie­nie i czy­tam frag­ment jesz­cze raz, żeby na­brać ab­so­lut­nej pew­no­ści. To nie tekst po­wi­nien mnie za­fra­po­wać, ale to, cze­go na stro­nie bra­ku­je.

Noc­ny Prom wca­le nie był po­cią­giem, któ­ry zmie­niał się w sta­tek, kie­dy do­cie­rał do fal rze­ki Mer­sey. Był mię­dzy­na­ro­do­wym po­cią­giem sy­pial­nym kur­su­ją­cym po­mię­dzy lon­dyń­ską sta­cją Vic­to­ria a Pa­ris Gare du Nord w ser­cu Fran­cji. Noc­ny Prom ni­g­dy nie za­wi­tał w Li­ver­po­olu.

I tak to – już nie było szans, że­bym mo­gła się sku­pić na pra­cy.

O dzie­wią­tej wpa­da do mnie Eli­sa­beth. To moja naj­lep­sza przy­ja­ciół­ka. Jest wła­ści­ciel­ką są­sia­du­ją­cej z moim biu­rem ka­wiar­ni i jest tak pięk­na, że mo­gła­by być hol­ly­wo­odz­ką gwiaz­dą. Mo­gła­bym pa­trzeć na nią cały dzień i wca­le by mi się nie znu­dzi­ło. Cza­sem tań­czy, za­miast iść zwy­kłym kro­kiem. W jej gło­wie chy­ba sta­le gra mu­zy­ka. Jest dość wy­so­ka jak na ko­bie­tę i strasz­nie chu­da, mimo że co dzień na śnia­da­nie je cia­sto. Nosi się mod­nie, ale ni­g­dy nie ku­pu­je ubrań. Nie wy­da­je mi się, żeby dużo za­ra­bia­ła. Jest bar­dzo zręcz­na; ko­piu­je su­kien­ki, któ­re wpad­ną jej w oko, ry­su­je wzo­ry i sama wy­ko­nu­je stro­je na ma­szy­nie do szy­cia. Jest kom­plet­nie nie­po­dob­na do Mat­ki.

Jed­nak dziś o dzie­wią­tej nie za­głę­biam się w roz­mo­wę z Eli­sa­beth. O dzie­sią­tej nie zja­dam por­cji tar­ty cy­try­no­wej. O je­de­na­stej po­wstrzy­mu­ję wszel­kie my­śli, któ­re mo­gły­by wy­wo­łać uśmiech. Ubie­ram twarz w gry­mas i spod zmarsz­czo­nych brwi wpa­tru­ję się w na­pis, du­ma­jąc o tym, że nie­mal-po­czą­tek mo­jej ba­śni to stek kłamstw. Po kil­ku go­dzi­nach ta­kich roz­my­ślań za­cho­dzę w gło­wę, dla­cze­go ktoś wy­słał mi przed­miot, któ­ry od­bie­ra tak wie­le z Roz­dzia­łu dru­gie­go, ale nie wpadł na to, by po­dać nu­mer te­le­fo­nu, że­bym mo­gła za­dzwo­nić i o tym po­ga­dać.

Nie wiem już, komu wie­rzyć, więc ro­bię to, co za­wsze, kie­dy brak mi po­my­słu na roz­wią­za­nie pro­ble­mu lub gdy zbyt dłu­go się nie uśmie­cham. Za­my­kam biu­ro jak zwy­kle o trzy­na­stej, idę na górę do na­sze­go miesz­ka­nia, wo­łam do Mat­ki, że się źle czu­ję, i za­my­kam się w swo­im po­ko­ju. Przy­sia­dam w kuc­ki na ta­bo­re­ci­ku przy to­a­let­ce, wbi­jam wzrok w lu­stro i uśmie­cham się do sie­bie.

Wy­czy­ta­łam gdzieś, że więk­szość czte­ro­lat­ków uśmie­cha się czte­ry­sta razy dzien­nie, ale kie­dy już do­ro­sną, licz­ba ta spa­da do dwu­dzie­stu. Nie je­stem pew­na, czy chcę być do­ro­sła.

Nie od­ry­wam wzro­ku od od­bi­cia w lu­strze. Mija go­dzi­na, może dwie; uda­je mi się przez ten czas uśmiech­nąć sie­dem­dzie­siąt trzy razy, jak rów­nież do­pra­co­wać minę, któ­rą uwa­żam za wiel­ce wy­twor­ną. Po­le­ga na lek­kim po­ru­sze­niu brwią i wy­dę­ciu noz­drzy. Lu­bię wy­pró­bo­wy­wać nowe wy­ra­zy twa­rzy w za­ci­szu mo­jej sy­pial­ni, za­nim je za­de­mon­stru­ję świa­tu.

Póź­niej, w ocze­ki­wa­niu na sen, przy­tu­lam do sie­bie książ­kę. Mat­ka nie za­glą­da do mnie, żeby spy­tać, jak się mam. Mat­ka nie za­glą­da, żeby mnie skar­cić. Mat­ka nie jest zbyt za­glą­da­ją­cą oso­bą.

Całą noc prze­wra­ca­łam się z boku na bok. Od­by­łam już moje po­ran­ne wi­ro­wa­nie i te­raz sto­ję w otwar­tych drzwiach biu­ra, ob­ser­wu­jąc halę sta­cji Lime Stre­et. Zer­kam na ta­bli­cę od­jaz­dów. Lada chwi­la w kie­run­ku pe­ro­nu szó­ste­go i pe­ro­nu pierw­sze­go ru­szy tłum. Po­cią­gi do War­ring­ton i Man­che­ste­ru wła­śnie wta­cza­ją się na sta­cję.

Gwiż­dżę, a lu­dzie szyb­kim kro­kiem prze­cho­dzą przez dwo­rzec. Nie mogą pu­ścić się bie­giem, bo są do­ro­śli, a do­ro­słym nie wy­pa­da bie­gać czy wi­ro­wać przez sta­cję. Po­do­ba mi się, jak śmiesz­nie po­dry­gu­ją, gdy wy­ko­nu­ją ten swój bieg-nie-bieg. Prze­szu­ku­ją wzro­kiem ta­bli­cę od­jaz­dów w na­dziei jak naj­szyb­sze­go od­na­le­zie­nia od­po­wied­nie­go pe­ro­nu. Biu­ro rze­czy zna­le­zio­nych stoi otwar­te, ale o tej po­rze dnia wszy­scy spie­szą się do pra­cy i tak na­praw­dę ni­ko­mu nie je­stem po­trzeb­na. Nie jest mi przy­kro. Lu­bię się przy­glą­dać po­dróż­nym.

Ta­bli­ca od­jaz­dów wisi nad kasą bi­le­to­wą. Dzi­siej­sze­go ran­ka ko­lej­ka do okien­ka jest dłuż­sza niż zwy­kle. Sto­ją­ca na koń­cu ogon­ka ko­bie­ta od­wra­ca się i po­sy­ła mi uśmiech. Jej wło­sy są ciem­no­brą­zo­we, jak moje, i spły­wa­ją ka­ska­dą po jej ra­mio­nach. Ma ła­bę­dzią szy­ję i chu­de kost­ki, zu­peł­nie jak ja. Za­sta­na­wiam się, czy przy­pad­kiem nie je­ste­śmy spo­krew­nio­ne. Dy­gam grzecz­nie; pani przy­glą­da mi się przez chwi­lę, po czym pod­cho­dzi do mnie.

– Skąd taka ko­lej­ka? – py­tam.

– Nowa dziew­czy­na – od­po­wia­da ko­bie­ta, wy­wra­ca­jąc ocza­mi. – Nie mo­gła­byś mi sprze­dać bi­le­tu, kró­lo­wo?

Krę­cę gło­wą.

– Nie­ste­ty.

Pani spo­glą­da na tło­czą­cych się przy ka­sie lu­dzi.

– Szko­da – mówi. – Tu trze­ba od­stać swo­je. – Od­wra­ca się do mnie i wcho­dzi do biu­ra rze­czy zna­le­zio­nych. – Pra­cu­jesz tu? – Obej­mu­je wzro­kiem me­ta­lo­we re­ga­ły usta­wio­ne pod ścia­na­mi na lewo i pra­wo.

– Tak. Miesz­kam z Mat­ką nad biu­rem.

– Masz szczę­ście, nie mu­sisz do­jeż­dżać do ro­bo­ty.

Przy­zna­ję jej ra­cję ski­nie­niem gło­wy.

– To naj­lep­sze miej­sce na świe­cie – oznaj­miam. – Ko­ja­rzy pani te dwa li­ver­po­ol­skie kor­mo­ra­ny z brą­zu na szczy­cie gma­chu Roy­al Li­ver Bu­il­ding? Wi­dzia­ła pani, że są przy­ku­te łań­cu­cha­mi, żeby nie mo­gły od­le­cieć? Wie pani, że po­dob­no, gdy­by od­le­cia­ły, Li­ver­po­ol prze­stał­by ist­nieć?

– Mhm… – mru­czy, ale nie je­stem prze­ko­na­na, czy w ogó­le mnie słu­cha.

Boję się, że ko­bie­ta może uznać moją opo­wieść za bzdu­rę. Ja­sne, że zna le­gen­dę o li­ver­po­ol­skich kor­mo­ra­nach – każ­dy miesz­ka­niec tego mia­sta o nich wie, przy­go­to­wy­wa­łam tyl­ko grunt pod dal­szą roz­mo­wę. Mia­łam za­miar zdra­dzić nie­zna­jo­mej, że ni­g­dy nie by­łam poza sta­cją Lime Stre­et. Na­stęp­nie chcia­łam opo­wie­dzieć, że wkrót­ce po moim przy­by­ciu na dwo­rzec Mat­ka do­sta­ła list, w któ­rym na­pi­sa­no, że je­stem no­wym kor­mo­ra­nem sta­cji Lime Stre­et. Za­mie­rza­łam jesz­cze do­dać, że list za­wie­rał też ostrze­że­nie. Je­śli choć na chwi­lę prze­sta­nę do­ty­kać sta­cji, bu­dy­nek za­wa­li się i ru­nie w pod­ziem­ne tu­ne­le, a sta­cja Lime Stre­et na wie­ki znik­nie z po­wierzch­ni zie­mi.

Za­miast tego ob­ser­wu­ję ko­bie­tę przy­glą­da­ją­cą się wnę­trzu biu­ra. Po­miesz­cze­nie jest ide­al­nie kwa­dra­to­we, a zgu­bio­ne przez wła­ści­cie­li przed­mio­ty opo­wia­da­ją do­sko­na­łe hi­sto­rie. Me­ta­lo­we re­ga­ły cią­gną się przez całą dłu­gość le­wej ścia­ny i całą dłu­gość ścia­ny pra­wej; z tyłu znaj­du­je się dwo­je drzwi. Uwiel­biam pa­trzeć, jak lu­dzie re­agu­ją na wi­dok wszyst­kich tych pó­łek i pu­de­łek.

– To tek­tu­ro­we pu­dło na­praw­dę jest peł­ne sztucz­nych szczęk? – nie do­wie­rza ko­bie­ta.

Każ­da z me­ta­lo­wych pó­łek jest za­sta­wio­na kar­to­na­mi opa­trzo­ny­mi ety­kie­ta­mi z in­for­ma­cją co do za­war­to­ści.

– To plu­szo­wa małp­ka? – Wska­zu­je na usa­do­wio­ne na bla­cie zwie­rząt­ko.

– Tak, wła­śnie wpi­su­ję ją w ze­szyt – po­twier­dzam. – Mamy też sie­dem sło­mia­nych osioł­ków, o, tam sto­ją.

Wy­cią­gam rękę w kie­run­ku gór­nej pół­ki w le­wym ką­cie, się­ga­ją­cej drzwi, któ­re pro­wa­dzą do miesz­ka­nia Mat­ki na pię­trze. Te drzwi za­wsze po­zo­sta­ją za­mknię­te.

– Peł­na or­ga­ni­za­cja – za­uwa­ża ko­bie­ta ze śmie­chem. – Przy­dał­by mi się w domu ktoś taki jak ty, kró­lo­wo.

Uśmie­cham się.

– Do­bra or­ga­ni­za­cja to pod­sta­wa – mó­wię. – Ale dziś pla­nu­ję małe prze­me­blo­wa­nie.

– E, z tą ladą chy­ba nie dasz rady wie­le tu po­zmie­niać.

Ko­bie­ta wska­zu­je cią­gną­cy się w po­przek po­miesz­cze­nia drew­nia­ny kon­tu­ar, two­rzą­cy w po­łą­cze­niu z me­ta­lo­wy­mi re­ga­ła­mi li­te­rę H. Nie­wiel­ki frag­ment bla­tu moż­na unieść do góry, umoż­li­wia­jąc mi wej­ście za nie­go i za­ję­cie miej­sca na ta­bo­re­cie.

– Lada i moje krze­seł­ko są w po­rząd­ku – mó­wię. – Od razu wi­dzę, kto wcho­dzi i mam świet­ny wi­dok na ław­kę po­środ­ku hali. O, tam­tą. – Wy­cią­gam pa­lec i spo­strze­gam, że ko­lej­ka do kasy bi­le­to­wej wije się wo­kół sie­dzi­ska. Pani też rzu­ca okiem na ogo­nek, wzdy­cha cięż­ko i z po­wro­tem prze­no­si wzrok na mnie. – Mat­ka woli tam­ten sto­łek, bli­żej drzwi do miesz­ka­nia. Mówi, że kie­dy tam sie­dzi, lu­dzie nie za­wra­ca­ją jej gło­wy py­ta­nia­mi. – Wska­zu­ję miej­sce Mat­ki.

– Nie lubi lu­dzi? – pyta ko­bie­ta, po czym zer­ka na ze­ga­rek i wy­da­je prze­ra­żo­ny pisk. – Ależ je­stem spóź­nio­na! – Ob­ra­ca się i robi parę kro­ków w kie­run­ku hali. – Ko­lej­ka chy­ba wie­le się nie zmniej­szy­ła.

Opusz­cza mnie. Wpa­dam w pa­ni­kę.

– Jest-pani-moją-bio­lo­gicz­ną-mat­ką? – moje sło­wa zle­wa­ją się w je­den dłu­gi wy­raz.

– Two­ją bio­lo­gicz­ną mat­ką? – pyta, od­wra­ca­jąc się z po­wro­tem do mnie z nie­pew­ną miną.

– Po­rzu­ci­ła mnie pani i zo­sta­wi­ła na tam­tej pół­ce? – Wska­zu­ję na re­gał po pra­wej, ten naj­bli­żej szy­by biu­ra.

– Mam dwa­dzie­ścia trzy lata. A ty ile? Pięt­na­ście? – Mie­rzy mnie wzro­kiem.

– Szes­na­ście.

Wy­bu­cha śmie­chem i znów spo­glą­da na ze­ga­rek.

– Mu­szę le­cieć. Miło się z tobą roz­ma­wia­ło…

– Mar­ta Zgu­ba – pod­su­wam.

– Miło się z tobą roz­ma­wia­ło, Mar­to Zgu­bo.

Pod­no­szę się z ta­bo­re­tu, opie­ram się o blat i pa­trzę, jak ko­bie­ta po wyj­ściu z biu­ra rze­czy zna­le­zio­nych skrę­ca w pra­wo, mija ka­wiar­nię i kie­ru­je się ku głów­ne­mu wyj­ściu.

– Pro­szę mnie jesz­cze od­wie­dzić! – wo­łam.

Nie oglą­da się za sie­bie.

Dzi­siej­sze­go ran­ka na sta­cji Lime Stre­et brzę­czy jak w ulu. Do­pie­ro ósma, a na dwor­cu roi się od po­dróż­nych. Za­czy­nam się za­sta­na­wiać, dla­cze­go na­gle wszy­scy chcą wy­je­chać z Li­ver­po­olu.

W po­bli­żu ko­lej­ki do kasy sprzą­tacz Stan­ley la­wi­ru­je mię­dzy sku­pi­ska­mi lu­dzi, ale w tym tło­ku trud­no zna­leźć miej­sce na prze­cią­gnię­cie mio­tłą. Nie wy­da­je mi się, żeby Stan­ley na­praw­dę miał tak na imię. Nie­któ­rzy twier­dzą, że przy­po­mi­na Sta­na Lau­re­la.

Wy­cho­dzę zza lady i sta­ję w pro­gu biu­ra. Wo­łam do sprzą­ta­cza, a on zbli­ża się, za­mia­ta­jąc po dro­dze co może.

– Co się dzie­je? – py­tam, wska­zu­jąc ru­chem pod­bród­ka kłę­bią­cych się lu­dzi.

– Po­dob­no póź­niej mają się tu po­ja­wić chłop­cy z Li­ver­po­olu – in­for­mu­je Stan­ley. – Na ze­wnątrz już roi się od glin.

To by się zga­dza­ło. Nie­daw­no czy­ta­łam o tym w ga­ze­cie Eli­sa­beth. Po­tem kil­ka razy tłu­ma­czy­ła mi, o co cho­dzi, za­nim zro­zu­mia­łam. Dzien­nik po­da­wał, że kil­ka dni temu Ke­vin Ke­egan strze­lił wy­rów­nu­ją­ce­go gola w dru­giej run­dzie fi­na­łu pu­cha­ru UEFA. Gra­li prze­ciw­ko bel­gij­skie­mu Club Brug­ge.

– Jak się wy­ma­wia Brug­ge? – Uży­łam mo­je­go fran­cu­skie­go ak­cen­tu, wy­po­wia­da­jąc sło­wo: „bra­dżiii”.

– Wy­da­je mi się, że „gg” czy­ta się jak „ha”, a „bru” to samo „br” – po­wie­dzia­ła Eli­sa­beth.

– Bez sen­su – skrzy­wi­łam się. Po co uży­wać li­ter, któ­re czy­ta się zu­peł­nie ina­czej?

– Br-ha – spró­bo­wa­ła Eli­sa­beth.

– Niech bę­dzie i Bru­dzio – skwi­to­wa­łam.

Moja przy­ja­ciół­ka wy­bu­chła śmie­chem.

– Pa­su­je – oce­ni­ła.

– Ale po co wpi­sy­wać w sło­wie ja­kieś li­te­ry, a po­tem ka­zać lu­dziom po­mi­jać je w wy­mo­wie? – nie od­pusz­cza­łam. – W Bru­dziu przy­naj­mniej wy­ko­rzy­stu­ję wszyst­ko, co wi­dzę.

– To ję­zyk obcy, ko­cha­nie.

Spy­ta­ły­śmy jesz­cze Stan­leya, ale po­wie­dział, że mo­że­my so­bie czy­tać, jak nam się żyw­nie po­do­ba. Eli­sa­beth za­uwa­ży­ła, że bram­ka Ke­vi­na Ke­ega­na do­pro­wa­dzi­ła FC Li­ver­po­ol do wy­gra­nej czte­ry do trzech w punk­ta­cji łącz­nej. Wy­ja­śni­ła, co to zna­czy, ale ja sku­pi­łam się głów­nie na wy­ra­że­niu „punk­ta­cja łącz­na” i kształ­tach, w ja­kie wy­gi­na­ły się moje usta, kie­dy je wy­po­wia­da­łam.

Eli­sa­beth opo­wia­da­ła, że mia­sto świę­tu­je i że lu­dzie po­wy­wie­sza­li w oknach trans­pa­ren­ty z na­pi­sa­mi w sty­lu: KE­EGAN NA KRÓ­LA. Wy­tłu­ma­czy­ła, że cho­dzi o kró­la Li­ver­po­olu i że nie­słusz­nie eks­cy­to­wa­łam się, że zo­sta­nie wład­cą świa­ta. Po­wie­dzia­ła, że mia­sto mie­ni się bar­wa­mi FC Li­ver­po­olu, któ­re lu­dzie no­szą na sza­li­kach i pa­pie­ro­wych czap­kach z wi­ze­run­ka­mi wszyst­kich pił­ka­rzy z dru­ży­ny, sprze­da­wa­nych za gro­sze przez ja­kie­goś męż­czy­znę w hali tar­go­wej St. John’s Mar­ket.

Mu­sia­łam jej wie­rzyć na sło­wo. Ni­g­dy nie wy­cho­dzę poza sta­cję Lime Stre­et, dla­te­go w ży­ciu nie wi­dzia­łam ulicz­ne­go świę­to­wa­nia, może poza kil­ko­ma pod­pi­ty­mi ki­bi­ca­mi za­ta­cza­ją­cy­mi się przez dwo­rzec w po­szu­ki­wa­niu dro­gi do domu.

Eli­sa­beth ma sła­bość do Ke­vi­na Ke­ega­na. Za­po­wie­dzia­ła, że na­pi­sze do nie­go list i za­pro­si go na de­gu­sta­cję jej Fran­cu­skich Fi­ne­zji. Nie mogę się do­cze­kać, aż jej po­wiem, że może dziś zo­ba­czy go na żywo.

– Zja­wią się tu ty­sią­ce ki­bi­ców – pro­ro­ku­je Stan­ley. – Dru­gie w hi­sto­rii zwy­cię­stwo w Pu­cha­rze UEFA. Sku­bań­com uda­ło się po­przed­nio w sie­dem­dzie­sią­tym trze­cim.

– Na­le­żysz do nie­bie­skich², Stan­ley? – py­tam.

------------------------------------------------------------------------

2 Li­ver­po­ol dzie­li się na „nie­bie­skich” ki­bi­ców, po­pie­ra­ją­cych dru­ży­nę Ever­ton FC, oraz „czer­wo­nych”, wier­nych klu­bo­wi FC Li­ver­po­ol (przyp. tłum.).

Sprzą­tacz wzdy­cha, kiwa gło­wą, a po­tem od­cho­dzi i kon­ty­nu­uje za­mia­ta­nie wo­kół nóg po­dróż­nych, co nie­źle się spraw­dza, kie­dy lu­dzie sku­pia­ją się w nie­ru­cho­me gru­py, ale może się oka­zać zdra­dli­we, gdy się prze­miesz­cza­ją.

Po­do­ba mi się, że Stan­ley jest nie­bie­ski; więk­szość osób, któ­re py­tam, to czer­wo­ni. Wy­zna­łam kie­dyś Eli­sa­beth, że nie ro­zu­miem, dla­cze­go tu­tej­si nie mogą wspie­rać obu dru­żyn – Ever­ton i Li­ver­po­olu. Ona wes­tchnę­ła tyl­ko i sko­men­to­wa­ła, że chy­ba po­cho­dzę z in­nej pla­ne­ty.

Prze­cho­dzę przez prze­smyk w la­dzie i otwie­ram drzwi do miesz­ka­nia Mat­ki.

– Mat­ko! – krzy­czę do góry.

– Co?!

– FC Li­ver­po­ol zdo­był Pu­char UEFA! Po­ko­na­li w fi­na­le Klub Bru­dzio czte­ry do trzech w punk­ta­cji łącz­nej. Fi­nał skła­dał się z dwóch me­czów, tym ra­zem ci z Bru­dzia byli go­spo­da­rza­mi – re­la­cjo­nu­ję gło­śno. – Ma się tu dziś zja­wić dru­ży­na w peł­nym skła­dzie i ja­kieś ty­sią­ce ki­bi­ców. Le­piej znieś so­bie na dół ron­del ze świę­co­ną wodą!

Mat­ka nie od­po­wia­da.

– Sły­sza­łaś?! – wo­łam.

– Co, u li­cha, zna­czy w punk­ta­cji łącz­nej?!

– Że wy­gra­li. W su­mie zdo­by­li naj­więk­szą licz­bę goli – wy­ja­śniam.

– Sza­tan lubi pił­kę noż­ną! – drze się z pię­tra Mat­ka

Sły­szę, jak cięż­ko stą­pa po po­ko­ju. Pew­nie leje do ron­dla wodę świę­co­ną ze spe­cjal­ne­go kur­ka.

Do­pie­ro po dzie­się­ciu mi­nu­tach zja­wia się na dole.

– Zrób mi her­ba­ty – rzu­ca, sa­do­wiąc się cięż­ko na ta­bo­re­cie sto­ją­cym przy drzwiach do miesz­ka­nia. Wsu­wa pod spód ron­del z wodą świę­co­ną.

Mat­ka wy­glą­da jak wiel­ka, na­pęcz­nia­ła śliw­ka. Może i kie­dyś była wy­so­ka, ale skur­czy­ła się, zro­bi­ła się pulch­na i po­marsz­czo­na. Ma żół­te zęby i mlecz­no­bia­łe wło­sy, ścię­te na boba tę­py­mi no­życz­ka­mi. Sie­dzi z sze­ro­ko roz­ło­żo­ny­mi no­ga­mi, uka­zu­jąc wor­ko­wa­te re­for­my do ko­lan. Nie może zła­pać od­de­chu po zejś­ciu ze scho­dów i sa­pie, jak­by pa­li­ła pięć­dzie­siąt fa­jek dzien­nie, choć na­praw­dę wy­pa­la tyl­ko dzie­sięć, bo – jak twier­dzi – za­rob­ki w biu­rze rze­czy zna­le­zio­nych nie po­zwa­la­ją na wię­cej. W pra­wej dło­ni trzy­ma skó­rza­ny pas.

– Przy­dał­by mi się tu fo­tel – ma­ru­dzi, a po­tem za­pa­da ci­sza.

Mat­ka ob­ser­wu­je, jak na­sta­wiam wodę w czaj­ni­ku.

– Masz tusz na rzę­sach? – Robi za­mach pa­sem, ce­lu­jąc w moje łyd­ki, ale nie tra­fia. – Szczu­ry Dia­bła no­szą tusz na rzę­sach.

Krę­cę gło­wą. Sta­ję tak, żeby na pew­no nie mo­gła do­się­gnąć mnie pa­sem.

– Opo­wiedz mi jesz­cze raz o tym, jak się zna­la­złam – mó­wię.

– Och, do czor­ta, Mar­to Zgu­bo, moja dro­ga, mu­si­my to zno­wu wał­ko­wać? – iry­tu­je się.

– Już ostat­ni raz, obie­cu­ję.

Wzdy­cha cięż­ko i cmo­ka, ale po­tem mówi:

– Two­ja hi­sto­ria za­czę­ła się od po­dmu­chu wia­tru, Mar­to Zgu­bo, moja dro­ga.

Kłam­stwo.

– Mo­gła­byś do­dać ja­kieś szcze­gó­ły? – py­tam.

– W po­cią­gu sy­pial­nym re­la­cji Pa­ris Gare du Nord, ja­dą­cym je­de­na­ście go­dzin do sta­cji Li­ver­po­ol Lime Stre­et.

Ko­lej­ne kłam­stwo.

Ści­skam w rę­kach książ­kę i chy­ba po pro­stu mam na­dzie­ję, że ko­bie­ta otwo­rzy się na­gle i po­wie mi całą praw­dę.

– Usiądź so­bie wy­god­nie – pro­po­nu­je Mat­ka.

Wiem, że cho­dzi jej o to, że­bym zna­la­zła się w za­się­gu jej pasa, sia­dam więc po tu­rec­ku na zim­nej pod­ło­dze biu­ra rze­czy zna­le­zio­nych. Cze­kam na dal­szy ciąg opo­wie­ści.

– To skom­pli­ko­wa­ne – mówi.

Wresz­cie coś in­ne­go niż kłam­stwa.

– Był rok ty­siąc dzie­więć­set sześć­dzie­sią­ty. Pa­sa­że­ro­wie sie­dzie­li nad swo­imi oeufs sur le plat³ i szyn­ką. Pod­czas gdy za­ja­da­li płat­ki śnia­da­nio­we i opróż­nia­li ko­szy­ki go­rą­cych to­stów, cro­is­san­tów, brio­szek⁴ i świe­żych owo­ców… – Za­wie­sza głos. – Kie­dy tak spo­ży­wa­li po­ran­ny po­si­łek, a kon­duk­tor wa­go­nu sy­pial­ne­go ścią­gał po­ściel z łó­żek… Wy­da­rzy­ło się coś nie­wia­ry­god­ne­go.

------------------------------------------------------------------------

3 Oeufs sur le plat (fr.) – jaj­ka sa­dzo­ne (przyp. red.).

4 Brio­che, briosz­ka – droż­dżo­we bu­łecz­ki z cha­rak­te­ry­stycz­nym czop­kiem (przyp. red.).

Trzy­ma się swo­jej wer­sji. Sły­sza­łam ją już mi­lion razy. Mat­ka uży­wa tego swo­je­go gło­su ro­dem z za­moż­ne­go Blun­del­l­sands. Tym sa­mym to­nem mówi, kie­dy dzwo­ni do Za­rzą­du.

– I wła­śnie wte­dy, kie­dy pa­sa­że­ro­wie je­dli so­bie śnia­da­nie, sty­lo­wo i w kom­for­cie, z pół­ki na ba­ga­że spa­dła wa­liz­ka. Była sta­ra, znisz­czo­na, po­dra­pa­na i mia­ła na wie­ku dwie na­klej­ki. Jed­na z ho­te­lu Adel­phi w Li­ver­po­olu, okrą­gła, czar­no-po­ma­rań­czo­wa. Dru­ga po­cho­dzi­ła z pa­ry­skie­go Scri­be Hôtel. Była owal­na, czar­no-zie­lo­na. Wa­liz­ka łup­nę­ła o pod­ło­gę przej­ścia ze strasz­li­wym hu­kiem…

Ude­rza kla­mer­ką pa­ska o me­ta­lo­wy re­gał. Aż pod­ska­ku­ję. Mat­ka się uśmie­cha.

– Jed­na pani, Fran­cuz­ka w śred­nim wie­ku, de­li­kat­niut­ka, taka, co tyl­ko po­pi­ja­ła sok po­ma­rań­czo­wy, po­dob­no wrza­snę­ła.

Mat­ka wy­rzu­ca ra­mio­na w po­wie­trze, pas roz­wi­ja się nad jej gło­wą. Śmie­je się ze swo­jej sztu­ki ak­tor­skiej. Ma się za mi­strzy­nię gry. Dziś jest Lady Szmi­rą ze Szmi­ro­we­go Dwo­ru.

– Inna ko­bie­ta, Bry­tyj­ka, też w śred­nim wie­ku, pro­stacz­ka – wy­plu­wa sło­wo „pro­stacz­ka”, jak­by była pa­nią na wło­ściach z Blun­del­l­sands w po­sia­da­niu mi­lio­na per­ło­wych na­szyj­ni­ków – za­czę­ła się po­dob­no wy­dzie­rać z obu­rze­niem, że to był za­mach na jej ży­cie. Ale to nie ona ze­mdla­ła pro­sto w przej­ściu, tyl­ko ta pa­ry­żan­ka. To na tę Fran­cuz­kę ga­pi­li się wszy­scy pa­sa­że­ro­wie; to jej wi­dok uci­szył wrza­ski i przy­tłu­mił krzy­ki.

– Mat­ko… – prze­ry­wam jej, ale prze­no­si tyl­ko wzrok na skó­rza­ny pas, że­bym za­mil­kła.

– Wresz­cie uwa­gę wszyst­kich przy­cią­gnę­ła przy­czy­na omdle­nia ża­bo­jad­ki. I wszy­scy wsłu­cha­li się w ci­chut­kie ga­wo­rze­nie do­cho­dzą­ce ze sta­rej, znisz­czo­nej, po­dra­pa­nej wa­li­zy o dwóch łusz­czą­cych się na­klej­kach na wie­ku. Bo w tej otwar­tej wa­liz­ce, le­żą­cej w przej­ściu wa­go­nu ja­dal­ne­go Noc­ne­go Pro­mu, mię­dzy­na­ro­do­we­go po­cią­gu sy­pial­ne­go re­la­cji Pa­ryż–Li­ver­po­ol, sie­dzia­ła, śmie­jąc się i ga­wo­rząc… ma­leń­ka dziew­czyn­ka.

– To by­łam ja? – Nie po­tra­fię po­wstrzy­mać uśmie­chu.

– Ty, Mar­to Zgu­bo. Tą ma­leń­ką dziew­czyn­ką by­łaś wła­śnie ty.

Ko­lej­ne kłam­stwa.

– By­łaś na­praw­dę ślicz­nym ma­leń­stwem, ist­nym cu­deń­kiem. Trud­no było jed­nak stwier­dzić, w ja­kim je­steś wie­ku. Jed­ni twier­dzi­li, że masz sześć mie­się­cy, inni upie­ra­li się, że pra­wie rok.

– Ale Mat­ko… – pró­bu­ję zno­wu.

Mat­ka nie po­zwa­la so­bie prze­rwać.

– Przy­wio­złam cię tu, do tego biu­ra rze­czy zna­le­zio­nych. – Roz­kła­da ra­mio­na, jak­by wi­ta­ła mnie po raz pierw­szy, a ja od­chy­lam się w tył, żeby unik­nąć me­ta­lo­wej klam­ry. – I tu cze­ka­łaś przez dzie­więć­dzie­siąt dni.

– Ale Mat­ko… – nie daję za wy­gra­ną.

– Ale nic. By­łam kie­row­nicz­ką. Opie­ko­wa­łam się tobą naj­le­piej, jak się dało, i tak cze­ka­ły­śmy.

– Cze­ka­ły­śmy?

– Przez dzie­więć­dzie­siąt dni. Co­dzien­nie za­sta­na­wia­łam się, czy ktoś się po cie­bie zgło­si. Tam cze­ka­łaś, na tam­tej pół­ce. – Mat­ka po­chy­la się lek­ko i wska­zu­je me­ta­lo­wy re­gał w po­bli­żu oszklo­ne­go fron­tu biu­ra. – Nikt cię jed­nak nie chciał, więc cię przy­gar­nę­łam. Wnio­słam sto­sow­ną opła­tę. By­łaś moim da­rem od Boga. – Mat­ka wy­ko­nu­je na pier­si znak krzy­ża.

Wzdy­cham.

– Ale jak to? – do­cie­kam.

– Co „jak”?

Spo­strze­gam zło­wro­gi błysk w jej oczach. Wi­dzę ro­dzą­cy się w Mat­ce gniew. Od­su­wam się.

– Py­sku­jesz? – sy­czy, a jej ak­cent z Blun­del­l­sands wy­pa­ro­wu­je w jed­nej chwi­li.

Dziś jed­nak czu­ję przy­pływ od­wa­gi.

– Wi­dzisz, Mat­ko, ktoś przy­słał mi to.

Po­chy­lam się i po­da­ję jej książ­kę. Prze­czy­ta­łam ją pięt­na­ście razy. Moja wy­cią­gnię­ta ręka drży w ocze­ki­wa­niu. Mat­ka mil­czy. Wbi­ja wzrok w okład­kę, w lśnią­cy zło­ty­mi li­te­ra­mi ty­tuł. Nie chce do­tknąć książ­ki. Spo­dzie­wam się ude­rze­nia pa­sem, ale chy­ba za­po­mnia­ła, że za­ci­ska na nim pal­ce.

– Na we­wnętrz­nej stro­nie jest coś na­pi­sa­ne.

Mat­ka pa­trzy na mnie. Kie­dy się od­zy­wa, jej głos jest ostry jak brzy­twa.

– Grasz mi dziś na ner­wach, mała. Co tam jest?

– Na­pis: MAR­TO, TWO­JA MAT­KA KŁA­MIE.

Mat­ka nie od­zy­wa się ani sło­wem. Cze­kam, kie­dy za­cznie mnie okła­dać pa­sem. Do­pie­ro po chwi­li się po­ru­sza, wzru­sza ra­mio­na­mi i stwier­dza:

– Cza­sem trze­ba wie­rzyć w opo­wie­ści, Mar­to Zgu­bo, moja dro­ga. Za dużo my­ślisz i tyle.

– Książ­ka po­da­je, że Noc­ny Prom ni­g­dy nie do­cie­rał do Li­ver­po­olu. A KSIĄŻ­KI NIE KŁA­MIĄ!

Na to ko­bie­ta pró­bu­je wstać. Chwie­je się na no­gach i chwy­ta się pół­ki, żeby nie stra­cić rów­no­wa­gi. Robi kil­ka kro­ków i od­wra­ca się ku re­ga­łom biu­ra. Się­ga w górę. W pra­wej dło­ni wciąż ści­ska pa­sek; cały czas dy­szy i sa­pie. Zdej­mu­je z naj­wyż­szej pół­ki znisz­czo­ną, brą­zo­wą wa­liz­kę i szu­ra­jąc sto­pa­mi, zbli­ża się do mnie.

– Masz – mówi. – To two­je.

Wy­cią­ga wa­li­zę w moją stro­nę. Od­kła­dam książ­kę na jej ta­bo­ret.

Tę wa­liz­kę wi­dzia­łam już wcze­śniej. Była tam, na gó­rze, od­kąd się­gam pa­mię­cią. Ni­g­dy nie przy­szło mi na myśl, że może na­le­żeć do mnie. Mat­ka za­wsze twier­dzi­ła, że pu­ści­ła z dy­mem wa­li­zę, w któ­rej mnie zna­la­zła – tak na wszel­ki wy­pa­dek, gdy­by mia­ło się oka­zać, że Dia­beł na­ro­bił do niej siku. Przej­mu­ję te­raz od niej wa­liz­kę, znisz­czo­ną i po­dra­pa­ną; tę z dwie­ma łusz­czą­cy­mi się na­klej­ka­mi zdo­bią­cy­mi jej wie­ko.

– By­łaś na­praw­dę ślicz­na, ist­ne cu­deń­ko – po­wta­rza Mat­ka. – Są­dzi­łam, że ktoś się po cie­bie zgło­si. Trzy­ma­łam cię tu­taj, na tam­tej pół­ce. – Jesz­cze raz wska­zu­je miej­sce, me­ta­lo­wą pół­kę, wy­raź­nie wi­docz­ną dla każ­de­go, kogo nogi przy­nio­sły­by w oko­li­ce biu­ra rze­czy zna­le­zio­nych. – Cze­ka­łaś tu przez dzie­więć­dzie­siąt dni i nikt o cie­bie nie spy­tał, ani jed­na oso­ba. A by­łaś wte­dy słod­ka jak cu­kie­re­czek.

– Ale Mat­ko, prze­cież nie mo­głam…

– Dur­naś jak nie wiem – oznaj­mia Mat­ka lek­ko drżą­cym gło­sem.

Stoi nade mną i go­tu­je się z wście­kło­ści. A może z cze­goś in­ne­go, cze­goś no­we­go, od cze­go cała się trzę­sie.

– Śmiesz mi za­rzu­cać łgar­stwo? – pyta. – To two­ja hi­sto­ria, nik­czem­ne dziec­ko, i żad­nej in­nej ode mnie nie usły­szysz.

– JE­STEŚ WCIE­LE­NIEM DIA­BŁA! – wrzesz­czę jej w twarz.

Wbi­jam w nią spoj­rze­nie i wi­dzę w jej oczach dziw­ną iskrę. Dźwięk wy­rzu­co­ne­go prze­ze mnie sło­wa otrzeź­wia Mat­kę. Gad­ka o Dia­ble to ję­zyk, któ­ry Mat­ka ro­zu­mie. Omia­ta wzro­kiem ta­bo­ret. Ci­ska we mnie ksią­żecz­ką. Nie tra­fia i pre­zent lą­du­je na zie­mi. Zbli­ża się i ude­rza mnie pa­sem w twarz. Na­uczy­łam się już, żeby nie wy­da­wać z sie­bie żad­ne­go dźwię­ku i nie krzy­czeć z bólu. Mat­ka daw­no prze­sta­ła się przej­mo­wać, że ktoś zo­ba­czy moje si­nia­ki. Chla­śnię­cie skó­rza­ne­go pasa o cia­ło od­bi­ja się echem od ścian biu­ra rze­czy zna­le­zio­nych.

Mat­ka od­wra­ca się i od­cho­dzi, ko­ły­sząc się jak kacz­ka, ku scho­dom pro­wa­dzą­cym do jej miesz­kan­ka nad biu­rem. Sły­szę, jak cięż­ko wła­zi na górę i strze­la drzwia­mi, łup.Re­por­taż z „Li­ver­po­ol Da­ily Post”

WA­LIZ­KA Z PA­MIĄT­KA­MI ZWIĄ­ZA­NY­MI Z ZE­SPO­ŁEM THE BE­ATLES OD­KRY­TA NA PCHLIM TAR­GU W AU­STRA­LII

W tym ty­go­dniu pe­wien męż­czy­zna w Au­stra­lii tra­fił po­dob­no na pchlim tar­gu na wa­liz­kę z bez­cen­ny­mi pa­miąt­ka­mi zwią­za­ny­mi z ze­spo­łem The Be­atles.

Ist­ny skar­biec pa­mią­tek, łącz­nie z ni­g­dy nie­opu­bli­ko­wa­ny­mi na­gra­nia­mi, musi jesz­cze zo­stać pod­da­ny ba­da­niom, ale nie­któ­rzy eks­per­ci po­dej­rze­wa­ją, że ze­staw może sta­no­wić za­gi­nio­ne „Ar­chi­wum Mala Evan­sa”. Od śmier­ci Evan­sa przed kil­ko­ma mie­sią­ca­mi, fani po­szu­ki­wa­li „ar­chi­wum”, czy­li spo­rej ko­lek­cji pa­mią­tek z cza­sów, kie­dy Evans to­wa­rzy­szył ze­spo­ło­wi.

Mal Evans, były współ­pra­cow­nik, a tak­że przy­ja­ciel Be­atle­sów, zo­stał w stycz­niu za­strze­lo­ny przez funk­cjo­na­riu­sza po­li­cji w Los An­ge­les. Nie dość, że jego do­by­tek za­gu­bio­no pod­czas po­li­cyj­ne­go śledz­twa, to za­po­dzia­no rów­nież urnę za­wie­ra­ją­cą pro­chy Evan­sa, kie­dy trans­por­to­wa­no ją do Zjed­no­czo­ne­go Kró­le­stwa.

Max Cole, lat 37, miesz­ka­niec Mel­bo­ur­ne w Au­stra­lii, za­ku­pił wa­liz­kę na nie­wiel­kim pchlim tar­gu w po­bli­żu Mel­bo­ur­ne za oko­ło $50, czy­li nie­ca­łe £20.

„Nie wie­rzę we wła­sne szczę­ście! – ko­men­tu­je Cole. – Wpa­dła mi w oko ta sta­ra, po­tar­ga­na wa­liz­ka, a na wi­dok za­war­to­ści do­zna­łem praw­dzi­we­go szo­ku. Je­stem pi­sa­rzem, więc, rzecz ja­sna, na­tych­miast po­ją­łem, że oto od­kry­wa się przede mną nie­zwy­kła hi­sto­ria”.

Obec­nie pan Cole, z za­wo­du sprze­daw­ca, a po go­dzi­nach pi­sarz li­te­ra­tu­ry po­pu­lar­nej, bada ży­cie Evan­sa z za­my­słem na­pi­sa­nia książ­ki na te­mat za­war­to­ści wa­liz­ki i związ­ku Mala z Be­atle­sa­mi. Nie­ste­ty pro­chy Evan­sa nie sta­no­wi­ły ele­men­tu zna­le­zi­ska.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: