Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Martwa strefa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 kwietnia 2018
Ebook
28,80 zł
Audiobook
34,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Martwa strefa - ebook

Młody nauczyciel angielskiego Johnny Smith uważa się za człowieka szczęśliwego. Ma ukochaną dziewczynę, jest lubiany przez uczniów i jest przekonany, że w życiu nie spotka go nic złego. Jednak pewnego dnia w wyniku groźnego wypadku samochodowego zapada w śpiączkę. Kiedy budzi się po prawie pięciu latach, z niepokojem odkrywa w sobie niezwykły dar - widzi przeszłość i przyszłość innych ludzi. Johnny potrafi przewidzieć dosłownie wszystko, niekiedy więcej, niżby sobie życzył... Niezwykły talent staje się dla niego przekleństwem...

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8123-702-4
Rozmiar pliku: 721 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

John Smith jeszcze przed maturą zdążył zapomnieć o ciężkim upadku, którego doznał na lodzie tego styczniowego dnia 1953 roku. W gruncie rzeczy już w ostatniej klasie podstawówki miałby wielkie kłopoty, gdyby chciał odgrzebać to zdarzenie w pamięci. Ojciec i matka o niczym się nie dowiedzieli.

Jeździli na łyżwach na oczyszczonym ze śniegu skrawku Runaround Pond w Durham. Starsi chłopcy grali w hokeja starymi, posklejanymi taśmą kijami, zamiast bramek używając dwóch koszy na ziemniaki. Maluchy niepewnie kręciły się w kółko, jak to maluchy od niepamiętnych czasów; nogi komicznie wygięte w kostkach, z ust wypływają na kilkustopniowy mróz obłoczki pary. W rogu, na oczyszczonym lodzie płonęły dwie opony, buchające czarnym dymem; wokół ognia siedziało kilkoro rodziców przyglądających się swym pociechom. Czasy pojazdów śnieżnych jeszcze nie nadeszły i sporty zimowe ciągle polegały na ćwiczeniach ciała, a nie silnika spalinowego.

Johnny wyszedł ze swego domu, który stał na skraju miasteczka Pownal. Przez ramię miał przewieszone łyżwy. Jak na sześciolatka jeździł całkiem nieźle. Nie aż tak, by przyłączyć się do starszych i grać z nimi w hokeja, ale wystarczająco, by kręcić ósemki wokół innych pierwszoklasistów, którzy albo rozpaczliwie wywijali rękami, próbując ustać, albo padali na tyłki.

Właśnie sunął powolutku wzdłuż granicy oczyszczonego lodu i marzył o tym, by umieć jeździć do tyłu tak jak Timmy Benedix. Słuchał lodu jęczącego i trzaskającego tajemniczo pod warstwą śniegu, a także krzyków graczy, ryku silnika ciężarówki jadącej przez most do cementowni w Lisbon Falls, pomruku rozmów dorosłych. W ten chłodny, jasny zimowy dzień Johnny był szczęśliwy. Nie miał żadnych problemów, o niczym nie myślał i nie pragnął niczego… chyba tylko żeby jeździć do tyłu jak Timmy Benedix.

Przejechał koło ogniska i dostrzegł, jak kilku dorosłych przekazuje sobie butelkę whisky.

– Zostaw trochę dla mnie! – krzyknął do Chucka Spiera.

Chuck, który miał na sobie wielką kurtkę drwala i zielone flanelowe spodnie, uśmiechnął się.

– Spadaj, mały. Chyba matka cię woła.

Sześcioletni John Smith odpowiedział mu uśmiechem i odjechał. A przy lodowisku, od strony drogi zauważył schodzącego w dół samego Timmy’ego Benediksa, a za nim jego ojca.

– Timmy! – krzyknął. – Patrz!

Obrócił się i pojechał niezgrabnie do tyłu. Nie zdając sobie z tego sprawy, zbliżał się do hokeistów.

– Hej, mały! – krzyknął ktoś. – Z drogi!

Johnny nie usłyszał. Udało mu się! Jechał do tyłu. Złapał rytm – za pierwszym razem! Trzeba było tak jakoś wyginać nogi…

Zafascynowany spojrzał w dół. Co też wyczyniają te jego nogi?

Krążek hokejowy, stary, poryty i wyżłobiony po brzegach, przemknął obok niezauważony. Jeden ze starszych chłopaków, niezbyt dobry łyżwiarz, rzucił się w pościg głową w przód, ślepy na wszystko.

Chuck Spier dostrzegł niebezpieczeństwo. Zerwał się na równe nogi i wrzasnął:

– Johnny! Uwaga…!

Chłopiec podniósł głowę, a w następnej chwili kiepski łyżwiarz rąbnął w niego z rozpędu całą masą swych osiemdziesięciu kilogramów.

Johnny pofrunął z rozrzuconymi ramionami. Chwilę później jego głowa zetknęła się z lodem i zrobiło mu się czarno przed oczami.

Czarno… czarny lód… czarno… czarny lód… czarny. Czarny.

Powiedzieli mu, że zemdlał. Natomiast on był pewny tylko tej dziwnej, powtarzającej się myśli i że w którymś momencie dostrzegł nad sobą krąg twarzy – przerażeni hokeiści, zaniepokojeni dorośli, małe, ciekawskie dzieciaki, głupio uśmiechnięty Timmy Benedix. Chuck Spier trzymał go w ramionach.

Czarny lód. Czerń.

– Co?! – zapytał Chuck. – Johnny… dobrze się czujesz? Strasznie się walnąłeś.

– Czarny – mówił ochryple Johnny. – Czarny lód. Nie ładuj go więcej, Chuck.

Mężczyzna rozejrzał się wokół trochę przestraszony, a potem znów spojrzał na Johnny’ego. Dotknął wielkiego guza wyrastającego na czole chłopca.

– Przepraszam – tłumaczył się niezdarny hokeista. – Nawet go nie widziałem. Małe dzieci powinny trzymać się z dala od boiska. Takie są zasady. – Rozglądał się niepewnie dookoła, czekając, żeby ktoś go poparł.

– Johnny? – Chuckowi nie podobały się oczy chłopca. Były ciemne, dalekie; dalekie i chłodne. – Dobrze się czujesz?

– Nie ładuj go więcej – powtarzał Johnny, nie zdając sobie sprawy z tego, co mówi, myśląc tylko o lodzie, o czarnym lodzie. – Wybuch. Kwas.

– To co, może jednak zabrać go do lekarza? – zapytał Chuck Billa Gendrona. – Bredzi.

– Poczekajmy trochę – doradził Bill.

Po chwili Johnny’emu rozjaśniło się w głowie.

– W porządku – szepnął. – Posadźcie mnie. – Timmy Benedix ciągle głupawo się uśmiechał, niech go wszyscy diabli! Johnny zdecydował, że pokaże mu to i owo. Pod koniec tygodnia będzie kosił wokół niego ósemki… do tyłu i do przodu.

– Chodź tu i usiądź na chwilę przy ognisku – powiedział Chuck. – Strasznie się walnąłeś.

Johnny nie opierał się, kiedy wzięli go pod ręce i podprowadzili do ogniska. Zapach topiącej się gumy, silny i ostry, lekko go zemdlił. Bolała go głowa. Ciekawie pomacał guza rosnącego mu nad lewym okiem. Miał wrażenie, że sterczy na kilometr.

– Pamiętasz, kim jesteś, i w ogóle? – spytał go Bill.

– Jasne. Pewnie, że pamiętam. Wszystko w porządku.

– Jak nazywają się rodzice?

– Herb i Vera. Herb i Vera Smith.

Bill i Chuck spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami.

– Chyba w porządku – rzekł Chuck, a później powtórzył po raz trzeci: – Ale cholernie się walnął, nie? Rany!

– Dzieciaki. – Bill popatrzył rozkochanym wzrokiem na swoje ośmioletnie bliźniaczki, jeżdżące ręka w rękę, po czym podniósł spojrzenie na Johnny’ego. – Mogło zabić dorosłego.

– Ale nie Polaka – odpowiedział mu Chuck i obaj wybuchnęli śmiechem. Butelka bushmillsa ruszyła w drogę.

Dziesięć minut później Johnny znów był na lodzie. Ból głowy prawie ustał. Guz sterczał mu z czoła jak jakaś dziwna huba. Kiedy wrócił do domu na obiad, nie pamiętał już o upadku, o tym, że stracił przytomność i miał czarno przed oczami; zapomniał z radości, że odkrył, jak jeździć do tyłu.

– Na litość boską! – krzyknęła Vera Smith na jego widok. – Co ci się stało?

– Upadłem – odparł Johnny, siorbiąc zupę pomidorową Campbella.

– Dobrze się czujesz, synku? – Matka delikatnie dotknęła guza.

– Jasne, mamo!

I rzeczywiście nic mu nie dolegało… z wyjątkiem koszmarów, które pojawiały się potem przez jakiś miesiąc… Koszmarów i tego, że w ciągu dnia bywał czasami bardzo senny, co mu się nigdy przedtem nie zdarzało. I minęło mniej więcej wtedy, kiedy ustąpiły koszmary.

Czuł się wspaniale.

Pewnego ranka w połowie lutego Chuck Spier stwierdził, że w jego starym de soto z czterdziestego ósmego roku kompletnie siadł akumulator. Próbował doładować go z akumulatora furgonetki. Właśnie podłączył drugi przewód, kiedy akumulator wybuchł mu w twarz, szpikując ją odłamkami i opryskując kwasem. Chuck stracił oko. Vera orzekła, że tylko opatrzności boskiej zawdzięcza, iż nie stracił obu. Dla Johnny’ego była to straszna tragedia; tydzień po wypadku pojechał z tatą do Szpitala Ogólnego w Lewinston. Widok wielkiego Chucka, leżącego w szpitalnym łóżku, wynędzniałego i jakby skurczonego, potężnie nim wstrząsnął; tej nocy Johnny śnił, że to on leży w szpitalu.

W następnych latach od czasu do czasu miewał przeczucia… wiedział, jaką piosenkę nadadzą w radiu, jeszcze zanim ją zapowiedziano, tego rodzaju rzeczy… ale nigdy nie wiązał ich z wypadkiem na lodzie.

A przeczucia te nigdy nie były ważne ani częste. Aż do maski i nocy na jarmarku nie zdarzyło się nic zdumiewającego. Aż do drugiego wypadku.

Później często o tym myślał.

Sprawa z kołem fortuny zdarzyła się przed drugim wypadkiem.

Jak ostrzeżenie z dzieciństwa.II

Było lato 1955 roku i domokrążca w palącym słońcu niezmordowanie przemierzał Nebraskę i Iowa. Siedział za kierownicą mercury’ego kombi z 1953 roku. Auto przejechało dobre sto dwadzieścia tysięcy kilometrów i silnik nie chodził już tak cicho jak niegdyś. Domokrążca był potężnie zbudowany; ciągle jeszcze wyglądał na wykarmionego kukurydzą wiejskiego chłopaka ze Środkowego Zachodu. W lecie 1955 roku, zaledwie cztery miesiące po tym, jak zbankrutował jego biznes z malowaniem domów, Greg Stillson nie miał jeszcze dwudziestu trzech lat.

Bagażnik i tylne siedzenie mercury’ego zawalone były kartonami pełnymi książek. Większość to były Biblie. We wszystkich kształtach i kolorach. Oto wersja podstawowa: Amerykańska Jedyna Prawdziwa Biblia z szesnastoma kolorowymi ilustracjami, sklejona klejem samolotowym, za dolara sześćdziesiąt pięć, z gwarancją, że nie rozleci się co najmniej przez dziesięć miesięcy; dalej, Amerykański Jedyny Prawdziwy Nowy Testament w tanim wydaniu kieszonkowym, za sześćdziesiąt pięć centów, bez ilustracji, lecz ze słowami Pana Naszego Jezusa Chrystusa, wydrukowanymi na czerwono; wreszcie – dla bogaczy – Amerykańskie Jedyne Prawdziwe Słowo Boże Deluxe za dziewiętnaście dolarów i dziewięćdziesiąt pięć centów, oprawione w imitację białej skóry (nazwisko właściciela można wypisać na złotym liściu na okładce), zawierające dwadzieścia cztery kolorowe ilustracje i w środku wolne kartki na wpisywanie dat urodzin, ślubów i pogrzebów. Słowo Boże Deluxe mogło przetrwać w jednym kawałku nawet całe dwa lata. Leżał tam też karton broszurek zatytułowanych: „Jedyna Prawdziwa Ameryka: komunistyczno-żydowski spisek przeciw naszym Stanom Zjednoczonym”.

Greg zarabiał na tej książeczce, wydrukowanej na tanim, kiepskim papierze, więcej niż na wszystkich Bibliach razem wziętych. Książeczka wyjaśniała, jak to Rothschildowie, Rooseveltowie i Greenblattowie opanowują gospodarkę Ameryki i rząd Ameryki. Udowadniała na wykresach, że Żydzi są najbliżej spokrewnieni z komunistami-marksistami-leninistami-trockistami, a przez nich z samym antychrystem.

Maccartyzm upadł w Waszyngtonie dopiero niedawno; na Środkowym Zachodzie gwiazda McCarthy’ego świeciła całkiem jasno, a Margaret Chase Smith za jej słynną „Deklarację Sumienia” ochrzczono tu „suką”. Poza opowieściami o komunizmie wiejskich klientów Grega Stillsona niezdrowo fascynowała idea, że to Żydzi rządzą światem.

Greg skręcał właśnie na podjazd na farmę, jakieś trzydzieści kilometrów na zachód od Ames w stanie Iowa. Farma wyglądała na opuszczoną – zasłony w oknach i zamknięta stodoła – ale przecież nie wiesz, póki nie spróbujesz. To motto oddało Gregowi Stillsonowi spore usługi w ciągu tych dwóch lat, od kiedy przeniósł się z matką z Oklahomy do Omaha. Interes z malowaniem domów nie był niczym wielkim, ale Greg musiał pozbyć się z ust smaku Jezusa (proszę wybaczyć to drobne bluźnierstwo). Lecz teraz wrócił do domu – choć nie na kazalnicę – głosić konieczność odrodzenia i ulżyło mu, gdy skończył już z tym interesem z cudami.

Otworzył drzwiczki samochodu i kiedy wysiadał, zza stodoły wyłonił się wielki, groźny pies. Najeżył się, zaszczekał głośno.

– Cześć, dobry piesek – powiedział Greg. Głos miał niski, przyjemny i donośny; w wieku dwudziestu trzech lat wyćwiczył sobie głos czarodzieja.

Dobry piesek nie zareagował na ten przyjazny ton. Podchodził bliżej, wielki i zły, i miał zamiar urządzić sobie wczesny obiad z domokrążcy. Greg wsiadł więc do auta, zamknął drzwi i dwukrotnie przycisnął klakson. Z twarzy spływał mu pot; na białym lnianym garniturze, pod pachami, pojawiły się szare plamy. Zatrąbił jeszcze raz. Żadnej reakcji. Chłopstwo załadowało się do swojego international harvestera czy innego studebakera i pojechało do miasta.

Greg się uśmiechnął.

Zamiast wrzucić wsteczny bieg i opuścić podjazd, sięgnął za siebie i wyciągnął pompkę… pełną amoniaku.

Odciągnął tłok i wysiadł z samochodu uśmiechnięty. Siedzący na podjeździe pies poderwał się i natychmiast ruszył na niego, warcząc.

Greg nadal się uśmiechał.

– W porządku, piesku – powiedział tym swoim przyjemnym, mocnym głosem. – No, chodź. Podejdź do mnie. – Nie znosił tych wstrętnych kundli, biegających po niewielkich obejściach niby aroganccy mali cezarowie; sporo mówi to o ich właścicielach, nie? – Cholerne chłopstwo – mruknął pod nosem, nie przestając się uśmiechać. – No, chodź, piesku.

Pies się zbliżył. Przysiadł na łapach, gotowy do skoku. W oborze zaryczała krowa, wiatr szeleścił cicho w kłosach zbóż. Pies skoczył, a uśmiech Grega zmienił się w twardy, gorzki grymas. Przycisnął tłok pompki i strzelił wprost w oczy i nos zwierzęcia gryzącą mgiełką amoniaku.

Złowrogi warkot zmienił się w krótkie rozpaczliwe skomlenie, a później, gdy zaczął się prawdziwy ból, w przeciągłe wycie. Pies podwinął ogon; nie był już stróżem podwórka, lecz przegranym kundlem.

Twarz Grega Stillsona pociemniała, oczy zwęziły się w szparki. Zrobił szybki krok do przodu i nogą obutą w trzewik z metalowym czubkiem wściekle kopnął psa w podbrzusze. Pies zawył piskliwie; obolały i przerażony przypieczętował swój los: zamiast uciekać do stodoły wypowiedział wojnę prześladowcy.

Warknął, odwrócił się, zaatakował na oślep, złapał prawą nogawkę spodni Grega i ją rozdarł.

– Ty sukinsynu! – krzyknął zaskoczony i wściekły mężczyzna, po czym ponownie kopnął psa, tym razem tak silnie, że zwierzę potoczyło się po ziemi. Greg podszedł do niego i ciągle wrzeszcząc, wymierzył mu kolejnego kopniaka. Pies, któremu łzawiły oczy, a nos płonął z bólu, zorientował się wreszcie, jak niebezpieczny jest ten szaleniec, ale było już za późno.

Greg Stillson ścigał go po podwórku, dysząc i wrzeszcząc, po twarzy spływał mu pot. Kopał psa, aż zwierzę mogło już tylko ze skowytem czołgać się po ziemi. Kundel krwawił z kilkunastu ran; zdychał.

– Nie trzeba było mnie gryźć – szepnął Greg. – Słyszysz? Czy ty mnie słyszysz? Nie trzeba było mnie gryźć, ty durny kundlu. Nikt nie śmie wchodzić mi w drogę. Słyszysz? Nikt.

Zakrwawionym butem wymierzył kolejnego kopniaka, lecz pies już nic nie czuł. Żadnej satysfakcji. Greg poczuł ból głowy. Wszystko przez to słońce. Wszystko przez to, że ścigał tego psa w słońcu. Będzie miał szczęście, jeśli nie zasłabnie.

Zamknął na chwilę oczy, oddychał gwałtownie. Pot spływał mu po policzkach jak łzy, lśnił jak klejnoty w ostrzyżonych na jeża włosach. U jego stóp leżał zdychający pies. Kolorowe plamy światła tańczyły w rytm bicia serca na tle czerni zamkniętych powiek.

Bolała go głowa.

Czasami Greg zastanawiał się, czy przypadkiem nie wariuje. Jak teraz. Chciał tylko prysnąć na psa amoniakiem i odpędzić go do stodoły, a potem zostawić w drzwiach wizytówkę, żeby któregoś dnia wrócić i pohandlować. A teraz? Co za burdel! Nie może teraz zostawić wizytówki, no nie?

Otworzył oczy. Pies leżał u jego stóp, ciężko dysząc; z pyska ciekła mu krew.

– Nie trzeba było drzeć mi spodni – powiedział Greg psu. – Te spodnie kosztowały mnie pięć dolców, ty cholerny kundlu.

Musi się stąd wynieść. Wcale mu nie zależy, żeby wysiadający ze swego studebakera Clem Dupek, jego żona i sześcioro dzieciaków zobaczyli, jak ich burek zdycha u stóp Wielkiego Brzydkiego Domokrążcy. Straciłby pracę. Towarzystwo Jedynej Prawdziwej Ameryki nie zatrudniało domokrążców, którzy zabijali psy chrześcijan.

Chichocząc nerwowo, Greg wrócił do mercury’ego, wsiadł i szybko zjechał z podjazdu. Skręcił na wschód w polną drogę, biegnącą prosto jak strzelił wśród pól kukurydzy, i wkrótce jechał równo sto dziesięć, zostawiając za sobą trzykilometrową chmurę dymu.

Z pewnością nie chciał teraz stracić pracy. Jeszcze nie. Zarabiał niewiele – na dodatek do towaru, o którym Towarzystwo Prawdziwej Ameryki wiedziało, Greg dokładał trochę rzeczy, o których nie miało pojęcia. Jakoś wiązał koniec z końcem. A poza tym w podróży spotykał wielu ludzi… wiele dziewczyn. Fajne życie, ale…

Ale nie był zadowolony.

Jechał przed siebie. Głowa go bolała. Nie, nie czuł satysfakcji. Uważał, że jest stworzony do celów większych niż podróżowanie w kółko po Środkowym Zachodzie, sprzedawanie Biblii i fałszowanie formularzy, co przynosiło dodatkowe dwa dolce dziennie. Czuł, że jest stworzony… jest stworzony…

Do wielkości.

Tak, to było to. To było na pewno to.

Kilka tygodni temu zabrał dziewczynę na siano (jej rodzina wyjechała do Davenport sprzedawać kurczęta); dziewczyna sama zaczęła, pytając, czy chce szklankę lemoniady, i od łyczka do rzemyczka, a jak ją już miał, powiedziała, że to prawie jak pójść z kaznodzieją, i uderzył ją, właściwie nie wiadomo czemu. Uderzył ją i odjechał.

No… nie.

Tak naprawdę to uderzył ją trzy albo cztery razy. Aż się popłakała i krzyczała, żeby ktoś przyszedł i ją uratował; wtedy przestał i jakoś – potrzebował na to całego wdzięku, którym obdarzył go Bóg – jakoś się z nią dogadał. Wtedy głowa też go bolała, jasne plamki światła tańczyły mu przed oczami. Próbował sobie wytłumaczyć, że to tylko upał i ten straszny zaduch stodoły, ale to nie z gorąca rozbolała go wtedy głowa. Czuł wtedy to samo, to samo, co przed chwilą, kiedy pies rozdarł mu spodnie – coś mrocznego i szalonego.

– Nie jestem wariatem – powiedział głośno w pustkę samochodu. Szybko otworzył okno, do środka wionął upał lata, zapach kurzu, zboża, nawozu. Włączył radio i złapał piosenkę Patti Page. Ból głowy nieco ustąpił.

Chodzi o to, by nie stracić panowania nad sobą i nie dać się przyłapać. Jeśli ci się uda, nikt cię nie ruszy. A w obu sprawach stawał się coraz lepszy. Coraz rzadziej już śnił mu się ojciec, stojący nad nim z odsuniętym z czoła kaskiem i ryczący: „Do niczego się nie nadajesz, kurduplu! Do niczego się, kurwa, nie nadajesz!”.

Nie śniło mu się to tak często, bo już dawno nie była to prawda. Nie był już kurduplem. Zgoda, jako dziecko często chorował, był mały, ale urósł duży i troszczy się o matkę…

A ojciec tego nie dożył. Nie może go zobaczyć. Nie zdoła zmusić ojca, żeby to odszczekał, bo ojciec zginął podczas wybuchu na platformie. Tak bardzo chciałby go wykopać i raz, jedyny raz wrzasnąć mu w twarz: „Myliłeś się, tato, myliłeś się co do mnie!”, a później dać mu zdrowego kopniaka…

Jak temu psu.

Ból głowy wrócił, słabszy.

– Nie jestem wariatem – powtórzył Greg Stillson ciszej, niż grała muzyka. Jego matka często mu powtarzała, że będzie kimś ważnym, kimś wielkim, takie jest jego przeznaczenie, i Greg jej wierzył. Chodzi o to, żeby nie stracić panowania nad sobą – nie bić dziewczyny, nie kopać psa – i nie dać się przyłapać.

A kiedy nadejdzie jego czas, pokaże wszystkim, na co go stać. Tego był zupełnie pewien.

Znów pomyślał o psie. Tym razem na myśl o nim uśmiechnął się z satysfakcją.

Jego wielka chwila się zbliża. Odległa być może o lata; był młody, jasne, ale w młodości nie ma nic złego, jeśli tylko potrafisz zrozumieć, że nie możesz dostać wszystkiego naraz. Jak długo wierzysz, że los wreszcie się do ciebie uśmiechnie. A on w to wierzył.

Niech Bóg i jego synek Jezus mają w opiece tych, którzy wejdą mu w drogę.

Greg Stillson wystawił opalony łokieć za okno i zaczął pogwizdywać, wtórując radiu. Przydusił gaz, rozpędził mercury’ego do stu trzydziestu i pojechał prostą drogą w stanie Iowa ku czekającej nań przyszłości.I

Później Sara pamiętała z tamtego wieczora tylko dwie rzeczy: jego szczęśliwą passę przy kole fortuny i maskę. Lecz w miarę jak upływał czas, jak mijały lata, coraz częściej myślała o masce – gdy tylko potrafiła się zmusić, żeby w ogóle myśleć o tym strasznym dniu.

Miał mieszkanie w Cleaves Mills. Sara dotarła tam za piętnaście ósma, zaparkowała auto za rogiem i wcisnęła guzik domofonu przy wejściu. Dzisiaj jechali jej samochodem, ponieważ wóz Johnny’ego został w warsztacie Tibbeta w Hampden z powodu zatartego wału czy czegoś takiego. Czegoś drogiego, powiedział jej przez telefon, a później roześmiał się typowym śmiechem Johnny’ego Smitha. Gdyby to był jej samochód, ba, gdyby to była jej portmonetka, Sara rozpłakałaby się głośno.

Przeszła przez hol do schodów, mijając po drodze wiszącą na ścianie tablicę ogłoszeń. Jak zwykle było na niej mnóstwo karteluszków, zachwalających motocykle, elementy wieży stereo, maszynopisanie, a także ogłoszenia ludzi, którzy chcieli dojechać do Kansas czy Kalifornii, albo kierowców jadących na Florydę i poszukujących pasażerów, którzy pomogliby im prowadzić i pokryli część kosztów benzyny. Tego wieczora najbardziej rzucał się w oczy plakat z zaciśniętą pięścią wymalowaną na jaskrawoczerwonym tle sugerującym ogień. Jedyne na plakacie słowo głosiło STRAJK! Kończył się październik 1970 roku.

Johnny wynajmował mieszkanie od frontu na drugim piętrze – nazywał je apartamentem na dachu drapacza chmur, skąd możesz, ubrany w smoking, jak jakiś Ramon Navarro, trzymając w ręku baloniasty kieliszek z dużą ilością koniaku, przyglądać się niezmierzonemu, bijącemu sercu Cleaves Mills: tłumom wylewającym się z teatrów, sznurom taksówek zajeżdżających sobie drogę, pulsującym neonom.

Tak naprawdę Cleaves Mills składało się z jednej głównej ulicy i jednego skrzyżowania ze światłami (po szóstej wieczorem włączało się migające żółte), jakichś dwudziestu sklepów i małej fabryki obuwia letniego. Jak w większości miast otaczających Orono, gdzie mieścił się Uniwersytet Stanowy Maine, tutejsi obywatele zajmowali się głównie dostarczaniem wszystkiego, co potrzebne studentom: piwa, wina, benzyny, rock and rolla, hamburgerów, trawki, jedzenia, kwater, filmów. Kino nazywało się „Abażur”. W roku akademickim pokazywano w nim „dzieła sztuki filmowej” i nostalgiczne obrazy z lat czterdziestych. W lecie, przeciwnie, najlepiej szły spaghetti westerny z Clintem Eastwoodem.

Johnny i Sara skończyli studia przed rokiem. Obydwoje uczyli w Cleaves Mills, w jednym z niewielu na tym terenie liceów, którego rejon nie obejmował trzech lub czterech miasteczek. Wykładowcy i administracja uniwersytetu, podobnie jak studenci, traktowali Cleaves jako sypialnię. Miasto miało z tego godne pozazdroszczenia podatki. A także znakomite liceum z nowiuteńkim skrzydłem, poświęconym studiom nad środkami masowego przekazu. Mieszkańcy mogli sobie kląć na inteligencików, ich cwaną gadkę, komunistyczne marsze przeciwko wojnie i mieszanie się w sprawy lokalne, ale nie protestowali przeciw podatkom, corocznie wpływającym z profesorskich willi i bloków mieszkalnych, ulokowanych na terenie zwanym przez jednych studentów Polami Oszustów, a przez innych Aleją Złodziejską.

Sara zapukała i głos Johnny’ego dziwnie stłumiony, odpowiedział:

– Otwarte!

Marszcząc czoło, popchnęła drzwi. Mieszkanie pogrążone było w całkowitej ciemności, której nie rozpraszało słabe żółte światło, mrugające pół przecznicy dalej. Meble rzucały złowrogie cienie.

– Johnny…!

Zastanawiając się, czy przypadkiem nie wysiadły bezpieczniki, Sara zrobiła nieśmiały krok naprzód… i nagle pojawiła się przed nią twarz, straszna twarz z koszmaru. Świeciła upiorną zgniłą zielenią. Jedno oko miała otwarte i wydawało się, że spogląda na nią z urazą i strachem; drugie, zamknięte, ściągało twarz w przedziwnym grymasie. Lewa strona, ta z otwartym okiem, wydawała się normalna, lecz prawa była pyskiem potwora; grube, odwinięte wargi obnażały wystające, świecące zęby.

Sara krzyknęła piskliwie, zrobiła jeden chwiejny krok wstecz, a wtedy zapaliły się światła i znów była w mieszkaniu Johnny’ego, a nie w jakiejś czarnej próżni. Na wiszącym na ścianie plakacie Nixon próbował sprzedawać używane samochody, na podłodze leżał pleciony dywan, który zrobiła matka Johnny’ego, wokół stały butelki po winie, w które wsadzono świece. Twarz przestała świecić i dziewczyna dostrzegła, że była to po prostu tania maska na Halloween, nic więcej. Z oczodołu patrzyło na nią błękitne oko Johnny’ego.

Zdjął maskę, uśmiechając się przyjaźnie. Miał na sobie sprane dżinsy i brązową bluzę.

– Szczęśliwego Halloween – powiedział.

Serce ciągle biło jej mocno; przeraził ją.

– Bardzo śmieszne. – Odwróciła się do wyjścia; nie znosiła, jak się ją straszyło.

Złapał ją w drzwiach.

– Hej… Przykro mi.

– Powinno ci być przykro.

Przyjrzała mu się chłodno, w każdym razie miało to być chłodne spojrzenie. Gniew ustępował. Po prostu nie sposób było długo się złościć na Johnny’ego, na tym polegał problem. Czy go kochała, czy nie – a ciągle starała się rozwiązać ten dylemat – nie potrafiła przez dłuższy czas być w jego towarzystwie nieszczęśliwa albo się na niego obrazić. Ciekawe, czy komuś kiedyś udało się zaciąć w złości na Johnny’ego, pomyślała, i była to myśl tak głupia, że musiała się uśmiechnąć.

– No, już lepiej. Bracie, myślałem, że sobie pójdziesz.

– Nie jestem bratem.

Johnny przyjrzał się jej uważnie.

– Zauważyłem.

Sara miała na sobie obszerne furto – sztuczne szopy czy coś równie banalnego – i na jego niewinną aluzję znowu się uśmiechnęła.

– Pod tym nic nie widać.

– O, nie. Ja widzę.

Objął ją i pocałował. Nie miała zamiaru oddać mu pocałunku, ale w końcu, oczywiście, oddała.

– Przepraszam, że cię przestraszyłem – powiedział i nim wypuścił ją z objęć, potarł po przyjacielsku jej nos swoim. Podniósł maskę. – Przypuszczałem, że podskoczysz na jej widok. Założę ją w piątek w świetlicy.

– Och, Johnny, to nie wpłynie dobrze na dyscyplinę!

– Jakoś z tego wybrnę – odparł z uśmiechem.

I, do diabła, oczywiście jakoś z tego wybrnie! Ona sama przychodziła co dzień do szkoły w wielkich profesorskich okularach, z włosami ściągniętymi w tył głowy i zawiązanymi w kok tak ściśle, że niemal słychać było, jak krzyczą. Nosiła sukienki kończące się powyżej kolan, i to w czasach, kiedy u większości jej uczennic kończyły się tuż poniżej majtek (a mam nogi lepsze od każdej z nich, pomyślała gniewnie). Kazała siadać w ławkach w porządku alfabetycznym, co w myśl zasad statystyki powinno trzymać rozrabiaków z dala od siebie, i zawsze wysyłała tych, którzy sprawiali jej kłopoty, do zastępcy dyrektora, wychodząc z założenia, że w odróżnieniu od niej on ma za to dodatkowo pięćset dolców na rok. A mimo to każdy dzień był niekończącą się bitwą z demonem młodych nauczycieli: dyscypliną. Bardziej niepokoiło ją jednak to, że zaczęła wyczuwać, iż istnieje gdzieś kolektywne, powołane samo przez siebie jury – może jakaś zbiorowa szkolna świadomość – oceniające każdego nowego nauczyciela, a werdykt, który szykuje w jej sprawie, nie będzie szczególnie korzystny.

Johnny, przynajmniej na pozór, był antytezą dobrego nauczyciela. Wędrował z lekcji na lekcję pogrążony w przyjaznej światu zadumie i często się spóźniał, bo podczas przerwy musiał uciąć sobie pogawędkę na korytarzu. Pozwalał uczniom siadać, gdzie im się żywnie podobało, i tym sposobem nikt nigdy nie siedział na tym samym miejscu przez dwa dni z rzędu (a klasowe łobuzy grawitowały oczywiście ku tylnym ławkom). Przy tym systemie Sara nie poznałaby nazwisk uczniów do marca, Johnny zaś miał je już porządnie poukładane w głowie.

Był wysoki i garbił się; uczniowie nazywali go Frankensteinem, czym wydawał się raczej rozbawiony niż oburzony. Lecz mimo wszystko jego klasy zachowywały się cicho i spokojnie, a wagary prawie się nie zdarzały (dla Sary wagarowicze byli ciągłym problemem). To samo jury wyraźnie go akceptowało. Należał do tych nauczycieli, którym uczniowie po dziesięciu latach dedykują szkolną księgę pamiątkową. A ona nie. Zastanawiała się czasami dlaczego i doprowadzało ją to do szału.

– Napijesz się piwa, nim wyjdziemy? Kieliszek wina? Cokolwiek?

– Nie, ale mam nadzieję, że jesteś nadziany – odpowiedziała, biorąc go pod rękę. Postanowiła się już na niego nie wściekać. – Zawsze jem co najmniej trzy hot dogi. Zwłaszcza na ostatnim jarmarku w roku.

Wybierali się do Esty, trzydzieści kilometrów na północ od Cleaves Mills. Jedynym, a w dodatku wątpliwym tytułem do sławy tego miasteczka był fakt, że odbywał się tam ABSOLUTNIE OSTATNI JARMARK W ROKU W NOWEJ ANGLII. Jarmark miał się zakończyć w piątkową noc, w Halloween.

– Biorąc pod uwagę, że płacą nam w piątki, jest nieźle. Mam osiem dolców.

– O mój Boże – szepnęła Sara. – Wiedziałam, że jeśli wytrwam w czystości, pewnego dnia spotkam bogatego królewicza.

Johnny uśmiechnął się i kiwnął głową.

– My, alfonsi, zarabiamy wielkie pieniądze, mała. Wezmę kurtkę i już nas nie ma.

Spojrzała za nim niecierpliwie, choć z sympatią, a głos, który coraz częściej rozbrzmiewał w jej głowie – pod prysznicem albo kiedy czytała książkę, kiedy sprawdzała prace albo robiła kolację tylko dla siebie – odezwał się znowu, podobny do trzydziestosekundowych urzędowych komunikatów w telewizji: To miły chłopak i tak dalej, łatwo by się z nim żyło, jest zabawny, nie będziesz przez niego płakać. Ale czy to miłość? To znaczy, czy to wszystko, czego możesz oczekiwać? Nawet kiedy się uczysz jeździć na rowerku, musisz spaść kilka razy i podrapać kolana. Nazwij to inicjacją. A to przecież tak niewiele.

– Muszę iść do łazienki – zawołał do niej Johnny.

– Aha. – Uśmiechnęła się. Był z tych, co zawsze informują o swoich naturalnych potrzebach, Bóg jeden wie czemu.

Podeszła do okna i spojrzała na główną ulicę. Dzieciaki wjeżdżały na parking koło O’Mike’a, najpopularniejszego baru z pizzą i piwem. Nagle zamarzyła, żeby być z nimi, żeby być jedną z nich, żeby zapomnieć o tych wszystkich problemach albo jeszcze ich nie dożyć. Na uniwersytecie nic nikomu nie grozi. To kraj, który nie istnieje, w którym wszyscy, nawet nauczyciele, mogą należeć do drużyny Piotrusia Pana i nigdy nie dorosnąć. A zawsze znajdzie się Nixon czy inny Agnew, żeby zagrać rolę kapitana Haka.

Spotkała Johnny’ego, kiedy oboje zaczęli uczyć, we wrześniu, ale wcześniej widywała go na wykładach z pedagogiki. Chodziła wtedy z członkiem Delta Tau Delta i nic, co można powiedzieć o Johnnym, nie pasowało do Dana. Dan był bez skazy przystojny, wybitnie inteligentny; sprawiał, że często czuła się z nim trochę niepewnie; dużo pił i kochał się bardzo namiętnie. Czasami, po kieliszku, bywał groźny – pamiętała dobrze noc w Brass Rail w Bangor. Mężczyzna przy sąsiednim stoliku wdał się z nim wówczas w żartobliwą kłótnię na temat miejscowej drużyny futbolowej i Dan zapytał go, czy chce wracać do domu, niosąc głowę pod pachą. Mężczyzna go przeprosił, ale Dan nie pragnął przeprosin, lecz bójki. Zaczął podkpiwać sobie z jego towarzyszki. Sara położyła mu dłoń na ramieniu i poprosiła, żeby przestał. Strząsnął wtedy jej rękę i spojrzał na nią z dziwnym zimnym błyskiem w szarych oczach; ten błysk sprawił, że słowa uwięzły jej w zaschniętym gardle. W końcu obaj wyszli na dwór i Dan pobił tego gościa. Pobił go tak, że facet, który miał już blisko czterdziestkę i brzuszek, wrzeszczał. Sara nigdy przedtem nie słyszała wrzeszczącego mężczyzny – i nigdy już nie chciałaby usłyszeć. Musieli szybko wynieść się z restauracji, bo barman zauważył, co się dzieje, i wezwał policję. Wróciłaby wtedy sama (ach, doprawdy? – zapytał ją jakiś złośliwy wewnętrzny głos), ale do akademika miała ze dwadzieścia kilometrów, autobusy przestały kursować o szóstej, a bała się łapać okazję.

W drodze powrotnej Dan nie zamienił z nią ani słowa. Na policzku miał zadrapanie. Tylko jedno zadrapanie. Dojechali do Hart Hall, jej akademika, i wtedy powiedziała mu, że więcej nie chce go widzieć na oczy.

– Jak chcesz, mała – odparł tak obojętnie, że aż zrobiło się jej zimno. Kiedy zadzwonił po raz drugi od tego zdarzenia w Brass Rail, zgodziła się na randkę. Potem znienawidziła się za to.

I tak wyglądał cały jesienny semestr ostatniego roku. Dan przerażał ją i jednocześnie fascynował. Był jej pierwszym kochankiem i nawet teraz, dwa dni przed Halloween 1970 roku, nadal jedynym. Z Johnnym nie poszli jeszcze do łóżka.

Danny był bardzo dobry w tych sprawach. Wykorzystywał ją, ale był bardzo dobry. Nie chciał stosować żadnych środków ostrożności, więc to ona musiała pójść do przychodni uniwersyteckiej, gdzie zacinając się, wyjaśniła, że ma bolesne miesiączki, i dostała pigułkę. Jeśli chodzi o seks, Dan zdominował ją całkowicie. Miała z nim niewiele orgazmów, choć sama jego brutalność spowodowała kilka, i na parę tygodni przed zerwaniem zaczęła jak dojrzała kobieta łaknąć dobrego seksu, a pragnienie to w zdumiewający sposób zmieszane było z innymi uczuciami: niechęcią wobec Dana i siebie samej; poczuciem, że seks aż tak związany z poniżeniem i dominacją nie może być nazywany „dobrym”; pogardą dla samej siebie, że nie umie zerwać znajomości opartej najwyraźniej na emocjach wyłącznie destrukcyjnych.

Skończyło się to szybko, na początku tego roku. Wylali go.

– Co masz zamiar robić? – zapytała nieśmiało, siedząc na łóżku jego współlokatora, podczas gdy Dan wrzucał swoje rzeczy do dwóch walizek. Chciała mu zadać inne, bardziej osobiste pytanie. Czy zostaniesz gdzieś blisko? Pójdziesz do pracy? Zaczniesz studiować wieczorowo? Czy w twoich planach jest miejsce dla mnie? Tego ostatniego pytania, bardziej niż innych, nie potrafiła zadać. Bo nie była przygotowana na żadną odpowiedź. Odpowiedź, której jej udzielił, była dla niej wstrząsająca.

– Chyba Wietnam.

– Co?

Sięgnął na półkę, chwilę przerzucał leżące na niej papiery i rzucił jej list. Zawiadomienie z komisji poborowej w Bangor; polecenie stawienia się na badania lekarskie.

– Nie możesz tego jakoś załatwić?

– Nie. Może. Nie wiem. – Zapalił papierosa. – Nie wiem nawet, czy chciałbym spróbować.

Patrzyła na niego wstrząśnięta.

– Zmęczyła mnie ta gra. Studia, praca, mała żoneczka. Chyba już widziałaś się w roli żoneczki, co? Nie sądź, że wszystkiego nie przemyślałem. To by się nie udało. Ty o tym wiesz i ja także. Nie pasujemy do siebie, Saro.

Uciekła wtedy, bo oto miała odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Parę razy spotkała współlokatora Dana. Między styczniem a czerwcem dostał od niego trzy listy. Dan został powołany i pojechał na szkolenie na Południe. Jego kumpel nie wiedział nic więcej. Sara Bracknell też się niczego więcej nie dowiedziała.

Najpierw myślała, że wszystko będzie dobrze. Wszystkie te smutne, rzewne piosenki o nieodwzajemnionej miłości, których słucha się w samochodzie po północy, jej przecież nie mogą dotyczyć. Albo te banały o końcu przygody, albo ataki płaczu. Nie poderwała faceta tylko na złość i nie siadywała w barach. Tej wiosny większość wieczorów spędziła w akademiku, ucząc się w spokoju. Co za ulga. Załatwiła wszystko w sposób bardzo cywilizowany.

Dopiero kiedy spotkała Johnny’ego – na balu inauguracyjnym klas pierwszych, przed miesiącem (obydwoje robili za przyzwoitki, po prostu na nich padło) – zrozumiała, jaki koszmarny był ten jej ostatni semestr. Czegoś takiego nie zauważysz, kiedy trwa, jest zanadto z tobą zrośnięte.

Dwa osły spotykają się przed barem w pewnym miasteczku na Zachodzie. Jeden z nich jest miejscowy i ma na grzbiecie tylko siodło, drugi to osioł górnika, obładowany pakunkami, namiotami, śpiworami, garnkami i czterema dwudziestopięciokilowymi workami rudy. Od ciężaru grzbiet ma zgięty w harmonię. Miejski osioł mówi: „Niezły dźwigasz ciężar”. A osioł górnika na to: „Jaki ciężar?”.

Kiedy oglądała się za siebie, przerażała ją głównie pustka w jej życiu. Wynajęła małe mieszkanko na Flagg Street w Vaezie i tylko składała podania o pracę w szkołach oraz czytała ogłoszenia. Wstawała, jadła śniadanie, szła na zajęcia czy na spotkanie z pracodawcą, jeśli takie miała, wracała do domu, jadła, układała się do drzemki (a drzemki te trwały czasami cztery godziny), znowu jadła, czytała do wpół do dwunastej, oglądała telewizję, aż poczuła senność, i szła do łóżka. Nie pamiętała, by przez ten cały czas zdarzyło się jej pomyśleć. Rutyna. Czasami odczuwała jakiś nieokreślony ból między nogami, ból niespełnienia, tak to chyba nazywały autorki romansów, i pokonywała go zimnym prysznicem albo kąpielą. Sprawiało jej to gorzką, nieuświadomioną satysfakcję.

Przez cały ten czas gratulowała sobie parę razy, jaka to jest dorosła i jak dobrze sobie ze wszystkim radzi. Prawie nie myślała o Danie. Jakim Danie, cha, cha, cha? Później zdała sobie sprawę, że przez osiem miesięcy w ogóle nie myślała o niczym i nikim. Przez te osiem miesięcy kraj zachwiał się w posadach, a ona prawie tego nie zauważyła. Marsze protestacyjne, gliniarze w hełmach, z maskami gazowymi na twarzach. Agnew atakujący raz po raz prasę, strzały w Kent State, lato przemocy, kiedy to czarni i radykałowie wylegli na ulice – to wszystko mogło się zdarzyć na filmie w kinie nocnym. Sara myślała tylko o tym, jak cudownie poradziła sobie ze sprawą Dana, jak wspaniale dostosowała się do rzeczywistości, z jaką ulgą przyjęła fakt, że wszystko jest w porządku. Jaki ciężar?

A później zaczęła uczyć w liceum w Cleaves Mills, i to była jej osobista rewolucja: po szesnastu latach kariery uczennicy znaleźć się po drugiej stronie katedry. Spotkanie Johnny’ego Smitha na tym balu (czy ktoś z tak absurdalnym imieniem i nazwiskiem, John Smith, może w ogóle być rzeczywisty?) zmieniło wszystko. Wysunęła się ze skorupy na chwilę, która wystarczyła, by dostrzec, jak on na nią patrzy – nie świńsko, lecz zwyczajnie i normalnie oceniając, jak dobrze wygląda w jasnoszarym wełnianym kostiumie, który wtedy nosiła.

Zaprosił ją do kina – w „Abażurze” grali „Obywatela Kane’a” – a ona przyjęła jego zaproszenie. Bawiła się dobrze i myślała: Nic wielkiego. Kiedy pocałował ją na dobranoc, sprawiło jej to przyjemność. Żaden z niego Errol Flynn. Uśmiechała się, kiedy gadał w swoim stylu, i myślała: Kiedy dorośnie, chciałby być Henrym Youngmanem. A potem, tego samego wieczora, siedząc w pokoju i oglądając kino nocne – Betty Davis grała wstrętną sukę i obchodziła ją wyłącznie własna kariera – Sara przypomniała sobie te myśli i zamarła z zębami wbitymi w jabłko, takie to było niesprawiedliwe.

Głos, który nie odzywał się już prawie przez rok – nie tyle głos sumienia, ile rozsądku – przemówił nagle: Zastanawiasz się, że on to nie Dan, co? Co?

Nie, zapewniała samą siebie, teraz już całkiem wstrząśnięta. Przecież w ogóle nie myślę już o Danie. To… to było dawno temu.

Pieluszki – odpowiedział głos – to pieluszki były dawno temu. Dan odszedł wczoraj.

Nagle Sara zdała sobie sprawę, że jest późna noc, że siedzi w mieszkaniu zupełnie sama i ogląda film, który jej w ogóle nie obchodzi, i że robi to, bo łatwiej jest to robić niż myśleć; myślenie jest takie nudne, kiedy myślisz tylko o sobie i swej utraconej miłości.

Teraz była już bardzo wstrząśnięta.

Wybuchnęła płaczem.

Johnny zaprosił ją po raz drugi i trzeci, przyjęła jego zaproszenie i wtedy zrozumiała, kim była, to znaczy, kim się stała. Właściwie nie mogła go uznać za następnego chłopaka, bo to nie było tak. Sara była inteligentna i ładna i kiedy skończyła z Danem, mężczyźni często próbowali się z nią umawiać, ale przyjmowała tylko zaproszenia na hamburgera od współlokatora Dana. Teraz dopiero zdała sobie sprawę (z obrzydzeniem złagodzonym nieco poczuciem humoru), że chodziła na te nic, ale to nic nieznaczące spotkania tylko po to, by wyciągnąć z biedaka wszystko, co wiedział o Danie.

Większość jej koleżanek ze szkoły po maturze znikła z horyzontu. Bettye Hackman wyjechała z Korpusem Pokoju do Afryki, rozczarowując tym strasznie członków swej bogatej, zasiedziałej w Bangor rodziny; czasami Sara zastanawiała się, co Ugandyjczycy myślą o Bettye i jej białej, nigdy nieopalającej się skórze, o jej popielatoblond włosach i zimnej, posągowej urodzie. Deenie Stubbs podjęła dalsze studia w Houston. Rachel Jurgens wyszła za swojego chłopaka i właśnie oczekiwała dziecka gdzieś w dziczy zachodniego Massachusetts.

Nieco oszołomiona Sara musiała zgodzić się z wnioskiem, że Johnny Smith był pierwszym przyjacielem, którego zdobyła od wielu, wielu miesięcy – a przecież w ostatniej klasie wybrano ją najpopularniejszą dziewczyną szkoły. Umówiła się na randki z kilkoma innymi nauczycielami z Cleaves tylko po to, by nabrać dystansu do sprawy. Jednym z nich był Gene Sedecki, nowy nauczyciel matematyki, doświadczony nudziarz. Drugi, George Rounds, próbował natychmiast zaciągnąć ją do łóżka, więc dała mu w twarz – a nazajutrz okazał się wystarczająco bezczelny, by mrugnąć do niej na korytarzu.

Johnny natomiast był wesoły i w jego towarzystwie czuła się swobodnie. Pociągał ją seksualnie – jak mocno, tego nie mogła uczciwie ocenić, przynajmniej na razie. Tydzień temu, po piątkowym zjeździe nauczycieli Waterville, zaprosił ją wieczorem do siebie na spaghetti. Sos syczał na patelni, a on wyskoczył do sklepu i wrócił z dwiema butelkami jabłecznika. To było w jego stylu, jak ogłaszanie światu, że musi skorzystać z łazienki.

Po kolacji oglądali telewizję, a potem doszło do pieszczot i Bóg jeden wie, jak by się to skończyło, gdyby nie pojawili się jego przyjaciele, wykładowcy z uniwersytetu, którzy przynieśli rozprawkę o swobodach akademickich. Chcieli, żeby Johnny się temu przyjrzał i wyraził swoją opinię. Johnny przyjrzał się i wyraził swoją opinię, chociaż mniej entuzjastycznie, niż to czynił zwykle. Sara dostrzegła to i poczuła ciepłą, tajemną radość, a ból między nogami, ból niespełnienia, też ją ucieszył, lecz tej nocy nie mordowała go prysznicem.

Odwróciła się od okna i podeszła do sofy, na której Johnny zostawił maskę.

– Szczęśliwego Halloween – parsknęła śmiechem.

– Co? – zawołał Johnny z łazienki.

– Powiedziałam, że jeśli zaraz nie wyjdziesz, jadę bez ciebie.

– Już wychodzę!

– Wspaniale!

Przesunęła palcem po masce, fizjonomii jednocześnie doktora Jekylla i pana Hyde’a; lewa połowa była sympatycznym obliczem doktora Jekylla, prawa – okrutną, nieludzką twarzą Hyde’a. Do czego dojdzie w Święto Dziękczynienia? – pomyślała. A na Boże Narodzenie?

Na myśl o tym przebiegł ją nieznany dreszcz podniecenia. Lubiła Johnny’ego. Był zwyczajnym, sympatycznym facetem.

Jeszcze raz spojrzała na maskę; straszliwy Hyde wyrastał z twarzy Jekylla jak rak. Pomalowany był farbą fluorescencyjną, żeby świecić w ciemności.

Co to znaczy: zwyczajny? Nikt. Nic. Niekoniecznie. Gdyby był zwyczajny, to jak mógłby planować, że wejdzie w tej masce do świetlicy i uda mu się zachować dyscyplinę? Jakim cudem dzieciaki nazywające go Frankensteinem lubiły go i ceniły? Co to znaczy: zwyczajny?

Johnny wszedł do pokoju, odsuwając na bok plecioną zasłonę, oddzielającą pokój gościnny od sypialni i łazienki.

Jeśli dziś w nocy zaproponuje mi łóżko, to chyba się zgodzę.

Ta myśl była miła jak powrót do domu.

– Dlaczego się uśmiechasz?

– Tak sobie – odpowiedziała, rzucając maskę z powrotem na sofę.

– Nieprawda. Myślałaś o czymś miłym?

– Johnny. – Sara oparła dłoń na jego piersi, wspięła się na palce i delikatnie pocałowała go w policzek. – O pewnych rzeczach się nie mówi. Idziemy?II

Zatrzymali się na chwilę na dole. Johnny zapinał dżinsową kurtkę; wzrok Sary znów przyciągnął plakat z napisem STRAJK i zaciśniętą pięścią na płomiennym tle.

– Będziemy mieli kolejny w tym roku strajk studencki – powiedział Johnny, idąc za jej spojrzeniem.

– Wojna?

– Tym razem to tylko część problemu. Wietnam, walka o swobody obywatelskie i to brutalne stłumienie buntu na uniwersytecie Kent State zdołały pobudzić do działania całe rzesze studentów. Chyba jeszcze nigdy nie było tak mało dupków zajmujących miejsca na uniwersytecie.

– Co to znaczy: dupków?

– Tych, którzy studiują, żeby zdobyć tytuł, nie interesują się działaniem systemu i wiedzą tylko tyle, że kiedy skończą, ten system da im pracę za dziesięć tysięcy dolarów rocznie. Dupek to student, który ma w dupie wszystko i dba wyłącznie o własną skórę. To się skończyło. Nadchodzą wielkie zmiany.

– Takie to dla ciebie ważne, chociaż sam już nie jesteś studentem?

Johnny wyprostował się.

– Szanowna pani, jestem absolwentem. Smith, rocznik siedemdziesiąty. Wypijmy po kufelku za dobre, stare Maine.

Sara się uśmiechnęła.

– Chodź, idziemy. Chcę się przejechać na karuzeli, zanim zamkną ją na noc.

– Doskonale. – Johnny wziął ją pod rękę. – Tak się złożyło, że mam twój samochód zaparkowany zaraz za rogiem.

– I osiem dolców. Wieczór zapowiada się bombowo.

Na niebie wisiały chmury, ale nic nie zwiastowało deszczu i jak na koniec października było dość ciepło. Johnny objął ją ramieniem i Sara przytuliła się do niego.

– Wiesz, strasznie dużo o tobie myślę.

Powiedział to prawie obojętnym tonem. Prawie. Serce Sary zwolniło nagle, a później przyspieszyło na kilkanaście uderzeń.

– Doprawdy?

– Mam wrażenie, że ten facet, ten Dan… On cię zranił, prawda?

– Nie wiem, co mi zrobił – odpowiedziała zgodnie z prawdą.

Mrugające żółte światło, od którego się już oddalili, wciąż rzucało na beton chodnika ich cienie, pojawiające się i znikające.

– Ja nie zamierzam cię skrzywdzić.

– Wiem, że nie. Ale, Johnny… daj mi trochę czasu.

– Jasne. Czas. Czasu nam chyba nie zabraknie.

Te jego słowa miały wracać do niej na jawie i – znacznie silniej – we śnie, brzmiąc niewypowiedzianą goryczą straty.

Skręcili za rogiem. Johnny otworzył jej drzwi od strony pasażera, obszedł samochód i usiadł za kierownicą.

– Zimo ci? – zapytał.

– Nie. To wspaniała noc.

– Wspaniała – zgodził się.

Odjechali od krawężnika. Jej myśli wróciły do dziwacznej maski. Pół-Jekyll z błękitnym okiem Johnny’ego, widocznym w wielkim oczodole zaskoczonego doktora („Widzisz, ten koktajl wymyśliłem wczoraj w nocy, ale nie sądzę, by kiedykolwiek podawali go w barach”), i ta strona była w porządku, w środku widziała przecież cząstkę Johnny’ego. To strona Hyde’a przeraziła ją śmiertelnie, bo jego oko miało rozmiar szparki. W środku mógł czaić się każdy. Ktokolwiek. Nawet, powiedzmy, Dan.

Lecz kiedy dojechali do Esty, gdzie nagie żarówki podjazdu na teren jarmarku mrugały w ciemności, a długie linie neonów na szprychach diabelskiego młyna obracały się w koło, zapomniała o masce. Przyjechała tu ze swoim chłopakiem i będą się dobrze bawić.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: