Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzena M - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
17 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marzena M - ebook

 

 

Gdyby tę historię opowiedzieć na smutno, wyszedłby dramat – a może nawet sypnęłyby się trupy? Konkretnie jeden trup.

Na szczęście JEST HUMOR. Włóżmy więc RÓŻOWE OKULARY i spójrzmy przez nie na historię Marzeny M.

Marzena jest zadbaną, zaradną czterdziestką plus. Wiedzie uporządkowane życie, ma męża, córkę, ciepły kontakt z matką, pracę i przyjaciółki. Owszem, są drobne niepowodzenia – ot, całkowity brak seksu, mąż nierób czy pewne niedomagania finansowe – lecz przecież nie można mieć wszystkiego…

Pewnego dnia, z pozoru takiego jak wszystkie, Marzena dokonuje pierwszego odkrycia – za którym, prawem serii, podąża cała sfora następnych.

A to w jej małżeńskim łożu ni stąd ni zowąd znajdują się koronkowe stringi,

a to mąż wraca z artystycznych przedsięwzięć z uszminkowanym pośladkiem,

a to ona sama odkrywa takie oblicza seksualności, jakich nigdy dotąd nie zaznała,

a to wreszcie stawia sobie arcyważne pytanie: czy ja lubię swoje życie? Czy już niczego więcej od niego nie chcę?

Jak w tym nie zwariować?

Można poszukać szczęścia na portalu randkowym.

Albo skupić się na nowym, dużym wyzwaniu – na przykład budowie domu.

A może powierzyć się troskliwemu wsparciu mądrych, kochających kobiet?

Przeczytajcie – a dowiecie się, co działa!

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8117-047-5
Rozmiar pliku: 966 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I

– Cholera jasna, czy ci ludzie muszą zawsze nawalać?! Jacek, jak długo jeszcze będziesz się pitolił z tą okładką? Ile razy mam wam wszystkim powtarzać, że zsyłka do drukarni to rzecz święta, a termin nieprzekraczalny to termin nie-prze-kra-czal-ny?! Co za naród, co za ludzie!...

Szefowa produkcji „Być Kobietą” miała sakramencki temperament. Neurotyczna czterdziestka plus, szorstka w obejściu i żwawa w ruchach, sprawiała wrażenie wiecznie podenerwowanej. Niczego nie komunikowała spokojnie, w każdym zdaniu dobywającym się z jej wąskich ust pobrzmiewała dyskretna – a czasem zupełnie jawna – nutka pretensji.

Miała ku temu powody. Zespół „Być Kobietą” składał się z osiemnastu wysoce niefrasobliwych pracowników etatowych (prawie wyłącznie kobiet) i całej masy trudnych do upilnowania współpracowników dorywczych. Choć przed srogą naczelną każdy deklarował, że duszę i ciało oddałby ze tę robotę, w praktyce różnie to bywało. Nie wiedzieć czemu, redaktorki jedna w drugą uważały się za istoty stworzone do wyższych celów niż pilnowanie terminów. Do ostatnich chwil dopieszczały rubryki, za które były odpowiedzialne, a co już było absolutnie najbardziej irytujące – na ostatniej prostej do zamknięcia każdego numeru zwyczajowo wpadały na „genialne pomysły”. Marlena aż zgrzytała zębami na te rzekome wybuchy geniuszu. Gdyby redaktorki się w porę brały do montowania swoich działów, to i na objawienia wpadałyby, kiedy jeszcze był na to czas – a nie tuż przed zamykaniem numeru stawiały na baczność Jacka, fotoedytorkę Marzenę i oczywiście ją, Marlenę. Artystki od siedmiu boleści. Zdaniem Marleny były zwyczajnymi wyrobniczkami. A raczej niewyrobniczkami – bo się przecież z niczym nie wyrabiały.

Do tego jeszcze król życia, Jacques. Żaaakkk… – dyrektor artystyczny tego cyrku na kółkach; frankofil aż do granic śmieszności. Nowo poznanym Jacek przedstawiał się jako Jacques, bez żadnej logicznej przyczyny mówił z francuskim przydechem. Na jego biurku i tablicy magnetycznej tłoczyły się statuetki wieży Eiffla, miniaturowe buteleczki Bordeaux, suszki lawendy. Na zamontowanej nad biurkiem półce pyszniła się własnoręcznie przezeń wykonana z papier mâché makieta Centre Georges Pompidou. Ubierał się (choć w jego przypadku trafniej byłoby powiedzieć, że się stroił) najchętniej u Tommy’ego Hilfigera – a to przez często obecne w kreacjach projektanta barwy, tożsame z kolorami flagi francuskiej. Biały, czerwony, niebieski – Liberté, Égalité, Fraternité. Jacques skłonny byłby jeszcze poważać styl Lagerfelda, ale zbyt dużą przykrość sprawiał Jacques’owi Lagerfeld tym, że był Niemcem.

– Kochana, znasz mój perfekcjonizm. Przecież wiesz, że gdyby Elwira nie strzeliła focha, że tamta modelka źle wyraża koncepcję jej artykułu, tobym już dawno oddał ci komplecik. Ale nie bój – nie bój! – dziś Marzenka wyszukała z banku twarzy dwanaście innych lalek, siedem nie nadawało się do niczego, sześć było okej, ale znasz moje zdanie: ludzie nie mogą mieć za szerokiego wyboru, bo tracą głowę. Obrobiłem więc trzy buźki, wysłałem zarządowi i Elwirze i czekam na le feedback.

Marlena przewróciła oczami.

– Człowieku, czekanie to zdecydowanie zbyt bierna postawa! Za godzinę muszę mieć materiał w drukarni! Obdzwoń ich, obejdź, zmuś do decyzji, zbierz podpisy, nie siedź!!!

– Nie mam czasu, słońce. Jestem umówiony z pewnym obiecującym młodym grafikiem, który chciałby dla nas pracować. Przesłał mi swoje dossier, powiadam ci, coś z tego może być!... Ludwik pewnie już czeka na mnie w konferencyjnej. Fantassstyczne imię, prawda? Jak ci zależy, to leć sama na obchód. Paa!

Marlena zacisnęła usta, by nic już nie powiedzieć. Czy tu wszyscy muszą być tak niepoważni? Powiodła wzrokiem po tym kącie redakcyjnego open space’a, który zajmował jej dział, jakby sprawdzając, czy ta wołająca o pomstę z nieba postawa lekkoducha Jacka miała jakiegoś świadka.

Miała. Złowiła spojrzenie Marzeny.

– Ja polecę po te podpisy – zaoferowała się złowiona. Lubiła od czasu do czasu odejść od komputera i wykonać parę ruchów po realnym świecie. A przy okazji skoczy sobie na papieroska.

Marzena pracowała w „Być Kobietą” od czterech lat. Najpierw krótko była składaczem w DTP, teraz piastowała stanowisko fotoedytora. Z pozoru było to bardzo przyjemne zajęcie. Polegało na wybieraniu i obrabianiu fotografii do każdego numeru miesięcznika – od działu urody, podróży, kulinariów, metamorfoz i innych aż do specjalnego tematu numeru. Do dyspozycji miała szereg internetowych banków zdjęć oraz paru fotografów, gotowych na bieżąco zrobić potrzebne ujęcie, jeśli akurat nigdzie nie można było znaleźć takiego, które zadowoliłoby wszystkich redakcyjnych guru. Do tego długie biurko, dużą tablicę korkową, na której przypinała niekończące się listy zapotrzebowań, oraz komputer z ogromnym, bardzo dobrze skalibrowanym monitorem. Gdy jednak doliczyć do tej z gruntu fajnej pracy specyficznego szefa i wiecznie niezadowolone redaktorki, trzeba by uczciwie określić robotę jako raczej żmudną.

Z tym szefowaniem zresztą sprawa też nie była prosta. Na początku Marzena podlegała szefowej produkcji – Marlenie. Potem, gdy została przesunięta do fotoedycji, zagarnął ją pod swe skrzydła Jacques. Marlena jednak konsekwentnie zdawała się tego nie zauważać.

Mówią: „Pokorne cielę dwie matki ssie”. Tyle że Marzena nie była specjalnie pokorna. Była za to bezproblemowa. Miała trzeźwe podejście do życia i pracy oraz umiała się dopasować do warunków bez strat własnych – to jest bez zbędnej spinki, nerwów i wydziwiania. Problemy należało rozwiązywać, zamiast nad nimi deliberować. W redakcyjnych konfliktach nie brać udziału – pozostawać ponad podziałami, neutralna jak Szwajcaria. Przez osiem godzin etatu z grubsza robić swoje. O siedemnastej wyłączać komputer i wychodzić do domu.

Nie potrafiła jednoznacznie powiedzieć, czy lubi tę pracę, czy nie. Chyba nie postrzegała jej w kategorii lubienia. Pracę trzeba mieć, żeby żyć, ot cała filozofia. Zwłaszcza jeśli ma się męża artystę…

Mąż, właśnie. Musi zadzwonić do Marka, żeby mu przypomnieć o dokumentacji do wystawy. Uwijała się więc z zadaniem wybrania projektu na okładkę (po zebraniu opinii prezia, naczelnej i Elwiry – dwa jeden dla pierwszego projektu. Jacques też na pewno jest za pierwszym, zawsze przedstawia swoje projekty w kolejności własnych upodobań. Czyli trzy jeden. Czyli – sprawa zamknięta. Marlena mogła odetchnąć).

Marzena wzięła z wieszaka przy sekretariacie płaszcz i nacisnęła przycisk odblokowujący szklane drzwi. Odruchowo sprawdziła, czy ma kartę magnetyczną, by móc je otworzyć, gdy będzie wracała. To głupi odruch, bo ma ją zawsze na długiej smyczy na szyi, niczym jakiś wisior. Jest przecież praktyczna. I nie lubi się prosić, by ktoś był łaskaw ją wpuścić.

Minąwszy drzwi, skierowała się do windy. Zjechała, przeszła obszerny hall Titanica, kiwnęła uprzejmie głową do recepcjonistów i portiera. Wyszła na zewnątrz i wyjęła z kieszeni paczkę cieniutkich papierosów. Nie paliła dużo – pozwalała sobie jednak na tę słabostkę: kilka przerw w pracy na dymki. Plus jeden na koniec, już po wyjściu.

Po dwóch machach wstępowała w ulubiony stan: było jeszcze w sam raz do końca przyjemności, a jednocześnie do głowy docierał miły zamęt. Pora na telefon do Mareczka. Marzena wybrała numer i czekała na połączenie.

Trzeci mach, czwarty sygnał. Poczta. Mareczek tradycyjnie nie kwapił się do odbierania – może tworzył? Nie lubił odrywać się od dzieła. Marzena wystukała więc SMS:

Pamiętaj o papierach na wystawę.

Zgasiła papierosa w wysokiej popielniczce i wróciła do pracy.

* * *

Dwie po piątej, kiedy wszystkie pożary zostały już ugaszone, okładka trafiła bezpiecznie do drukarni, a porcja zdjęć do dodatku specjalnego została wstępnie zaaprobowana przez Jacques’a, Marzena po­nownie wyszła z Titanica. Budynek u zbiegu Grenadierów i alei Stanów Zjednoczonych rzeczywiście wyłaniał się spośród okolicznych zabudowań niczym wielki statek. Szklanoniebieski, strzelisty i zwrócony „dziobem” dokładnie w róg tych dwóch ulic, jakby płynął wprost na środek zakorkowanego o tej porze skrzyżowania. Aż się prosiło, by go tak ochrzcić. Pracownicy licznych czasopism, których redakcje mieściły się w budynku, wpadli na to, by tak go nazywać, niemal w tym samym czasie.

Marzena zaciągała się nieprzesadnie głęboko – ot tylko tak, by znajomy zapach dymu na koniec dnia pracy okadził, oddzielił sprawy służbowe od prywatnych. Zaciągnęła się po raz drugi, trzeci – i już nie myślała o dzisiejszej nerwówce w redakcji, tylko układała plan na popołudnie. Zakupy. Obiad. Zmyć lakier z paznokci, bo zdrapał się już brzydko. Sprawdzić, czy Marek wysłał papiery. Nie byłoby źle, gdyby udało mu się zorganizować tę wystawę. Może wreszcie coś by sprzedał? Ile to już czasu minęło, odkąd poszedł ostatni obraz?

Marzena odkłoniła się wychodzącym z budynku, znanym z widzenia ludziom, znów zgasiła peta w wysokiej metalowej popielniczce i poszła do samochodu. Otworzyła bagażnik, wyjęła z niego dwie płócienne torby i skierowała się na pobliski ryneczek. Stuk, stuk, stuk – jej obcasy znacząco udowadniały brukowi, że oto idzie kobieta – ecce donna. Sądząc po krokach, raczej szczupła i energiczna.

Jesienne stragany są jak obietnice rychłych rozkoszy podniebienia. Marzena nie była egzaltowana, romantyczna, nie widziała potrzeby opisywania i komentowania wszystkiego wokół, szukania najtrafniejszych nazw. W tym celowali koledzy z redakcji, gotowi całkiem serio kłócić się o każdy epitet. Marzenie wystarczało stwierdzić, że stragany są wprost piękne. Szczytem środków stylistycznych, na które mogłaby się zdobyć, było określenie, że „cieszą oko”.

Bo faktycznie cieszyły. Marzena lubiła napawać się widokiem obfitości, barw, różnorodności. Zawsze przy tym odruchowo wracała pamięcią do lat dzieciństwa. Dlaczego peerelowskim handlarzom z ryneczku na Woli nawet nie powstały w wyobraźni efektowne ekspozycje ze spiętrzonych skrzynek? Zapraszające do nachylenia ich frontem do klienta? Nie mówiąc już o wyglancowaniu jabłek czy umyciu marchewki.

Teraz jest inaczej. Jest dobrze jak w jej ułożonym życiu. Można sobie wybierać, szukać dobrych ofert. Lubiła mieć wybór. Mieszkanka aglomeracji, świadoma i nowoczesna, dostarczająca swej rodzinie sezonowych witamin. Zmotoryzowana. Pracująca. No i, jak już się rzekło, posiadająca rodzinę. Kto wie, który z tych atutów w dzisiejszych czasach jest najbardziej godny podziwu?

Między dorodnymi jesiennymi straganami Marzena przechadzała się z gracją i znawstwem. Jej szczupłe biodra zręcznie lawirowały między skrzynkami wszelkich dóbr. Oczy wprawnie wypatrywały produktów z listy zawczasu ułożonej w głowie. Wiedziała, który sprzedawca miał prawdziwe słodkie kosztele, a który obrzydle szachrował. Które szare renety, z wierzchu brzydkie i nieforemne, rozpłyną się w sobotę w najlepszą szarlotkę. Z piętnastu skrzynek śliwek – dużych i małych, jasnych i ciemnych, bezbłędnie wybrała prawdziwe węgierki. Małe, niewyględne i pomarszczone – ale po nacięciu ich zielony miąższ niezawodnie odejdzie od pestki i po paru godzinach aromatycznego bulgotania, niemal bez dosypywania cukru przeistoczy się w wysmażoną konfiturę. Albo czekośliwkę – jeśli Marzena wspaniałomyślnie dosypie do dziesięciolitrowego gara z masą węgierkową trochę kakao. Nika niby taka pannica, a na naleśniki z twarogiem i czekośliwką reaguje niczym mały dzieciuch – łasuch! Umie pochłonąć takich choćby i pięć, nie zająknąwszy się nawet o trzymaniu linii, jak to bywa przy innych daniach.

Właśnie, Nika.

Marzena odruchowo westchnęła. Z ostatniej klasowej domówki jej szesnastolatka wróciła, chyba zalatując piwem. Chyba, właśnie „chyba”… Marzena nie lubiła się oszukiwać, nie chciała więc sobie wmawiać, że to inni pili, a Nika nasiąknęła wonią chmielu, tak jak się człowiek okadza po przebywaniu z palaczami. Nie sądziła też, że ktoś niefortunnie rozlał browara na kusą kurteczkę córki. Raczej to pierwsze próby zabawy w dorosłość. Trzeba z nią pogadać.

Zawsze przecież rozmawiały… To ich wieczorny rytuał. Tyle że… U córki ostatnio wciąż przesiadywały psiapsiółki. Po ich wyjściu zwykle się okazywało, że zostały jeszcze prace domowe, no i oczywiście rytualne łazienkowe fiokowanie się. Nika tyle czasu poświęcała przeczesywaniom, skubaniom brwi, nakładaniu odżywek na rzęsy, że zmęczona Marzena zalegała tymczasem w łóżku z książką, już umyta, mia­rowo się osuwając na poduszkę i zapadając w sen. Tak oto ich cenny obyczaj wieczornych pogaduch matka–córka niepostrzeżenie zaczął zanikać. A to niedobrze. Mała wkracza w trudny wiek. Do tego wszystkie te presje społeczne, by wyglądać, mieć, być kimś ekstra. Musi wesprzeć małolatę. Pozostać na ustępującej pozycji w jej świecie na tyle, na ile to możliwe.

Marzena zapłaciła za cukinię i paprykę, ostatnie pozycje z jej listy (Mareczkowi wyznaczy na jutro zadanie obiadowe: leczo!), wpakowała zdobycze do dużej ekotorby i poszła do samochodu. Przekręciła kluczyk, „zażyła” gumę do żucia – zwyczaj wpisujący się w wieloletni łańcuszek: wyjście z pracy – papieros – guma – dom.

He, he. To mama tak wszystko „zażywa”. „Zażyj proszek z krzyżykiem”. „Zażyj syropu”. „Zażyj sobie mentosa”. Marzena uśmiechnęła się i podłączyła telefon do zestawu głośnomówiącego. Dzwonienie do mamy z samochodu to kolejny rytuał. Może nie codzienny, ale częsty. Trzeba się cieszyć, póki się ma mamę.

– Cześć, mamo. Co słychać?

Mama miała sześćdziesiąt pięć lat. Trzymała się dobrze, pozytywnie. Rozmowy z nią były miłe, niezobowiązujące. Na nic nie utyskiwała, nie była gderliwa, nie zalewała Marzeny słowotokiem.

– A co może być, córciu? Smażę powidła, robię krzyżówkę, słucham radia. W południe umówiłam się z Wiesią z parteru, poszłyśmy się przejść z kijami. A co u was, u Dominiki?

– W porządku. Wysłałam ci mailem parę zdjęć, Marek jej zrobił ostatnio, jak się wystroiła na imprezę. Widziałaś? Kiedy ona tak wyrosła?

– Jeszcze nie zaglądałam. Zobaczę.

– Może wpadniemy do ciebie w sobotę?

– Wpadnijcie. Zrobię placek ze śliwkami.

– Nie, nie, placek zrobię ja, szarlotkę albo ze śliwkami. Albo pół na pół. Ty może byś zrobiła knedle? Nika tak lubi…

– Czemu nie, mogą być i knedle. O której bę­dziecie?

– Dam znać. To buziaczki!

– Pa. Jedź ostrożnie.

Marzena uśmiecha się. Wszędzie te śliwki! Jesień to słodki czas. Jesień życia, jak dowodzi przykład mamy, też całkiem okej.ROZDZIAŁ II

– Dzień dobry, już jestem! – Marzena zwinnie nacisnęła klamkę lewym łokciem, potem delikatnie pchnęła drzwi kolanem, także lewym. Przecisnęła się przez powstałą w ten sposób wąską szczelinę razem z dwiema płóciennymi torbami (bazarowe zakupy), jedną papierową (chałtura na weekend) oraz pękatą worko-torebką (portfel, kalendarzyk, kluczyki do samochodu, karta do pracy, gumy do żucia w kilku napoczętych opakowaniach, papierosy, zapalniczka, druga, na wszelki wypadek, kosmetyczka, okulary przeciwsłoneczne, dwa telefony komórkowe – służbowy i prywatny, chusteczki do nosa i sfatygowana już nieco mała pluszowa kangurzyca, prezent sprzed lat od Niki – „bo tak się z tobą czuję bezpiecznie, mamusiu, jak mały kangurek w torbie u kangurzycy”). Na koniec zgrabnym ruchem skręconej jak u pingpongistki prawej stopy delikatnie zatrzasnęła drzwi do mieszkania.

Odpowiedziała jej cisza.

– Halo, Mareczku!

Mareczek z pewnością był w domu, o czym dobitnie świadczyły niezamknięte na klucz drzwi wejściowe. Wszystko inne w zasięgu wzroku Marzeny mogłoby sugerować, że go nie ma, ponieważ w wielkim pośpiechu, naprędce się pakując, musiał natychmiast opuścić ich lokal na ostatnim piętrze wysokościowca przy ulicy Puławskiej. W wąskim przedpokoju były porozstawiane jego buty, trochę na wzór artystycznej instalacji – niesparowane, jedne stały, drugie leżały, każdy w innym kątku korytarza. Na drewnianej ławie i pod nią rozciągały się kurtki, sztuk trzy. Skórzana, ciężka jak dla zapalnego harleyowca. Mareczek nie jeździł nawet na rowerze, sport go interesował tylko w telewizji, a i to nieprzesadnie, ciągot do męskich hobby nie miał wcale, a gdy Marzenie psuło się auto, to udręczonym głosem sugerował: „No chyba w serwisie to wymienią żarówkę. Skąd mam ci wziąć t a k i klucz?”. Wytarta dżinsowa z różnymi naszywkami i przypinkami, o której Marzena myślała, że bardziej by pasowała do chłopaka Niki (gdyby go miała, bo chyba nie ma, co lepiej, ale nie zaszkodzi porozmawiać znowu o t y c h sprawach). I zwyczajna granatowa wiatrówka. Wieszak – dla odmiany – był pusty. Marzena przez chwilę się zawahała, czy najpierw sprzątnąć, czy zanieść siaty do kuchni, ale szybko zdecydowała, że skoro udało się jej dojść aż tu bez wypuszczania toreb z dłoni, to już dobije do kuchni, a zaraz potem upora się z rozhulałą garderobą męża.

Kuchnia przedstawiała się spójnie z przedpokojem. W zlewie (nie mieli zmywarki, bo raz, że trudno by ją było gdzieś wcisnąć – czterdzieści pięć centymetrów to rozpasanie, na które w gierkowskim bloku pozwolić sobie trudno, a dwa, że Mareczek nie dostrzegał konieczności „przeputania dwóch kafli” na sprzęt, bez którego „kobiety przez całe wieki sobie świetnie radziły”) piętrzyła się piramidka z kubków, filiżanek i talerzyków w zastanawiającej liczbie, zupełnie jakby Mareczek był degustatorem produktów spożywczych, pracującym w domu na akord, a nie uduchowionym, żyjącym Sztuką (zdecydowanie przez duże S) artystą. Blat wyglądał na sprzątnięty, choć w osobliwy sposób: czajnik, toster, taca z owocami, puszka herbaty i deska do krojenia były zgrupowane w jednym rogu, jakby ktoś posuwistym, gwałtownym ruchem je tam zagarnął. Marzena lekko westchnęła, położyła zakupy na tak oczyszczonym miejscu i wróciła do przedpokoju, by tam zaprowadzić ład. Po chwili (lata praktyki w sprzątaniu na czas) po raz trzeci zawołała: „Mareczku!” i energicznym krokiem skierowała się w stronę pracowni.

Małeccy mieli trzy pokoje: salon z wydzieloną częścią sypialnianą, to znaczy małżeńskim łóżkiem wciśniętym między szczytową ścianę bloku a ściankę z karton-gipsu, ustawioną w celu poprawy komfortu spania (Mareczkowi przeszkadzała lampka, zapalana, gdy Marzena robiła chałtury) i zwiększenia intymności (Marzena lubiła to skrycie się za ścianką, jak za parawanem, gdy wraz z Mareczkiem…, kiedy to było ostatni raz?), pokój Niki (jej strefa, lepiej nie wchodzić – póki drzwi się domykają i żaden nieprzyjemny zapach nie zwiastuje dramatu) i pracownię właśnie, gdzie było niepodzielne królestwo Mareczka. Długi drewniany blat zastawiony kubkami z pędzlami, pudełkami z farbami, paletami, kartkami, teczkami. Na jego końcu komputer i wygodny fotel, bo Mareczek lubił być „na bieżąco”, „on-line” i „nie wypadać z obiegu towarzyskiego, choćby internetowego”. Na przeciwległej ścianie zamontowano półki, zastawione przez użytkownika pokoju albumami i książkami o sztuce. Ostatnią wolną ścianę zajmował wąski tapczan, który służył Mareczkowi do polegiwania, podczytywania, rozmyślania. A gdzieś pomiędzy rozstawione były sztalugi, do których chudych drewnianych nóg tuliły się ramy obciągnięte płótnem: białe, jeszcze dziewicze, i kolorowe, oddające talent Marka Małeckiego.

– Tu jesteś. – Marzena delikatnie otworzyła drzwi do sanktuarium męża.

– No a gdzie bym miał być? Pracuję przecież.

Jakaś młoda mężatka mogłaby lekkomyślnie i nieodpowiedzialnie wypalić: „A co właściwie robisz?”, ale Marzena, z obrączką na palcu od lat siedemnastu i ugruntowaną kobiecą mądrością, miała więcej zrozumienia dla alternatywnych form pracy. Uśmiechnęła się więc promiennie do Mareczka, zamykającego stronę z pasjansem, i powiedziała:

– Rozumiem. Pewnie dopinasz formalności na wystawę?

– A, właśnie, skoro pytasz. Może mogłabyś się tym zająć? To jest zupełne nieporozumienie. Z jednej strony oczekuje się od nas kreatywności, talentu, artystycznych uniesień przelanych na płótno, a z drugiej pamiętania o tych wszystkich papierowych duperelach.

– Jak zgłoszenie uczestnictwa, wypełnienie karty z danymi, przesłanie artystycznego dossier…

– No i widzisz! Od razu wiadomo, kto u nas w domu jest po ASP, a kto odebrał dyplom inżyniera poligrafii. Artysta versus rzemieślnik. Prawda, kochanie?

To drugie zdanie Mareczek wypowiedział po króciuteńkiej, ale jednak zauważalnej chwili. Marzena, zwykle kobieta sfinks, niezdradzająca się z emocjami, tym razem pozwoliła ustom na delikatny grymas zniechęcenia. Liczyła na spokojny, domowy wieczór, wypełniony przyjemnym pieczeniem aromatycznego placka ze śliwkami, wspólną kolacją, po niej kieliszek burgundowego wina. Syty brzuch, lekki szum w głowie, srebrny księżyc na grafitowym niebie, wczoraj zmieniona satynowa pościel i może… I właś­nie ten przyjemny dreszcz w okolicach brzucha ustawił Marzenkę do zwyczajowego pionu: po co się obruszać, uśmiech lepszy. Znajdzie czas i na kuchenne zabawy, i na formalności męża. Artyści bywają przecież tacy nieogarnięci. Najważniejsze, żeby wszyscy, to znaczy Mareczek, byli zadowoleni. Dobra żona męża korona. A jak mąż kontent… Marzena znowu wróciła myślami do połyskliwej satyny w ich sypialnianym kątku.

Dwie godziny później Marzena powypełniała papiery, powysyłała dokumenty, poklikała w różne linki aktywujące uczestnictwo Mareczka w wystawie, a po całym domu rozchodził się słodko-cierpki, waniliowo-cynamonowy zapach placka, delikatnie przemieszany z aromatyczną, zawiesistą nutą bogracza (węgierski wieczór, aż się prosi, by po kąpieli włożyć tę nową czarną koszulkę nocną z odważnymi koronkowymi wstawkami i pomalować paznokcie lakierem w kolorze „Red for real woman”). Marzena pomyślała, że teraz jest chwila dla niej, krótki odpoczynek po intensywnym dniu pracy. Zapali sobie papieroska na balkonie, popatrzy, czy Nika nie wraca z angielskiego, potem siądzie w fotelu z jakąś kolorową gazetką, przy okazji sprawdzając, jak radzi sobie konkurencja. No a potem kolacja, pogaduchy z Niką przed snem, re­laksująca kąpiel i… O, właśnie. Marzena, logistyk doskonały, niczego nie lubiła zostawiać przypadkowi. Skoro Mareczek znowu pracuje, to ona szybko prześcieli łóżko, oklepie poduchy, strzepie kołdrę, delikatnie rozpyli mgiełkę swoich ulubionych perfum, by wszystko dziś wieczorem sprzyjało ich karesom. A, i jeszcze sprawdzi, czy w szufladce nocnego stolika są jakieś prezerwatywy. Czterdzieści cztery lata to zdradliwy wiek; niby biologia już powoli spycha na bocznicę, ale Marzena wciąż była na fleku, jak z uznaniem komentował ją osiemdziesięcioletni pan Władek, sąsiad z parteru. Tak, antykoncepcja też była na jej głowie, barkach czy tam gdzie – w każdym razie to Marzena dbała o to, by nie przytrafiła się im niechciana ciąża. Po prawdzie ostatnimi laty nie był to obowiązek zbyt absorbujący, palców obu dłoni by wystarczyło, żeby policzyć te okoliczności, no ale jednak.

Salon wyglądał całkiem przyzwoicie. Masywna miękka kanapa z szarawego pluszu była obłożona kilkoma poduszkami w żywej czerwieni (Marzena lubiła czerwień. Kolor serca, witalności, chęci życia. Drobiazgi w tej barwie nadawały charakteru jej i jej domowi). Stary dębowy stół przykryty był jasną nylonową serwetą, łatwo zmywalną (zmysł praktyczny to była jedna z lepiej rozwiniętych kompetencji Marzeny). Na niej wazon – czerwony oczywiście, z czerwonymi różami. Marzena sama sobie kupowała kwiaty. To była taka namiastka ogrodu, kawałka ukwieconej ziemi, o którym zawsze marzyła. Cóż, los przygotował dla niej mieszkanie na trzynastym piętrze, więc brała, co dał. Pod nogami przyjemnie uginał się dywan z długim włosiem w nieokreślone mazy. Do tego komoda (komplet ze stołem, pamiątka po dziadkach z Woli, meble przetrwały wojnę i przywoływały miłe wspomnienia z dzieciństwa), jeden regał na książki. No i kącik z łóżkiem, do którego Marzena właśnie zmierzała.

Podniosła błyszczącą pikowaną kapę (kochany Mareczek, posłał łóżko) i odłożyła ją na stojący opodal fotel. Teraz kołdra, również zlądowała na fotelu. Marzena wprawnym ruchem wygładziła prześcieradło, choć materiał, z którego było uszyte, zapewniał mu wystarczającą gładkość – był jak tafla dobrze utrzymanego lodowiska. Poduchy: podniesione, oklepane, odłożone. Trzy psiki perfum wyciągniętych z szufladki (przy okazji: prezerwatywy są, sztuk dwie, data przydatności do użycia wciąż dobra). Kołdra wraca na swoje miejsce. Teraz kapa, równo ułożyć, o, ten róg coś za bardzo się zwiesił, trzeba wyrównać. A to co?

Marzena schyliła się, by podnieść coś tekstylnego schowanego za jedną z nóg drewnianej ramy łóżka. W pierwszej chwili pomyślała, że to skarpeta Mareczka. Ale nie. To coś było owszem, czarne, ale składało się z kilku koronkowych paseczków, a nie z kawałka bambusowej bawełny. Stringi. Damskie. Nie Marzeny. Nie Niki. I, chyba, nie Mareczka.

Fala nieprzyjemnego ciepła omiotła jej twarz.

– No, jemy coś? Zgłodniałem.

Mareczek, jakby zwabiony niecodziennym odkryciem swojej żony, stanął w progu pokoju.

– Nie ma jeszcze Niki.

W Marzenie najpierw odezwała się matka. Żona doszła do głosu chwilę później:

– Marku, co to jest?

Mareczek wykazywał nikłe zainteresowanie koronką tkwiącą między kciukiem a placem wskazującym Marzeny:

– To? Majtki chyba.

– Właśnie. Obce majtki pod naszym łóżkiem. Czyje?

W książkach w takich sytuacjach mężczyzna zwykle odpowiada: „Nie wiem”. Rzadko, choć się zdarza, mówi: „Dobrze. Już najwyższy czas. Musimy porozmawiać…”. Mareczek nie był jednak miłośnikiem prozy, więc może dlatego odpowiedział:

– Mamy.

Ugruntowany nawyk Marzeny, by niczemu się nie dziwić, został wystawiony na ciężką próbę.

– Ale… ale… jak to mamy? Twojej mamy? Stringi? U nas pod łóżkiem? Skąd niby?

– Oj, Marzenko. No prosta sprawa. Mama chodzi na basen dwa razy w tygodniu z klubem seniora. Obok nas, do tej szkoły sportowej. Zajęcia fajne, ale szatnia licha. Ciągnie od podłogi, woda w prysznicach letnia, a wiesz, że mama ma problem z korzonkami. No to wpada do nas czasem, żeby się przebrać.

– No i zapomniała włożyć majtki?

– Może miała dwie pary. Wiesz, jaka mama jest zapobiegliwa. Zawsze przygotowana na dwieście procent.

– Ale stringi? W jej wieku?

– Szczupła jest przecież.

– No jest. Tylko że takie panie…

– Marzenko, więcej fantazji. Znowu wychodzi z ciebie ten inżynier. Ha, ha.

Mareczek podszedł do żony i oplatając ją ramieniem, delikatnie pociągnął w stronę kuchni.

– Chodź, zjemy coś, pogadamy, może…

W tej samej chwili drzwi się otworzyły i do domu weszła Nika.

– Co tu tak fantastycznie pachnie, mamuś? Umieram z głodu normalnie.

– No to się świetnie składa, bo właśnie idziemy jeść. Twoja mama nas rozpieszcza. Wiedziałem, z kim się ożenić. Szybko, leć myć ręce, siadamy już do stołu.

Mareczek ruchem magika wyciągnął koronkę z palców Marzeny, szepcząc przy tym „oddam mamie”, a potem cmoknął powietrze na wysokości jej ucha i obdarzył ją swoim najtkliwszym spojrzeniem. Tym, w którym zakochała się na jednej ze studenckich imprez.ROZDZIAŁ III

– Tidu-didu-didu-didu-daaaaaaaa… – Domofon w blo­ku mamy histerycznie wypikał Dla Elizy. Marzena poszukała wzroku Niki, a Nika tradycyjnie wzniosła oczy ku niebu, udając, że szuka tam pomsty za sprowadzenie Beethovena do postaci elektronicznej gwizdałki. Absurdalność melodyjki od lat niezawodnie je śmieszyła.

Mama otworzyła im drzwi, nie troszcząc się o pytanie, kto to. Jak zawsze wyszła po nie na schody i z przyjemnością patrzyła przez przesmyk, gdy się do niej zbliżały, sprawnie wspinając się na trzecie piętro. Jeśli chodzi o córkę i wnuczkę, bywała niecierpliwa jak mała dziewczynka. Cieszyły ją każde ich odwiedziny, wspólny wypad, spacer, telefon. Za zięciem nigdy nie przepadała. Znacznie szybciej niż córka zdiagnozowała w nim lenia i trutnia, co kolejne lata małżeństwa Marzeny niestety tylko potwierdzały. Pod maską artysty i czarusia Mareczek był lekkoduchem i niedojdą. W dodatku ostatnio brzydko tył. Nic zresztą dziwnego: jak miałby utrzymać formę, robiąc nic?

Oto dlaczego „Mareczek”. Nie z sympatii, a stąd, że Jadwiga nie traktowała go poważnie.

Wraz z Jadwigą na klatkę schodową z mieszkania wydobył się zapach obiadu. Mamine obiady nigdy nie były wykwintne. W domu bywało różnie, ale zwykle każdą złotówkę przed wydaniem oglądało się dwa razy. Jednak przez wszystkie lata, odkąd Marzena sięgała pamięcią, jedno pozostawało niezmienne: jedzenie było pyszne. Nawet najprostsze leniwe Jadwiga wyjmowała z wody w idealnym momencie, a potem suto krasiła bułeczką na maśle i jakby tego było mało, cynamonem z cukrem. Żeberka pływały w zawiesistym sosie, kartofle były porządnie ugniecione, kapusta doprawiona. Doprawdy, jakim cudem Marzena chowana na takiej kuchni utrzymała swą słynną figurę – Bóg raczy wiedzieć.

– Cześć, babciu! – Dominika pierwsza wpadła w babcine objęcia. – Fajne korale!

– Cześć, laleczko! A co to za fryzura? – Jadwiga ujęła w dłoń kosmyk długich włosów wnuczki. Jakieś pięć centymetrów przed końcem ich łagodny miodowy połysk przechodził gwałtownie w chłodny błękit.

– Kolorowe końcówki to ostatni krzyk mody. Też powinnaś spróbować, babciu!

– Myślisz?

– Pewnie! Tylko że tobie byłoby dobrze w czerwonych. Pasowałyby ci do korali. A Wiesia z dołu posikałaby się z zazdrości!

– Nie posikałaby się, pyszczku. Wiesia wzięła się za siebie i nosi kulki Kegla. Tak się zaparła, że nawet jak idziemy na kije, to je wkłada. Tylko raz, jak jej powiedziałam coś śmiesznego, to była draka, bo jej się wysunęły i nie miała jak poprawić, akurat w parku było pełno ludzi. No, wchodźcie! – Jadwiga wychyliła się zza głowy Niki, by przyjąć całusa od Marzeny, po czym zagarnęła je obie do środka.

Knedle były wspaniałe. Jadwiga zawsze wybierała kleiste żółte ziemniaki, ciasto z nich było zwarte i dobrze trzymało słodką zawartość. Dopiero przy nakłuciu widelcem sok ze śliwki wypływał na talerz i apetycznie mieszał się z resztą dania – śmietaną oraz cynamonem. „Skojarzenia to przekleństwo” – Dominika odpędziła idiotyczną myśl o kulkach gejszy i spałaszowała pierwszą okrąglutką kluskę. A potem jeszcze siedem. Ponad kuchennym stołem posłała babci promienny uśmiech. Bardzo lubiła tutaj być.

– Czego się napijecie? – zagadnęła Jadwiga.

– Ja zielonej herbaty – zgłosiła Marzena.

– A ja sobie na razie pójdę poleżeć, co? – Dominika przeciągnęła się i poklepała po płaskim brzuchu.

To była część tradycji. Podczas wizyt u babci Nika uwielbiała na jakiś czas zalegać przed telewizorem. Kładła się wtedy na kanapie w niezdrowej pozycji, za nic mając dbanie o kręgosłup, i oglądała bzdety. Brutalne bajki na Nickelodeonie, durne sitcomy na Polsacie, stare ramoty na Plusie. Nikt (czytaj: tata) nie komentował jej wyborów ani skakania pilotem po programach, ani nie wczuwał się w bohaterów Trudnych spraw, ani nie wsadzał w usta postaci z kreskówek własnych, potwornie dowcipnych tekstów. Totalny luz.

Marzena zebrała naczynia i wstawiła do zlewu. W tym czasie mama zalała wrzątkiem herbatę i otworzyła pojemnik z ciastem.

– Mmm! – Przysunęła nos do samej kruszonki. – Drożdżowe! A wiesz, Bosacka mówiła, że nie powinno się przechowywać jedzenia w plastikach.

– Nie przechowuję. Ale musiałam je w czymś do ciebie przywieźć, nie?

– Najlepiej w czymś szklanym i otwartym, z dostępem powietrza. Folia i aluminium też niewskazane, bo przenikają do produktów. Wędlina w lodówce tylko na talerzykach. – Mama zawsze czuła misję dzielenia się odkryciami. Marzena bardzo w niej to lubiła. Co nie znaczyło, że przepuści okazję, by się podroczyć.

– Jasne! Cała lodówka zaraz by śmierdziała kiełbasą.

– To nie kupuj kiełbasy! Kto w dzisiejszych czasach je kiełbasę?! Wiadomo, co tam dodają? Piecz mięso sama, przynajmniej będziesz wiedziała, co w nim jest. Łopatka w Stokrotce jest prawie cały czas w promocji.

– Mięso też naszpikowane.

– No, ale nie dajmy się zwariować. Na co można mieć wpływ, to można, świniaka sobie w domu nie uhodujesz.

Z pokoju dobiegł beztroski rechot Dominiki. Twarz Jadwigi pojaśniała. Lubiła mieć je przy sobie. Obie. Jej dziewczyny.

– Ślicznie jej w tych włosach. W szkole się nie czepiają? Ty jej farbowałaś?

– Nie. Tak.

– Trzeba było i sobie maznąć, to by cię ożywiło. – Jadwiga puściła oko.

– Wiem, wiem, powinnam je podciąć, ufarbować i jakoś lepiej ułożyć, ale ciągle nie mam czasu. – Marzena przeczesała włosy palcami. Rozsypały się niesfornymi kosmykami, nieco zbyt bujnymi. U nasady, na mniej więcej dwucentymetrowym odcinku, brakowało koloru.

– Łap czas, bo wymówki ci się kończą! Dziecko już odchowane, mąż już się nie da wychować…

– Małe dzieci, mały kłopot, duże dzieci… – Marzena przemilczała prztyczek do Marka, a może wcale go nie zauważyła. – Wiesz, ostatnio trochę się martwię o Dominikę. Ciało kobiety, móżdżek dziecka, a hormony szaleją. Oceny zjechały, co weekend impreza, z jej wpisów na fejsie coraz mniej rozumiem…

– I co w tym dziwnego?

– Niby nic. Ale to moja mała Nikusia... A w zeszłym tygodniu po imprezie śmierdziało od niej piwem.

– Ty nam raz po imieninach taty spiłaś ajerkoniak z kieliszków gości. Miałaś osiem lat.

– No mamo, tylko jedno to jest stara rodzinna anegdota, a drugie to drapieżne czasy, niebezpieczne dla dziewcząt.

Jadwiga z lubością przełknęła kęs ciasta.

– Czasy dla dziewcząt są zawsze tak samo niebezpieczne. I tak samo ekscytujące. Bądź przy niej, rozmawiaj z nią, bądź mamą przyjaciółką, a nie matką tyranem. Idźcie czasem na zakupy, do kina, na spacer… Idąc, dobrze się gada. Zresztą przecież zawsze miałyście świetny kontakt. Jestem o was spokojna. To mądre dziecko. I przynajmniej jednego rodzica ma odpowiedzialnego.

– Powiedz mi tylko, jak ten odpowiedzialny rodzic ma na wszystko znaleźć cierpliwość i czas? Na robotę, kino, spacer, na chałtury, na dom, na sen, na fryzjera? Poradź, wyrocznio!

Jadwiga uniosła brew jakby w niedowierzaniu, że Marzena może pytać o coś tak oczywistego.

– No jakże to? Przestać niańczyć Mareczka.

***

Dominika stanęła na brzegu basenu, wyprężyła się jak struna, a potem nagłym ruchem schyliła i wśliz­nęła pod wodę. Jej zielony kostium migotał to tu, to tam, reflektory odbijały się w wodzie, wszystko kołysało się i falowało. Woda nieustannie wlewająca się do niecki szumiała i bulgotała, pokrzykiwania dzieci w brodziku zwielokrotniało basenowe echo – pogłos niosący się przez wodę.

Nika wynurzyła się po drugiej stronie toru i pomachała do Marzeny.

Patrzyła na nią z mieszaniną pozytywnych uczuć. Był tam podziw, duma, miłość. Jej córeczka. Bardziej jej niż Marka. To ona nosiła ją całymi dniami, kiedy mała miała kolkę. Biegała za rowerem, gdy Dominika uczyła się jeździć. Czytała jej do snu, a kiedy Nika nauczyła się sama czytać, jej wieczorne przysiadywania na łóżku córki zmieniły się w rozmowy o wszystkim – podsumowanie dnia, poroztrząsanie różnych kwestii, trudne pytania. Mądra, śliczna, zgrabna – i taka podobna do niej samej!

Nie minęła minuta, a żółty czepek Dominiki wychynął z wody tuż przed Marzeną.

– Na co czekasz? Wskakuj! – Nika złapała ją za nogę.

– Zaczekaj, muszę się przyzwyczaić do zimnej wody!

– Wcale nie jest zimna!

– Łatwo ci mówić. Młoda krew…

– Babcia Jadzia już dawno by wskoczyła.

– Babcia Jadzia nie pływa.

– Ale gdyby pływała, toby już dawno wskoczyła. Zresztą co za różnica, niech będzie że babcia Sabina, ona chodzi na basen. No jazda, mamo, przecież nie będziesz tu tak stała całą godzinę!

Oczyma wyobraźni Marzena zobaczyła teściową – apodyktyczna osóbka w czarnych koronkowych stringach brała rozpęd i wskakiwała w najgłębsze miejsce ze sporym rozbryzgiem. Mimowolnie parsknęła śmiechem.

– Z czego się śmiejesz?

– Z niczego, później ci powiem – zbyła ją Marzena i z gracją zeszła po drabince do metra czterdziestu. Co za bzdura zresztą, z tą teściową. Przecież na basenie nie można skakać!

Po przepłynięciu piętnastu długości Marzena zaproponowała saunę – dla zdrowotności i wygrzania się. Oraz żeby trochę odsapnąć.

Jakimś cudem w niedzielne popołudnie fińska sauna aż do ich przyjścia ostała się pusta – przywitała ich suchym, rozpalonym powietrzem, przytulną ciemnością i ciszą. Dominika ułożyła swe smukłe ciało na najwyższej ławce. Marzena usiadła niżej, opierając głowę o jej kolana – jeszcze przez moment będą chłodne i mokre.

Chwila była chyba wreszcie właściwa.

– Mała, czy ty popijasz na tych waszych imprezach?

– Troszeczkę – odezwała się ostrożnie Nika.

– Uhm. A nie obawiasz się, że stracisz nad sobą kontrolę? Przestaniesz wiedzieć, co się dookoła ciebie dzieje? Zdarzy się coś nieodwracalnego?

– Nie, bo to naprawdę troszeczkę. Małe piwo na spółkę z Paulą. Jeśli więcej, to tylko zero procent. I wiem o tabletkach, które ktoś może wrzucić w lokalu do drinka. I nigdy nie zostawiam niedopitego picia, idąc do kibla. I pilnujemy się nawzajem z Paulą. I nie mam chłopaka. I ciągle jestem dziewicą.

– Uff... To… więcej, niż chciałam wiedzieć.

– Nieprawda, chciałaś wiedzieć to wszystko! – Dominika podniosła się ze swej półki, zajrzała matce w twarz, wyszczerzyła zęby i pokazała jej język.

– Nie robiłam konkretnych planów, ile z ciebie wyciągnąć…

– Ale cieszysz się, że ci to wszystko powiedziałam.

– No cieszę się – przyznała Marzena, nie kryjąc już ulgi, która spływała z niej ciepłymi falami; nie wiadomo już, czy były to dobroczynne właściwości sauny, czy rozmowy z córką.

– To wspaniale. A teraz kończymy się tu wyprażać i bierzemy na klaty następny punkt programu!

– Czyli? – Tym razem to Marzena była ostrożna.

– Zjeżdżalnia. Choć raz przestań się stawiać i zjedź ze mną tą cholerną rurą!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: