Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzenia i koszmary - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 lutego 2011
Ebook
33,50 zł
Audiobook
46,90 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marzenia i koszmary - ebook

Wybór 25 znakomitych opowiadań mistrza grozy uzupełniony jego osobistym komentarzem, w którym autor wyjaśnia źródła swojej twórczej inspiracji. Stephen King w najwyższej pisarskiej formie!
Dziennikarz poszukujący sensacyjnego tematu do reportażu natrafia na ślad pilota-wampira, którego zagadkowe pojawienia się na odległych od siebie lotniskach są zawsze zwiastunami kolejnych morderstw...
Podstarzały nauczyciel poświęca siedem lat życia, by w bardzo niecodzienny sposób zemścić się na zabójcy swojej żony...
W gabinecie detektywa Umneya zjawia się tajemniczy gość twierdząc, iż Umney jest jedynie tworem jego pisarskiej wyobraźni...
Czterdzieści lat po śmierci Sherlocka Holmesa doktor Watson wspomina zagadkę morderstwa, którą rozwikłał szybciej od swego sławnego przyjaciela...

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-009-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp: Mit, prze­ko­na­nie, wia­ra oraz „Wierz­cie w to lub nie!” Ri­pleya

Kie­dy by­łem dziec­kiem, wie­rzy­łem we wszyst­ko, co mi mó­wio­no, we wszyst­ko, co czy­ta­łem, i w każ­dą rzecz, jaką two­rzy­ła moja nad­mier­nie wy­bu­ja­ła wy­obraź­nia. Sta­ło się to po­wo­dem wie­lu bez­sen­nych nocy, ale rów­nież nada­wa­ło ota­cza­ją­ce­mu mnie świa­tu barw i wy­ra­zu, któ­rych nie miał­by z pew­no­ścią, gdy­bym całe noce spę­dzał po­grą­żo­ny w ka­mien­nym śnie. Już wte­dy zda­wa­łem so­bie spra­wę z tego, że ist­nie­ją lu­dzie – tak, na­praw­dę bar­dzo wie­lu lu­dzi – któ­rych wy­obraź­nia po­zo­sta­je kom­plet­nie ja­ło­wa, odrę­twia­ła, przy­tę­pio­na, i w re­zul­ta­cie stan ich umy­słów ko­ja­rzy się z przy­pa­dło­ścią, na jaką cier­pią dal­to­ni­ści. Za­wsze ta­kim oso­bom współ­czu­łem i na­wet do gło­wy mi nie przy­szło (w każ­dym ra­zie nie wte­dy), że lu­dzie ci z ko­lei współ­czu­ją mnie, a bywa, iż mną gar­dzą, i to nie dla­te­go, że drę­czą mnie róż­ne ir­ra­cjo­nal­ne lęki, ale głów­nie z tego wzglę­du, że za­wsze cier­pia­łem na głę­bo­ką i nie­ule­czal­ną ła­two­wier­ność. „Ten chło­piec – mu­siał my­śleć ten czy ów (wiem, że tak rów­nież uwa­ża­ła moja mat­ka) – kupi most bro­oklyń­ski; i to nie raz. Bę­dzie go nie­ustan­nie ku­po­wał przez całe ży­cie”.

Po­dej­rze­wam, że tkwi­ło w tym stwier­dze­niu ziar­no praw­dy, a szcze­rze mó­wiąc, są­dzę, iż tkwi do dzi­siaj. Moja żona z upodo­ba­niem roz­po­wia­da na lewo i pra­wo, że w wy­bo­rach pre­zy­denc­kich po raz pierw­szy wzią­łem udział, ma­jąc dwa­dzie­ścia je­den lat, i gło­so­wa­łem na Ri­char­da Ni­xo­na. „Ni­xon obie­cy­wał, że za­koń­czy woj­nę w Wiet­na­mie – cią­gnie za­zwy­czaj z we­so­łym bły­skiem w oku moja żona – a Ste­ve mu uwie­rzył!”.

To praw­da, Ste­ve mu uwie­rzył. Po­dob­nie jak w cią­gu swe­go czter­dzie­sto­pię­cio­let­nie­go, czę­sto eks­cen­trycz­ne­go ży­cia wie­rzył w wie­le in­nych rze­czy. Na przy­kład, jako ostat­ni z miesz­ka­ją­cych w są­siedz­twie dzie­cia­ków za­de­cy­do­wał, że ogrom­na licz­ba ulicz­nych świę­tych Mi­ko­ła­jów ozna­cza, że praw­dzi­we­go świę­te­go Mi­ko­ła­ja nie ma (do dziś nie wi­dzę żad­nej lo­gi­ki w twier­dze­niu, że sko­ro ist­nie­je mi­lion uczniów, to na­uczy­ciel nie ist­nie­je). Nig­dy nie kwe­stio­no­wa­łem za­pew­nień mego wuja Ore­na, że moż­na me­ta­lo­wym śle­dziem od na­mio­tu ode­rżnąć ko­muś cień (trze­ba tyl­ko zro­bić to w chwi­li, gdy słoń­ce stoi w ze­ni­cie), ani też stwier­dze­nia jego żony, że za każ­dym ra­zem, kie­dy mam dresz­cze, ozna­cza to, że po miej­scu, w któ­rym pew­ne­go dnia wy­ko­pią mi grób, spa­ce­ru­je gęś. Je­śli wziąć pod uwa­gę prze­bieg ca­łe­go mego do­tych­cza­so­we­go ży­cia, ozna­cza to, że pły­tą gro­bo­wą zo­sta­nę przy­kry­ty za sto­do­łą ciot­ki Rho­dy w Go­ose Wal­low w sta­nie Wy­oming.

Wie­rzy­łem rów­nież we wszyst­ko, co usły­sza­łem na szkol­nym po­dwór­ku. Z rów­ną ła­two­ścią prze­ły­ka­łem ma­leń­kie ni­czym pi­sko­rzy­ki kłam­stew­ka i gi­gan­tycz­ne łgar­stwa roz­mia­rów wie­lo­ry­ba. Pew­ne dziec­ko oświad­czy­ło mi z ab­so­lut­nym prze­ko­na­niem, że je­śli po­ło­żę na szy­nach ko­le­jo­wych dzie­się­cio­cen­tów­kę, to wy­ko­lei się na niej pierw­szy prze­jeż­dża­ją­cy po­ciąg. Inne dziec­ko po­in­for­mo­wa­ło mnie, że je­śli zo­sta­wię na szy­nie tę mo­ne­tę, to ko­lej­ny po­ciąg kom­plet­nie ją spra­su­je (tak do­kład­nie po­wie­dzia­ło: „kom­plet­nie ją spra­su­je”) i je­śli zdej­mę póź­niej ten pie­nią­żek z szy­ny, bę­dzie on gięt­ki, pra­wie prze­zro­czy­sty i duży jak srebr­na do­la­rów­ka. Świę­cie wie­rzy­łem w te re­we­la­cje: że dzie­się­cio­cen­tów­ki są kom­plet­nie spra­so­wa­ne, a poza tym wy­rzu­ca­ją z szyn po­cią­gi, któ­re je spra­so­wa­ły.

Inne fa­scy­nu­ją­ce hi­sto­rie, któ­re usły­sza­łem na szkol­nym dzie­dziń­cu w Cen­tral Scho­ol w Strat­ford w sta­nie Con­nec­ti­cut oraz w szko­le pod­sta­wo­wej w Dur­ham w Ma­ine, wią­żą się z tak róż­no­rod­ny­mi te­ma­ta­mi jak pi­łecz­ki do gol­fa (za­tru­te i sko­ro­do­wa­ne od środ­ka), po­ro­nie­nia (dzie­ci, któ­re, choć ro­dzą się żywe, są tak po­twor­nie zde­for­mo­wa­ne, że mu­szą zo­stać za­bi­te przez pew­nych osob­ni­ków ze służ­by zdro­wia, okre­śla­nych zło­wiesz­czym mia­nem „pie­lę­gnia­rek spe­cjal­nych”), czar­ne koty (je­śli prze­bie­gnie ci dro­gę, mu­sisz na­tych­miast skrzy­żo­wać pal­ce i od­pę­dzić zły urok, bo w prze­ciw­nym ra­zie pra­wie na pew­no do koń­ca dnia umrzesz), pęk­nię­cia w pły­tach chod­ni­ko­wych. Nie mu­szę za­pew­ne wy­ja­śniać nie­bez­piecz­ne­go związ­ku tych ostat­nich z krę­go­słu­pa­mi kom­plet­nie nie­win­nych ma­tek.

Moim pod­sta­wo­wym źró­dłem cu­dow­nych i za­dzi­wia­ją­cych in­for­ma­cji w tam­tych cza­sach była wy­da­na przez ofi­cy­nę Po­cket Bo­oks w bro­szu­ro­wej opra­wie kom­pi­la­cja książ­ki Ri­pleya Ri­pley’s Be­lie­ve It or Not! („Wierz­cie w to lub nie!”). To od Ri­pleya do­wie­dzia­łem się, że moż­na stwo­rzyć po­tęż­ny ma­te­riał wy­bu­cho­wy, ze­skro­bu­jąc ce­lu­lo­id z od­wrot­nych stron kart do gry, a na­stęp­nie upy­cha­jąc go w dłu­giej rur­ce. Tą rur­ką wier­ci się w czasz­ce otwór i wty­ka tam świe­cę, dzię­ki cze­mu czasz­ka sta­je się isto­tą ludz­ką, któ­ra wi­dzi w nocy (py­ta­nie, po co kto­kol­wiek miał­by zro­bić taką rzecz, przy­szło mi do gło­wy do­pie­ro znacz­nie póź­niej). Do­wie­dzia­łem się, że ist­nie­ją praw­dzi­wi gi­gan­ci (pe­wien męż­czy­zna miał do­brze po­nad dwa i pół me­tra wzro­stu), że ist­nie­ją kra­sna­le (ko­bie­ta ma­ją­ca za­le­d­wie dwa­dzie­ścia osiem cen­ty­me­trów wzro­stu) i praw­dzi­we PO­TWO­RY ZBYT OKROP­NE, ŻEBY JE OPI­SY­WAĆ… z tym tyl­ko, że Ri­pley opi­sał je z lu­bo­ścią i z naj­drob­niej­szy­mi szcze­gó­ła­mi, za­łą­cza­jąc przy tym za­zwy­czaj fo­to­gra­fię (gdy­bym na­wet żył sto lat, nie za­po­mnę pew­ne­go typa ze świe­cą wbi­tą w śro­dek wy­go­lo­nej czasz­ki).

Cała se­ria tych bro­szur sta­no­wi­ła – w moim po­ję­ciu – naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cy prze­jaw bocz­nych to­rów, któ­ry­mi to­czy się świat. No­si­łem te ksią­żecz­ki w tyl­nej kie­sze­ni i wy­cią­ga­łem je w desz­czo­we po­po­łu­dnia, kie­dy nie moż­na było grać w ba­se­ball, a wszy­scy mie­li chwi­lo­wo do­syć „mo­no­po­lu”. Czy wszyst­kie te baj­ko­we cuda i ludz­kie po­two­ry z ksią­że­czek Ri­pleya ist­nie­ją na­praw­dę? Te­raz nie ma to więk­sze­go zna­cze­nia. Dla mnie ist­nia­ły – w okre­sie mię­dzy szó­stym a je­de­na­stym ro­kiem ży­cia, a więc pod­czas kry­tycz­nych lat, kie­dy for­mu­je się wy­obraź­nia czło­wie­ka – co wię­cej były czymś aż nad­to praw­dzi­wym. Wie­rzy­łem w nie rów­nie moc­no jak w dzie­się­cio­cen­tów­kę, któ­ra wy­ko­le­ja po­ciąg to­wa­ro­wy, czy w to, że wy­cie­ka­ją­ce z pi­łecz­ki gol­fo­wej ja­kieś płyn­ne pa­skudz­two może, je­śli czło­wiek nie bę­dzie uwa­żać, ze­żreć mu dłoń. Bro­szu­ry „Wierz­cie w to lub nie!” Ri­pleya po raz pierw­szy po­ka­za­ły mi, jak cien­ka li­nia od­dzie­la cza­sa­mi baj­ko­wy świat od co­dzien­nej sza­rzy­zny. Po­zwo­li­ły zro­zu­mieć, że ze­sta­wie­nie tych dwóch świa­tów rzu­ca nie­raz wie­le świa­tła na po­wsze­dnie aspek­ty ży­cia oraz na spo­ra­dycz­ne wy­bu­chy zja­wisk nie­sa­mo­wi­tych. Pro­szę pa­mię­tać, że mó­wi­my te­raz o prze­ko­na­niu, a prze­ko­na­nie sta­no­wi ko­leb­kę mitu. Za­py­ta­cie: a co z rze­czy­wi­sto­ścią? Je­śli o mnie cho­dzi, rze­czy­wi­stość może wziąć so­bie dupę w tro­ki i wejść na­wet do ko­mo­ry ak­ce­le­ra­cyj­nej. Nig­dy nie przy­kła­da­łem więk­szej wagi do rze­czy­wi­sto­ści, w każ­dym ra­zie w swo­im pi­sar­stwie. Zbyt czę­sto rze­czy­wi­stość jest dla wy­obraź­ni tym, czym dla wam­pi­ra osi­no­wy ko­łek.

Uwa­żam, że tak na­praw­dę mit i wy­twór wy­obraź­ni to pra­wie to samo, a prze­ko­na­nie sta­no­wi dla nich nie­ustan­ne źró­dło ener­gii. Prze­ko­na­nie o czym? Szcze­rze mó­wiąc, nie są­dzę, żeby mia­ło to zna­cze­nie. Je­den bóg czy wie­lu. Albo to, czy na dzie­się­cio­cen­tów­ce może wy­ko­le­ić się po­ciąg to­wa­ro­wy.

Owe moje prze­ko­na­nia nie mają nic wspól­ne­go z wia­rą. Po­staw­my spra­wę ja­sno. Wy­cho­wa­łem się w cie­niu Ko­ścio­ła Me­to­dy­stów i ode­bra­łem w dzie­ciń­stwie wy­star­cza­ją­co wie­le fun­da­men­ta­li­stycz­nych nauk, żeby wie­rzyć, iż ta­kie prze­ko­na­nie w naj­lep­szym przy­pad­ku po­czy­ta­ne zo­sta­nie za za­ro­zu­mial­stwo i aro­gan­cję, a w naj­gor­szym za ist­ne bluź­nier­stwo. Moje prze­ko­na­nie o ist­nie­niu tych wszyst­kich dzi­wacz­nych rze­czy bra­ło się stąd, że zo­sta­łem ukształ­to­wa­ny tak, żeby w nie wie­rzyć. Inni lu­dzie zo­sta­ją szyb­ko­bie­ga­cza­mi, bo zo­sta­li ukształ­to­wa­ni na szyb­ko­bie­ga­czy; albo gra­ją w ba­se­ball, po­nie­waż Bóg ob­da­rzył ich dwu­me­tro­wym wzro­stem; albo roz­wią­zu­ją na ta­bli­cy skom­pli­ko­wa­ne rów­na­nia ma­te­ma­tycz­ne, gdyż są ukształ­to­wa­ni tak, iż do­strze­ga­ją miej­sca, w któ­rych za­zę­bia­ją się licz­by.

Ale w któ­rymś miej­scu wkra­cza w to wszyst­ko wia­ra i my­ślę, że to wła­śnie miej­sce ma zwią­zek z po­now­nym ro­bie­niem wszyst­kie­go od po­cząt­ku, ob­ra­bia­niem cią­gle od nowa tej sa­mej rze­czy, jak­kol­wiek czło­wiek jest naj­głę­biej prze­ko­na­ny, że nie wy­ko­na już tego le­piej, że już wy­czer­pał te­mat i je­śli jesz­cze moc­niej na­ci­śnie, nie bę­dzie już miał do­kąd iść; może zmie­rzać wy­łącz­nie w dół. Nie masz nic do stra­ce­nia, po­dej­mu­jąc pierw­szą pró­bę roz­bi­cia pi­na­ty, ale pod­ję­cie dru­giej (i trze­ciej… czwar­tej… i trzy­dzie­stej czwar­tej) zwięk­sza tyl­ko ry­zy­ko po­raż­ki, de­pre­sji, a w przy­pad­ku twór­cy opo­wia­dań, któ­ry two­rzy do­sko­na­le zde­fi­nio­wa­ny ga­tu­nek, pro­wa­dzi do upra­wia­nia pa­ro­dii tego ga­tun­ku. Ale my tak wła­śnie ro­bi­my, w każ­dym ra­zie więk­szość z nas, i jest to bar­dzo trud­ne. Nie uwie­rzył­bym w to dwa­dzie­ścia lat temu, a na­wet dzie­sięć, ale tak wła­śnie jest. To bar­dzo trud­ne. By­wa­ją dni, kie­dy my­ślę o tym sta­rym pro­ce­so­rze mowy mar­ki Wang, któ­ry przed pię­cio­ma laty prze­stał re­ago­wać na elek­trycz­ność; ten z „Mrocz­nej po­ło­wy” dzia­ła wy­łącz­nie na za­sa­dzie wia­ry. No i do­brze; je­śli tyl­ko wy­świe­tla sło­wa na ekra­nie, to wszyst­ko w po­rząd­ku, praw­da?

Po­mysł każ­de­go opo­wia­da­nia za­war­te­go w tej książ­ce zro­dził się w chwi­li prze­ko­na­nia, a każ­de na­pi­sa­łem w przy­pły­wie wia­ry, ra­do­ści i opty­mi­zmu. Owe po­zy­tyw­ne uczu­cia mają jed­nak swo­je mrocz­ne ana­lo­gie i lęk przed fia­skiem jest tu­taj rze­czą naj­mniej istot­ną. Naj­gor­szą rze­czą – w każ­dym ra­zie dla mnie – jest wał­ko­wa­nie spraw, o któ­rych po­wie­dzia­łem już wszyst­ko, co mia­łem do po­wie­dze­nia, a te­raz wsłu­chu­ję się je­dy­nie w nie­ustan­ne traj­ko­ta­nie wła­sne­go gło­su, po­nie­waż ci­sza, jaka za­pa­dła­by, gdy­bym prze­stał mó­wić, by­ła­by zbyt upior­na.

W ostat­nich la­tach co­raz trud­niej wy­krze­sać z sie­bie wia­rę nie­zbęd­ną do na­pi­sa­nia opo­wia­da­nia; każ­dy chce stwo­rzyć po­wieść, a każ­da z nich po­win­na li­czyć czte­ry ty­sią­ce stron. Po­kaź­na licz­ba kry­ty­ków za­uwa­ży­ła już to zja­wi­sko i oce­ni­ła­je nie­zbyt po­chleb­nie. W re­cen­zjach każ­dej dłu­giej po­wie­ści, jaką wy­da­łem, od „Ba­stio­nu” po­czy­na­jąc, a na „Skle­pi­ku z ma­rze­nia­mi” koń­cząc, oskar­ża­no mnie o na­bi­ja­nie tek­stu. Cza­sa­mi kry­ty­ka ta była uza­sad­nio­na; cza­sa­mi spro­wa­dza­ła się wy­łącz­nie do gniew­ne­go traj­ko­ta­nia męż­czyzn i ko­biet, któ­rzy za­ak­cep­to­wa­li li­te­rac­ką ano­rek­sję ostat­nich trzy­dzie­stu lat w spo­sób za­dzi­wia­ją­co (w każ­dym ra­zie dla mnie) bez­kry­tycz­ny i jed­no­myśl­ny. Ci sa­mo­zwań­czy dia­ko­ni w Świą­ty­ni Li­te­ra­tu­ry Ame­ry­kań­skiej Ostat­nich Cza­sów wy­da­ją się wiel­ko­dusz­ność trak­to­wać po­dejrz­li­wie, struk­tu­rę z nie­chę­cią, a ja­ki­kol­wiek roz­mach li­te­rac­ki z nie­skry­wa­ną nie­na­wi­ścią. Wy­nik jest dzi­wacz­ny, wy­ja­ła­wia kli­mat li­te­rac­ki, utwor­ki w ro­dza­ju Vox pió­ra Ni­chol­so­na Ba­ke­ra, w któ­rym au­tor bez­sen­sow­nie roz­dzie­la włos na czwo­ro, sta­ją się obiek­tem za­żar­tych dys­ku­sji i ana­liz, a na­praw­dę am­bit­na ame­ry­kań­ska po­wieść Gre­ga Mat­thew­sa pod ty­tu­łem He­art of the Co­un­try zo­sta­je kom­plet­nie zi­gno­ro­wa­na.

Ale to spra­wy mar­gi­nal­ne – dy­gre­sja, w któ­rej chcia­łem wy­lać tro­chę swo­ich ża­lów. Przede wszyst­kim, czy ist­niał kie­dy­kol­wiek pi­sarz lub pi­sar­ka, któ­rzy nie czu­li­by się źle po­trak­to­wa­ni przez kry­ty­kę? Chcia­łem wła­śnie po­wie­dzieć, i sam so­bie bar­dzo nie­de­li­kat­nie prze­rwa­łem, że w ostat­nich la­tach z nie­ja­kim tru­dem przy­cho­dzi mi do­peł­nić owe­go aktu wia­ry nie­zbęd­nej do za­mia­ny prze­ko­na­nia w coś kon­kret­ne­go – to zna­czy w opo­wia­da­nie, któ­re lu­dzie na­praw­dę ze­chcą czy­tać.

„Cóż, więc nie pisz opo­wia­dań” – mógł­by ktoś po­wie­dzieć (z tym, że za­zwy­czaj sły­szę ta­kie gło­sy tyl­ko w swo­jej gło­wie, ta­kie same jak te, któ­re sły­sza­ła Jes­sie Bur­lin­ga­me w „Grze Ge­ral­da”). – „Osta­tecz­nie nie po­trze­bu­jesz już, jak kie­dyś, tyle pie­nię­dzy”.

Tak, to praw­da. Cza­sy, kie­dy czek za czte­ry ty­sią­ce na­pi­sa­nych słów mógł w ma­gicz­ny spo­sób za­ła­twić spra­wę pe­ni­cy­li­ny dla mego dzie­cia­ka, któ­ry do­stał za­pa­le­nia ucha, lub spła­ce­nia dłu­gów, mi­nę­ły już daw­no. Ale lo­gi­ka jest rze­czą bar­dziej niż my­lą­cą; jest nie­bez­piecz­na. Bo wi­dzi­cie, tak na­praw­dę to wca­le nie cho­dzi o te pie­nią­dze, któ­re przy­no­szą mi po­wie­ści. Gdy­by cho­dzi­ło tyl­ko o pie­nią­dze, od­wie­sił­bym mun­dur na ko­łek i po­szedł pod prysz­nic… albo spę­dził­bym resz­tę ży­cia na Ka­ra­ibach, wy­grze­wa­jąc się w słoń­cu i ob­ser­wu­jąc, jak ro­sną mi pa­znok­cie.

Ale bez wzglę­du na to, co są­dzi o tym pra­sa bru­ko­wa, nie cho­dzi mi o pie­nią­dze ani o na­kła­dy, co z ko­lei za­rzu­ca mi wie­lu aro­ganc­kich kry­ty­ków. Rze­czy pod­sta­wo­we opar­ły się pró­bie cza­su, a dla mnie głów­ny cel nie uległ zmia­nie – moja pra­ca cią­gle cię bie­rze, Wy­trwa­ły Czy­tel­ni­ku, przej­mu­ję nad tobą bez resz­ty kon­tro­lę i mam na­dzie­ję, że po­tra­fi tak cię wy­stra­szyć, że za­sy­piasz tyl­ko przy za­pa­lo­nym świe­tle. Cią­gle po raz pierw­szy do­strze­gam coś nie­moż­li­we­go… a na­stęp­nie wy­sła­wiam to. Cią­gle spra­wiam, że za­czy­nasz wie­rzyć w to samo co ja – przy­najm­niej przez ja­kiś czas.

Nie­czę­sto o tym mó­wię, po­nie­waż jest to krę­pu­ją­ce i brzmi pom­pa­tycz­nie, ale nadal uwa­żam opo­wia­da­nie za naj­wspa­nial­szą rzecz, za coś, co nie tyl­ko wzbo­ga­ca lu­dzi we­wnętrz­nie, ale też ich chro­ni. I nie mó­wię tego w sen­sie me­ta­fo­rycz­nym. Moim zda­niem do­bre pi­sar­stwo – do­bre opo­wia­da­nia – sta­no­wi cu­dow­ny gej­zer wy­obraź­ni, a wy­obraź­nia, w moim po­ję­ciu, ma przy­no­sić uko­je­nie i ra­tu­nek w sy­tu­acjach krań­co­wych, na gwał­tow­nych wi­ra­żach ży­cia, któ­re, bez ta­kiej po­cie­chy, sta­ło­by się nie do znie­sie­nia. Mogę, na­tu­ral­nie, mó­wić tyl­ko za sie­bie i opie­ra­jąc się wy­łącz­nie na wła­snym do­świad­cze­niu, ale wła­śnie w moim przy­pad­ku wy­obraź­nia, któ­ra po wie­le­kroć po­wo­do­wa­ła, iż w dzie­ciń­stwie nie mo­głem ze stra­chu za­snąć, póź­niej, kie­dy już wkro­czy­łem w wiek mę­ski, prze­pro­wa­dzi­ła mnie bez­piecz­nie przez wie­le strasz­li­wych za­ko­li ży­cio­wych i mrocz­nych kra­jo­bra­zów rze­czy­wi­sto­ści. Je­śli opo­wia­da­nia, któ­re zro­dzi­ły się z tej wła­śnie wy­obraź­ni, wy­wrą po­dob­ny sku­tek na nie­któ­rych czy­tel­ni­kach, będę ab­so­lut­nie szczę­śli­wy i ab­so­lut­nie usa­tys­fak­cjo­no­wa­ny – po­czu­ję ra­dość, ja­kiej nie wzbu­dzi­ło­by we mnie na­pi­sa­nie sce­na­riu­sza do naj­bar­dziej ka­so­we­go fil­mu czy za­war­cie umo­wy au­tor­skiej opie­wa­ją­cej na mi­lio­ny do­la­rów.

Nie­mniej opo­wia­da­nie jest nie­zwy­kle trud­ną i wy­ma­ga­ją­cą for­mą li­te­rac­ką. Z tego też wzglę­du ogar­nę­ła mnie duma – i zdu­mie­nie – kie­dy w pew­nej chwi­li skon­sta­to­wa­łem, że stwo­rzy­łem ich wy­star­cza­ją­co dużo, żeby zło­żyć z nich trzy zbio­ry. Uświa­do­mie­nie tego fak­tu przy­szło rów­nież w naj­bar­dziej od­po­wied­niej chwi­li, po­nie­waż jako dziec­ko wie­rzy­łem świę­cie (wzię­ło się to za­pew­ne z lek­tu­ry „Wierz­cie w to lub nie!” Ri­pleya), że lu­dzie co sie­dem lat kom­plet­nie się od­mie­nia­ją; cała tkan­ka, każ­dy mię­sień, za­stę­po­wa­ny zo­sta­je no­wy­mi ko­mór­ka­mi.

„Ma­rze­nia i kosz­ma­ry” uło­ży­łem la­tem ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku, sie­dem lat po wy­da­niu mego po­przed­nie­go zbio­ru pod ty­tu­łem Ske­le­ton Crew, opu­bli­ko­wa­ne­go z ko­lei sie­dem lat po „Noc­nej zmia­nie”, moim pierw­szym to­mie opo­wia­dań. Ale naj­faj­niej­sza w tym wszyst­kim jest świa­do­mość, że mimo iż wia­ra w prze­two­rze­nie po­my­słu w rze­czy­wi­stość przy­cho­dzi mi z co­raz więk­szym tru­dem (jak wia­do­mo, z każ­dym dniem na­sze mię­śnie sta­ją się star­sze), to cią­gle jest to jesz­cze moż­li­we. Ko­lej­ną krze­pią­cą rzecz sta­no­wi to, że ktoś cią­gle jesz­cze chce czy­tać te opo­wia­da­nia – i to wła­śnie, Wy­trwa­ły Czy­tel­ni­ku, mnie za­chwy­ca.

Naj­star­sze (moja wer­sja o mor­der­czej pi­łecz­ce gol­fo­wej i po­twor­nych po­ro­nie­niach, je­śli so­bie ży­czy­cie) jest opo­wia­da­nie „To żyje w nas”, po raz pierw­szy opu­bli­ko­wa­ne w ma­ga­zy­nie li­te­rac­kim Uni­wer­sy­te­tu Ma­ine za­ty­tu­ło­wa­nym Mar­sh­ro­ots…, jak­kol­wiek dla po­trzeb tego zbio­ru zo­sta­ło w pew­nym stop­niu zmo­dy­fi­ko­wa­ne i zmie­nio­ne tak, żeby wy­raź­niej po­ka­zać, o co mi głów­nie cho­dzi­ło – osta­tecz­ne spoj­rze­nie wstecz na ska­za­ne na za­gła­dę małe mia­stecz­ko Ca­stle Rock. Naj­now­szym utwo­rem jest „Lu­dzie go­dzi­ny dzie­sią­tej”, któ­re ni­czym w go­rącz­ce na­pi­sa­łem w trzy dni la­tem ty­siąc dzie­więć­set dzie­więć­dzie­sią­te­go dru­gie­go roku.

Znaj­du­je się tu­taj kil­ka praw­dzi­wych cie­ka­wo­stek – pier­wot­na wer­sja mo­jej je­dy­nej sztu­ki te­le­wi­zyj­nej („Prze­pra­szam, to nie po­mył­ka”); opo­wia­da­nie o Sher­loc­ku Hol­me­sie („Spra­wa dok­to­ra”), w któ­rym do wy­ja­śnie­nia spra­wy ru­sza dok­tor Wat­son; hi­sto­ria ro­dem z mi­to­lo­gii Cthul­hu (Cro­uch End), któ­rej ak­cja roz­gry­wa się na przed­mie­ściach Lon­dy­nu, tam gdzie miesz­kał Pe­ter Straub, kie­dy za­war­łem z nim zna­jo­mość; ostre, „kry­mi­nal­ne” opo­wia­da­nie w sty­lu Ri­char­da Bach­ma­na („Pią­ty ele­ment”); i nie­co zmie­nio­na wer­sja opo­wiast­ki „Mój ślicz­ny ku­cyk”. To opo­wia­da­nie po raz pierw­szy wy­da­ło w nie­wiel­kim na­kła­dzie Whit­ney Mu­seum, z ilu­stra­cja­mi Bar­ba­ry Kru­ger.

Po dłu­gim i głę­bo­kim na­my­śle po­sta­no­wi­łem rów­nież włą­czyć do zbio­ru dłu­gi ka­wa­łek nie­be­le­try­stycz­ny, za­ty­tu­ło­wa­ny „Pał­ka ni­żej!” trak­tu­ją­cy o dzie­ciach i ba­se­bal­lu. Po raz pierw­szy uka­zał się dru­kiem na ła­mach The New Yor­ker, a pra­ca nad nim spra­wi­ła mi więk­szą trud­ność, niż przez ostat­nich pięt­na­ście lat na­strę­czył mi ja­ki­kol­wiek utwór. Za­pew­ne nie po­wi­nie­nem go tu za­miesz­czać, ale pi­sa­nie i pu­bli­ka­cja mo­ich tek­stów spra­wia mi nie­praw­do­po­dob­ną sa­tys­fak­cję, to­też zde­cy­do­wa­łem się na „Pał­kę ni­żej!”. Bo tak na­praw­dę to ten tekst nie pa­su­je do zbio­ru opo­wia­dań trak­tu­ją­cych głów­nie o spra­wach nie­ja­snych i nad­na­tu­ral­nych… z tym tyl­ko, że esej ten rów­nież za­wie­ra wszyst­kie te ele­men­ty. Struk­tu­ra jest ta sama. Je­śli nie wie­rzy­cie, sprawdź­cie sami.

Przede wszyst­kim jed­nak jak ognia uni­ka­łem sta­rych utwo­rów trzy­ma­nych w róż­nych ku­frach i na dnie szu­flad. Mniej wię­cej od roku 1980 nie­któ­rzy kry­ty­cy za­rzu­ca­ją mi, że spi­sy brud­nej bie­li­zny, któ­rą od­da­ję do pral­ni, mógł­bym wy­dać w mi­lio­no­wym na­kła­dzie. Wie­lu uwa­ża wręcz, że przez cały czas do­kład­nie to ro­bię. Lu­dzie na­to­miast, któ­rzy czy­ta­ją moje utwo­ry dla przy­jem­no­ści, są­dzą coś in­ne­go i książ­kę tę wy­my­śli­łem wła­śnie dla nich, a nie dla kry­ty­ków. W su­mie po­wsta­ła nowa, książ­ko­wa ja­ski­nia Ala­dy­na, gdzie każ­dy znaj­dzie swe­go de­mo­na; książ­ka, któ­ra za­my­ka ca­łość roz­po­czę­tą „Noc­ną zmia­ną” i Ske­le­ton Crew. Zna­la­zły się w niej wszyst­kie moje do­bre opo­wia­da­nia. Złe we­pchną­łem pod dy­wan naj­głę­biej, jak się dało, i zo­sta­ną tam do dnia Sądu Osta­tecz­ne­go. Je­śli w przy­szło­ści po­ja­wi się ko­lej­ny zbiór, za­wie­rać bę­dzie wy­łącz­nie utwo­ry, któ­rych do­tąd nie na­pi­sa­łem, a na­wet ta­kie, o któ­rych na­wet jesz­cze nie my­śla­łem (in­a­czej: hi­sto­rie, w któ­re jesz­cze nie uwie­rzy­łem). Po­dej­rze­wam, że sta­nie się to już w roku, któ­re­go pierw­szą cy­frą bę­dzie 2.

A na ra­zie mamy dwa­dzie­ścia kil­ka oso­bli­wych opo­wia­dań (ostrze­gam, kil­ka jest bar­dzo oso­bli­wych). W każ­dym za­war­łem cząst­kę cze­goś, w co przez ja­kiś czas wie­rzy­łem, i choć wiem, że nie­któ­re z tych rze­czy – wy­nu­rza­ją­cy się z umy­wal­ki pa­lec, po­że­ra­ją­ce czło­wie­ka ro­pu­chy („Pora desz­czo­wa”), kła­pią­ce zęby – nie są za­nad­to strasz­ne, to są­dzę, że le­piej bę­dzie, je­śli pój­dzie­my tam ra­zem. Ale naj­pierw po­wtórz za mną ka­te­chizm:

Wie­rzę, że dzie­się­cio­cen­tów­ka może wy­ko­le­ić po­ciąg to­wa­ro­wy.

Wie­rzę, że w ka­na­łach No­we­go Jor­ku żyją ali­ga­to­ry i szczu­ry wiel­ko­ści sze­tlandz­kich ku­cy­ków.

Wie­rzę, że sta­lo­wym śle­dziem od na­mio­tu moż­na od­ciąć ko­muś jego cień.

Wie­rzę w świę­te­go Mi­ko­ła­ja; wie­rzę, że po­prze­bie­ra­ni w czer­wo­no-bia­łe stro­je osob­ni­cy, któ­rych spo­ty­ka się przed Bo­żym Na­ro­dze­niem na uli­cach, są na­praw­dę jego po­moc­ni­ka­mi.

Wie­rzę, że ota­cza nas nie­wi­dzial­ny świat.

Wie­rzę, że pi­łecz­ka gol­fo­wa jest wy­peł­nio­na tru­ją­cym ga­zem, więc je­śli ktoś ją prze­tnie i wcią­gnie ten gaz do płuc, umrze.

Ale przede wszyst­kim wie­rzę w du­chy, wie­rzę w du­chy, wie­rzę w du­chy.

W po­rząd­ku? Go­to­wy? Świet­nie! Pro­szę, oto moja dłoń.

Ru­sza­my. Znam dro­gę. Ty mu­sisz tyl­ko wziąć się w garść… i uwie­rzyć.

Ma­ine

Ban­gor, 6 li­sto­pa­da 1992 roku
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: