Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzyciele i pokutnicy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 listopada 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Marzyciele i pokutnicy - ebook

"Marzyciele i Pokutnicy" to zbiór dziesięciu opowiadań, których akcja została osadzona w znanej nam z codzienności współczesnej Polsce. Jednak świat przedstawiony posiada swoje drugie, mroczne i nieznane większości oblicze. Bo przecież skąd możemy wiedzieć, że człowiek którego przed chwilą minęliśmy w sklepie lub na przejściu dla pieszych nie jest tym, który wynalazł maszynę czasu i właśnie planuje udać się w przeszłość, żeby zmienić losy ludzkości? A może chłopiec biegnący z naprzeciwka w zawadiacko przekrzywionej czapeczce bejsbolowej jest kimś zupełnie innym niż z pozoru nam się wydaje?Być może kryje w sobie straszliwą tajemnicę?

Najnowsza książka Krzysztofa Spadło to obowiązkowa lektura dla miłośników zjawisk paranormalnych, horrorów i science-fiction.



"Autor miał pomysł i potrafił go wykorzystać. "Marzyciele i Pokutnicy" to zbiór najróżniejszych, mniej lub bardziej fantastycznych, opowieści - pełnych specyficznego typu grozy i tajemniczości. Większość przypomina sfabularyzowane raporty o zjawiskach paranormalnych, relacje ich świadków - szczególnie te, w których występuje narracja pierwszoosobowa, one przemawiają do mnie najmocniej."
Thordis Ulvhjerte (Paulina "Lorelay" Szymborska) Efantastyka.pl



Patronat medialny:

secretum.pl efantastyka.pl horror.com.pl lokalna24.pl artysta.pl

przeczytamy.pl bramygrozy.pl SilverLemon Twoja Kultura.pl Radio PARK



Krzysztof Spadło

Krótka notka o autorze... z takim zagadnieniem zawsze mam problem. To zdanie poniżej najbardziej mnie charakteryzuje:
Krzysztof Spadło - łowca wrażeń i kolekcjoner miłych wspomnień, któremu pisanie sprawia frajdę.



Strona autorska: www.krzysztofspadlo.com

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7859-058-3
Rozmiar pliku: 5,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Od Autora

Dziesięć opowiadań, które składają się na niniejszy zbiór, są jak rodzeństwo. Jedne przyszły na świat tego samego roku, inne narodziły się po kilku latach, a wszystkie łączy wspólna, nierozerwalna więź. Miło sobie wspominam te magiczne momenty, które pchnęły mnie do napisania każdej historii. Nawet teraz kreśląc te słowa uśmiecham się pod nosem, bowiem jakby nie było, włożyłem do tych opowieści jakąś część swojego życia.

W związku z koncepcją wydania "Marzycieli i Pokutników" w formie e-booka, nawiedził mnie pomysł, dzięki któremu mogę te chwile uwiecznić. Pod każdym opowiadaniem umieszczę kilka zdań o tym, co mnie zainspirowało, jaki miałem zamysł i co z danego tekstu bezpośrednio dotyczy mojej osoby.

To chyba tyle, nie ma co więcej wyjaśniać :-)

Zapraszam do lektury.PRZEWOŹNIK

Dzisiejszy lipcowy poranek był zwiastunem upalnego dnia. Promienie wschodzącego słońca niczym prężne złote struny ostro rozcinały powietrze, a na turkusowo-błękitnym niebie nie sposób było dostrzec choćby cienia najmniejszej chmurki. Ognista kula z każdą minutą pięła się coraz wyżej ponad horyzontem i rozdając dookoła przyjemne ciepło, docierała swym wesołym blaskiem do najciemniejszych zakamarków, by ofiarować światu upragnioną radość życia.

Dachy domów, liście drzew, krzewy i połacie trawy, skąpane w porannej rosie, migotały tysiącami malutkich refleksów, sprawiając wrażenie minimalnego ruchu. Można było ulec złudzeniu, że ktoś w jakiś cudowny, wręcz czarodziejski sposób obsypał całą okolicę drobniutkim, błyszczącym brokatem.

Zalesione tereny położone na obrzeżach miasta spowijała delikatna mgła. Mleczne smugi unoszące się tuż nad powierzchnią ziemi wolno dryfowały, błądząc pomiędzy krzewami i konarami drzew, jakby chciały ukryć przed oczami wścibskich swoje tajemnice.

Strzelce Opolskie, pogrążone jeszcze we śnie, otulała wszechogarniająca cisza; jedyną oznaką życia był poranny śpiew ptaków. Chociaż czasami można też było usłyszeć, jak niewidzialne skrzydła unoszą w przestrzeń charakterystyczny stukot pędzącego gdzieś w oddali pociągu.

Tak jak co dzień kościelne dzwony odezwały się dokładnie o piątej trzydzieści, zwołując na poranną mszę, a ich donośny dźwięk rozbrzmiewał dostojnie nad całą okolicą. Ulice miasta powoli zaczynały tętnić życiem. Ludzie podążający w różnych kierunkach spieszyli do swoich codziennych zajęć i obowiązków, a warkot jadących samochodów miarowo potęgował narastający pośpiech.

Tradycyjnie o 6 ciszę więziennych korytarzy rozszarpał ostry krzyk dzwonka, budząc skazańców ze snu.

Tutaj, w tym hermetycznym świecie, każdy dzień był jak kopia poprzedniego. Schemat wykuty przez żelazne regulaminy kreował monotonną rzeczywistość. Rzeczywistość tego świata.

Dochodziła 7.15.

Na więziennym parkingu sześć zielono-żółtych autobusów, będących własnością zakładu karnego, stało gotowych do odjazdu. W każdym z nich oprócz kierowcy znajdowało się sześciu uzbrojonych strażników i dwudziestu ośmiu skazańców odzianych w stalowoszare uniformy. Chwilę później pokaźnych rozmiarów brama wyjazdowa wykonana z litej stali, górą zawieszona, a dołem wpuszczona między szyny, otworzyła się głośnym zgrzytem. Hałas rozjeżdżających się na boki wrót spłoszył stado gołębi siedzących na pobliskim dachu. Przerażone ptactwo w panice poderwało się do lotu i, nerwowo trzepocząc skrzydłami, zatoczyło w przestworzach krąg i poszybowało w kierunku miasta.

Autobusy jeden za drugim wolno wyjeżdżały, opuszczając smutną twierdzę odkupienia, i płynnie wtopiły się w świat po drugiej stronie muru. Niektórzy z więźniów, niczym turyści biorący udział w egzotycznej wycieczce, pożerali oczyma zmieniający się w miarę jazdy krajobraz. Natomiast inni, mający dłuższy "staż" niż ich współtowarzysze, patrzyli spokojnym, beznamiętnym wzrokiem, na którego dnie czaiły się smutek i tęsknota za wolnością.

Kolumna pojazdów rozbiła się na kolejnym skrzyżowaniu. Cztery pierwsze pojechały prosto, a dwa pozostałe skręciły w prawo i, zniknąwszy za zakrętem, pomknęły peryferiami Strzelec Opolskich. Zmierzając drogą w kierunku Krapkowic, po kilku minutach jazdy minęły tablice wytyczające granice miasta. Teraz asfaltowa wstęga szosy wiła się pośród malowniczych pól i lasów zatopionych w lipcowym porannym słońcu. Zostawiwszy w tyle niedużą wieś Kalinów, trzy kilometry dalej pojazdy skręciły w leśną drogę. Sunąc wyboistym traktem prowadzącym w głąb lasu, wpadły w ramiona ciszy i przyjemnego chłodu. Tutaj dokładnie było widać, jak smugi słonecznego światła z trudem przebijają się przez korony drzew i znajdując gdzieniegdzie wolną przestrzeń, niczym sztylety zatapiały się w gęstym poszyciu. Przyroda jeszcze spała, trwając w bezruchu. Odgłos silników i smród spalin uderzył w ten naturalny spokój jak kamień w niezmąconą toń wody, a wszelka zwierzyna i leśne duszki umknęły spłoszone i pochowały się w zielonym gąszczu.

Po piętnastu minutach jazdy autobusy zatrzymały się na małej polanie tuż przed biegnącym wzdłuż nasypem kolejowym. Opony pojazdów schlapane rosą mieniły się czarno-stalowym blaskiem.

Od kilku tygodni przewożono w to miejsce tanią więzienną siłę roboczą. Skazani wykonywali żmudną, monotonną pracę przy renowacji tutejszej linii kolejowej. Sama robota właściwie nie była ciężka, a poza tym przestrzeń, las, bezkresne niebo… oddychając pełną piersią, aż czuło się zapach upragnionej wolności.

Skazańcy powoli, bez pośpiechu, wychodzili na zewnątrz i ustawiali się w dwuszeregu przed samochodami. Najstarszy rangą strażnik wszedł na nasyp, stanął w rozkroku, spojrzał na zegarek, siarczyście splunął i rzekł donośnym głosem:

– Dobra twardziele, jest ósma. Koło południa zrobimy przerwę. Krótką, bo krótką, ale zrobimy, co mi tam. No, chyba że nie zasłużycie – zamilkł na chwilę, na jego nieprzyjemnej twarzy pojawił się gorzki grymas, mający zapewne przypominać uśmiech. Z ironią w głosie dokończył: – Tak więc nie będę się zbytnio rozwlekał, wieta, co mata robić! A ja, życząc szanownym panom miłej, przyjemnej i owocnej pracy, tradycyjnie odwołuję się do pozostałości waszych zdegenerowanych umysłów i proszę, jeszcze raz podkreślam – proszę! – abyście zachowywali się spokojnie i przyzwoicie, jak na grzecznych chłoptasiów przystało. Amen.

Klawisz, najwyraźniej rozbawiony i dumny ze swojej krótkiej przemowy, energicznie obrócił się na pięcie i rzucił przez ramię:

– Naprzód!

Mężczyźni w więziennych drelichach bez ładu i składu ospale ruszyli na wprost.

Strażnicy stojący w grupie nieco z przodu po prawej stronie, gorliwie słuchali opowieści jednego z nich i nagle wybuchli gromkim śmiechem. Chaos, nieład, brak czujności – to właśnie dało krótką chwilę ogólnej dezorientacji. Szansa. Okazja jedna na tysiąc. Ileż mogła trwać? Kilka sekund? Może krócej? Ile? Reakcja jednego ze skazańców idącego w drugim szeregu w ogóle nie była zaplanowana. Żywioł. Pierwotny zmysł wziął górę nad rozumem. Instynkt. Mężczyzna nieznacznie zwolnił, przykucnął, szybkim spojrzeniem ocenił sytuację i płynnym ruchem rzucił się w tył w kierunku najbliższego pojazdu. Kiedy zabrakło mu sił, pomógł swemu ciału wykonać obrót i schował się za wewnętrzną częścią koła. Znowu instynkt. Leżąc w ukryciu, z napięciem obserwował, jak strażnicy zaczynają formować rozciągnięty szyk i zachodząc lekkim półkolem, zamykają ten żałosny kondukt. Szary tłuczeń wysypany na wzniesieniu specyficznie zachrzęścił pod stopami idących.

Serce waliło mu jak opętane, nie potrafił zapanować nad przyśpieszonym oddechem; poczuł, jak zimny pot pokrywa mu ciało, a wewnątrz czaszki eksplodują tysiące myśli. Palce dłoni wbił z całej siły w ziemię, szczęki zacisnął aż do bólu, jego ramiona i kark ogarnął piekący skurcz. Raz, drugi, udało się! Złapał oddech! Zrobił kilka głębokich wdechów i nagle całe napięcie prysło niczym bańka mydlana. Miał nieodparte wrażenie, że to, co teraz widzi, toczy się w nienaturalnie zwolnionym tempie. Obraz docierający do jego mózgu przypominał leniwie przesuwające się kadry filmowej taśmy. Postacie wolno kroczyły i zanim znikły za zieloną ścianą drzew, wydawało mu się, iż minęły wieki.

Nadal leżał bez ruchu. Podświadomie czekał, by ujrzeć, jak za moment pojawią się spanikowani strażnicy. Sądził, że usłyszy ich wściekłe okrzyki, tupot, zobaczy twarze żądne krwi, krwi i pokory. Nasłuchiwał. Nic. Cisza. Jedynie przyjemny pomruk lasu.

Powoli podczołgał się w stronę wolnej przestrzeni między autobusami. Delikatnie stanął na równe nogi i zastygł jak głaz. Wstrzymał oddech i wytężył słuch. Nadal nic. Cisza.

"Co robić?! Co robić?!" – przemknęło mu przez myśl. "Kurwa, co robić?! Co ja najlepszego zrobiłem?! Niech to szlag! I co dalej?! No co?! Nie, muszę wrócić! Nie mam najmniejszych szans! Wracam i koniec! Kurwa! Boże, żeby tylko się udało! Żeby tylko się udało…".

Bezszelestnie zatopił się w zielonym gąszczu. Teraz już nie było odwrotu. Stało się! Postawił swój los na jedną kartę. Ostrożnie stąpał, uważając, by nie nadepnąć na jakieś spróchniałe gałęzie lub patyki. Wolno, metr za metrem posuwał się w głąb lasu. Przystanął. Spojrzał w tył. Samochody nikły wśród listowia. Stał. Stał i nasłuchiwał wszelkich odgłosów, które mogłyby świadczyć o tym, że jego zniknięcie zostało zauważone. Nic. Cisza i las. Wziął głęboki oddech, obrócił się na pięcie i ruszył pędem przed siebie, przebierając nogami najszybciej, jak tylko potrafił. Towarzyszył mu trzask pękających pod stopami gałęzi. Rękoma torował sobie drogę przez gęste krzewy i zarośla, które jak bicze smagały jego twarz i tułów. Goniąc ile sił, niczym kamień wystrzelony z procy mknął pośród leśnej głuszy. Biegł zygzakiem między drzewami, długimi susami pokonywał naturalne przeszkody, nie zważał na to, iż krzewy ostrężyn – mimo że miał spodnie z długimi nogawkami – szarpały mu łydki, orząc ciało aż do krwi. Biegł.

Poszycie lasu zmieniało się z każdą chwilą. Gęste chaszcze znikały, pozostając w tyle, by za sto metrów, jak opuszczona kurtyna, pojawić się ponownie. Niczym dziki zwierz mężczyzna pędził w morderczym tempie i jak precyzyjnie wystrzelony pocisk przelatywał przez zielone barykady krzewów. Gnał bezlitośnie w pogoni za wyimaginowaną wolnością. Każdy oddech, każdy krok były jak cudowna pieśń swobody. Poprzednie myśli i zwątpienie zostały gdzieś bardzo daleko. "Dalej! Dalej stąd! Naprzód! Biegnij!" – tylko to był w stanie usłyszeć i tylko w to teraz wierzył. Cała reszta nie istniała.

Mijały minuty, kwadranse. Już był daleko. Bezpiecznie daleko. Stracił poczucie czasu i przestrzeni, ale najważniejsze, że wciąż miał siły.

Biegł. Bezustannie. Musiał biec.

Niekiedy kątem oka spoglądał w stronę słońca, ale nawet nie wiedział, dlaczego to robi, nie zastanawiał się nad tym. Jego rozum zdezerterował już na początku ucieczki. Instynkt podejmował decyzje, prowadził, określał kierunek, wiódł.

Chwilami, kiedy miał wrażenie, że zmęczenie rozsadza mu płuca i powala z nóg – zwalniał. Poruszał się wtedy wolnym truchtem, by chociaż odrobinę zregenerować utracone siły, nabrać energii i ponownie rzucić się pędem na wprost. Odpoczynek nie wchodził w rachubę, chwila słabości mogła zbyt dużo kosztować. Musiał przezwyciężyć własne siły.

Słońce było już wysoko. Struktura lasu drastycznie się zmieniła. Krzewy pojawiały się już tylko w niedużych grupkach, a rozpościerający się obszar porastały sosny, nieliczne kępki trawy i mchu oraz igliwie, mnóstwo suchego igliwia, które niesamowicie ułatwiało bieg. Z przodu teren delikatnie przechodził w łagodne pagórki. Wbiegając na nie, mężczyzna z każdym metrem tracił szybkość i siły. Jednak jakież to wspaniałe uczucie, kiedy osiągał szczyt, a następnie pędził z impetem w dół. Mimo wszystko kosztowało go to bardzo dużo wysiłku.

Strumienie potu malowały na więziennym drelichu wilgotne plamy.

Gdy zbiegał po raz kolejny, nagle stopy zaplątały się w pajęczynie krzewów. Runął przed siebie, padając na twarz. Siła potknięcia odbiła jego ciało od ziemi, upadek był tak nagły i tak niespodziewany, że nie zdążył zareagować i niebezpiecznie pokoziołkował w dół. W pewnym momencie poczuł, jak jego prawa noga bezwładnie, z potężną siłą uderza o twardy konar drzewa. Usłyszał odgłos rozpruwającego się materiału i w tej samej chwili tuż nad kolanem pojawił się przeraźliwy ból.

Nie zważając na cierpienie, podkurczył nogę, obiema dłońmi złapał obolałe miejsce, jakby liczył na cudotwórcze działanie swych rąk, i leżał bez ruchu jak głaz. Nawet nie drgnął. Z trudem powstrzymywał rodzący się w gardle krzyk, zacisnął szczęki i wściekle sapał, by pokonać potworne uczucie. Wtem wyczuł coś lepkiego, spojrzał i dostrzegł rozrastającą się plamę krwi. Pulsujący ból bezlitośnie szarpał jego prawą nogą. Dopiero po kilku minutach spróbował wstać. Powoli dźwignął swe ciało. Zrobił parę kroków. Przystanął. Ból. Rozejrzał się. Teren był zbyt otwarty, musiał się skryć. Byle gdzie. Po prawej stronie, jakieś sto metrów z przodu, rozpościerała się zasłona liściastych drzew i krzewów. Kulejąc, podążył w tamtym kierunku.

Przedarł się przez zarośla. Małą polankę porastała sucha, spalona słońcem trawa. Usiadł w cieniu, opierając się plecami o sędziwą brzozę.

Obfity pot zalewał mu oczy i czoło. Noga bolała. Piekielnie. W każdym calu swojego ciała czuł przyśpieszone tętno, a z każdym uderzeniem serca rana wypluwała solidną partię krwi. Najpierw zdjął bluzę, potem podwinął nogawkę. To, co tak bardzo bolało, wyglądało paskudnie. Długie rozcięcie na sześć, może siedem centymetrów, na szczęście niezbyt głębokie. Rozwarte brzegi skaleczenia miały lekko wywinięte krawędzie, które straszyły włóknami krwiście bordowego mięcha. "Kurwa" – pomyślał – "to się nazywa pech!".

Złapał kant bluzy i nagłym ruchem oderwał długi strzęp materiału. Zrobił prowizoryczną opaskę zaciskową. Odczekał chwilę, poruszył nogą. Dalej bolało, ale przynajmniej przestało obficie krwawić. "To dobrze, to dobrze…"

Był wykończony. Przesunął ciało lekko w bok i położył się na wznak. Oddychał rytmicznie i głęboko. Starał się myśleć o czymś przyjemnym. Czas płynął. Na tle błękitnego nieba białe chmury popychane przez wiatr właściwie też płynęły. Zmęczenie robiło swoje. Powieki nagle wydały mu się tak bardzo, bardzo ciężkie. Zbiegły więzień poddał się bez żadnego wewnętrznego sprzeciwu.

*PIĘTNO MORFEUSZA

4 stycznia (sobota)

Aż strach pomyśleć, że zaczął się kolejny rok. Jeszcze brzmią mi w uszach odgłosy sylwestrowej zabawy. Dobrze, że przynajmniej raz na jakiś czas zdarzają się człowiekowi chwile, kiedy może o wszystkim zapomnieć. Jeszcze jutro króciutki dzień słodkiego lenistwa, a od poniedziałku – do roboty!

Mogę jedynie żywić nadzieję, że ten rok faktycznie będzie lepszy od poprzedniego i że w końcu coś się zmieni w moim szarym, monotonnym życiu. Właściwie gdybym miał odrobinę stanowczości i odwagi, to nie liczyłbym na uśmiech losu, tylko wziął sprawy w swoje ręce.

6 stycznia (poniedziałek)

Od lat jeżdżę tą samą linią autobusową do tej samej pracy i od lat co rano nucę w myślach słowa starego przeboju Janerki: "wstawać i pracować, i mieć nie bardzo mogę, nie bardzo chcę". Z czystej ciekawości obserwowałem dzisiaj ludzkie twarze i niestety nie zauważyłem, żeby ktoś wyglądał na uszczęśliwionego. Posępne miny, nosy zaczerwienione od porannego mrozu i spuszczone na kwintę… Krótko mówiąc – rozpacz. I ja, kolejny puzzel idealnie pasujący do tej taniej układanki.

Kiedy pomyślę sobie, że jutro znowu stanę pomiędzy ladą i półkami regałów pełnymi samochodowych części, to aż mnie w dupie strzyka. Marnuję życie w tym kupieckim procederze, jeszcze gdyby ten sklep był mój… Albo żebym w ogóle miał jakiś własny interes, to może moje istnienie nabrałoby blasku. Obłędne. Wszystko zamyka się w mikrokole – praca, dom, sen, praca, dom, sen… I tak na okrągło.

Kiedyś miałem ambicje i chęci, ale od kilkunastu lat, od dnia, w którym połączyłem się węzłem małżeńskim, wszystkie plany przybladły, potem zaczęły się tlić, aż, summa summarum, bezpowrotnie zgasły. Nie jestem typem przebojowca, zawsze szedłem na łatwiznę i bałem się podjąć ryzyko. Cóż, chyba wierzyłem w zbyt wiele rzeczy, które okazały się złudne jak wiatr. Myślałem, że rodzina, wspólne pożycie, dzieci i tak dalej dają człowiekowi jakąś wielką satysfakcję, ale w rzeczywistości to gówno prawda. To po prostu kierat. Życie rodzinne jest przereklamowane.

Wpadłem w pułapkę, którą sam na siebie zastawiłem.

Doskonale wiem, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Każdy problem ma swoje rozwiązanie. Na przykład taki Adam – rzucił wszystko w pizdu i zaczął od nowa. Toczy sobie chłopina zupełnie spokojne życie gdzieś daleko stąd i sądzę, że nigdy więcej nie popełni tego samego błędu. Czy dobrze zrobił? Nie mnie oceniać jego postępowanie. Zostawił żonę, dwójkę dorastających dzieci, duże mieszkanie, cały dorobek życia i wyrwał się stąd, dźwigając jedną torbę własnych ubrań i karmelkową świadomość beztroski. Chyba zazdroszczę mu odwagi.

10 stycznia (piątek)

Dzisiaj po pracy tradycyjnie udałem się na kufelek piwa. Moja małżonka nie lubi, kiedy wracam do domu i czuć ode mnie odór chmielu. W gruncie rzeczy sram na to jej lubi czy nie lubi; już dawno przestało mi zależeć na dogadzaniu jej. Mam przecież, do ciężkiej cholery, trzydzieści dziewięć lat i nikt nie będzie mnie wodził za nos jak jakiegoś smarkacza. Skoro mam na coś ochotę, to będę to robił i koniec, kropka. Najgorsze jednak jest to, że ona robi z tego wielką aferę. Wdaje się później w bezsensowną gadkę, sprawia wrażenie, jakby jej cały świat legł w gruzach. Czasami zastanawiam się, czy inni faceci mają podobne problemy, czy tylko ja grzęznę w takim szambie. Człowiek dziesięć godzin poświęca na pracę, stara się, żeby zarobić tych parę groszy, i jeszcze nie może z tego skorzystać!? Zrozumiałbym, gdyby było tak, że wracam na totalnej bani, zachowuję się jak brutal, rozstawiam wszystkich i wszystko po kątach, ale wypiłem jedynie dwa piwa! Nigdy nie posunąłem się do czegoś takiego, lecz chyba powinienem systematycznie, raz na jakiś czas, przyłożyć jej w tytę. Może wtedy zachowywałaby się jak na kobietę przystało.

15 stycznia (środa)

Już nie pamiętam, kto wymyślił to zajebiste przezwisko dla naszego szefa, lecz Tłusty pasuje do niego jak pięść do oka. Koleś ma niecałe sześćdziesiąt kilogramów wagi i w ogóle wygląda jak żywcem zdjęty z kaszanki. Jest tak drobny i suchy, że gdybym nawet ja (któremu daleko do Sylwestra S. czy Arnolda S.) dobrze pocelował i raz go pierdolnął, to chyba bym go zabił.

Pewnie któregoś dnia to zrobię, kiedy już przestanie mi zależeć na czymkolwiek.

Dzisiaj Tłusty przegiął pałę. Wszystko wszystkim, wiem, że jest moim szefem i że to on mi płaci, a nie odwrotnie, ale są pewne granice. Maksymalnie podniósł mi ciśnienie. Gamoń dobrze wie, że nie rzucę tej roboty, bo trudno dzisiaj znaleźć cokolwiek innego, i pojeździł na mnie jak na starym osiołku. Taki łach, taki ćwiek po jakiejś zawodówce, któremu udało się zarobić, gdy cuda w naszym kraju były na porządku dziennym. Szkoda słów.

Może jednak powinienem rozejrzeć się za czymś innym? Załapać jakąś spokojną fuchę i po ośmiu godzinach wracać na luzie do domu? Nie myśleć o tym, kiedy otworzę drzwi i dzieciaki od razu wskakują mi na głowę, żeby rozległ się cichy dzwonek i w progu stanął dystyngowany kamerdyner. W dłoniach trzymałby srebrną tacę, a na niej leżałaby mała metalowa rzecz, automat, najlepiej kaliber trzydzieści osiem, a obok dodatkowy magazynek. Szast-prast i cisza. Moja żona Jolka też by się załapała, przecież nie pożałowałbym jej kilku gramów ołowiu. Ach, Tłusty, Tłusty, ty stary pacanie.

17 stycznia (piątek)

Kocham dni pełne spokoju, gdy moja trzódka wyjeżdża w komplecie do teściowej. Dzięki Bogu, że za sobą nie przepadamy, przynajmniej wtedy mogę złapać drugi oddech. Jutro rano robią wypad i wracają dopiero w niedzielę wieczorem.

Wszystko już mam zaplanowane. Sobotnie popołudnie spędzę z kumplami w Promilku. Uwielbiam ten parszywy lokal. Gwar, kłęby papierosowego dymu, smród moczu wydobywający się zza drzwi wiecznie niedomkniętej toalety – miód życia. Nawet browar czasami smakuje tutaj jak kozi pot. Lokal ma swoją atmosferę.

Mam jedno małe marzenie: gdybym trafił szóstkę w totka, to zrobiłbym tam taką bibę, że ho! ho! Każdy stały bywalec tego przybytku miałby otwarty wjazd i pozwolenie na nieograniczone spożycie stawianych przeze mnie trunków. Na czas imprezy tylko jedno musiałoby zostać zmienione – barmanka. Nie mogę patrzeć na jej przetłuszczone włosy, odpryski lakierów z paznokci kończących pękate palce, tanią szminkę na ustach, za którymi kryją się dwa rzędy przegniłych trybów. W ogóle nie mogę na nią patrzeć. Jest obłędna. Kiedyś zastanawiałem się, jak wygląda jej facet. Bardzo chciałbym zobaczyć mistrza, który ją rżnie.

Niedzielę poświęcę na czytanie, słuchanie muzyki, dłubanie w nosie i oglądanie telewizji. Na pewno nie podniesie to poziomu adrenaliny w mojej krwi, ale za to jak rozkosznie odpocznę!

19 stycznia (niedziela)

Rzadko kiedy mam okazję sięgnąć do mojego pamiętnika wcześniej niż przed godziną dwudziestą drugą. Podejrzewam, że Jolka chętnie łypnęłaby okiem na te zapisane strony. Dobrze wiem, że czasami skręca ją z ciekawości i zadaje sobie pytanie: "Cóż, do jasnej cholery, on może tam bazgrać?".

Nie ma najmniejszych szans. Klucz do mojej metalowej kasetki mam tylko ja. Pamiętam, jak kilka lat temu pokłóciliśmy się o moje tajemnice. Dobry Boże, ależ ona niekiedy jest prymitywna! Trudno jej pojąć, że każdy ma jakieś własne, intymne sprawy, o których nie chce rozmawiać. Pewnie by się załamała, kiedy otworzyłbym przed nią wrota mego konfesjonału. Nie wstydzę się swoich myśli, nie potępiam słów, którymi je odzwierciedlam. Te zapisane kartki są świadectwem mej duszy i nie mam ochoty, by ktoś na nie spoglądał, nawet moja żona. Zwłaszcza ona!

Robię to już… hmm… no, w następnym roku będzie dziewiętnaście lat uskuteczniania wesołej twórczości. Jakby nie spojrzeć, szmat życia! Nieźle.

Może jak stanę się stary i zgrzybiały, kiedy większość dnia będę spędzał na ławce przed blokiem i zabijał czas bezczynnością, z radością powrócę w świat zapisanych wspomnień. Wtedy dopiero się przekonam, ile w życiu straciłem, jakie błędy zaważyły na moim losie. Teraz już wiem, że zaliczam się do szarej rzeszy przegranych, ale jeszcze wszystko może się zmienić. Na przykład któregoś dnia pójdę w ślady Adaśka, byłego sąsiada spod siedemnastki i też postawię wszystko na jedną kartę. Tylko że oprócz ubrania zabiorę również moją stalową skrzyneczkę.

Gdyby ktoś mnie zapytał, czego tak naprawdę chcę, odpowiedź byłaby prosta i zamknęłaby się w jednym słowie – szczęścia. Nie mam pojęcia, co jest do tego potrzebne, ale wiem, co go nie daje.

23 stycznia (czwartek)

Dzisiaj po południu mieliśmy nie lada atrakcję – ksiądz z kolędą. Istna szopka. Czarny naprawdę ma poważny defekt w centrum dowodzenia. Oczywiście Jolka o mało nie dostała orgazmu. Tradycja…

Tomek ma dopiero pięć lat i jest całkowitym zaprzeczeniem dwa razy starszego Mateusza. Żywy, wszędzie go pełno, najchętniej psociłby całymi dniami. Prawdziwy urwis.

Kiedy czekaliśmy na klechę, pokazałem małemu, jak opędzać się za pomocą krzyża od wampirów i demonów. Potem złapał krucyfiks i biegając po całym domu, stawał w każdym kącie i odstawiał błazenadę. Przyrobił od matki mocnego klapsa, a ja nasłuchałem się, jakiż to jestem głupi.

Mimo wszystko mieliśmy obaj kapitalną zabawę.

Przed wizytą księżulka zjawili się ministranci i zanucili na prawie na rockową nutę Przybieżeli. Szkoda, że nie nagrałem ich wyczynu. Taka wstawka na YouTube zrobiłaby furorę. Kiedy batman się przedstawił, prawie parsknąłem śmiechem, już myślałem, że to młodsza wersja Ojca Dyrektora. On chyba się zorientował (najwyraźniej inteligentny) i powtórzył jeszcze raz: "Waldemar Ryzik" – z naciskiem na nazwisko. Cera Jolanty przybrała odcień kardynalskiej purpury.

Moja wiara nie ma nic wspólnego z lekceważeniem, jakim darzę kościelnych namiestników. Wierzę w istnienie Boga, w życie poza grobowe, w to, że człowiek posiada duszę, wierzę w Sąd Ostateczny i raj, ale nigdy nie uwierzę w księdza. To dla mnie żaden autorytet. To, iż nie chodzę na mszę, wcale nie umniejsza mojej wiary. Potrafię się modlić i robię to, kiedy odczuwam taką potrzebę, czasami nocą rozmawiam w duchu z Bogiem i wiem, że to ma większy sens niż wsłuchiwanie się z całym tłumem w Ewangelię lub kazanie. Albo weźmy na celownik taką spowiedź, totalny absurd! Jak można sądzić, że facet wysłucha moich grzeszków i wynaturzeń, a potem w ramach pokuty da mi trzy zdrowaśki i niby wszystko będzie OK?

Bez sensu.W IMIĘ TWOJE

W pierwotnych planach Stefana Bremela przybudówka domu miała służyć jako garaż, ale trzynaście lat temu, dokładnie rok po jej wybudowaniu, zdarzyła się tragedia. Właściwie to może i lepiej, że tak się stało? Marianna Bremel chorowała od wielu, wielu lat, życie nie szczędziło jej udręk i zamiast radości ofiarowało cierpienie. W końcu oboje wiedzieli, że prędzej czy później to musi się stać. Złośliwy nowotwór wolno zżerał od wewnątrz ciało pani Bremel, która prawdopodobnie co wieczór gorliwie modliła się w myślach do Boga, by bezboleśnie zabrał do siebie jej duszę. Śmierć przyszła nagle pewnej październikowej nocy. Zakradła się do ich domu jak złodziej i porwała w swe ramiona pięćdziesięcioletnią towarzyszkę życia Stefana. Od tamtej pory wszystko straciło sens, a już na pewno straciło go urządzanie garażu.

To dziwne, ale człowiek nawet się nie zastanawia, jak dużo kosztuje świadome poświęcenie się pracy. Bremel dostrzegł to, kiedy było za późno. Ile razy jego świętej pamięci małżonka czekała na niego z ciepłym obiadem, a on, nie bacząc na to, zajmował się swoimi turbinami i całym tym chłamem w elektrowni? Ile było w jego życiu niewykorzystanych urlopów, przepracowanych weekendów? Jak wiele wolnych popołudni przesiedział wpatrzony w zapisane kartki papieru, starając się rozgryźć jakiś problem, który zupełnie nie dotyczył jego życia osobistego? Tak dużo im umknęło kosztem jego pracy? Pracy, która była również jego pasją i dawała mu spełnienie.

Pierwszych kilka lat po jej śmierci było naprawdę trudnych. Nie umiał sobie poradzić z samotnością, nie potrafił o siebie zadbać, źle się odżywiał i pracował ponad własne siły. Właściwie nic go nie interesowało oprócz pracy i paru godzin snu. To wszystko, czego potrzebował.

Jego zdrowie zaczęło poważnie szwankować, problemy pojawiły się wraz z nastaniem wieku emerytalnego. Wiedział, że to oznacza definitywny koniec jego kariery zawodowej, koniec pracy. Emerytura była jak niewidzialny cierń wbity prosto w schorowane serce.

Niby zasłużony odpoczynek, nagroda za poświęcone lata, a w gruncie rzeczy – olbrzymia pustka. Nie rozumiał, jak można bezczynnie siedzieć i czekać na nie wiadomo co. Właśnie wtedy przybudówkę, która miała być garażem, zaadaptował na swoją pracownię. Na razie sam nie wiedział, czym się zajmie, ale musiał coś robić. Obojętnie co. Kiedy wszystkie dni są przerażająco szare, a każdy poranek i zmierzch ma smak cierpkiej goryczy, człowiek musi coś robić, żeby nie zwariować.

*

Po kilku tygodniach emerytalnego zastoju podjął wreszcie decyzję. Najpierw pomysł wydał mu się kompletnie szalony, ale z drugiej strony praktycznie nie miał nic do stracenia. Nic oprócz czasu i pieniędzy. Zresztą, co do gotówki, to i tak nie potrafił jej sensownie spożytkować, gdyż jego potrzeby były wręcz minimalne. Poza tym uznał, że kontynuowanie badań, które w trakcie pracy zawodowej pozostawały w strefie czczych dyskusji i pustej, laboratoryjnej gadaniny, mogą stanowić niezłe zajęcie dla takiego starego maniaka jak on. Cóż, zgadza się, to zupełnie co innego mieć do dyspozycji profesjonalny sprzęt i pomoc kilku mądrych głów niż małe, puste pomieszczenie i mnóstwo zapału.

To była trochę dziwna sprawa, wyznawcy teorii spiskowych na pewno znaleźliby jakieś mniej lub bardziej racjonalne wytłumaczenie, ale tego samego dnia, kiedy postanowił na serio zająć się ujarzmieniem energii, zyskał współtowarzysza. Może nie posiadał on dyplomu wyższej uczelni, ale był kimś, kto potrafił wiernie czekać na efekty, a z czasem zaczął doskonale rozumieć, co się do niego mówi. To był pies. Mały, podpalany kundelek o sympatycznej mordce, krótkich łapach i szorstkiej sierści. Stefan dostał go w prezencie od sąsiada mieszkającego po drugiej stronie ulicy. Trudno powiedzieć, czy to naprawdę był prezent, czy też po prostu pozbycie się niewygodnego problemu. Suka należąca do pana Michała, której jedynym zajęciem było pilnowanie dobytku podczas nieobecności gospodarzy, niespodziewanie wydała na świat siedmioro szczeniąt. Właściwie możliwe, że to był jednak prezent. Przecież sąsiedzi doskonale wiedzieli, iż Stefan Bremel od lat mieszka samotnie, a podarowanie szczeniaka wydawało im się przemiłym gestem. Tak, to było miłe, nie da się ukryć. Może najpierw był nieco zaskoczony, ale ucieszył się. Okazało się też, że potrafił zadbać o to stworzenie lepiej niż o siebie samego. Fido, bo tak właśnie nazwał zwierzaka, miał swoja miseczkę, kącik do spania i najlepsze żarcie, o jakim może zamarzyć pies. A już na pewno najlepsze, o jakim zamarzy zwykły podpalany kundel.

Dzięki wygłupom i niezdarności Fida ich dni stały się nieco kolorowe. Coraz częściej na ustach Bremela gościł serdeczny uśmiech. Chociaż pies narobił czasem niezłego bałaganu, kiedy zaplątał się w pajęczynę przewodów pełznących jak dżdżownice po podłodze przybudówki albo dopadł piłkę i niby groźnie ujadając, ganiał ją po całym domu. Choć po drodze wywracał wszelkie napotkane sprzęty, nigdy nie został skarcony przez swego pana.

*

Światło wydobywające się z dwustuwatowej żarówki luźno zawieszonej na końcu grubego kabla pośrodku małego pomieszczenia obnażało krzywizny pożółkłych ścian. Na dworze było jeszcze jasno, ale dzień do garażu-przybudówki-pracowni wpadał jedynie przez wąski rząd szybek umieszczonych u góry szerokich drewnianych drzwi. Drzwi, których i tak nie można było otworzyć, gdyż przed nimi wewnątrz stała duża prostokątna skrzynia obita arkuszami ołowianej blachy. Na prawo był długi stół zawalony stertą jakichś niespotykanych urządzeń i przedmiotów, a wszędzie snuły się wiązki skręconych przewodów.

– Tak, Fido – odezwał się Bremel, który siedząc przy stole, lutował w skupieniu dwie małe części. – Dzisiaj tego dokonamy. My dwaj, ty i ja. Czy zdajesz sobie sprawę, jaki to będzie przełom w historii nauki?

Było mało prawdopodobne, żeby Fido wiedział, o czym mowa. Leżał sobie w kącie, wsparł swoją psią mordę na wyciągniętych łapach i patrzył gdzieś przed siebie.

– Sześć lat, brachu, sześć długich lat i jesteśmy u celu podróży – ciągnął. – To niezwykłe. Będziesz pierwszym, który pozna chyba najbardziej niezwykłe uczucie. Dokonamy tego, Fido, dokonamy. No, gotowe! – mężczyzna obrócił się na krześle, spojrzał w kierunku psa i powiedział czule: – Chodź tu, mordka, niech cię uściskam!

Fido wstał, przeciągnął się leniwie, wyginając grzbiet i wskoczył swemu panu na kolana. Zawarczał z radością w oczach, kiedy Bremel złapał go za policzki i zaczął je delikatnie tarmosić. Był pieszczochem, nie ma co ukrywać, lubił to.

– Gdyby nie ta narośl z boku nosa, byłbyś idealny. Można by zrobić odlew twojej sylwetki i sprzedawać gipsowe figurki jako ozdoby do śląskich ogródków.

Fakt, Fido miał coś po lewej stronie nosa. Jasnobrązowe pomarszczone zgrubienie wielkości dwudziestogroszówki, które pojawiło się niecałe dwa lata temu i w rzeczywistości nie było niczym szkodliwym. Leczenie maściami nie przyniosło żadnych efektów, weterynarz powiedział, że może je chirurgicznie usunąć, choć sam również nie widział najmniejszego powodu, skoro pies, oprócz tego, że miał dziwną krostę, był w wyśmienitej formie.

– Zaufaj mi, przyjacielu, nie masz się czego obawiać. Wszystko pójdzie gładko.

Bremel podszedł do skrzyni i otworzył hydrauliczny właz. Sięgnął i przesunął dźwignię na pozycję 0. W tym samym momencie rozległ się cichy pomruk do złudzenia przypominający odgłos, jaki wydają płonące lampy jarzeniowe. Nagle kilka prostokątnych przeźroczystych pojemników, stojących rzędem na stole, wypełniło się czymś płynnym, ale nie cieczą, czymś kojarzącym się z kolorowym fluoroscencyjnym światłem. Górą z każdego pojemnika wychodziły plastykowe rury i biegły w kierunku skrzyni, natomiast z boku wszystkie były podłączone do przewodów przechodzących w jedną wspólną wiązkę, której koniec był wetknięty w metalową wtyczkę tuż pod włazem. Fido jak zahipnotyzowany wpatrywał się w barwne pojemniki.

Bremel jeszcze raz dokładnie obejrzał miejsce, które kilka minut temu lutował, uśmiechnął się pod nosem i szepnął:

– Nie ma obawy, wszystko pójdzie gładko.

Wszedł do środka przez właz. Nie było tu zbyt dużo miejsca jak dla dorosłego człowieka. Wetknął miedzianą końcówkę kabla, który wychodził z prawej strony dźwigni, w mały kulisty otwór. Przez dłuższą chwilę spoglądał na wnętrze swego prototypu, jakby chciał zapamiętać jego wygląd. "Będzie dobrze, wszystko jest dobrze" – przemknęło mu przez myśl. Kiedy wyszedł z powrotem, poczuł, że krople potu zrosiły mu czoło i skronie. Podniecenie zaczynało rosnąć. Jeszcze chwila.

– No, Fido, czas w drogę. Szkoda tylko, że nie będziesz mógł mi powiedzieć, jak było.

Wziął psa na ręce, potarmosił jego mordkę, pocałował czubek wilgotnego nosa i włożył zwierzaka do skrzyni.

– Do zobaczenia… w przyszłości.

Zanim właz szczelnie przywarł do ołowianych ścianek, Bremel usłyszał jeszcze nerwowe szczekanie swojego kundla, który widocznie przestraszył się panujących wewnątrz skrzyni ciemności.

Podszedł do stołu i włączył wąską, podłużną klawiaturę, której wygląd mógł kojarzyć się nowoczesnym kalkulatorem. Miała bowiem tylko jeden szereg klawiszy, na których widniały cyfry od zera do dziewięciu, mały wystający włącznik i ciągnący się wzdłuż podświetlony ekran. Bremel właściwie nie musiał zerkać do swojego notatnika, by wprowadzić współrzędne, które nanosił już tak wiele razy, ale dzisiaj to było co innego. Należało wykluczyć prawdopodobieństwo jakiejkolwiek pomyłki. Najdrobniejszy błąd zrodziłby fatalne skutki. Bremel przewertował kartki notesu i wprowadził główne dane. Zerknął na zegarek – dochodziła 17.15. Odczuwał ogromną pokusę, by zwiększyć czas, jak to nazwał, energizacji, ale po co kusić los?

Dziesięć minut. Tak zakładał wcześniej i przy tym pozostał.

Rząd cyfr połyskiwał żółtym światłem na czarnym tle. Wyjął stoper. Druga dźwignia umieszczona pod stołem trwała niewzruszenie jak strażnik w pozycji 0. Pochylił się. Jedną ręką zwolnił wskazówkę stopera, a drugą opuścił drążek na pozycję E. Poszło!

Ponury pomruk rozniósł się i zabrzmiał jak szum generatorów, fluoroscencyjne dziwo w przeźroczystych pojemnikach zawrzało. "Idź, idź! Dobrze!" – krzyknął w myślach. Stał bez ruchu niczym w narkotycznym transie. Poczuł, że koszula przywiera mu do wilgotnych pleców. Sekundnik stopera płynnie zataczał koło. Ekspansja energii powinna trwać dokładnie trzy minuty. Wszystko podążało właściwym torem. Spojrzał na czasomierz, dwie minuty i pięćdziesiąt sekund. Obrócił się na pięcie i już miał wybiec z domu, kiedy usłyszał cichy trzaski i spostrzegł, jak strużka niebieskiego dymu unosi się znad klawiatury. Żółte cyfry zgasły! Groźnie mruczący odgłos zamilkł przeciągłym westchnięciem. Wszystko momentalnie ustało. Panika i smak porażki dopadły go znienacka i przeszyły jego ciało lodowym dreszczem. Serce zabiło niczym szalony dzwon. Puls w skroniach zdawał się rozsadzać czaszkę. Kompletnie sparaliżowany zamarł, wpatrując się w przestrzeń zdumionym wzrokiem. Zabrakło całych siedmiu sekund!

W pośpiechu otworzył klapę skrzyni energizera. Ujrzał jedynie biel ścian wyłożonych poliuretanową pianką i poczuł lekki metaliczny zapach. Pustka! Fido, nieświadom własnego losu, przemierzał teraz oceany czasoprzestrzeni.CHŁOPIEC W CZAPECZCE Z DASZKIEM

Dziś jest piątek. Ta okropność wydarzyła się w środę, a ja do tej pory nie potrafię opanować drżenia dłoni. Ostatniej nocy nawiedziły mnie koszmary. Obłędna sytuacja, coś takiego przytrafiło mi się po raz pierwszy w moim czterdziestotrzyletnim życiu. Nie umiem sobie tego wytłumaczyć, gdybym opowiedział żonie o tym, co mnie spotkało, spojrzałaby z niedowierzaniem i wściekle stwierdziła, że albo chcę ją przerazić, albo biorę jakieś świństwo i zaczynam wariować.

Nikomu o tym nie powiem.

Nigdy.

Chcę tylko jednego – zapomnieć o chłopcu w czapeczce z daszkiem.

Było późne środowe popołudnie. Październikowe słońce chyliło się ku zachodowi, na niebie malowała się krwista poświata i jak zwykle o tej porze w centrum miasta pęczniał komunikacyjny korek.

Nie jestem nerwowym człowiekiem, trudno mnie wyprowadzić z równowagi, ale są takie sytuacje, że zupełnie bezpodstawnie zaczynam dostawać wewnętrznego szału. Jedną z nich jest właśnie jazda samochodem przez zatłoczone ulice. Kiedy brnę uwięziony w łańcuchu pojazdów, które mozolnie suną do przodu, poruszając się zależnie od cyklu zmiany świateł, zaczynam się wściekać.

Tak właśnie było w środę.

Wiem, że niczego nie zmieni moje niecierpliwe stukanie palcami po kierownicy, że na nic zerkanie w przód i zastanawianie się: "Czemu, do diabła, oni nie jadą?!", że te wszystkie przekleństwa wypowiadane półgłosem nie będą działały jak magiczne zaklęcie, które sprawi, iż pomkniemy pędem na wprost.

Swoje trzeba odstać.

Tak więc tkwiłem w tej koszmarnej kolejce, z głośników sączyła się jakaś muzyka, a moje myśli szusowały. Starałem się skoncentrować nad czymś bardziej wzniosłym i zapomnieć, że poruszam się w tempie żałobnego konduktu. Zachodzące słońce odbijało się we wstecznych lusterkach, momentami, kiedy odchylałem głowę za bardzo w lewo, refleksy światła paliły moje źrenice purpurowym żarem.

Wodziłem wzrokiem po tych wszystkich smutnych budynkach, po pozbawionych charakteru szyldach reklamowych, po zmęczonych twarzach mijających mnie na chodniku. Niektórzy ludzie sprawiali wrażenie, jakby tylko ich ciała zostały tutaj, w tym przygnębiającym świecie. Przypominali poruszające się skorupy, manekiny pozbawione świadomości i opuszczone przez dusze.

Lubię obserwować ludzi, niekiedy można dostrzec wiele zastanawiających rzeczy.

Zielony golf stojący tuż przede mną wolno potoczył się do przodu. Natychmiast wrzuciłem pierwszy bieg i ruszyłem za nim. Nie wiem, ile mogliśmy przejechać – dwadzieścia metrów? Nie więcej.

Dobre i tyle.

Krótkimi skokami przesuwaliśmy się do przodu.

Po jakimś czasie jazda nabrała sensownej prędkości. Mniej postoju, więcej ruchu. Światła przed wiaduktem miałem już w zasięgu wzroku. Było dobrze.

Czerwone cyferki elektronicznego zegarka ulokowanego w desce rozdzielczej pokazywały 17:53.

O 17.58 było już idealnie. Przejście dla pieszych, światła ponad jezdnią i tylko kilka samochodów przede mną.

Rewelacja!

Przyjemne uczucie, kiedy człowiekowi powraca dobry humor.

Spojrzałem w lewo. Musiałem tam zerknąć, bowiem wzrok przykuwało agresywne zielone światło dużej reklamy w kształcie okularów ulokowanej dokładnie na rogu budynku, w którym mieścił się zakład optyczny.

"Niech się wreszcie ta kolejka ruszy. Najwyższy czas!".

Skierowałem wzrok w prawą stronę. Chodnikiem szedł chłopiec. Miał na sobie ciemne dżinsy, fioletowy polar zapinany pod szyję oraz bejsbolową czapeczkę z daszkiem nasuniętą prawie na oczy. Nie mógł mieć więcej niż jedenaście lat. Drobny, chudy, zgarbiony i skulony, jakby było mu zimno. Ręce wciśnięte w kieszenie, no i ta charakterystyczna czapeczka. Wiśniowa z jakimś czarnym emblematem pośrodku. Chyba nieco za duża. Przynajmniej takie sprawiała wrażenie.

Ten młody człowiek na krótki moment przyciągnął moją uwagę.

Zaintrygował mnie.

Wiem nawet czemu. Nie w tym rzecz, jak był ubrany, zresztą w jego stroju nie było nic szczególnego, nosił się jak milion dzieciaków w jego wieku. Zastanowił mnie, bo mam syna, który mógłby być jego rówieśnikiem. Przez chwilę myślałem nad tym, czy taki młokos powinien sam wałęsać się po mieście. Może i jestem przewrażliwiony, ale wydaje mi się, że jedenastoletni chłopcy mają jeszcze siano w głowie, poza tym w dzisiejszych czasach samotne wędrówki takich młodzieniaszków nie należą do bezpiecznych. Zresztą co tu dużo gadać, tyle się słyszy o różnych przykrych rzeczach. Przez ułamek sekundy wydawało mi się, że chłopiec kątem oka spojrzał na mnie. Wykonał nieznaczny ruch, zupełnie jakby potrząsnął głową, nie zwolnił nawet kroku, jednostajnym tempem szedł przed siebie.

Obaj zmierzaliśmy w tym samym kierunku.

Nagle usłyszałem z tyłu donośny sygnał klaksonu, kierowca bordowej ciężarówki jadący tuż za mną był chyba bardziej zniecierpliwionym gościem niż ja. Pogonił mnie jeszcze mignięciem świateł.

Fakt, zagapiłem się, mieliśmy już zielone. W ramach przeprosin zamrugałem awaryjnymi i z lekkim zrywem pomknąłem na wprost.

Ulica łagodnie opadała w dół, chowając się w krótkim, lecz ciemnym tunelu pod kolejowym mostem.

Kilkadziesiąt metrów dalej skrzyżowanie i kolejne światła. Włączyłem kierunkowskaz i zacząłem odbijać w prawo.

Ostry zakręt, dokładnie dziewięćdziesiąt stopni.

W tym miejscu trzeba cholernie uważać, bardzo często dochodzi tu do wypadków. To taki czarny punkt w naszym mieście.

Jechałem bezpieczną prędkością. Na rogu stał tłum ludzi gotowych ruszyć na drugą stronę jezdni. Kiedy ich mijałem, wydawało mi się, że zobaczyłem pośród nich chłopca, którego widziałem jakieś trzysta metrów wcześniej! Natychmiast zdałem sobie sprawę, że to niemożliwe. Nawet gdyby poruszał się sprintem, za nic w świecie nie zdążyłby pokonać tej odległości. Nie miałem jak spojrzeć, żeby się przekonać. Zresztą cóż takiego miałem sobie udowodnić? Że to było złudzenie? Że pomyliłem dzieciaka z jakąś inną postacią? Warknąłem coś pod nosem i skupiłem się na prowadzeniu pojazdu.

Nadal jechałem w sznurku samochodów, ale przynajmniej wszyscy przyzwoitym tempem toczyli się do przodu.

Kolejny zakręt, tym razem w lewo, a dalej już tylko prosta.

Sięgnąłem po papierosa. Wypuszczając z płuc kłęby dymu, uchyliłem nieznacznie okno. Nie mam pojęcia, o czym myślałem, najprawdopodobniej o tym, co dzieje się w domu, co na obiad, co będę robił dziś wieczorem, jaki film zobaczę.

Trzecia krzyżówka należała do mnie. Zdjąłem stopę z pedału gazu i włączyłem prawy kierunkowskaz. Podchodziłem już do zakrętu. Nie wiedzieć czemu mój wzrok ślizgnął się po lewej stronie jezdni. Wiem, to zabrzmi absurdalnie, ale o róg budynku stał oparty chłopiec w czapce z daszkiem i spoglądał w moją stronę. Ten sam, którego mijałem szmat drogi temu! Poczułem, jak z zaskoczenia zaciskam dłonie na kierownicy, jak miażdżę w palcach filtr papierosa, jak napinam mięśnie rąk, właściwie nie wiedząc czemu! Całe szczęście, że z wrażenia nie wcisnąłem gazu do dechy! Udało mi się normalnie skręcić, chociaż ramiona zmieniły się w twarde kłody. Utkwiłem wzrok we wstecznym lusterku. Dzieciak nadal tam stał i patrzył za mną. Wiem, że spoglądał na mnie, czułem to, dotykał mnie swoim spojrzeniem. Zjechałem do krawędzi jezdni, zatrzymałem auto, włączyłem awaryjne światła, wrzuciłem luz i zaciągnąłem ręczny hamulec. Silnik pracował miarowym rytmem. Postać chłopca odbijała się w lusterku. Miał w sobie coś hipnotyzującego, a ja poczułem, że moje plecy zrobiły się wilgotne od potu. W skroniach pulsowało wściekłe tętno, fala gorąca zalała mnie od stóp po czubek głowy, nie potrafiłem powstrzymać dygotania kolan i nie wiem, co by się stało, gdyby nie żar z papierosa, który poparzył mnie w palce. Ten bolesny bodziec spowodował, że zdjąłem wzrok z lusterka. Czym prędzej zgasiłem niedopałek w popielniczce i obróciłem twarz na tylną szybę.

Spojrzałem.

Już go tam nie było.

Uchyliłem okno. Wziąłem kilka głębokich oddechów, po czym nie wyłączając silnika, wysiadłem z samochodu.

Na dworze było ciepło, prawie jak latem. Październikowy wiatr delikatnie baraszkował pośród kolorowych liści. Jego podmuchy otulały moje ciało; miałem wrażenie, że stygnę. Przez kilka minut rozglądałem się dookoła, w głowie galopowały absurdalne myśli i nie wiem, na co liczyłem. Strzelałem oczami we wszystkich kierunkach, do moich uszu docierały dźwięki miasta. Ulica, na której stałem, należy do spokojnych, ruch jest tutaj znikomy, prędzej można natknąć się na przechodnia niż na jadący samochód.

Trudno mi powiedzieć, jak długo tam sterczałem.

Usiadłem za kierownicą i zapaliłem kolejnego papierosa.

Czułem się idiotycznie.

Wyrzuciłem niedopałek przez uchylone okno i spojrzałem w dal. Asfaltowa droga biegła przed siebie. Wyglądała jak tunel sunący pomiędzy dostojnymi koronami drzew rosnących po jej obu stronach. Chodnikami podążali bez pośpiechu jacyś anonimowi przechodnie, kobieta pchająca przed sobą dziecięcy wózek, parka nastolatków trzymająca się za ręce, po drugiej stronie dwie starsze panie, za nimi dziewczynka z białą reklamówką, jeszcze dalej facet prowadzący psa na smyczy… Zwyczajność i normalność.

Starałem się otrząsnąć. Paranoidalna sytuacja.

Jeszcze raz dla pewności zerknąłem we wsteczne lusterko. Róg budynku był tam gdzie zawsze. Nikt przy nim nie stał.

Wziąłem kolejny głęboki oddech i po chwili ruszyłem wolno na wprost.

Nie należę do ludzi, którym brakuje fantazji na drodze. Stosuję się do wszystkich ograniczeń, zakazów i nakazów, oczywiście jak każdy mogę popełnić błąd, jednak jeżdżąc ulicami miasta, zachowuję dozwoloną prędkość.

Sunąłem pustą ulicą. Sprzęgło, następny bieg. Myślałem o tym, żeby być już w domu. Widziałem, jak liście drzew podrygiwały na wietrze, hen w oddali ktoś przechodził przez jezdnię. I wtedy to się stało! Pojawił się nagle i niespodziewanie – ten chłopiec – on po prostu zaistniał!

Nie dalej niż metr przed zderzakiem mojego samochodu!

Tylko my dwaj.

Poderwałem ciało, napierając z całych sił na oparcie fotela, i jednocześnie wdepnąłem hamulec. Widziałem dokładnie jego twarz; była pozbawiona wyrazu, jego oczy chowały się w cieniu daszka wiśniowej czapeczki, usta nawet nie drgnęły. Wiem, że to wszystko trwało zaledwie ułamki sekund, ale dla mnie ta chwila była niczym wieczność, świat zatrzymał się w miejscu, czas stanął. Z przerażenia zacisnąłem powieki, ręce miałem sztywno wyprostowane na kierownicy i chyba czekałem tylko na moment, kiedy rozlegnie się ten charakterystyczny dźwięk, gdy rozpędzona stal spotyka się z ludzkim ciałem. Jednak zamiast tego poczułem, jak pojazd momentalnie zatrzymuje się, potem było tylko głuche kaszlnięcie silnika i jedno głębokie szarpnięcie. Motor zadławił się i skonał. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem coś… niemożliwego! Chłopiec stał tuż przed moją przednią szybą i patrzył na mnie. Był wkomponowany w maskę samochodu.

Prawa fizyki eksplodowały w drobny pył.

Wszelkie teorie o materii okazały się kłamstwem.

Chłopiec aż po krocze był zatopiony w karoserii mojego samochodu!

Niby drobny szczegół, ale widziałem dokładnie, jak fragment jego ciała rzuca cień na maskę, a sama postać odbija się w błyszczącej powierzchni grafitowego lakieru! Pojąłem, że to, co widzę, nie może być złudzeniem!

Trwałem w tej samej pozycji, w jakiej hamowałem. Prawą stopę wciskałem w podłogę, staw kolanowy niemalże wyginał się w przeciwną stronę, palce dłoni ściskały obręcz kierownicy, ręce w łokciach były wyprostowane, a plecy wepchnięte w oparcie. Musiałem wyglądać jak żywy klin. Mało tego, nie mogłem się poruszyć. Zupełnie jakby każdy mięsień mojego ciała zamarł w napiętym kurczu. Z trudem łapałem powietrze, w uszach rozlegał się szum, który zagłuszał wszelkie inne odgłosy. Chłopiec spoglądał w moje przerażone oczy. Wyjął dłonie z kieszeni polara, uniósł je na wysokość swojej twarzy i zaczął się zbliżać do powierzchni szyby, która nas dzieliła. Był coraz bliżej, tak blisko, że na szklanej tafli powinien pojawić się mleczny krążek oddechu, ale nic takiego na niej nie zawitało. Pragnąłem uciec z samochodu, ale nie mogłem się poruszyć, nie potrafiłem nawet drgnąć. Oprócz mózgu, który odbierał skondensowane wrażenia strachu, i oczu, wciąż obserwujących, reszta mojego organizmu była kompletnie sparaliżowana. Martwa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: