Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mayday - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 czerwca 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mayday - ebook

Na wyjaśnieniu tej katastrofy stracić mogą wszyscy. Prócz niego. Bo on nie ma już nic do stracenia.

Gdy u wybrzeży Japonii dochodzi do powietrznej kolizji dwóch największych samolotów pasażerskich świata, amerykańska Narodowa Rada Bezpieczeństwa Transportu wysyła na miejsce swój najlepszy zespół śledczych. Jednak od samego początku natrafiają oni na przeszkody, a tajemniczy sabotażysta nie cofnie się przed niczym, by uniemożliwić im odkrycie prawdy. W odruchu desperacji chief investigator Scottie Jordan ściąga na miejsce zdarzenia polskiego inżyniera, który przed kilku laty stracił w katastrofie lotniczej żonę i córkę. Gdy dzięki jego pomocy zespół zbliża się do prawdy, rozpoczyna się gra, której stawką jest życie wielu osób. Ale Aleksander Gall nie ma zamiaru uciekać. I wkrótce nie wiadomo już, kto jest myśliwym, a kto ofiarą.

Ta książka jest jak film. Największa w historii katastrofa lotnicza, międzynarodowy spisek i szaleńczy wyścig o prawdę. Głuche ostępy Appalachów, podejrzane dzielnice Waszyngtonu i Atlanty, zagubione na Pacyfiku, targane tajfunem japońskie wysepki. Wszystkie te miejsca łączy wspólna tajemnica, którą rozwikłać może tylko jeden człowiek. Jeśli myśleliście, że Dirk Pitt i Jack Reacher są zuchwali, to poczekajcie, aż poznacie Aleksandra Galla. Takiego bohatera jeszcze w Polsce nie było.

W 1994 roku, mając zaledwie 13 lat, Brudnik był świadkiem najtragiczniejszego wypadku drogowego w historii Polski. Od tego czasu gromadzi bazę wiedzy i materiałów na temat katastrof drogowych, kolejowych, morskich i lotniczych, a także sposobów ich wyjaśniania. Po 24 latach uznał, że jest gotów, by stworzyć własną katastrofę. Duża wiedza, tytaniczny research i pierwiastek pozytywnego szaleństwa autora sprawiają, że Mayday to page turner, którego nie sposób odłożyć przed zakończeniem czytania.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8075-501-7
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Świetlisty neon Holiday Inn rzucał jaskrawozielone światło na pusty podjazd przed hotelem.

– Szesnaście dolarów, panie Coleman. – Taksówkarz sprawiał wrażenie znudzonego. Zapewne nie chciał dać po sobie poznać, że cały wieczór spędzi na opowiadaniu każdemu, kogo dzisiaj wiózł. Tom Coleman zdążył się już przyzwyczaić, że od jakiegoś czasu wszyscy wiedzą, kim jest. Podał szoferowi cztery banknoty pięciodolarowe.

– Proszę zatrzymać resztę.

Wysiadł z taksówki. Postawił kołnierz, żeby choć trochę ochronić się przed deszczem, i leniwym krokiem ruszył w kierunku obrotowych drzwi.

W recepcji zastał Sophie. Jak zwykle elegancką i ze starannym, choć delikatnym makijażem.

– Dobry wieczór, panie Coleman. Pana ulubiony pokój jest wolny.

Była śliczna. Miała czarne, lekko falujące włosy sięgające łopatek i przyjemny dziewczęcy głos. Spoglądała na niego spod nieco przymrużonych powiek, jakby chciała sobie dodać uroku. Tom wiedział, że jej się podoba. Od lat. Ale doskonale zdawał sobie sprawę, że ona nigdy nie uczyni pierwszego kroku. Z kolei on po prostu nie miał na nią ochoty. Od lat. Właściwie nie wiedział dlaczego. Była tak bardzo w jego typie jak chyba żadna, z którą się spotykał przez ostatnie lata. Może po prostu Sophie znała zbyt wiele jego tajemnic. Bywał tu bardzo często. Przede wszystkim kiedy zdradzał żonę z którąś ze swoich kochanek. A miał ich wiele. Chodziły plotki, że przespał się z każdą stewardesą lądującą kiedykolwiek na LAX. Irytowało go to, choć faktycznie do świętoszków nie należał.

– Panie Coleman?

– Dziękuję. Dziś mam ochotę na inny. Podobno numer tysiąc jest bardzo wygodny. Chciałbym spróbować.

Recepcjonistka zerknęła do komputera.

– Niestety jest zajęty. A może tysiąc jeden? To tuż obok. Bliźniaczy.

Tysiąc jeden. Jak w arabskiej baśni erotycznej. Czy ona zrobiła to specjalnie? Nie, szybko odrzucił tę myśl. Uspokój się, Tom, bo wszystko popsujesz.

– Wezmę – odparł tylko.

Dziewczyna westchnęła cicho, postukała czerwonymi paznokciami w klawiaturę, po czym położyła na ladzie klucz elektroniczny.

– Dziesiąte piętro. Należność jak zwykle pobierzemy z karty. Życzę miłego pobytu.

Gdy drzwi windy się zasunęły, zegarek Colemana cichym pyknięciem oznajmił zmianę daty. Minęła północ.

Pokój okazał się iście królewskim apartamentem. Ale i noc nie była byle jaka.

Tom podszedł do przeszklonych drzwi prowadzących na balkon. Otworzył je. Poczuł na twarzy lekką, przyjemną mżawkę. Ponad głową usłyszał szybko narastający huk. Odruchowo zadarł głowę, ale podstawa chmur była nisko i niczego nie mógł dojrzeć.

Nie musiał.

– American Airlines 454. Z Dallas. Airbus A321. Dwie minuty za wcześnie – powiedział, zupełnie jakby nie skończył zmiany godziny temu. – Wiatr z kierunku sto czterdzieści stopni, jedenaście węzłów, widzialność trzy mile, pas dwadzieścia pięć prawy, zezwalam lądować. Po przyziemieniu skontaktuj się z ground na częstotliwości 121,400. Do zobaczenia.

Uśmiechnął się. Uwielbiał tę robotę.

Nie zamknął za sobą drzwi, gdy szedł do łazienki. Niech się trochę przewietrzy. Ktoś taki jak on, człowiek z wyostrzonymi zmysłami, potrafił wyczuć zaduch nawet w królewskich apartamentach Holliday Inn. Po drodze wziął tylko swoją niewielką kosmetyczkę.

Kabina prysznicowa była ogromna i wyposażono ją w deszczownicę. Coleman uwielbiał ten wynalazek. Na dotykowym panelu wybrał temperaturę wody i uruchomił natrysk. Jednak najpierw golenie. Odruchowo potarł podbródek i skrzywił się z niezadowoleniem. Nie należał do facetów z gęstym i szybko rosnącym zarostem, ale trzy dni bez żyletki zrobiło swoje. A tej nocy chciał wyglądać zjawiskowo.

Wyjął przybory z kosmetyczki i zabrał się do pracy. Wykonywał ją starannie. Nawet nieco zbyt starannie.

Uspokój się, Tom.

Gdy skończył, wszedł pod prysznic. Woda była ciepła i przyjemna. Chwilę stał w bezruchu, pozwalając, by spłukała z niego ślady minionego dnia. Odkorkował buteleczkę z hotelowym szamponem, jednym z tych, które choć tanie i kiepskiej jakości, to pachną tak, że ludzie zabierają je do domu. Wylał na siebie połowę zawartości opakowania, które natychmiast zmieniło się w lekko różowawą pianę. Chwilę się pomoczył, a potem wyłączył natrysk. Nie wytarł się dokładnie i gdy wrócił do pokoju, woda wciąż kapała mu z posrebrzanej szczeciny.

Siwe włosy w wieku trzydziestu pięciu lat. Katastrofa.

Znów otworzył walizkę, schował kosmetyczkę, nie zważając na to, że jest jeszcze mokra, a wyjął swój ulubiony czarny garnitur od Gucciego, w foliowym pokrowcu. Właśnie miał sprawdzić, czy się nadto nie wymiął, gdy usłyszał pukanie do drzwi.

Zastygł, jakby się bał, że najmniejszy ruch zdradzi jego obecność. Taki odruch ostrożnego człowieka. U każdego faceta zbyt często zdradzającego żonę można się go doszukać.

– Panie Coleman, jest pan tam? Muszę z panem porozmawiać. Natychmiast – odezwał się męski głos.

Tom ochłonął w końcu i cichutko, na paluszkach podkradł się do drzwi. Przyłożył oko do wizjera, ale natychmiast je cofnął. Kolejny irracjonalny strach. Jeśli ja widzę jego, to czy on przypadkiem nie widzi mnie?

– Halo!

Wziął się w garść.

– Kto tam? – zapytał, starając się, by jego głos brzmiał swobodnie.

– Wszystko panu wyjaśnię, proszę otworzyć.

– Jest pan dziennikarzem?

– Nie.

– Więc kim? Jak się pan nazywa?

– Aleksander Gall.

Aleksander Gall? Gall? Znał to nazwisko. Tylko skąd, do cholery? Tymczasem intruz nie odpuszczał:

– To naprawdę bardzo ważne. Przede wszystkim dla pana. Musimy natychmiast porozmawiać.

– Tylko się ubiorę. Za dziesięć minut będę na dole.

– Świetnie. Dziękuję. Poczekam w restauracji.

Przez chwilę Coleman wsłuchiwał się w odgłosy oddalających się kroków. Gall? Gall? Brzmiało znajomo, ale w ciągu ostatnich sześciu miesięcy miał do zapamiętania tak wiele nowych nazwisk. Facet twierdzi, że nie jest dziennikarzem. Czyżby ktoś z komisji? Nie, chyba nie. Te nazwiska znał bardzo dobrze. A może to mąż jakiejś stewardesy, którą przeleciał? Albo zwykły fan, bo – o popierdolony świecie! – i tych mu nie brakowało.

Skąd, do diabła, wiedział, że tu będę?

Garnitur leżał doskonale. Coleman potrafił je dobierać. Mechanicznie zawiązał krawat. Ostatnie spojrzenie w lustro upewniło go, że wszystko wygląda tak, jak trzeba. Popatrzył na zegarek.

Zostało siedem minut. Czas na trochę przyjemności. Nalał do kieliszka odrobinę martini. Wyciągnął z kieszeni paczkę marlboro i wyszedł na balkon. Chwilę mocował się z zapalniczką. Dopiero za trzecim razem udało mu się utrzymać płomień wystarczająco długo, by przypalić papierosa. Zaciągnął się głęboko. Stary poczciwy marlboras. Smakował jak nigdy dotąd. Martini też było niczego sobie, choć zwykle gustował w innych trunkach.

Odczuł namiastkę relaksu. Zamknął oczy i przez chwilę stał w bezruchu. Uwielbiał, gdy krople deszczu moczyły mu twarz. Teraz porządnie się rozpadało. Gdzieś w oddali usłyszał grzmot. Każdy na jego miejscu pomyślałby, że to burza. On jednak wiedział, że to Alaska Airlines 436 z Seattle. Boeing 737.

Spojrzał na zegarek. Czas się skończył. Martini również. Gall zapewne już się niepokoi, że Coleman go wystawił. Ale on nie należał do ludzi, którzy wystawiają kogokolwiek. Zgasił papierosa o barierkę.

– Za dziesięć minut na dole. Tom, ty jajcarzu.

Zaśmiał się.

I skoczył.ROZDZIAŁ 1

Motocyklista był zły. Głównie na siebie, bo choć stanowczo nie miał tego dnia szczęścia, zdawał sobie sprawę, że to wszystko jego wina. Właśnie zakończył sukcesem zadanie, któremu bez reszty poświęcał się przez ostatni miesiąc. Niewielki bagaż wysłał kurierem i w południe opuścił Charlotte. Jego czarna honda CBR 1100XX powinna go dowieźć do stolicy w pięć godzin, ale uznał, że ma ochotę na przejażdżkę. Zasłużył na odrobinę przyjemności. Lubił jeździć tym motocyklem, choć na każdym forum świata wypisują, że pokonywanie na ścigaczu dystansów większych niż sto kilometrów to objaw masochizmu.

Uznał więc, że zamiast przelecieć osiemdziesiątkąpiątką, ruszy na północ, a potem przez góry. Tylko nie przewidział, że dopadnie go taka ulewa. W Hot Springs musiał zrobić dziesięciogodzinną przerwę, bo nie dało się jechać. Pieprzony George Washington and Jefferson National Forest przywitał go oberwaniem chmury, ale przynajmniej zażył kąpieli w tamtejszych gorących źródłach, a to już coś. Koniec końców stwierdził, że ma przecież coś w rodzaju urlopu, więc nie musi się spieszyć.

Zdrzemnął się kilka godzin w motelu. O czwartej nad ranem ruszył dalej. Akurat zaczynało świtać. Wprawdzie słońce miało pozostać za horyzontem jeszcze przez półtorej godziny, ale tak bardzo paliło się do roboty, że już teraz przegnało z drogi nieprzeniknioną czerń i jazda stała się nieco bardziej komfortowa.

Pojechał na północ drogą numer dwieście dwadzieścia, po ośmiu kilometrach skręcił w Mountain Valley Road, która miała go doprowadzić do drogi numer sześćset dwadzieścia dziewięć, a potem dwieście pięćdziesiąt. Na koniec wystarczyło przejechać jeszcze kawałek czterdziestkądwójką aż do Harrisonburga, gdzie miał zjechać na międzystanówkę. Wówczas zostaną mu do Waszyngtonu zaledwie dwie godziny szybkiej, bezstresowej jazdy.

W praktyce wyglądało to nieźle.

W teorii rumakowanie skończyło się zaledwie pół godziny później. W mokrym asfalcie na drugim wirażu, licząc od Łaźni Jeffersona, ujrzał odbicia niebieskich kogutów. Zwolnił, a gdy wyjechał na prostą, ujrzał czerwone światła kilku zaparkowanych na drodze aut. Kawałek dalej, w poprzek jezdni, stał czarny radiowóz policji hrabstwa Bath.

Motocyklista wyminął zator i zatrzymał hondę na początku kolejki, wzbudzając wyraźne niezadowolenie pozostałych kierowców. Wyłączył silnik, zsiadł z maszyny i oparł ją na nóżce. Przeszedł kawałek w bok, by zobaczyć, co przysłania masywny radiowóz.

W bladym świetle rozstawianej właśnie lampy ujrzał rozbitą o drzewo białą luminę, najpewniej z początku lat dziewięćdziesiątych. Przy aucie jeden z policjantów opatrywał kierowcę, który wprawdzie twarz miał zakrwawioną, ale poza tym chyba nic się mu nie stało.

Niezły farciarz – pomyślał motocyklista. – Jak na taki dzwon, to cud, że żyje.

Kilka metrów dalej w rowie wylądował żółty ford crown victoria. Taksówka. Auto miało zarysowany bok, ale poza tym przesadnie nie ucierpiało. W przeciwieństwie do jego kierowcy. Wielki grubas leżał na jezdni twarzą do dołu. Nikt się nim zbytnio nie interesował, więc motocyklista uznał, że tłuścioch nie żyje. Co było naprawdę dziwne.

Kawałek dalej, na przeciwległym pasie ruchu, stał bordowy chrysler town & country. Nieuszkodzony. Jego kierowca musiał być świadkiem zdarzenia, bo wspomagając się bogatą gestykulacją, wyjaśniał coś zafrasowanemu gliniarzowi.

Motocyklista zdjął kask. Miał długą czarną brodę i gdyby nie honda za dziesięć tysięcy dolarów, ktoś mógłby go wziąć za jednego z okolicznych drwali. Podszedł do traktora stojącego tuż przy radiowozie. Jego kierowca, stary farmer, był pierwszy w kolejce oczekujących. Musiał się tam zjawić kilka chwil po zdarzeniu, a teraz spokojnie kimał w kabinie. Motocyklista zapukał w szybę. Farmer otworzył jedno oko, potem drugie. W końcu dźwignął się z fotela i pchnął drzwi.

– Długo to jeszcze potrwa? – zapytał motocyklista, a w jego głosie zabrzmiał delikatny, ledwo wyczuwalny wschodnioeuropejski akcent.

– A ja tam wiem? Potrwa, aż skończą. Ale szybko to nie skończą, nie ma szans.

– Dlaczego?

– No widzisz pan. Grubas pijany. Póki szeryf nie przyjedzie, to nas nie puszczą.

Dopiero teraz motocyklista spostrzegł, że leżący na ziemi grubas lekko dygocze, a ręce ma nienaturalnie złożone na plecach. Kajdanki.

– Widział pan, co się stało?

– Nie. Ale słyszałem.

– Co pan słyszał?

– No, jak tamten tam gadał. Świadek, no nie? Grubas pijany w sztok. Taryfą na zakręcie wyprzedzał tego z luminy. A z naprzeciwka jechał ten świadek w chryslerze. To grubas pewnie zrobił wielkie oczy, odbił w prawo i zepchnął luminę na drzewo.

– A pan go nie zna?

– Kogo?

– Kogokolwiek. Pan przecież tutejszy.

– No, ja to tak. Ale oni nie. Grubas to chyba z Mallow, bo tak ma na taryfie napisane. Ale innych to ja nie znam.

Farmer zakończył konwersację i powrócił do przerwanej drzemki. Motocyklista skinął dłonią w podziękowaniu. Ruszył w kierunku rozbitej luminy, a gdy mijał radiowóz, z wnętrza wyskoczył młody policjant.

– Hej, co ty wyprawiasz? Myślisz, że bez powodu tu stoję? Droga zamknięta.

Motocyklista zignorował młodzika i skierował się wprost do wraku.

– Trudy, Trudy! – krzyczał młodzik.

Trudym był ten, co przesłuchiwał świadka. Starszy od młodzika najwyżej o dwa lata, ale już nieco wyrobiony, o bardziej wyprostowanej postawie i czujniejszym spojrzeniu. Biła od niego jakaś hardość. Gdy zobaczył, co się dzieje, położył dłoń na kaburze i ruszył powoli w kierunku motocyklisty. Ten, co opatrywał rannego, również nieco się ożywił. Widać perspektywa awantury bardziej go ekscytowała niż babranie się w ludzkiej krwi.

Lumina wbiła się w drzewo tak głęboko, że silnik wpadł do kabiny. Wszędzie walały się plastikowe i metalowe szczątki. Pod butami chrobotało szkło. Motocyklista wyjął smartfon i włączył latarkę. Drzwi od strony kierowcy wygięły się na zewnątrz. Wystarczyło je lekko popchnąć, by otworzyły się na oścież. Wnętrze pojazdu było całkowicie zniszczone. Pomiędzy porozrywanymi i zakrwawionymi blachami bujała się wisząca na kablu stacyjka. Kierownica złamała się w trzech miejscach. Część wciąż przymocowana była do kolumny, część motocyklista zauważył na tylnym siedzeniu, a reszta zalegała wśród walających się wszędzie połamanych plastikowych elementów. Prędkościomierz zatrzymał się na trzydziestu milach na godzinę. Z pewnością nie działał poprawnie.

– Czego pan tam szuka? – Usłyszał za plecami.

Bardzo powoli wysunął się z poszarpanej kabiny. Prawym rękawem kurtki skórzanej zahaczył o przecięty na dwoje boczny słupek.

– Spokojnie – ostrzegł policjant. Dłoń wciąż trzymał nad kaburą, ale doskonale panował nad nerwami. Motocyklista przyjrzał mu się uważnie. Gliniarz mógł mieć dwadzieścia pięć lat. Był wysoki i dobrze zbudowany. Typ gościa, za którym uganiały się dziewczyny z całego hrabstwa. Dwóch pozostałych funkcjonariuszy wyglądało na smarkaczy, i to skorych do awantury, ale na szczęście żaden z nich tu nie dowodził.

– Pan jest zastępcą szeryfa? – zapytał motocyklista.

– Zgadza się. Zastępca szeryfa Tom Trudy. A pan?

– A ja chcę się rozejrzeć.

– Dlaczego miałbym się zgodzić?

– A dlaczego miałby się pan nie zgodzić?

– To miejsce wypadku. Zatrze pan ślady.

– Nie sądzę.

– Że zatrze pan ślady?

– Że to miejsce wypadku.

Zastępca szeryfa zbyt późno zdał sobie sprawę, że powinien przynajmniej udać niezainteresowanego. Motocyklista dostrzegł to natychmiast, uśmiechnął się i bez słowa ruszył w kierunku leżącej w rowie taksówki. Policjanci podążyli za nim.

– Zna się pan na tym? – zapytał Trudy.

– Trochę. A to coś zmienia?

– Nie jestem jednym z tych, co uważają się za wszechwiedzących. Fachową pomocą nigdy nie pogardzę.

Żółty ford crown victoria leżał na prawym boku, ale nie zdołał się całkowicie przewrócić, bo rów był za płytki. Motocyklista przyświecił sobie smartfonem.

– Proszę – powiedział Trudy, wręczając mu porządną LED-ową latarkę.

– Dzięki.

Natychmiast dostrzegł na podłodze butelkę. Sięgnął po nią, ale była za daleko. Odsunął do tyłu fotel kierowcy, a potem wczołgał się do środka.

– Old Virginia. Dobry bourbon. Czterdzieści procent. Zero siedem litra – rzekł, podając zastępcy szeryfa zupełnie pustą flaszkę.

– Prawie czterdzieści dolarów za butelkę. Rzekłbym, że pił z radości, a nie z żalu.

– Wątpię – odparł motocyklista, zaglądając do schowka. Był pusty.

– Jeśli szuka pan dokumentów, to już je zabraliśmy.

– Co mi pan powie o kierowcy?

– Tyle, ile mogę. Czterdzieści jeden lat. Długi staż za kierownicą. Licencja wydana w Mallow. Nie budzi podejrzeń.

– Jest cały?

– Tak. Gdy przyjechaliśmy, drzwi były otwarte, a on leżał nieprzytomny obok auta. Ale nie jest ranny, a jedynie kompletnie zalany. Zapewne trafi do szpitala, gdy wreszcie pojawi się karetka.

Motocyklista wysunął się z taksówki i stanął naprzeciw policjantów. Deszcz się nasilił. Robiło się coraz jaśniej, ale nic nie wskazywało na to, że słońcu uda się dziś przebić przez ciężkie, nasiąknięte wodą chmury.

Trudy taksował wzrokiem brodatego mężczyznę. Dopiero teraz mógł mu się dokładnie przyjrzeć. Metr osiemdziesiąt wzrostu. Pewnie z dziewięćdziesiąt kilo wagi.

– I co mi pan powie ciekawego? – zapytał w końcu.

– Widzę, że coś pana męczy – odparł motocyklista. – Coś panu nie daje spokoju. Niech mi pan powie co, a ja powiem panu, co nie daje spokoju mnie.

Policjant przygryzł dolną wargę, a motocyklista uśmiechnął się lekko. Też zawsze tak robił, gdy się nad czymś zastanawiał.

– Dobra – powiedział Trudy. – Nie mam nic konkretnego. Po prostu to wszystko jest dziwne. Earl… to znaczy taksówkarz… jest porządnie pijany. Nie mogę uwierzyć, że dał radę tu przyjechać. To dość trudna droga. Kilometr stąd znajdują się dwa ostre wiraże. Nawet trzeźwi kierowcy, jadący za dnia i po suchej jezdni, miewają tam problemy. Inna sprawa, że nie rozumiem, po co właściwie tu przyjechał. Z Mallow jest z pięćdziesiąt kilometrów. W taką pogodę i o takiej porze? I w takim stanie? Jechał sam, więc nie realizował kursu, zresztą gdyby próbował, zaraz ktoś by nam to zgłosił.

– I jakie z tego płyną wnioski?

– Dla mnie żadne – odparł policjant, a motocyklista uszanował tę szczerość. Policjant bez syndromu bohatera. To zbyt często się nie zdarzało. – A pan coś zauważył?

– Tak. Przynajmniej cztery rzeczy.

– Cztery? – zdumiał się Trudy. – Jest pan tu od pięciu minut.

– Po pierwsze: płyny. Blok silnika jest cały połamany. Pod autem powinno być sporo oleju, ale nie licząc deszczu, jest zupełnie sucho. Po drugie, w stacyjce nie ma kluczyka.

– Mógł go wyjąć. Nawet powinien, żeby odłączyć źródło prądu.

– Nie. Stacyjka jest wyrwana. Wisi na kablu. Nie dałoby się w niej przekręcić kluczyka jedną ręką. A żeby wsadzić drugą, po prostu brak miejsca. Po trzecie, drzwi nie mogły się tak wygiąć. Wyglądają, jakby zostały potraktowane rozpierakiem pneumatycznym. Środkowy słupek jest przecięty, a nie rozerwany. A przecież straży pożarnej jeszcze tu nie mieliście.

Trudy milczał, tylko wpatrywał się w motocyklistę. Wtrącił się za to młodszy policjant:

– Co to wszystko oznacza?

– To oznacza, że macie tutaj kiepską próbę wyłudzenia odszkodowania.

– Pan żartuje – jęknął Trudy.

– Nie. Nie żartuję. Niech zgadnę, ofiara zapewnia, że nie potrzebuje pomocy medycznej.

– Skąd pan wie?

– Bo gdyby zajął się nim lekarz, to szybko by odkrył, że krew na jego twarzy nie jest prawdziwa.

Policjanci spojrzeli po sobie, a potem jak na komendę odwrócili się w stronę zakrwawionego mężczyzny. To był błąd. Dostrzegł ich spojrzenia i natychmiast zrozumiał, że przegrał.

– Zatrzymaj go, Jenkins – rozkazał Trudy. Ale tamten zdążył już się podnieść, wskoczył do chryslera, którego kierowca natychmiast dodał gazu, zawrócił, ocierając się o przydrożne drzewo, i rzucił się do ucieczki.

– Skurwysyn. Był w zmowie ze świadkiem! – wrzasnął Jenkins. – Łby im poukręcam!

– Uspokój się i wezwij posiłki – polecił Trudy, a potem zwrócił się do motocyklisty: – A po czwarte?

– Po czwarte?

– Wspomniał pan, że zauważył cztery rzeczy.

– Ach, prawda. Żeby wleźć do taksówki, musiałem odsunąć fotel. Nie ma szans, żeby taki tłuścioch jak Earl zmieścił się za kierownicą.

– Czyli?

– Czyli spili go i przywieźli tutaj nieprzytomnego. Jest niewinny.

– A wrak?

– Przywieźli go na lawecie. Sprawdźcie wszystkich laweciarzy w okolicy, a na pewno coś znajdziecie. Porozrzucali plastik i szkło. Potem wjechali samochodem Earla w narożnik luminy, żeby pozostał ślad po zderzeniu. Wpakowali taksówkę do rowu, położyli Earla obok i wystarczyło odegrać teatrzyk. Podejrzewam, że wezwał was rzekomy świadek.

– Dokładnie.

– No to sam pan widzi, zastępco szeryfa Trudy.

– Czy pan pracuje w ubezpieczeniach?

Motocyklista zaśmiał się, machnął Trudy’emu na pożegnanie i wrócił do hondy. Chwilę później jechał już w kierunku drogi sześćset dwadzieścia dziewięć.

A zastępca szeryfa zastanawiał się, jak, do jasnej cholery, ma to wszystko opisać w raporcie. Nawet nie zapisałem nazwiska tego człowieka – pomyślał. – I co? Mam napisać: brodaty facet mówiący z leciutkim wschodnioeuropejskim akcentem?ROZDZIAŁ 2

Kapitan Akira Hikoshi rozsiadł się wygodnie w fotelu. Pilotował naprawdę komfortowy samolot, a teraz, kiedy znajdowali się w powietrzu od pół godziny i wyszli już ze strefy wzmożonego ruchu, poczuł się naprawdę zrelaksowany.

Spojrzał uważnie na swojego pierwszego oficera Kenjiego Fuku. Dwudziestopięciolatek bardzo sumiennie wykonywał swoje obowiązki. Kapitan Hikoshi był zupełnie spokojny. Mówiąc szczerze, chętnie poszedłby do swojej kabiny, żeby się zdrzemnąć, jednak zdawał sobie sprawę, że nikt tak jak on nie zna GB91 – zupełnie nowego, największego samolotu pasażerskiego świata. Zatem na wszelki wypadek, pomimo pełnego zaufania do swojego zastępcy, postanowił pozostać na stanowisku. Przynajmniej jeszcze przez godzinę. No, może pół.

Hikoshi był chyba najbardziej znanym pilotem w Japonii. Trochę go to śmieszyło, a trochę złościło. Podczas drugiej wojny światowej zestrzelił dwadzieścia sześć amerykańskich myśliwców, mimo że miał wtedy zaledwie szesnaście lat. Kiedy sytuacja geopolityczna nieco się zmieniła, latał z sukcesami nad Koreą i Wietnamem. Jednak dopiero teraz stał się naprawdę sławny, w wieku osiemdziesięciu czterech lat, jako pierwszy na świecie pilot Kolosa.

Mimo że Hikoshi był stary, to jego kondycja psychofizyczna zawstydzała młodszych pilotów. Kiedy przekroczył wiek emerytalny, błagali go, by został. Zgodził się bez wahania, gdyż kochał latać.

Japonia nie miała wiele wspólnego z tym projektem – raptem kilka systemów elektronicznych wykonanych dla amerykańskiego producenta – ale on uczestniczył w nim od samego początku. Hikoshi większość swojej komercyjnej kariery spędził w American Airlines, latając na wszystkich modelach Great Bird. Poza tym był najstarszym latającym na świecie pilotem, trudno więc było znaleźć kogoś bardziej doświadczonego. Prawie siedemdziesiąt lat w przestworzach. Był starszy niż najstarszy odrzutowiec świata.

Propozycję przyjął bez chwili zastanowienia. Nie chodziło nawet o te ogromne pieniądze. Praca nad stworzeniem największego samolotu świata zabierającego na pokład o trzystu pasażerów więcej niż airbus A380 miała być ukoronowaniem jego kariery. I teraz, zaledwie sześć lat po rozpoczęciu prac, Hikoshi siedział za sterami GB91.

Znał maszynę doskonale. Był jej oblatywaczem. Następnie przyprowadził pierwsze zakupione przez Nippon Wings egzemplarze do Tokio. W wyniku kolejnej bardzo intratnej propozycji rozstał się ostatecznie z American Airlines i zajął szkoleniem pilotów dla japońskiego przewoźnika. Wyszkolił przeszło stu, choć na razie w Nippon Wings latało zaledwie trzydzieści dziewięć GB91.

Teraz, jako nestor japońskiego lotnictwa, uznał, że może w końcu przejść na emeryturę. Za rok albo dwa. Najpierw chce jeszcze trochę polatać.

Nippon Wings dzięki nowym maszynom urosło w siłę i w cuglach wygrało rywalizację z Japan Airlines. Nowe maszyny były szokująco oszczędne. Spalały dużo mniej paliwa niż zwykłe boeingi 747, mogły zabrać na pokład nawet tysiąc pasażerów w zależności od zastosowanej konfiguracji. Nic dziwnego, że pierwszą setkę wyprodukowanych kolosów wyprzedano na pniu. Narodowy przewoźnik się nie załapał i szansę na nawiązanie walki z lokalnym konkurentem będzie miał dopiero przy okazji przekazywania do użytku drugiej transzy. Niemal za rok. Do tego czasu Nippon Wings zostanie już hegemonem.

Hikoshi się uśmiechnął. Doskonale pamiętał, że dziesięć lat temu, kiedy zmęczył go amerykański tryb życia i chciał wrócić do Japonii, przedstawiciele Japan Airlines uznali, że jest za stary, by u nich latać. Za stary, dobre sobie. A pół roku temu błagali, żeby rzucił robotę w Nippon Wings i zechciał do nich dołączyć. Przyczłapali z kontraktem w zębach. Gigantycznym kontraktem. Z przyjemnością im odmówił.

Z rozmyślań wyrwał go odgłos pukania do kokpitu. Pierwszy oficer odruchowo spojrzał w monitor pokazujący obraz z kamery na zewnątrz, a potem wcisnął guzik i drzwi zabzyczały.

– Herbaty, kapitanie? – zapytała miss świata, chwilowo występująca w roli stewardesy.

– Może kawy. Kenji?

– Ja również poproszę. – Pierwszy oficer skłonił się lekko.

Dziewczyna opuściła kokpit, zostawiając za sobą resztki zapachu owocowych perfum. Kapitan nieco teatralnie wciągnął go w nozdrza. Pierwszy oficer odwrócił twarz do przyrządów. Nie chciał, by Hikoshi usłyszał jego cichy śmiech. To nie wypadało. Jednak kapitan usłyszał. I miał to gdzieś. Złościł go ten japoński patriarchat. Przeciętnemu Japończykowi trudno byłoby to zrozumieć. Ale on, żyjąc tak długo w Stanach, przyzwyczaił się do partnerskich relacji w kokpicie. Jego styl życia daleko odbiegał od standardów obowiązujących w Kraju Kwitnącej Wiśni. Inne było podejście do pracy, do kobiet i w końcu do młodszych kolegów. Gdy latał dla American Airlines, każdy chciał być jego drugim pilotem. Tworzono nawet specjalne listy kolejkowe. Na zaszczyt odbycia lotu ze starym kapitanem trzeba było czasami czekać kilka miesięcy. Każdy z nich doskonale się orientował, jak wiele można się nauczyć od Hikoshiego, a on chętnie dzielił się swoją wiedzą. Młodzi Amerykanie czuli się tak, jakby latali z ojcem. A tutaj? Tutaj był bogiem, a w prawym fotelu siedział przydupas, który bez pytania nie ważył się nawet wyjść do kibla.

– Sprawdź, proszę, pogodę – polecił Hikoshi.

– Już sprawdziłem, proszę pana. Na całej trasie do Sydney piękne niebo.

– Nippon 1212 – odezwał się głos z radia. – Obszar Tokio. Za chwilę wychodzicie z naszego zasięgu. Za minutę mijacie się z Nippon 1111 na poziomie dwieście pięćdziesiąt, kurs trzysta dwadzieścia. Separacja tysiąc stóp, więc zachowajcie czujność. Przejdźcie na Guam jeden dwa zero kropka pięć. Do miłego.

– Nippon 1212, utrzymujemy poziom dwieście czterdzieści, będzie wesoło. Przechodzimy na jeden dwa zero kropka pięć. Do widzenia.

– Będziemy się mijać z naszymi? – zapytał pierwszy oficer, choć doskonale wiedział, że tak właśnie będzie.

– Owszem. Z naszym GB91 – odparł Hikoshi, zmieniając ustawienie częstotliwości pasma radiowego. Następnie odezwał się do mikrofonu: – Guam, Nippon 1212 na poziomie dwieście czterdzieści, kurs sto, powiadomieni o trafficu. Prosimy o zgodę na trzysta pięćdziesiąt.

– Nippon 1212, kłania się Guam. Utrzymujcie dwieście czterdzieści, po minięciu z Nippon 1111 macie zgodę na trzysta pięćdziesiąt. Zameldujcie przecięcie trzystu. Kurs jeden-sześć-dziewięć. Zameldujcie NIMITZ.

– Dwieście czterdzieści, po minięciu trzysta pięćdziesiąt meldujemy trzysta. Jeden-sześć-dziewięć. Meldujemy NIMITZ.

Przerwał. Ale po krótkiej pauzie dodał po japońsku:

– Nippon 1111, tu Nippon 1212. Uważajcie na podejściu. Mocno podwiewa od prawej burty.

– 1212, wiatr od sterburty, dziękuję, 1111 – odezwał się spokojny głos.

– Proszę bez prywaty na otwartym! – krzyknął kontroler.

– Guam. Nippon 1212. Przepraszam – rzucił do głośnika Hikoshi i rozłączył nadawanie. – Co za dupek.

– Proszę? – Kenji zręcznie udał, że nie usłyszał ostatniej uwagi pod adresem kontrolera.

– Nic nie mówiłem. – Hikoshi uśmiechnął się paskudnie.

– O rany. Zobaczymy go? – zapytał Kenji.

– Być może. Są gdzieś nad nami. Za to oni z pewnością widzą nas doskonale od dłuższego czasu.

– Szczęściarze. Kapitanie, mogę wyjść do łazienki?

Hikoshi westchnął.

– Idź. Dowiedz się przy okazji, co z tą kawą. I sprawdź, czy…ROZDZIAŁ 3

Posadzka była mokra i Pauline się poślizgnęła. Przykucnęła, jednak nie dlatego, że straciła równowagę, ale po to, by uniknąć skręcenia kostki. Czerwone szpilki może i wyglądały obłędnie, ale nieprzyzwyczajonym stopom groziły nieprzyjemną kontuzją.

Wyglądam, jakbym tu sikała – pomyślała i wybuchnęła śmiechem. Jednak na wszelki wypadek podniosła się szybko i rozejrzała po holu. Nad drzwiami dostrzegła kamerę, ale wątpiła, by o tej porze ktokolwiek siedział przed monitorem. Pewnie gdyby ktoś ukradł rower sąsiadowi z dziesiątego piętra, ten wyczynowy za grubą kasę, to ochrona przejrzałaby taśmy. A tak?

Szybkim ruchem zrzuciła buty, podniosła i w dalszą drogę udała się na bosaka. Nie miała daleko. Chwilę potem była już przy windzie, ale nim zdążyła nacisnąć guzik wzywający kabinę, drzwi się rozsunęły i z wnętrza wysiadła starsza pani z yorkiem uwiązanym na cieniutkiej czerwonej smyczy.

– Och, ależ mnie przestraszyłaś, Pauline! – powiedziała staruszka, śmiejąc się.

– Dobry wieczór, pani Green. W środku nocy na spacer? Milo znów ma biegunkę?

– Bezustannie, moje dziecko. Skaranie boskie z tym psem. No ale widzę, że przynajmniej ty się dziś zabawiłaś. – Wskazała palcem na bose stopy Pauline i zrobiła rozbawioną minę.

Cały blok nienawidził tej starej baby i jej przeklętego psa. A Pauline ją uwielbiała. I jego też.

– Ale teraz już grzecznie do łóżeczka – zapewniła dziewczyna.

– Właśnie widzę. Nawet zbyt grzecznie. Taka młoda, a sama wraca.

Obie chwilę pochichotały, a potem pani Green poszła w swoją stronę, a Pauline wsiadła do windy.

Z głośnika umieszczonego gdzieś pod sufitem dobiegały trzaski w zamyśle administracji mające być podobno muzyką. Przydałoby się wymienić głośnik, choć przecież ten był zupełnie nowy. Alborosie narzekał właśnie, że Babilon ukradł mu całe zielsko. Pauline pogibała się chwilę w rytm muzyki, po czym uzmysłowiła sobie, że nigdzie nie pojedzie, jeśli nie wdusi przycisku z numerem piętra.

– Jedenaście, jedenaście – zaśpiewała wesoło, po czym jej się czknęło i znów wybuchnęła śmiechem. Winda ruszyła.

Na jedenastym piętrze nie mieszkał nikt prócz niej. To był nowy blok. Sama sprowadziła się tu zaledwie dwa tygodnie temu. Tanecznym krokiem opuściła windę, podfrunęła do drzwi oznaczonych numerem tysiąc sto osiem i otworzyła je, co zważywszy na jej stan i fakt, że musiała użyć trzech kluczy, przyszło jej nadspodziewanie łatwo.

Nie wypiła dużo. Zaledwie pół butelki wina. Ale po prostu nie była przyzwyczajona. Na studiach piła raczej niewiele, a wcześniej…

Nie. Nie będziemy myśleć o tym, co było wcześniej! – postanowiła, upadając na wielkie, zasłane czarną pościelą łóżko. – Dziś się bawiiiiimy.

No bo ostatecznie nie codziennie młoda dziewczyna zaraz po studiach dostaje pracę w Narodowej Radzie Bezpieczeństwa Transportu. A ona zaczyna za dwa dni.

Leżała przez chwilę, rozpamiętując wydarzenia kończącego się właśnie wieczoru. To, jak powiedziała Betty o swoim sukcesie, a ta uznała, że obowiązkowo muszą to opić; to, jak potem przetańczyła cały wieczór z Jeffem, starszym bratem Betty; i to, jaki był zawiedziony, gdy nie zaprosiła go na „drinka”.

O, kochany. Na „drinka” to sobie trzeba zasłużyć.

Znów się roześmiała. Jeff był naprawdę przystojny. Może kiedyś się razem „napiją”. Ale na pewno nie dziś.

Gdy wstawała, zdawało jej się, że waży tonę. Mimo to poszła do łazienki, po drodze zrzucając z siebie czerwoną, skandalicznie seksowną sukienkę i czerwoną, skandalicznie aseksualną bieliznę. Przez kilka minut zmywała makijaż, potem weszła pod prysznic.

Gdy wyszła z łazienki, czuła się już znacznie lepiej. A przynajmniej do chwili, gdy dostrzegła niewielkiego pryszcza na pośladku.

Niech to szlag.

Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Oto kobieta sukcesu. Dwadzieścia trzy lata, MIT ukończony z wyróżnieniem. Nowa asystentka głównego śledczego NTSB, a to przecież zaledwie fucha na początek.

I w dodatku niebrzydka. Metr sześćdziesiąt, szczupła, o biuście i pupie w akceptowalnych rozmiarach i co najważniejsze, z włosami w kolorze blond. Ale naturalnymi, nie z tubki. Tylko trochę cienkimi. No i te rozdwajające się końcówki…

Przez tę krótką chwilę czuła się naprawdę szczęśliwa. Dorastała w małym teksańskim miasteczku, położonym na brzegu rzeki Sabine, tuż przy granicy z Luizjaną. Całe zmieściłoby się na terenie kampusu jej uczelni. Kobiety nie nosiły tam spodni, a spódnice obowiązkowo musiały zakrywać kolana. Dekolt? Co to jest dekolt? Ojciec Pauline był tradycjonalistą. Czyli bił matkę zawsze, kiedy nie miała ochoty na seks, i wysyłał ją do spowiedzi zaraz po tym, gdy już sobie użył. Kawał sukinsyna. Na szczęście szybko umarł i nikt go nie żałował. Jedno zawdzięczała staremu: pilnował, żeby się uczyła. Dzięki temu bez problemu dostała się do MIT i wyjechała do Bostonu. A tam wiadomo: świat i ludzie. Trochę kelnerowała, dzięki czemu nie była zależna finansowo od matki. Kupiła nieco fajnych ciuchów, zapisała się do klubu pływackiego i w zeszłym roku została wicemistrzynią Massachusetts w pływaniu stylem klasycznym na dystansie dwustu metrów. Do złota zabrakło jej piętnastu setnych sekundy. A potem przeprowadzka do stolicy i praca w NTSB. Jeszcze na studiach postanowiła, że chce pracować w Radzie. I udało jej się. Dostała tę robotę ledwie dwa tygodnie po złożeniu CV.

Kobieta sukcesu.

Której telefon właśnie zadzwonił. O trzeciej nad ranem.

Przez chwilę nie wiedziała, co robić. Spojrzała na wyświetlacz. Ciąg cyfr. Dzwoniący nie znajdował się w jej książce telefonicznej. W końcu odebrała.

– Halo?

– Halfield, kurwa, dlaczego nie odbierasz? – odezwał się głos w słuchawce.

– Przecież odebrałam.

– Po piątym sygnale. Myślisz, że mam czas czekać?

– Ale kto mówi?

– Jak to kto, do kurwy nędzy? Jordan. Twój pan i władca. A w każdym razie ktoś, od kogo zależy twoja pieprzona kariera.

– A… ale ja zaczynam dopiero pojutrze – wyjąkała.

– Zaczynasz natychmiast, Halfield. Za godzinę masz być na lotnisku Dullesa.

– Ale…

– Halfield, na Boga, czy ja mówię w suahili?

– Nie, szefie.

– Więc włącz telewizor. I za godzinę na lotnisku. Lecimy do Japonii.

– Przyśle pan kogoś po mnie?

– Nie ma czasu. Łap taksówkę. I nie spóźnij się, bo urwę ci jaja.

– Jaja?

Rozłączył się.

Scottie Jordan. Główny śledczy. Gdyby nie to, że miał sześćdziesiąt sześć lat, można by pomyśleć, że jego starzy uwielbiali Bullsów. Jordan, fanatyczny fan waszyngtońskich Bullets, a potem Wizards, nienawidził tego. Dlatego nikt nigdy nie używał jego imienia. Po prostu Jordan. Tyle. Człowiek legenda. I to jeszcze za życia. Przede wszystkim dlatego, że był bardzo dobry w tym, co robił. Badał wiele ważnych wypadków. Między innymi katastrofę American Airlines 191 w Chicago i United 232 w Sioux City. Z ramienia producenta pomagał wyjaśniać wypadek boeinga 747 Japan Airlines, osławiony lot 123, w którym zginęło ponad pięćset osób.

Przez kilka sekund siedziała w bezruchu na łóżku. Rozpaczliwie usiłowała ułożyć plan na kilka najbliższych minut. Do lotniska Dullesa jechało się od niej pół godziny. Tyle że przecież, do jasnej cholery, zmyła już makijaż. Trzeba też wybrać jakieś ciuchy. I spakować się. Ale na ile dni? I jaka właściwie jest pogoda w Japonii? I o co właściwie chodzi? Aha, zaraz, Jordan kazał włączyć telewizor.

Tylko przecież ja nie mam telewizora!

Wiadomości!

Chwyciła komórkę i kliknęła ikonkę Chrome. Ale zaraz odrzuciła telefon na łóżko. Potem sprawdzi. Teraz nie ma czasu.

Popędziła do łazienki.

Wróciła z łazienki.

Chwyciła komórkę i zamówiła taksówkę.

Wróciła do łazienki. Przygotowanie makijażu w wersji mini zajęło jej sześć minut. Musi wystarczyć.

Wybiegła do przedpokoju i otworzyła szafę, z której natychmiast wypadła byle jaka walizka na kółkach. Nie zdążyła kupić nic lepszego. No trudno. Otworzyła szafę i wrzuciła do walizki wszystkiego po pięć par. Majtki, staniki, koszulki i skarpetki latały na wszystkie strony. Potem jakieś spodnie. I buty… Nie, po chwili namysłu zrezygnowała z butów. Pojedzie w adidasach. Szpilki zostaną w domu. Ostatecznie nie jedzie tam na pokaz mody.

Cholerny pierwszy dzień w nowej pracy.

Dorzuciła do zestawu ręcznik, szampon i elektryczną szczoteczkę do zębów, a potem zapięła zamek. Spojrzała na zegarek. Od telefonu Jordana minął kwadrans. Nieźle.

Wyjęła z szafy swoje ulubione dżinsy. Chwała niebiosom – czyste. Wskoczyła w nie, a potem przypomniała sobie, że przecież mają niewielką dziurę na kolanie.

Szlag by to…

Sześć minut później była gotowa. Siedziała na łóżku w beżowym trenczu, dysząc ciężko.

„Włącz telewizor”.

Chwyciła komórkę. Weszła na stronę „Washington Post” i natychmiast wszystko zrozumiała.

– Jezu…

Wpatrywała się w ekran, usiłując poskładać ciąg literek w sensowną całość. Alkohol dawno z niej wyparował, a jednak nadal nie potrafiła sprostać temu zadaniu. Rozpraszał ją wielki, wytłuszczony nagłówek.

621 OFIAR

Nagle komórka zawibrowała. Pauline przestraszyła się i wypuściła telefon z ręki. Upadł na pościel. Podniosła go szybko i odebrała połączenie.

– Pani Pauline Halfield? – zapytał przyjemnie chropowaty kobiecy głos.

– Tak.

– Taksówka czeka na dole.

Ciąg dalszy w wersji pełnejGrzegorz Brudnik niemal 15 lat pracował jako copywriter i dyrektor kreatywny. U szczytu kariery zawodowej rzucił wszystko praktycznie z dnia na dzień i skupił się tylko na książkach i podróżach. Od lat ma nietypową pasję: gromadzi bazę wiedzy i materiałów na temat katastrof drogowych, kolejowych, morskich i lotniczych, a także sposobów ich wyjaśniania. Po latach uznał, że jest gotów, by stworzyć własną katastrofę. Duża wiedza, tytaniczny research i pierwiastek pozytywnego szaleństwa autora sprawiają, że Mayday to page turner, którego nie sposób odłożyć przed zakończeniem.W przygotowaniu drugi tom serii:

FRACHT

W sztormową styczniową noc na Bałtyku tonie polski prom kolejowo-samochodowy. Stojący na skraju bankructwa armator prosi o pomoc w ustaleniu przyczyn swojego dawnego kolegę ze szkoły, Aleksandra Galla. To, co Gall odkryje w ładowni zatopionego statku, zaszokuje nawet jego samego i sprawi, że wraz z grupą swoich wiernych towarzyszy będzie musiał poszukać winnych wśród tych, których bardzo ryzykownie jest niepokoić. Tymczasem winni nie mają zamiaru czekać z założonymi rękami. Wiedzą, że Aleksander Gall jest człowiekiem, który za wszelką cenę musi zniknąć”
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: