Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miasto gniewu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
18 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miasto gniewu - ebook

Powstanie w Mieście Aniołów

Niektóre książki pozostawiają po sobie blizny...

Powieść Ryana Gattisa to elektryzujący zapis bezprawia, jakie zapanowało w Los Angeles w 1992 roku. Bezprawia, które pochłonęło życie sześćdziesięciu osób i kosztowało kraj ponad miliard dolarów.

Kiedy grupa policjantów oskarżona o pobicie niewinnego czarnoskórego zostaje uniewinniona, wściekli mieszkańcy wychodzą na ulice. Miasto popada w chaos, a jedyne prawo, które będzie obowiązywało przez kolejne 6 dni w Los Angeles, będzie prawem silniejszego. Wykorzystują to członkowie gangu chicano, aby załatwić swoje porachunki. W szaleństwie opanowującym L.A. poznajemy kolejnych bohaterów – poprzez ich losy autor opowiada historię „powstania Rodneya Kinga”.

Miasto gniewu to ambitna i fascynująca powieść z pogranicza literatury faktu, reportażu i wciągającej fabuły. Napisana świetnym językiem, wykorzystująca moc anegdoty i bohatera zbiorowego powieść zostawi po sobie trwały ślad w sercu czytelnika.

Ryan Gattis to pochodzący ze spokojnego Colorado autor, którego twórczość dotyczy głównie ciemnych sekretów Los Angeles. Jego styl charakteryzują trafne psychologicznie charakterystyki postaci oraz porównania zaczerpnięte z  popkultury. Nie pisze o bogactwie, przepychu i hollywoodzkim życiu. Opisuje świat gangsterów, docierając tam, gdzie inni nie mogą albo nie chcą. Wierny swoim przekonaniom, za każdym razem bardzo solidnie wykonuje research, nigdy nie zdradzając swoich źródeł i informatorów.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-031-7
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

FAKTY

Kwadrans po trzeciej 29 kwietnia 1992 roku ława przysięgłych uwolniła szeregowych funkcjonariuszy policji Theodore’a Briseno i Timothy’ego Winda oraz sierżanta Staceya Koona od zarzutu przekroczenia uprawnień podczas obezwładniania Rodneya Kinga. Ława przysięgłych nie zdołała uzgodnić werdyktu w sprawie funkcjonariusza Laurence’a Powella.

Około piątej po południu wybuchły rozruchy. Trwały sześć dni, aż do poniedziałku 4 maja. Dziesięć tysięcy dziewięćset cztery osoby trafiły do aresztu, blisko dwa tysiące czterysta odniosło rany, odnotowano jedenaście tysięcy sto trzynaście podpaleń, a straty materialne wyceniono na ponad miliard dolarów. W wyniku rozruchów śmierć poniosło sześćdziesięciu mieszkańców, ta liczba nie uwzględnia jednak tych, którzy z powodu złego funkcjonowania służb ratowniczych stracili życie z dala od miejsc bezpośrednio dotkniętych zamieszkami. Jak powiedział pierwszego wieczoru Daryl Gates, komendant policji w Los Angeles: „Pojawią się takie sytuacje, kiedy ludzie nie będą mogli liczyć na żadną pomoc. Takie są twarde fakty. Nie ma nas aż tylu, żebyśmy mogli być wszędzie”.

Możliwe, a nawet bardzo prawdopodobne jest, że niektóre ofiary niewliczone do żniwa rozruchów stały się celem ataku z racji sprzyjających okoliczności. Sto dwadzieścia jeden godzin bezprawia w mieście zamieszkanym przez ponad trzy i pół miliona ludzi w sercu prawie dziesięciomilionowego hrabstwa to dostatecznie dużo czasu na to, aby wyrównać rachunki.

Ta książka opowiada właśnie o wyrównaniu rachunków.Ciekawsze jest następujące pytanie: dlaczego wszyscy boją się kolejnych rozruchów – czy od ostatnich zamieszek sprawy w Watts nie uległy aż tak dużej poprawie, że nie ma się czym martwić? Wielu białych się nad tym zastanawia. Niestety, odpowiedź jest przecząca. Być może w okolicy roi się od pracowników społecznych, ankieterów gromadzących dane, wolontariuszy i przedstawicieli różnych organizacji charytatywnych, którzy mają jak najlepsze intencje, ale niewiele z tego wynika. Tam wciąż panują bieda, poczucie klęski, przestępczość i rozpacz, wszystko to w stanie wrzenia, który cechuje straszliwa dynamika.

Thomas Pynchon,
„New York Times”,
12 czerwca 1966ERNESTO VERA

29 kwietnia 1992

20.14

1

Jestem w Lynwood, to South Central, w pobliżu Atlantic i Olanda, przykrywam folią aluminiową niezjedzoną fasolę z urodzinowego kinderbalu, gdy nagle każą mi jechać do domu i raczej nie stawiać się do pracy nazajutrz. A być może nawet przez cały następny tydzień. Mój szef boi się, że dojdzie do nas to, co dzieje się za stodziesiątką. Unika takich słów jak „problemy” czy „rozruchy”. „Te sprawy na północ od nas”, tak gada, ale na myśli ma to, że ludzie podpalają, włamują się do sklepów, biją jedni drugich. Przychodzi mi do głowy, żeby zaprotestować, bo potrzebuję pieniędzy, ale nic bym nie wskórał, więc nie marnuję śliny. Pakuję fasolę do lodówki w furgonetce, biorę kurtkę i już mnie nie ma.

Parę godzin wcześniej, jak tu przyjechaliśmy, ja i Termite, czyli facet, z którym pracuję, zobaczyliśmy dym, cztery czarne kolumny wznoszące się do nieba jak z płonących odwiertów naftowych w Kuwejcie. Może nie tak wysokie, ale wysokie. Podpity ojciec tego dzieciaka, który ma urodziny, zobaczył, że dostrzegliśmy dym w trakcie przygotowywania stołów, i wyjaśnił, że to dlatego, że gliniarze, którzy pobili Rodneya Kinga, nie pójdą do więzienia, i co my na to? Rany, człowieku, wiadomo, że nie skakaliśmy z radości, ale przecież nie będziemy tego mówić klientowi naszej firmy! Jawna niesprawiedliwość, bez dwóch zdań, ale co to ma wspólnego z nami? Walnęło gdzie indziej. My trzymamy gęby na kłódkę i robimy to, co do nas należy.

Już prawie trzy lata rozwożę jedzenie w firmie Tacos El Unico. Jestem do usług, na cokolwiek macie ochotę. Al pastor. Asada. Zero problemu. Robimy też smaczną cabeza, jeśli akurat najdzie was chrapka. Jak nie, to lengua, pollo, do wyboru, do koloru. No wiecie, dla każdego coś miłego. Przeważnie pracujemy na naszym stoisku na rogu Atlantic i Rosecrans, ale czasem obsługujemy urodziny, rocznice, co się da. Wtedy nie płacą nam od godziny, więc im szybciej impreza się skończy, tym lepiej. Żegnam się wtedy z Termite’em, upominając go, żeby następnym razem porządnie umył ręce przed przyjazdem, i znikam.

Szybkim krokiem mam dwadzieścia minut do domu, piętnaście, jeśli pójdę Boardwalk między domami. To nie żadna promenada jak w Atlantic City ani nic takiego. Wybetonowana alejka służąca za deptak między główną ulicą a osiedlem. To moja droga na skróty. Jak mówi moja siostra: „Kretyni zawsze uciekają tamtędy przed gliniarzami”. W jednym kierunku człowiek dociera wprost na Atlantic. W drugim między domy, ulica za ulicą. Tam właśnie idę. Między domy.

Światła pogaszone prawie na wszystkich gankach. Na podwórkach od tyłu też. Nikogo na zewnątrz. Żadnych normalnych odgłosów. Nie słychać żadnych muzycznych staroci Arta Laboe. Nikt nie dłubie przy samochodach. Mijając kolejne domy, słyszę tylko włączone telewizory, prezenterzy mówią o plądrowaniu i podpaleniach, o Rodneyu Kingu i czarnych, i gniewie, no i trudno, nie szkodzi, bo skupiam się na czym innym.

Nie zrozumcie mnie źle. Nie jestem niewrażliwy ani nic, po prostu troszczę się o to, o co trzeba. Jakbyście się urodzili w takiej okolicy jak moja, ze sklepem z bronią, w którym sprzedają naboje na sztuki każdemu, kto ma złe myśli i ćwierćdolarówkę, to być może bylibyście tacy sami. Nie zblazowani czy wkurzeni, ale właśnie skoncentrowani. Bo ja teraz odliczam te miesiące do chwili, kiedy będę mógł się wyrwać.

Dwa powinny wystarczyć. Wtedy zaoszczędzę już tyle, że styknie na jakieś cztery kółka. Skromne oczywiście. Tyle, bym mógł jeździć do pracy i z powrotem, a nie łazić po ulicach. Widzicie, zawsze pichciłem według cudzych przepisów, ale zamierzam to w końcu zmienić. Jak będę miał samochód, to pojadę do śródmieścia i wybłagam przyuczenie do zawodu w kuchni R23, tej zwariowanej suszarni w samym sercu dzielnicy, z której kiedyś pochodziła większość zabawek na świecie, a gdzie teraz stoją same puste magazyny, bo przemysł zabawkarski przeniósł się do Chin.

O tej suszarni wiem od Termite’a, bo on lubi japońszczyznę. To znaczy lubi wszystko co wschodnie, zwłaszcza kobiety, ale nie w tym rzecz. Zabrał mnie tam w zeszłym tygodniu i ja, pinche, wybuliłem trzydzieści osiem dolców za posiłek, ale było warto, bo japońscy kucharze się spisali. Takie niebo w gębie, o jakim nigdy nie śniłem. Sałatka szpinakowa z węgorzem. Tuńczyk tak wspaniale opieczony, że z wierzchu ugotowany, a w środku maślany i surowy. Ale prawdziwym szokiem było to, co nazywają California roll. Na zewnątrz to ryż wprasowany w te małe pomarańczowe rybie jajeczka. A w środku zielona otoczka z wodorostów dokoła kraba, ogórka i awokado. To ten ostatni składnik tak mnie rozwalił.

Ludzie, nie rozumiecie. Zrobiłbym wszystko, żeby się uczyć od tych kucharzy. Zmywałbym gary, zamiatał podłogę, czyścił kible. Tyrałbym co dzień do późna. Wszystko jedno! Po prostu chcę być jak najbliżej dobrego japońskiego jedzenia, bo wtedy zamówiłem to sushi z powodu jego nazwy, potem popatrzyłem i uznałem, że nie chcę tego jeść, bo nie znoszę awokado, ale Termite rzucił mi wyzwanie, więc wzruszyłem ramionami i wziąłem gryza. Kiedy poczułem smak na języku, coś we mnie rozbłysło. W głowie mi się rozjaśniło i zobaczyłem wielkie możliwości tam, gdzie nigdy żadnych nie dostrzegałem. A wszystko dlatego, że jacyś kucharze wzięli coś, co mi zbrzydło i z czym stykam się codziennie, i przeobrazili to w coś innego.

Pokrójcie, wydrylujcie i rozetrzyjcie tysiące awokado, a zrozumiecie, o co mi chodzi. Szybko poczujecie ból w kościach, jak zawsze, gdy się daną czynność wykonuje tak często, że ręce zachowują się jak automat i czasem aż nam się to śni. Róbcie guacamole codziennie oprócz niedziel przez prawie cztery lata i przekonajcie się, czy wam też nie zbrzydną te oślizłe zielone skurczybyki.

Coś wali w ogrodzenie nad moją głową i odskakuję, unosząc ręce w gotowości. Parskam śmiechem, bo widzę, że to gruby jasnorudy kot, jasna cholera, ale napędził mi stracha.

Ruszam dalej, bo Lynwood to nie jest okolica, w której człowiek chciałby się dać zaskoczyć, stercząc w bezruchu, chyba że jest kretynem. W śródmieściu jest inaczej. Tam jest lepszy świat, przynajmniej mógłby być, dla mnie, tyle rzeczy chciałbym poznać, tyle pytań chciałbym zadać tym kucharzom. Na przykład jak miejsce wpływa na kulinaria? Być może nie wiem za dużo, ale jestem prawie pewny, że w Japonii nie ma awokado. Korzenie kulinarne tego miasta są meksykańskie, bo dawniej Kalifornia leżała w Meksyku. Kalifornia ma nawet hiszpańską bródkę, która pozostała w Meksyku, tylko kraina na północy już inaczej się nazywa. To trochę jak ze mną. Rodzice są z Meksyku. Tam się urodziłem i gdy miałem rok, trafiłem tu, do Los Angeles. Moja młodsza siostra i brat urodzili się już tutaj. Dzięki nim jesteśmy teraz Amerykanami.

Tak właśnie wykorzystuję powroty na piechotę do domu. Mnożę w głowie pytania, marzę, myślę. Czasem aż tracę kontakt z rzeczywistością. Wychodzę zza winkla na swoją ulicę i ciągle się zastanawiam, co, do cholery, kombinował japoński kucharz, gdy zrobił pierwszą California roll, i tak główkuję, że awokado może się stać czymś nowym i pięknym, jak się je włoży w inną oprawę, i właśnie wtedy podjeżdża z tyłu samochód z rzężącym silnikiem.

Nie myślę o tym za bardzo. Powaga. Tylko odsuwam się w lewo, ale fura hamuje tuż obok. No to przesuwam się do końca, tak? W sensie, że nie ma problemu, gość pojedzie dalej, jak zobaczy, że nie jestem z branży. Żadnych dystynkcji cholo. Żadnych tatuaży, nic. Jestem czysty.

Ale samochód jedzie za mną, przesuwa się do przodu, a jak boczna szyba od strony kierowcy się osuwa, ze środka wylewa się szybkie pianinko w stylu Motown. W tej okolicy wszyscy znają stację KRLA. 1110 AM na skali. Ludzie uwielbiają grane przez nich starocia. Słyszę początek Run, Run, Run The Supremes. Rozpoznaję saks i pianino.

– Ej! – woła do mnie kierowca, przekrzykując muzykę. – Znasz kolesia, co się nazywa Lil Mosco?

Od razu robię ostry zwrot, gdy słyszę ksywkę swojego młodszego brata padającą z ust nieznajomego faceta. Z każdym następnym krokiem czuję się coraz bardziej tak, jakby żołądek miał mi wyskoczyć przez gardło. Bo wie, że się, kurwa, zaczęły kłopoty.

Słyszę, że kierowca się śmieje i wrzuca wsteczny, wciska gaz. Samochód wyprzedza mnie szybko i hamuje. Z przodu wysiadają dwaj faceci, trzeci zeskakuje z tyłu. Trzej faceci ubrani na czarno.

Adrenalina wali na całego. Robię się czujny jak chyba jeszcze nigdy w życiu i wiem, że jeśli uda mi się z tego wywinąć, to powinienem zapamiętać jak najwięcej, więc odwracam w biegu głowę i patrzę. No dobra, to ford. Granatowy. Chyba ranchero. Tylny reflektor rozbity. Lewy.

Numerów nie widzę, bo muszę patrzeć teraz przed siebie, skręcam w Boardwalk, długa między domy, chcę dotrzeć do następnej ulicy, hop przez płot, zniknąć na czyimś podwórku, ale tamci przebierają nogami. Wszyscy trzej. Nie przepracowali dziesięciu godzin przy grillu, nie serwowali taco bandzie cholernych gnojów i pijaków. Nie są zmęczeni. I są silni.

Słyszę ich tuż za plecami, chociaż krew szumi mi w uszach, i wiem, że mnie mają. Została mi jedna wredna sekunda, żeby złapać haust powietrza i napiąć mięśnie, bo zaraz mnie dopadną, zwalą z nóg, wyrżną czymś twardym w szczękę. A potem będę widział tylko gównianą czerń, i to nie wiadomo jak długo.

Oberwałem kiedyś w szczękę, ale nie tak mocno jak tym razem. Budzę się, jak mnie ciągną do samochodu, i czuję, jakby moja twarz rozpadła się na dwie połowy. Mimo dzwonienia w uszach dociera do mnie, że szoruję obcasami po asfalcie, i domyślam się, że zamroczyło mnie najwyżej na kilka sekund.

– Nie bijcie – słyszę swój głos. Aż dziwne, jacy są spokojni; a moje serce wali milion razy na minutę. – Błagam. Nic wam nie zrobiłem. Mam pieniądze. Bierzcie, co chcecie.

Reagują, ale nie słowami. Twarde łapska stawiają mnie na nogi, z Boardwalk ciągną w zaułek z garażami po obu stronach. Ale to tylko przygrywka.

Szybkie słabe ciosy po nerkach, w brzuch, w żebra. Ze wszystkich stron. Nie za mocne, ale dość, żeby mnie zatkało. Z początku nie rozumiem, ale potem widzę krew na swojej koszuli, gapię się i gdy się zastanawiam, jakim cudem nie poczułem ostrzy, dostaję baseballem.

Tuż przed uderzeniem widzę czarny błysk i odskakuję. Gruby koniec trafia mnie w ramię, ale już nie stoję i nie gapię się na koszulę, leżę na wznak i widzę nocne niebo. Cholera.

– I co? – wrzeszczy mi jeden z nich w gębę. – Skurwysynu.

Zwijam się w kłębek, czuję, jakby mi ktoś smażył szczękę na patelni. Podciągam ręce, żeby zasłonić twarz, ale to nie pomaga. Kij spada na mnie raz za razem. Obrywam w szyję i wtedy cały drętwieję.

Drugi głos mówi:

– Weź zawiąż to gówno, jak on leży.

Nie mogę oddychać.

Inny głos, może ten pierwszy, dodaje:

– Ta, zrób to, jak jesteś taki chojrak, Joker.

A więc jeden z nich to Joker. Muszę zapamiętać. To chyba ważna informacja. Joker. To słowo zapada mi w umysł, obrabiam je na wszystkie strony. Nie znam żadnych Jokerów oprócz tych z komiksów, i w ogóle to nie ma sensu, że dopadli mnie, a nie mojego brata, skoro znowu narobił syfu.

– Proszę – stękam, odzyskując oddech, jakby błaganie kiedykolwiek poskutkowało z takimi bandytami.

Akurat. Są zajęci, ciągną mnie za stopy, ale jestem tak odrętwiały, że nic nie czuję. Pod spodem tylko napięcie mięśni w nogach.

– Gotowe – mówi jeden z nich.

Otwieram oczy, myśląc: ale co gotowe? Dokoła widzę znajomą okolicę. Przez chwilę wydaje mi się, że nic mi nie grozi, ale nagle słyszę, że tamci odchodzą, i widzę, że światła hamującego samochodu barwią garaże na czerwono. Oblewa mnie fala ulgi. Chyba sobie poszli. Poszli! I wtedy dostrzegam chłopca, może dwunastolatka, który się chowa na Boardwalk. Twarz ma czerwoną od blasku świateł stopu i widzę, tak, gapi się na mnie. Wytrzeszcza oczy. Tak się we mnie wlepia, że patrzę po sobie za jego spojrzeniem aż do nóg i prawie rzygam, bo mam nogi w kostkach przywiązane grubym drutem do tylnego zderzaka.

Szarpię się jak najmocniej, ale drut nie puszcza, tylko mi się wrzyna w ciało. Wierzgam nogami resztką sił, ale nic się nie dzieje. Nic się nie zmienia. Sięgam rękami, żeby jakoś ściągnąć to z siebie.

Wtedy warczy silnik i leżę rozciągnięty, i zaczynają mnie wlec, coraz szybciej, trę potylicą po asfalcie. Powietrze bucha na mnie i czuję, jakby każdy centymetr skóry na plecach palił się żywym ogniem. I nagle samochód hamuje ostro.

Z rozpędu lecę do przodu. Trzy metry? Sześć? Chyba się uniosłem nad ziemią, a potem coś twardego i zimnego wali mnie w twarz. Tym razem kość policzkowa pęka. Czuję wyraźnie, jak trzaska od środka, aż odgłos rozbrzmiewa mi w uszach, kość się rozpada, krew tryska na język. Odwracam głowę, otwieram usta i kapituluję. Potem słyszę, jak krew bluzga na asfalt, nie przestaje płynąć, i wtedy wiem, że to już koniec.

Wiem, że już po mnie.

Może wcześniej miałem jakąś szansę, ale teraz już nie.

Słyszę głos wrzeszczący z samochodu, nie wiem już który.

– Złap ten drut, głąbie, skurwiel musi zdechnąć!

Drzwi się otwierają, zamykania nie słyszę. Słyszę za to nadchodzące kroki, a potem majaczy nade mną jakaś sylwetka, sprawdza, czy jeszcze zipię.

Nie myślę. Tylko pluję z całej siły.

Chyba trafiłem w cel, bo słyszę szuranie nogami i sylwetka odchodzi.

– Jezu. Napluł mi, kurwa, krwią do ust! Chcesz mi sprzedać hifa czy co?

W tej chwili z całego serca chciałbym mieć AIDS, żeby go zarazić! Próbuję szerzej otworzyć oczy. Otwiera się tylko prawe. Widzę, że ten ktoś wkłada sobie coś do ust i szczerzy się szyderczo, odsłaniając zęby. A potem wskakuje na mnie, tak szybko, że w ogóle nie wiem, co się dzieje, i wali mnie mocno trzy razy w pierś. Z początku nie czuję noża, ale po odgłosach wiem, że to nóż, po tym, jak mi oddech zatyka. Ten pusty dźwięk, plask, kiedy wchodzi do środka. Tak głęboko, jak tylko nóż może wejść.

– Powiedz bratu, że idziemy po niego – szepcze do mnie jak moja matka, kiedy się wścieknie na kogoś w kościele. Cicha wściekłość.

Znowu wrzeszczy ten, co wydaje rozkazy:

– Ludzie patrzą, głąbie!

Sylwetka nade mną znika. Samochód też. Odjeżdżają, obsypując mnie żwirem spod kół. Ciągle oddycham, ale jest mokro. Połowa mojej krwi. Tracę czucie w ciele. Próbuję się przekręcić na bok. Myślę, że jak się przekręcę na bok, to krew będzie płynąć w dół, nie będę się dławił. Ale nie mogę. Dostrzegam nad sobą inną sylwetkę. Mrugam energicznie oczami i widzę twarz. Kobieta odgarniająca włosy za uszy, pochylająca się nade mną. Mówi, że jest pielęgniarką i żebym się nie ruszał. Chce mi się śmiać, chętnie powiedziałbym, że w tym problem, nie mogę się ruszać, więc niech się nie martwi, będę leżał grzecznie, bo nic innego nie mogę zrobić. Chciałbym ją poprosić, żeby powiedziała mojej siostrze, co się stało. Obok pojawia się inna sylwetka, mniejsza. To chyba ten chłopiec co wcześniej, prawie jak on, wszystko jest zamazane, więc trudno powiedzieć. Ale głos chłopaka słyszę wyraźnie:

– Kretyn wykorkuje, co?

Przez moment wydaje mi się, że mówi o kimś innym. Nie o mnie. Kobieta odpowiada szeptem, nie słyszę, i nagle czuję na sobie czyjeś ręce. Właściwie nie ręce, tylko nacisk. Ból nie jest największym problemem. Problemem jest to, że nie mogę oddychać. Staram się i nie mogę. Pierś mi się w ogóle nie unosi. Jakby mi ktoś na niej zaparkował samochód. Próbuję im to powiedzieć. Gdyby mogli poprosić, żeby samochód się przesunął, to nie byłoby źle. Nie byłoby mi tak ciężko, oddychałbym i wszystko byłoby w porządku, zaczerpnąłbym powietrza. Próbuję to wykrzyczeć, cokolwiek. Ale usta się nie poruszają, czuję, że mam wielką skórę, luźną, niebo wisi za nisko, jakby spadło na mnie, na twarz, jak prześcieradło, i mam takie najdziwniejsze wrażenie, że spadło, żeby mnie uratować, że wlewa się we mnie jak ciemny cement, żeby pozaklejać mi dziury, żebym mógł znowu oddychać, i myślę, jak by to było dobrze, gdyby tak było, ale wiem, że tylko umieram, chłopak ma rację, i chyba wiem, że się rozpływam, bo mózgowi brakuje tlenu, wiem to, bo to logiczne, mózg musi mieć pożywkę, żeby pracować, i wiem, że nie jestem częścią nieba, wiem, no bo wiem, no boRAY VERA

aka Lil Mosco

29 kwietnia 1992

19.12

1

Nie mam, kurwa, pojęcia, jaki problem ma Fate. Zrobiłem to, co on zrobiłby na moim miejscu. W przeszłości zasłynął, bo robił tak samo, a nawet gorzej. Teraz się na mnie odgrywa, bo ostrzelałem ten klub, robi ze mnie chłopca na posyłki, próbuje mi założyć wędzidło.

Od roku albo i dłużej pilnuję dystrybucji. A już miałem to gówno za sobą. Powaga, odbiorem zajmują się teraz tacy nowi skurwiele jak Oso. Tak naprawdę on to robił, ale potem Big Fate zrzucił to na mnie. Dziś zobaczył rozruchy w telewizji i nagle wysłał mnie na rundkę. Jasne, powiedział co trzeba, że mnie wysyłają, bo gliniarze są gdzie indziej, ale przecież dobrze mnie zna. Widział w moich oczach, jak strasznie mnie pili, żeby skroić jakieś gówno. No bo komu nie przydałby się nowy telewizor, co?

Jedna zaleta, właściwie jedyna, to że na ten wyjazd dał mi swoją furę, tego wielkiego chevroleta z lat siedemdziesiątych. Bóg świadkiem, silnik w tym cacku pożera autostradę. Fruniemy dziesiątką na wschód. Najpierw Monterey Park, potem El Monte, potem West Covina, a ledwo wcisnąłem pedał gazu.

Ale wiecie co? Teraz muszę przestrzegać różnych zasad. Bo Fate tak mówi, kurwa. Zasada numer jeden to odstawić giety. Ta, dobra. Numer dwa to przestrzegać ograniczeń prędkości. Jeśli o to chodzi, to ze mną ciężko, spróbuj mnie zmusić, skurwielu. Numer trzy to nikogo nie zabierać ze sobą na rundkę, bo lepiej się spiszę samemu, pełna odpowiedzialność.

Ale skąd Fate będzie wiedział, co robię, pod warunkiem że sprawę załatwi się jak trzeba? Poza tym nie jestem kretynem, żeby narobić jakiegoś syfu, jak już odbiorę towar. No dobra, złamię ten zakaz zabierania kogoś, ale to przecież nic wielkiego. Fate zna mojego ziomka, Baseballa, więc chyba się nie wkurzy, nawet gdyby się dowiedział. A przecież się nie dowie. Znaczy, ja trzymam gębę na kłódkę. Baseball tak samo.

Wiadomo, skąd ma tę ksywkę. Jego łeb wygląda dokładnie jak piłka do baseballu, nawet te szwy i tak dalej, bo jak był mały, to tata miał okropny wypadek samochodowy i dzieciak wyleciał przez przednią szybę. Trzeba mu było przyszyć z powrotem połowę skóry na głowie i włosy mu teraz dziwnie rosną dokoła blizn. Jest przewrażliwiony na tym punkcie. Nosi mocno naciśniętą czapkę Los Doyers, nigdy jej nie zdejmuje.

Baseball to pies na sensacje. Ciągle chce, żeby znowu opowiadać o klubie, chce usłyszeć nowe szczegóły albo się zastanawia, jak się czułem, kiedy to robiłem, takie tam pierdolenie.

– Czy tamten koleś naprawdę nazwał twoją siorę manflora? – pyta.

Mam już dosyć gadania o tym gównie i daję mu to do zrozumienia, wciskając się głębiej w fotel i bujając nadgarstkami na kierownicy. Nawet na niego nie patrzę, żeby mu pokazać, że dla mnie temat skończony.

Poza tym słyszał już tysiąc razy, jak tamten koleś powiedział, że zgwałci moją siostrę Payasę, że wbije jej kosę w cipę, a potem, jak wyrecytował mój adres, mój aktualny adres, nawet kod pocztowy, wszystko, no to mnie kurwica wzięła. Wróciłem do auta, zaczekałem, aż on wyjdzie ze swoją dziewczyną, i wygarnąłem. Ona oberwała. On nie.

O rany. Nie zawsze jest pełny sukces. Nie ma co mieć pretensji w tym zwariowanym życiu. Ale wiem, że mogą chcieć mnie dorwać.

Potem zacząłem kitrać broń w domu. W każdym kącie, człowieku. To gówno trzeba potraktować poważnie, nie ma rady. Dwie sztuki trzymam nawet w łazience. Jedną w apteczce, jedną pod umywalką. Jak coś się stanie Lu, to zrobię jatkę jak Rambo. Wszyscy wiedzą, że mnie na to stać. Zrób kuku komuś z mojej rodziny i już po tobie. Sprzątnę cię w kościele. Zastrzelę ci matkę we śnie. Chuj mnie obchodzi. Na ulicy o tym wiedzą. Nie zadzierasz z Lil Mosco. A jak myślisz, skąd ten szacunek do mnie? Nikt o tobie nie usłyszy, jak siedzisz cały dzień w domu i grasz na konsoli.

Baseball znowu próbuje rozkręcić rozmowę.

– Ej, wiesz, że ważniacy wystawili zlecenie na Manny’ego Sancheza za to, co się wydarzyło w Norwalk?

– Tego Manny’ego? Brata Eleny? Słyszałem o nim, ale go nie znam. Kurwa, chodziłem z nią do podstawówki. Jaką on ma teraz ksywkę?

– Lil Man.

Nie kojarzę. Przysięgam na Boga, Baseballowi się ryj nie zamyka, ciągle nadaje o ważniakach. Dla niego to idole. Jak to się mówi? Nie widzi lasu zza drzew czy coś. To cały on. Nie ma pojęcia o szerszej perspektywie.

No więc mówię coś na kształt, że w tych ich gadkach o zawarciu pokoju chodzi o kasiorę.

– Chodzi o raza, człowieku – odpowiada. – O jedność. O to, żeby mieć kurewską armię.

Zdejmuję rękę z kierownicy i przez dwie sekundy prowadzę kolanem. Dzięki temu mogę go wyrżnąć w tył tej jego piłki baseballowej udającej głowę.

W oczach ma wkurw, a ja śmieję mu się w twarz.

– Ty zdajesz sobie sprawę, że pieprzysz jak potłuczony? Prawdziwi gangsterzy w dupie mają raza. Im chodzi tylko o forsę. Kurwa, sam bym tak zrobił, jakbym tam był. Ty też. Gadają co trzeba, żeby osiągnąć cel. I tyle. Gadają tak, żeby koleś skupił się na czymś w przyszłości, a wtedy sięgają do kieszeni po spluwę. To genialne, vato.

– Może i tak. – Baseball masuje potylicę. – Ale zielone światło na ciebie to kurewski fakt, bracie. Czasem potrafią postawić całe varrios na nogi.

– Może mi powiesz, co było z Mannym? Kurwa. Gadasz jak nakręcony, a zero konkretów.

– No dobra, walnął z rozpędzonego wózka, przez przypadek zabił jakąś babcię na ganku. Kurwa, nie słyszałeś o tym?

Uciszam go wzrokiem.

– A jakim pieprzonym cudem ty o tym wiesz? Nie jesteś jeszcze nawet w branży, a nawijasz więcej historii niż veterano.

– Bo mam uszy. – Jakby się nadął i takie tam. – Wszyscy o tym słyszeli.

Wreszcie zamyka dziób, nic nie mówi, aż wparowujemy na przedmieścia Riverside. Wtedy się odzywa:

– Nie boisz się, że wydadzą twardy wyrok na ciebie za tę dziewczynę?

– Nie grozi, kretynie. – Ale zaczynam się zastanawiać. Bo może jednak wystawią? – Nawet nie użyłem fury. Podszedłem.

– Raza to raza, człowieku. Nieważne, czy była w branży. Była swojakiem.

Ja na to, że nie była żadnym swojakiem, kurwa, i żeby nie był idiotą.

Ale zaczynam myśleć, że może jednak? Nie mam ochoty na gadki, więc włączam radio, żeby uciąć tę paplaninę, ale jesteśmy tak daleko, że Art Laboe tylko szumi. Szkoda. Muzyczne starocia są idealne na taki wypad, ale trudno, wkładam nowego Kida Frosta do kaseciaka. To gówno wyszło dopiero tydzień temu, więc nie wiem, czy nie będzie jak Hispanic Causing Panic, ale na razie dobre. Od kiedy się ukazało, non stop słucham Mi vida loca ze strony B.

Człowieku, nigdy tego nikomu nie mówiłem, ale uwielbiam pustynię w nocy. Opuszczam szybę, żeby widzieć gwiazdy i poczuć wiatr, ale mija nas wielki tir, więc muszę zamknąć okno. Dwa zjazdy później odbijam z autostrady i walimy zygzakiem na wzgórze, przecinamy wielkie osiedle domków, wszystkie na stromiźnie. Wszystkie piętrowe albo dwupiętrowe. To domy z poddaszami, w takich samych kolorach, jakby piasek, drewno czy coś, ale nic innego. Sto procent amerykański sen, gdyby nie to, że trzeba godzinę dojeżdżać codziennie w obie strony.

– Pracujesz w L.A. – mówię – a mieszkasz na zadupiu.

– La neta – przyznaje Baseball, bo wie, że taka jest prawda, no i bach, znowu jesteśmy kumple.

I tak to z nami jest, gdy walimy od frontu, obok sztucznych roślin, do salonu. Po sąsiedzku jest kuchnia, oddzielona małą ścianą z przystawionymi stołkami. Moja dostawczyni tam stoi, miesza sobie drinka, kurewsko seksowna i tak dalej.

Pod cienkim jedwabnym szlafrokiem widzę zielono-niebieskie bikini w kwiaty. Biała, około czterdziestki, opalona i wystrojona w czerwony kwiatek we włosach, dobre ciało. Dobre uda. Dobry tyłek. Cycki w sam raz do tego. Jest co wziąć w łapę.

Jak mi to powiedziała, to nie uwierzyłem, ale naprawdę jest pracownicą społeczną. Bez kitu, taką ma robotę. Chyba dzięki temu styka się z właściwymi ludźmi. Jej stary siedzi w Centralnym Zakładzie Karnym dla Mężczyzn w L.A., a ona robi dla niego interesy na zewnątrz. Nie wiem, jak naprawdę ma na imię. Za jej plecami ludzie zawsze nazywają ją Scarlet. Na pewno wie i nie ma z tym problemu.

Telewizor nadaje głośno, a przed nim siedzi jej syn, nachylony mocno do ekranu. Przez chwilę jest koszykówka, potem wiadomości, mrugam oczami, żeby się zorientować, która część miasta się teraz pali, ale znowu koszykówka. Chłopak w moim wieku, może starszy. Trudno powiedzieć. Jest biały jak T-shirty i pranie, jakby w ogóle nie wychodził na dwór. Skóra pod oczami niebieska od żyłek.

– Cześć – mówię do niego.

– Cześć – odpowiada, nie odrywając wzroku od telewizora.

Odwracam się do Scarlet.

– To mój kumpel Baseball.

Upija łyka i kiwa głową.

– Dlaczego cię tak nazywają? – pyta.

Odpowiadam za niego:

– Bo ma huevos większe od piłek do baseballu.

Rzuca mi spojrzenie mówiące: nie pierdol, ale ja tylko wzruszam ramionami, więc robi się ciekawa. Scarlet rżnęłaby się ze słoniem. Nie jest wybredna. Właśnie dlatego przywiozłem ze sobą Baseballa.

Wiszę mu trochę kasy, a on jeszcze nigdy nie zaliczył kobiety, więc uznałem, że to będzie prosta transakcja. Bo wiecie, ja już ją zaliczyłem. Było w porządku. Mogło być lepiej, gdyby tak ciągle nie jarała. Ostre gówno. Od tego cipę miała kwaśną w smaku, jak chcecie znać prawdę.

Wychodzi z torbami z komórki przy kuchni i dokonujemy zakupu, błyskawicznie, bośmy już to przerabiali kilka razy wcześniej.

Szybko się uwijamy. Daję jej kopertę. Ona mi daje dwie duże szare torby na zakupy zapakowane ekstratowarem. Nie wiem dokładnie, co jest w środku. Na pewno PCP, koka i heroina. Ale nie wiadomo, co jeszcze. Może metaamfa. Wszystko, co zamówił Fate. Ja tylko odbieram.

Widzę, że Scarlet zerka na Baseballa, więc nawet jej nie dziękuję. Wiem, co się kroi. Jej syn chyba też. Szczeniak coś się kuli na czerwonej kanapie. Ona rzuca mu spojrzenie i otwiera usta.

– Mówiłeś, że wyrzucisz śmiecie…

Nawet nie daje rady dokończyć, bo on pali buraka z wściekłości i wrzeszczy:

– Zamknij się, matka, kurwa mać! Boże, mówisz mi to trzydziesty trzeci raz, a głuchy nie jestem!

Nawet na nią nie patrzy, wzrok przylepiony do telepudła. A ja? We mnie aż się gotuje, ludzie. Jestem w chuj wstrząśnięty. Nigdy w życiu bym się tak nie odezwał do swojej matki! Ja pierdolę, ci biali to pojeby, przysięgam na Boga.

– Nie pokazałam ci jeszcze domu – zwraca się Scarlet do Baseballa, ale patrzy na synalka, cała wpieniona. Szlafrok się jej rozsunął. Ramiączko od bikini opadło. Wyciąga papierosa, odwraca się i prowadzi Baseballa na schody.

Jej jęki słychać dopiero po minucie czy dwóch, ale i tak się oboje uwijają. Ona chyba ma takie tempo.

W telewizji znowu koszykówka. Lakersi kontra Portland, tak przynajmniej wygląda. Synalek podkręca głośność. Nie dziwię się. Gdyby moja matka tak się kurwiła, nie wyrobiłbym nawet w tym samym mieście, a co dopiero w tym samym domu. Kurwa mać. Taka prawda.

Żal mi go. Powaga. Ale kiedy wstaje z kanapy, idzie po cichu do drzwi, za którymi jest garaż, wciska guzik i drzwi się podnoszą, to myślę, co się, kurwa, dzieje, wpuści tu burka podwórzowego czy co?

Ciągle się zastanawiam, dlaczego ktoś miałby odstawić taki numer, gdy nagle pod tymi drzwiami do środka wślizguje się trzech gliniarzy. Wielkie chłopy. Chłopy z długą bronią. Mają kamizelki z dużym napisem LAPD z przodu.

Cholera.

Ludzie, gówno mogę zrobić w takiej sytuacji! Już mnie dopadli, wciskają mi ryj w dywan, skuwają ręce na chama i podciągają na kolana. I wtedy przychodzi mi do głowy pytanie: Dlaczego oni się nie wylegitymowali jako gliniarze? Dlaczego nie wrzeszczeli?

Za to w telewizji kibice wrzeszczą. Zegar tyka.

Dzieciak tej Scarlet idzie do komórki i pokazuje gliniarzom, gdzie jest towar. Pokazuje im też moje torby. Nie zapomina o akcji na piętrze. Wyprostowuje dwa palce. Wtedy do mnie dociera.

To pierdolony włam, a nie żadna policja.

Ktoś z tyłu mówi:

– Jesteś na liście, Little Fly.

Płuca mi się zatykają. Zaraz! Że co?

Kiedy jeden z tych kolesi zachodzi mnie z przodu, dostrzegam tatuaże na karku i za uszami. Łysy, z wąsami, styl Bronsona. Żołądek mi się wywraca, bo już wiem, że to nie gliniarze.

Nie gliniarze.

I czuję się jak ostatni kretyn, bo jesteśmy w Riverside, a dałem się nabrać na kamizelki z napisem LAPD. Ludzie, to przecież nie ich teren!

– Zapłacimy wam – mówię. – Ile chcecie. Dogadamy się.

Mają z tego bekę, łapy na ustach, żeby nie narobić hałasu.

Nad naszymi głowami Scarlet jęczy wniebogłosy.

– No dobra, kto to skroił? – pytam. Próbuję zwilżyć wargi, ale mam sucho w ustach, zero śliny. – Kto mnie wystawił? Błagam cię, człowieku, powiedz!

Wygląda na to, że to nie Scarlet, nie ma też mowy, kurwa, żeby to jej synalek wpadł na taki pomysł. Pozostaje więc tylko dwóch kandydatów, a jednym z nich jest Fate. Kurwa mać. Ale boli. Albo może to stary tej Scarlet?, główkuję. To miałoby sens. Może znudziło mu się, że żonka się puszcza z każdym, może puściła też jego kasę. Nie mam bladego pojęcia, jakie on ma znajomości, jakie wpływy, ale coś mi się widzi, że to akcja w rodzaju dwie pieczenie przy jednym ogniu.

W telewizji ktoś rzuca do kosza. Pudło, ale obok kumpel zgarnia odbitą piłkę. Widownia dostaje zajoba, kiedy piłka trafia w środek. Zaraz potem gwizdek, bo drugi zespół prosi o czas.

– Samżeś się wystawił, pequeña mosca. Do siebie miej pretensję. Jak chciałeś kogoś zastrzelić, trzeba było pruć do mayates.

Scarlet już dochodzi, bo wrzeszczy, jakby jej cipę rozrywało na strzępy. Kątem oka widzę, że jeden ze strzelbą skrada się po schodach. Cholera. Załatwieni na miękko. Ona nawet się nie zorientuje.

Ja to przynajmniej wiem, że nadchodzi koniec. Że czas na ostatnie słowa. Chociaż tyle szacunku się należy.

– Powiedzcie mojej siostrze, że ją kocham. Bratu też. I mamie. Powiedzcie im.

– Jasne – odpowiada głos za moimi plecami. – Masz to załatwione.

Na górze wali strzelba. Bum. Hałas, jakby rakieta jebnęła w dom. Baseball wrzeszczy i woła mnie. Zaraz potem drugie bum i cisza.

Trwa to sekundę, może dwie, nagle przeszywa mnie odgłos gwizdka po skończonej przerwie na parkiecie i aż podskakuję, bo kibice zrywają się na nogi, skandują wszyscy z nadzieją. Znowu słychać gwizdek i piłka jest w grze, i jakiś facet, o którym w życiu nie słyszałem, rzuca za trzy punkty sporo zza linii 6,75, i nawet komentatorom zapiera dech w piersi.

Czuję pocałunek lufy na karku, wielkiej, okrągłej, zimnej. Próbuję się modlić. Mówię: Ojcze nasz, któryś jest w niebie i tak dalej, próbuję, święć się imię twoje, ale słowa mi więzną w gardle, umykają, więc tylko robię wydech, wypuszczam z siebie całe powietrze, zamykam oczy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: