Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Milczący świadek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 kwietnia 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Milczący świadek - ebook

Thriller psychologiczny o idyllicznym kalifornijskim miasteczku nękanym przez seryjnego mordercę

Detektyw Ben Wade powraca do rodzinnego Rancho Santa Elena w nadziei na lepsze życie i uratowanie swojego małżeństwa. Niespodziewanie okazuje się, że spokojne miasteczko, ze swoimi sennymi uliczkami i doskonałymi szkołami, staje się terenem łowieckim seryjnego mordercy, który nocą wdziera się do domów, burząc dotychczasową iluzję bezpieczeństwa.

Ben i specjalistka medycyny sądowej Natasha Betencourt usiłują przewidzieć następny ruch mordercy, a zarazem uporać się z bolesnymi doświadczeniami z własnej przeszłości . Oboje są zmuszeni podjąć ważne decyzje.

Wspólnymi siłami spróbują obronić miasteczko przed chorym psychicznie mordercą i dawno pogrzebanymi tajemnicami.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-722-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TO, CO CIĘ CHRONI

Prąd elektryczny pulsował w opuszkach jego palców. Iskra przeskoczyła z zamka w bagażniku, gdy kwadrans wcześniej przekręcał klucz, aby wyjąć ze środka lateksowe rękawiczki i nóż z ostrzem żyletkowym. A teraz wiatr się wzmógł, tak jak zapowiadał spiker w radiu. Zrywał liście z gałęzi eukaliptusów i sypał nimi na plac zabaw, gdzie pod sinym, późnowieczornym niebem kołysała się na huśtawce para nastolatków; dziewczyna siedziała okrakiem na kolanach chłopaka.

Oparty o pień drzewa przez chwilę ich obserwował – splecione ciała zataczające chybotliwy półokrąg, drobną dłoń dziewczyny przyciśniętą do policzka chłopaka, jej łapczywe usta i zachłanne pocałunki. Zdzierał z pnia kawałki kory, dopóki pustynne powietrze nie uzyskało dostępu do żywej, zielonej tkanki drzewa. Tamci byli świadomi wyłącznie swoich ciał, reszta dla nich nie istniała: ani wiatr, ani pogłębiający się z każdą minutą mrok, ani skrzypienie haka w kształcie litery S, na którym zawieszona była huśtawka, ani człowiek stojący niecałe piętnaście metrów od nich w cieniu szarpanych powiewami eukaliptusów.

Latarnie uliczne zamigotały, ożyły i biegnąca przez pas zieleni ciemna ścieżka rozbłysła światłem; betonowy chodnik wił się wśród trawy za ogrodzonymi domkami. Nagły blask zwrócił uwagę dziewczyny; zadarła głowę do góry, lecz jej umysł był zbyt skoncentrowany na chłopaku i burzy rozpalającej od środka jej ciało. Niewykluczone, że go wyczuła, ale nie był tego pewien. Ludzie wyczuwali różne rzeczy; przekonał się o tym w ciągu ostatnich kilku miesięcy. Reagowali na żar jego spojrzenia na swoich karkach, na prąd emanujący z jego przykucniętego pod parapetem ciała, na szelest jego kroków na schodkach ganku. To go podniecało – myśl, że jego obecność wzmaga ich czujność. Tkwił nieruchomo w ciemności, tak jak teraz, patrząc, jak na moment zamierają, jakby odzywało się w nich pierwotne echo przeżytych polowań. Właśnie tak – kiedyś byliście zwierzyną łowną.

Dziewczyna zamrugała oślepiona, zsunęła się niżej na uda chłopaka i zaczęła manipulować przy pasku jego spodni. Widział, co wyczynia jej ręka, i dopadło go nagłe wspomnienie: otwierających się szeroko drzwi, wlewającej się do środka jasności, palców przebiegających po jego skórze na podobieństwo wielkich pająków, jego zdrobniałego imienia szeptanego wśród szczypawek, chrząszczy i białych, skręcających się pędraków w piwnicy. Odpowiedział swoim dziecinnym głosikiem, ale nie w myślach, nie we wspomnieniu, tylko tu i teraz.

– Kto tam jest? – zapytała dziewczyna, on zaś ocknął się gwałtownie i powrócił do rzeczywistości. Zmierzch. Suchy pustynny wiatr Santa Ana. Pas zieleni biegnący przez środek osiedla domków jednorodzinnych.

– Pokaż się, do cholery – włączył się chłopak, zniżając głos, aby ukryć niespodziewany lęk.

Podobał mu się ten chłopak, podobał mu się jego strach.

Pobudzony okręcił się wokół pnia drzewa i zniknął w gąszczu eukaliptusów.

– Zboczeniec – usłyszał jeszcze głos dziewczyny.

– Wypożycz sobie, kurwa, pornola! – krzyknął za nim chłopak.

W głowie mu pulsowało. Naelektryzowane powietrze wibrowało w jego zębach i w pniach chylących się nad nim drzew, którymi szarpał wiatr. Czuł, że jego lewa powieka drży i zamyka się samoistnie; zawroty głowy narastały, dopóki dorosłe „ja” nie przywołało do porządku „ja” dziecięcego i wszystko na powrót nie znalazło się na właściwym miejscu. Padające na ścieżkę światła latarni przypominały wbite w ziemię jaskrawobiałe księżyce. Na przemian zanurzał się to w ciepłych kałużach jasności, to w chłodnych plamach czerni, by w końcu znaleźć się w półmroku pod migoczącą latarnią. Stał tam chwilę, wsłuchany w trzaskający w rytmie staccato żarnik, aż nastąpił ostatni rozbłysk i lampa się przepaliła.

Wtedy jego uwagę zwróciło inne źródło światła. Za ścieżką widniało okno. Płonęło w nocy pomarańczowo, rzucając swoje lustrzane odbicie na przycięty trawnik poniżej. W oknie stała kobieta z głową w obłoku pary; rysy miała niewyraźne, jakby ktoś wytarł jej twarz gumką. Z pasa zieleni obserwował tę kobietę, a upalny wieczór wypełniała muzyka sącząca się z wieży stereo. Jakiś jazz, którego rytm wibrował mu w palcach; dźwięk był podkręcony, a głos z papierosową chrypką dotrzymywał kobiecie towarzystwa. Była sama, czuł to. W ogrodzeniu znajdowało się otwarte przejście – żadnej zaryglowanej furtki, tylko ogród pełen poskręcanych kaktusów, wyrastających z białego skalistego podłoża.

Nie zawsze wiedział, czego szuka. Czasami po prostu włóczył się po okolicy – przyglądał się jeżdżącym na deskorolkach dzieciakom, wciągał nosem zapach rozpylonych na trawnikach pestycydów, zaglądał w okna domów, gdzie kobiety zdejmowały bluzki przez głowę. To były osiedla ze strzegącymi prywatności mieszkańców ogrodzeniami i karłowatymi palmami, pasami zieleni i ścieżkami ciągnącymi się w cieniu eukaliptusów, których liście przesycały powietrze aromatem olejku miętowego. W takich miejscach ludzie zostawiali drzwi do garaży otwarte i nie zakładali blokad na przeszklone drzwi tarasowe. Sypiali przy uchylonych oknach, żeby wczesnym rankiem móc poczuć na szyi powiew bryzy znad oceanu. Czasami potrafiły minąć trzy, cztery noce – bywało, że nawet tydzień – i nic się nie działo. Kiedy indziej szczęście mu sprzyjało i przez dwie noce z rzędu czuł to, czego szukał. Dziś, stojąc w plamie ciemności pod zgasłą latarnią, znowu to poczuł, przestąpił więc przez najeżone kolcami kaktusy i znalazł się na tyłach domu.

Podkradł się bliżej wzdłuż bocznej ściany budynku. Nadal tam była: pochylona nad deską kroiła pomidory. Gotowała makaron; gęsta, mączna woń buchała z przesłoniętego moskitierą okna. Aż mu zaburczało w żołądku – odkąd ostatni raz jadł, minęło sporo czasu. Szyba kuchenna perliła się od skroplonej pary; szklana powierzchnia przypominała lustro, i przez moment mógł dostrzec odbicie połowy swojej twarzy. Przez ostatnie miesiące zaledwie mu migała – czubek głowy w lusterku wstecznym, policzek i oko w lusterku bocznym, nos i czoło, gdy nachylony nad zlewem szorował ręce. Twarz miał miękką i chłopięcą, a teraz zmuszony był patrzeć na nią – na tę dziecinną buźkę – dopóki kobieta nie przesunęła dłonią po szybie i nie wyjrzała przez okno. Zamarł, patrząc na nią, czując przepływający między nimi prąd elektryczny. Jeżeli go zauważy, ucieknie, ale jeśli nie… Za oknem było ciemno i zdawał sobie sprawę, że ona widzi w szybie tylko własne odbicie. Usiłując przebić wzrokiem szklaną taflę, napotykała swoje spojrzenie, jakby to, co ją przestraszyło, stanowiło jedynie wytwór jej wyobraźni. Nie, powiedział sam do siebie. To, czego się boisz, jest jak najbardziej realne.

Potem kobieta odwróciła się do zlewu, żeby umyć miskę. Stała tyłem do niego, lekko przygarbiona; kwiecista sukienka marszczyła się w pasie. Kuchnię wypełniała muzyka – trąbki, kontrabas, perkusja wygrywały rytm, nuty sypały się z brzękiem przez moskitierę niczym drobiny metalu. Kiedy skończyła, usiadła na stołku, obserwując gotujący się makaron i sącząc wino z kieliszka. Na palcu nie miała obrączki; na nikogo dzisiejszego wieczoru nie czekała. Podobała mu się, podobała mu się jej samotność. Fakt, że była sama, powinien ułatwić sprawę; odkrył, że ludzie, którzy kogoś mieli, bardziej się bronili.

Odnalazł szklane, przesuwne drzwi. Były otwarte, do domu wpadał gorący wiatr. Tylko moskitiera dzieliła go od salonu z wykładziną na podłodze. Pociągnął za klamkę. Zablokowana. Krew uderzyła mu do głowy, lewe oko wpadło w nerwowy tik. Drzwi do tamtej piwnicy miały zamknięcie od zewnątrz, na żelazny rygiel. Kiedy się zamykały, na powrót stawał się dzieckiem i czuł się jak ptak w naciągniętym na głowę kapturze: mrugał oczami w ciemnościach własnego umysłu, dopóki głos w jego głowie nie zdołał nanizać na nitkę zmyślonych sylab i w jego wyobraźni nie otwierała się przestrzeń, którą ów głos zamieszkiwał, odpędzając od niego strach.

Zablokowana. Moskitiera była zablokowana. Przyglądał się kobiecie w kuchni, jej pochylonym plecom i zgarbionym ramionom, parze kłębiącej się nad jej głową w chaosie metalicznych pobrzękiwań. To tylko aluminiowa rama i siatka, chciał jej powiedzieć. Siatka i aluminiowa rama. Durne rzeczy, które cię chronią. Drzwi i ściany, szyby i światła. Włożył rękawiczki, jakby wślizgiwał się w nową skórę, a potem przesunął ostrzem noża wzdłuż aluminiowej ramy – odgłos pękających nitek siatki utonął w kwiku trąbek. Pociągnął i przecięta siatka ustąpiła, torując mu drogę, zapraszając do środka.1

Emma siedziała już w siodle. Prowadziła Gusa chodem bocznym po żwirowym podjeździe; końskie kopyta wzniecały obłoczki kurzu, które wiatr rozwiewał po całym podwórku.

– Pośpiesz się, tato – powiedziała. – Bo się spóźnimy.

Detektyw Benjamin Wade zabijał deską wejście do stajni. Gdy przed kwadransem wjechali radiowozem na podjazd, drzwi były szeroko otwarte: gwałtowne podmuchy Santa Any zerwały skobel. Przed południem dotarły na wybrzeże; pod wpływem suchego pustynnego wiatru ze wschodu powietrze stało się naelektryzowane. Poranek był duszny, wszechobecny smog pozostawiał na języku posmak benzyny ołowiowej, ale już wczesnym popołudniem silne powiewy zepchnęły zanieczyszczenia nad Pacyfik. Brunatna mgiełka skrywała wyspę Catalina, lecz tu, na lądzie, niebo było turkusowe, a porastające okoliczne wzgórza kępy falującej ostnicy zieleniły się po wczesnojesiennych burzach.

– Spotkamy się na miejscu – rzuciła jeszcze Emma, po czym zawróciła konia i zmusiła go do galopu w górę szlaku.

– Zaczekaj – powiedział Ben, ale już jej nie było. Cisnął na ziemię młotek, pozwalając desce zawisnąć na pojedynczym gwoździu, wskoczył na Blaszanego Drwala i popędził za nią. Zrównali się na grani Bommer Canyon.

– Robisz się coraz wolniejszy, staruszku – zauważyła Emma, odwracając się do niego z uśmiechem.

– A ty coraz bardziej niecierpliwa.

– Chciałeś się tutaj znaleźć tak samo jak ja – stwierdziła.

Miała rację. Chciał być właśnie tutaj – w górach, na koniu, ze swoją córką. Jechali teraz strzemię w strzemię; Emma kołysała się w przód i w tył na łękowatym grzbiecie Gusa. Blaszany Drwal zaprotestował głośnym parsknięciem i potrząsając głową, szarpnął lejce – był już za stary na galopowanie; czasy, kiedy pomagał przeganiać bydło, dawno minęły. Razem z Gusem byli ostatnimi z branży. Przed czterema laty, w 1982 roku, kiedy ranczo oficjalnie zrezygnowało z hodowli herefordów, oba konie miały trafić do rzeźni i zostać przerobione na karmę dla psów. Ben nie mógł na to pozwolić, kupił je więc za równowartość ich mięsa i nauczył córkę jeździć konno.

Konie same odnajdywały drogę na zarośniętym krowim szlaku obok dawnego obozowiska kowbojów, a stukot ich kopyt płoszył ukryte w kępach bylicy zające. Ben z uśmiechem patrzył na Emmę, na jej szczupłe plecy i cienkie nogi znakomicie panujące nad Gusem. Żałował, że jego ojciec nie zdążył jej poznać – była urodzonym jeźdźcem, kowbojem w miejscu, które już ich nie potrzebowało. Przejechali przez krzewinki mącznicy – jej łodygi drapały ich po łydkach – i przemknęli w cieniu eukaliptusów, by znaleźć się ponownie na otwartym terenie, na grzbiecie Przepiórczego Wzgórza. Pod sobą mieli porośnięte makami zbocze, którego czerwona połać ciągnęła się aż do kanionu El Moro i dalej, do błękitnego zakola Kryształowej Zatoki.

Jedną z zalet bycia policjantem stanowiły elastyczne godziny pracy. Kiedy nic się nie działo – a w Rancho Santa Elena zwykle panował spokój – Ben mógł odbierać córkę ze szkoły. Robił to już od czterech lat – przyjemny rytuał, którego przestrzegał, odkąd rok i sześć dni temu sąd orzekł rozwód, a on i jego żona – była żona – wynegocjowali zasady sprawowania wspólnej opieki nad dzieckiem. Odbieranie Emmy ze szkoły nie należało do jego obowiązków, ale Rachel miała sterty prac domowych do poprawiania, więc gdy Ben zaproponował jej swoją pomoc, z wdzięcznością ją przyjęła. Dodatkową korzyść stanowił fakt, że czasami Rachel pozwalała Emmie spędzić u niego nadprogramową noc; mógł też zabierać ją w tygodniu na popołudniowe przejażdżki w te dni, które do niego nie należały. Ben delektował się każdą spędzaną z córką chwilą. Miał świadomość, że mają przed sobą jeszcze rok, może dwa takich spotkań; potem zaczną się randki i łażenie po centrum handlowym South Coast Plaza z przyjaciółkami.

– Jak tam klasówka z algebry? – zagadnął, korzystając z okazji.

– Irracjonalna.

Uśmiechnął się.

– Zastrzeliłeś dzisiaj kogoś? – spytała.

– W centrum handlowym Alta Plaza była strzelanina – odparł. – Nie słyszałaś?

– Przegapiłam najświeższe wydanie wiadomości.

Już tradycyjnie żartowali w ten sposób; odkąd cztery lata temu Ben odszedł z policji w Los Angeles i przeniósł się na południe, gdzie wstąpił w szeregi stróżów prawa na posterunku w Rancho Santa Elena, nie oddał ani jednego strzału, z wyjątkiem tych, które rozrywały serca papierowych złoczyńców na strzelnicy w bazie szkoleniowej piechoty morskiej.

– Jak się układają twoje stosunki z panią Ross? – Miał nadzieję, że Emma nie wdała się w kolejną sprzeczkę ze swoją nauczycielką języka angielskiego w trzeciej klasie gimnazjum.

– Przyzwoicie – odpowiedziała kolejnym dowcipnym unikiem. – Aresztowałeś kogoś?

– Nie – odrzekł. – Ale nie tracę nadziei. – O wschodzie słońca pojechał na plażę w Newport, żeby bez pomocy deski ujeżdżać gnane wiatrem fale, a o ósmej rano był już w mieście, gotów rozpocząć dyżur. Zbudził gościa śpiącego w samochodzie na nowym placu budowy w El Cazador, zweryfikował blachy jego auta, oddał mu własny kubek świeżo zaparzonej kawy i wyprawił w dalszą drogę. Sprawdził dane psychologa podejrzewanego o sprzedawanie na boku psychotropów. Został wezwany do sklepu z deskorolkami przy Via Rancho Parkway, żeby wytropić dwóch jedenastolatków, którzy zwiali z nowiutkimi modelami desek Santa Cruz. „Tylko je pożyczyliśmy, chłopie” – wyjaśnił jeden, gdy Ben nakrył ich na wykonywaniu akrobacji w pobliskim skateparku. W idealnym świecie Rancho Santa Elena był w zasadzie kimś w rodzaju ochroniarza – płacono mu, aby mieszkańcy czuli się bezpieczniej w miejscu, które i tak było już otępiająco bezpieczne – i oboje z Emmą o tym wiedzieli.

– Jak mama? – zagadnął znowu, licząc na jakiś smakowity kąsek.

– Dominująca.

I tyle: Emma wspięła się w strzemionach i wyprzedziwszy go, pogalopowała w dół zbocza. Rachel twierdziła, że to jej odsuwanie się od nich jest najzupełniej normalne – bądź co bądź, ich córka miała już czternaście lat. Ben był skłonny przyznać jej rację, ale wcale nie czuł się przez to lepiej.

– Zwolnij! – zawołał. – Tam jest bardzo stromo.

– Co pan powie, panie Nadopiekuńczy – odkrzyknęła, ale ściągnęła wodze i z powrotem opadła na siodło.

Niemal widział, jak przewraca oczami – nowy zwyczaj, który od ubiegłego roku bardzo się nasilił.

Utrzymywała stały dystans, kłusując grzbietem wzgórza. Oboje z Gusem znikli mu z oczu za kamienistą skarpą, by zaraz znów się pojawić. W dole, w Laguna Canyon, Ben dostrzegł różowy ścieg trzepoczących na wietrze chorągiewek geodezyjnych; wyznaczały przebieg nowej płatnej drogi, o ile działacze na rzecz ochrony środowiska nie zdołają powstrzymać budowy, rzecz jasna. Chorągiewki ciągnęły się wzdłuż wiodącego na plażę dawnego szlaku, którym pędzono bydło. Podczas pełni księżyca Ben wraz z ojcem jeździli tamtędy w mroku kanionu, po bokach mając wznoszące się pionowo mlecznobiałe ściany. To było jeszcze w latach sześćdziesiątych, zanim deweloperzy wtargnęli z buldożerami na wzgórza; cała okolica tętniła wówczas cichym życiem sów, szopów praczy i rysi o lśniących w ciemności oczach. Było tu prawdziwe pustkowie – do tego stopnia, że kiedy z miejscowego ogrodu zoologicznego uciekł niedźwiedź grizzly, strażnicy potrzebowali aż dwóch tygodni, aby go wytropić i zastrzelić w mroku wapiennej jaskini. Przez trzynaście dni pozostawał ostatnim wolno żyjącym grizzly w Kalifornii, chlubnym ucieleśnieniem symbolu widniejącego na stanowej fladze.

Pewnej księżycowej nocy, po dwóch godzinach jazdy Ben z ojcem dotarli do szosy numer jeden, niedawno przemianowanej na Pacific Coast Highway, ruchliwej czteropasmowej autostrady biegnącej wzdłuż wybrzeża. Pięć minut tkwili w siodłach, czekając, aż miną ich samochody z rozjarzonymi reflektorami. „Za dziesięć lat – odezwał się z goryczą w głosie ojciec – wszystko tu na amen wybetonują”. Ojciec mieszkał w tym miejscu od czasu katastrofalnej suszy w latach trzydziestych; w 1934 roku razem ze swoją rodziną umknął ze spalonego słońcem Teksasu, aby wysiąść z kursującego wahadłowo od wybrzeża do wybrzeża autobusu i znaleźć się w nawodnionym gaju pomarańczowym. Kiedy miał dziesięć lat, cały teren aż po linię brzegową stanowił własność rancza; przez resztę życia ojciec patrzył, jak obszar ten kurczy się nieubłaganie. Gdy w końcu w strumieniu samochodów nastąpiła luka, ponaglili konie i pokonali betonową nawierzchnię, za którą piach stłumił stukot kopyt. Uwiązawszy wierzchowce do poskręcanego kaktusa, usiedli i patrzyli na bijące o brzeg fale, podziwiając efekt bioluminescencji. Ojciec powiedział mu wtedy, że to czerwony przypływ – kwitnienie alg, które wchłaniały z wody cały tlen i sprawiały, że ocean wyrzucał na brzeg dziesiątki martwych ryb. W ciągu dnia woda miała odcień rdzy, lecz nocą piana przyboju świeciła fluorescencyjnie na niebiesko i wzdłuż całego wybrzeża widać było świetliste łuki, które wzbierały i opadały w rytmie fal.

Ben i Emma dotarli na szczyt wzgórza; młode miasto Rancho Santa Elena rozciągało się pod nimi szachownicą nieukończonych ulic. W dzieciństwie Bena kotlina była w zasadzie pusta – zapylona ulica z jedną stacją benzynową Esso, krzyżujące się pasy startowe bazy lotniczej marines, osiedle domków szeregowych przy nowym uniwersytecie, a w pewnym oddaleniu kilka zabudowań dla ranczerów i zbieraczy truskawek. Teraz nieregularny, geometryczny kształt Rancho Santa Elena rozciągał się od oceanu aż do wschodnich podnóży gór Santa Ana, gdzie świeżo wytyczone drogi przecinały gaje pomarańczowe. Centrum miasta – ukończona część planowanego założenia urbanistycznego – miało w sobie coś z hiszpańskich miasteczek: równe rzędy czerwonych dachówek, stawy rojące się od sprowadzonych z daleka kaczek, pasy zieleni przecinające ścieżki dla biegaczy i rowerzystów. Przypominało to trochę obserwowanie wirusa, który pochłaniał miękką tkankę lądu i rozprzestrzeniał się gwałtownie ku północy, w kierunku Los Angeles.

Niebo przeszył huk i ponad głową Emmy przeleciał myśliwiec F-4. Blaszany Drwal stanął dęba, a spłoszony Gus wierzgnął, tracąc równowagę na wąskiej ścieżce.

– Pięty! – zawołał Ben, widząc, że z ręki Emmy wyślizgnęły się lejce.

Sam wbił obcasy w boki Blaszanego Drwala i koń natychmiast się uspokoił. Gus tymczasem, potykając się, runął w dół zbocza. Emma zsunęła się z jego grzbietu i ciężko klapnęła pupą na ziemię. Ben zeskoczył z konia i ruszył w jej stronę, lecz zanim dobiegł, zdołała się jakoś pozbierać i właśnie wstawała, przeklinając samolot oraz jego pilota.

– Dupek – mruknęła, strzepując pył z dżinsów.

– Wszystko w porządku? – upewnił się Ben, kładąc jej rękę na plecach.

– Nie. – Uderzyła dłonią o ziemię; w jej piwnych oczach płonęła wściekłość. – Mam ochotę go zabić.

– Niczego sobie nie złamałaś?

– Nie – odparła, podnosząc się. – Gdzie Gus?

– Nim się nie przejmuj. – Nieraz już spadła z konia, rzecz jasna, lecz on za każdym razem tak samo panikował. – Lepiej jeszcze posiedź. Upewnij się, że masz wszystko na swoim miejscu.

Dotknął jej boku i delikatnie ucisnął. Odpędziła go łokciem.

– Nic mi nie jest, tato.

Podeszła do Gusa, który stał w kępie kaktusów; kilka kolców wbiło mu się w bok. Emma objęła końską pierś, podczas gdy Ben wyciągnął kolce. Z ran trysnęła krew. Myśliwiec skręcił gwałtownie nad wschodnimi wzgórzami, wypuścił podwozie i opadł na asfalt.

– Dupek – stwierdził Ben.

– Święte słowa – uśmiechnęła się Emma. – Z ust mi to wyjąłeś.

Kiedy wrócili, było już prawie ciemno. Niebo na zachodzie miało błękitny odcień płonącego propanu. Emma minęła stojący przed domem nieoznakowany radiowóz i wprowadziła konie do stajni, Ben zaś przyniósł z kuchni woreczek lodu i chciał go przyłożyć do obitych pośladków córki.

– Dzięki, tato – powiedziała, ściągając siodło z grzbietu Gusa – ale nic mi nie jest.

Dał jej zatem spokój i każde zajęło się swoją robotą, za tło muzyczne mając odległy szum z autostrady numer 405.

Dom Bena stał na równinie na skraju miasta, przy drodze gruntowej zakończonej ogrodzeniem, za którym znajdowały się Laguna Canyon, pasmo przybrzeżnych wzgórz, fragment pustkowia i resztki dawnego rancza. Parterowy budynek zajmował kwadrat wycięty w gaju pomarańczowym i należał wcześniej do jego ojca. Był to dom kowboja, dom, w którym Ben spędził pierwsze jedenaście lat swojego życia. Przed trzema laty Emma ochrzciła go „Casa de la Wade” i nazwa się przyjęła; zrobili nawet tabliczkę z opalonej palnikiem acetylenowym deski i przybili ją nad frontowymi drzwiami. Gdy cztery lata wcześniej przenieśli się z Rachel z Los Angeles do Santa Elena, pierwszy rok spędzili w wynajętym mieszkaniu nieopodal nowego uniwersytetu. Ben regularnie tu zaglądał, by sprawdzić, czy wszystko jest w porządku. Okna zabito deskami, dach stajni się zapadł. W końcu wybrał się do biura nowego „rancza” z siedzibą przy lotnisku imienia Johna Wayne’a. Paru ważniaków w garniturach pamiętało jego ojca z czasów, kiedy było to jeszcze prawdziwe ranczo, a nie korporacja handlująca dochodowymi nieruchomościami, i z szacunku dla niego odsprzedali Benowi dom za trochę tylko wygórowaną cenę. Budynek i otaczający go akr ziemi nie były wówczas włączone do miejskiego planu zagospodarowania – znajdowały się na trasie przelotu wojskowych odrzutowców i armia wolała mieć pusty teren w promieniu co najmniej czterystu metrów wokół pasów startowych, na wypadek gdyby jakiś F-4 sknocił podejście do lądowania. Ostatnio jednak władze federalne postanowiły zamknąć bazę piechoty morskiej i Rancho Santa Elena Corporation skupiło swoją uwagę na gruntach wokół lotniska. Prawnicy firmy listownie proponowali Benowi cenę „o 10 procent wyższą od rynkowej”. Odpisał im krótko, że nie jest zainteresowany, choć wiedział, że łatwo się ich nie pozbędzie. Rancho Santa Elena Corporation ogłosiło już, że zamierza wywłaszczyć część terenu na cele użyteczności publicznej i zrównać z ziemią domki artystów w Laguna Canyon. Upatrzyło sobie także dawny obóz kowbojski w Bommer Canyon, położony kawałek wyżej niż dom Bena.

Trzeba było roku wieczorów i weekendów wypełnionych pracą, złamanego młotkiem palca i gwoździa wbitego w sklepienie prawej stopy, żeby doprowadzić to miejsce do stanu użyteczności, choć w dużej mierze pozostało kowbojską noclegownią, przesyconą zapachem skóry i fusów kawowych, tak jak lubił.

Chwycił widły i zabrał się do wrzucania siana do końskich boksów, podczas gdy Emma kłębkiem waty nakładała maść antyseptyczną na podziurawiony przez kaktus bok Gusa.

– Jesteś gotowa na rozgrywki softballu? – zagadnął ją.

– W tym roku nie będę grała.

– Przecież kochasz softball. – Miała świetną rękę; potrafiła błyskawicznie wykonać zamach i posłać piłkę prosto do rękawicy łapacza.

– To t y kochasz softball – odparła.

– Dlaczego nie chcesz grać?

– Spójrz na dziewczyny z liceum. Wszystkie zawodniczki są takie, bo ja wiem… męskie.

– Męskie? – powtórzył. Jego córeczka-chłopczyca zapragnęła ostatnio być „ładna”. Spędzała długie godziny w łazience, podkreślając oczy kredką i powiększając usta szminką. – Nic im nie brakuje.

– Po prostu nie chcę już grać, okej?

– Muszę pogadać o tym z twoją mamą – stwierdził, zerkając na nią spod oka. Miała opaloną twarz, a w ciemnych włosach rozjaśnione od słońca pasemka. – A tak przy okazji, jeśli o mnie chodzi, to jesteś ideałem.

– Dobra, ale jesteś moim tatą, więc to się liczy najwyżej na jakieś czterdzieści pięć procent.

Emma skończyła nakładać maść i zamknęła Gusa w boksie. Mieli dzisiaj w planach obfitą kolację – tacos z grillowaną wołowiną, świeże awokado prosto z targu, kukurydziane tortille, kupione rano przez Bena w tortillerii w Costa Mesa. Na VHS-ie właśnie ukazał się Powrót do przyszłości, a on już wsunął kasetę do odtwarzacza.

W radiowozie zadzwoniła jego motorola. Ben podszedł do auta, schylił się i przez otwarte okno sięgnął po słuchawkę. – Tu Wade.

– Próbowałam cię łapać na stacjonarnym. – Dzwoniła Stephanie Martin, dyspozytorka, która tego wieczoru miała dyżur.

– Mam dzisiaj wolne.

– Liczę, że wypocząłeś – odparła. – Dzwonił Jonas Rafferty z Mission Viejo. Mają tam jeszcze ciepłe zwłoki. Prosił o ciebie.

Trup. Minęło sporo czasu, odkąd Ben był ostatni raz na miejscu zbrodni.

– Muszę cię odwieźć do mamy – zwrócił się do Emmy.

– A co z naszą fiestą?

– W piątek – rzucił, zamykając drzwi stajni na skobel. – Przełóżmy to na piątek, dobrze? Przepraszam.

– Musisz sobie znaleźć jakąś pracę w normalnych godzinach, tato – mruknęła Emma.

Siedem minut później zatrzymał radiowóz przed nowym segmentem w centrum miasta, w którym mieszkała jego była żona. Rachel zrobiła w drzwiach tylko niewielką szparę, żeby wpuścić Emmę do środka, lecz Ben i tak dostrzegł mężczyznę, który, założywszy nogę na nogę, siedział na kanapie i obejmował dłonią kieliszek białego wina w taki sposób, jakby to była kobieca pierś.

– Profesorek? – zapytał, spoglądając ponad ramieniem Rachel; Emma pomachała gościowi na powitanie i zniknęła w kuchni. – Jeździ czterocylindrowym datsunem?

Rachel uśmiechnęła się; na widok dołeczka w jej lewym policzku Benowi ścisnęło się serce.

– Daj spokój, Ben – odpowiedziała cicho. – Myślisz, że ci powiem? – Umyła włosy szamponem, który tak lubił, o zapachu kwiatu wiśni czy czegoś podobnego, i przez moment oczami wyobraźni widział jej mokre włosy leżące obok niego na poduszce w łóżku, które kiedyś ze sobą dzielili. – Masz sprawę do rozwiązania, zapomniałeś?

– Morderstwo – odparł Ben. – Jeśli nie zdarzy się cud, ofiara nigdzie nie ucieknie.

– Gdzie? – zainteresowała się. – W Santa Elena?

– Nie – odrzekł. – W Mission Viejo.

– Chwała Bogu – mruknęła. – Emma odrobiła lekcje?

Ben pokręcił głową i Rachel westchnęła. – Znowu jeździliście?

– Spadła z konia – przyznał.

– Chryste, Ben.

– Zaskoczył nas jeden z tych przeklętych myśliwców – wyjaśnił. – Spłoszył Gusa.

– Nic jej się nie stało?

– Tak twierdzi. Ale lepiej się upewnij.

– Jeśli mi pozwoli.

Emma z jabłkiem w ręce przekradła się za plecami matki i weszła na schody, prowadzące na drugi poziom mieszkania.

– Nie zapomniałaś o czymś? – zawołał przez szparę w drzwiach Ben. – Gdzie mój buziak na do widzenia?

– O rety, tato – jęknęła Emma, przepychając się między matką a framugą. Nachyliła się i łaskawie nadstawiła policzek do pocałunku. Ben skorzystał z okazji, aby przez szerzej otwarte drzwi obejrzeć siedzącego na kanapie profesorka.

– Cześć – powiedział i skinął głową.

– Jak się pan ma dzisiejszego wieczoru? – odparł mężczyzna, nie zadając sobie nawet trudu, aby zmienić pozycję, w której siedział.

Nadęty dupek.

– Ma pan jakieś niezapłacone mandaty? – zapytał poważnym tonem Ben.

Gość na kanapie drgnął.

– Ben – westchnęła Rachel, wypychając go za próg.

– Żartuję. – Ben podniósł do góry dłonie. – Taki policyjny dowcip.

– Zajmij się lepiej swoją pracą – rzuciła jeszcze Rachel, zanim zamknęła drzwi.

Jedenaście kilometrów stąd stygło martwe ciało, mimo to Ben zajrzał jeszcze pod wiatę dla samochodów – a nuż dopisze mu szczęście? Szukał winiety parkingowej Uniwersytetu Kalifornijskiego, naklejki „JEDZENIE MIĘSA TO MORDERSTWO” na tylnym zderzaku – czegokolwiek, co świadczyłoby, że facet w mieszkaniu Rachel to uprzywilejowany mięczak. A podczas trwającej kwadrans jazdy do Mission Viejo, kiedy wyprzedzał poboczem ciąg tkwiących w korku samochodów, potrafił myśleć wyłącznie o miękkich dłoniach tamtego faceta dotykających skóry jego byłej żony, podczas gdy za ścianą spała jego córka.

Dom ofiary znajdował się na Mar Vista, niedaleko Alicia Parkway, w odległości siedemdziesięciu czterech kilometrów od autostrady numer pięć, jeśli wierzyć licznikowi. Na ulicy trwał istny karnawał: sąsiedzi tłoczyli się za żółtą taśmą policyjną, na jezdni parkowała połowa policji z Mission Viejo; niebieskie i czerwone koguty radiowozów rzucały na ziemię migotliwe kręgi. Gdy Ben przyjechał, Rafferty stał na ganku i wydawał polecenia jednemu z mundurowych. Była godzina siódma czterdzieści siedem; Ben odnotował ten fakt w żółtym notatniku leżącym na siedzeniu pasażera. Rafferty spostrzegł jego wóz i gestem przywołał Bena do siebie.

Wcześniej służył w Los Angeles jako detektyw w obyczajówce; posadę w Mission Viejo przyjął z tych samych powodów, dla których Ben przeniósł się do Rancho Santa Elena – bezpieczna okolica, świetne szkoły dla dwójki dzieci, minimalne zanieczyszczenie powietrza, korzystne dodatki socjalne, ubezpieczenie emerytalne, no i mniej pracy, dzięki czemu wieczorami mógł siedzieć z piwem w ręku i patrzeć, jak jego synowie pluskają się w przydomowym basenie. Mission Viejo stanowiło kolejną społeczność południowego hrabstwa Orange, zaplanowaną w taki sposób, aby urzeczywistnić niemożliwą idyllę – sztuczne jeziora w miejsce skał, trawniki tam, gdzie kiedyś była sucha ziemia, oraz cień, gdzie wcześniej prażyło słońce. Miasto rozwijało się niejako w opozycji do Los Angeles: było czyste, zorganizowane i nudne. Mieszkańcy Los Angeles nawykli do widoku miejsc zbrodni; mieli świadomość, że na świecie żyją źli ludzie, którzy robią złe rzeczy. Tutaj na twarzach napierających na policyjną taśmę sąsiadów malował się zgodnie wyraz zbiorowego szoku.

– Mamy zwłoki na podłodze w kuchni – oznajmił Rafferty. Pod wpływem adrenaliny jego głos był nienaturalnie wysoki. Położył rękę na ramieniu Bena; miał rozpaloną dłoń. – Cieszę się, że przyjechałeś.

Od czasu przeprowadzki na południe współpracowali przy kilku sprawach – rozpracowywali szajkę zajmującą się przerzutem nielegalnych imigrantów, której macki sięgały zarówno Mission Viejo, jak i Santa Elena; prowadzili dochodzenie dotyczące wyłudzania odszkodowań medycznych.

– Wydział zabójstw to nie obyczajówka, co? – zauważył Ben.

– Przynajmniej nie drze się na mnie żadna naćpana laska – odparł ponuro Rafferty.

Wchodząc do domu, Ben poczuł, że podnosi mu się ciśnienie. W środku było koszmarnie gorąco – ściany oddawały cały nagromadzony w ciągu dnia skwar. Hol zdobiły fotografie dzieci albo wnucząt: uwięzione za szkłem uśmiechnięte twarzyczki. W salonie panował nieskazitelny porządek: dywan został niedawno odkurzony, czasopisma ułożono w równą stertę na stoliku do kawy. Szklane figurki – niedźwiadki panda, krowy, miniaturowe jednorożce, mewa z rozpostartymi skrzydłami – połyskiwały w podświetlanej gablotce pod ścianą w głębi pokoju. Tani obraz olejny przedstawiający falę zabarwioną przez zachodzące słońce, kupiony najprawdopodobniej na wyprzedaży w jakimś centrum konferencyjnym, wisiał odrobinę krzywo. Dopiero na widok sceny w kuchni Ben zrozumiał, co go przechyliło.

Żółtą ścianę znaczyły czarne rysy; podeszwa jednego z butów ofiary pękła na wysokości palców. Kobieta musiała kopać w ściankę działową między salonem a kuchnią tak mocno, że wiszący z drugiej strony obraz niemal zleciał z haka. Nogi miała blade w świetle kuchennej lampy, sukienkę podciągniętą na uda. Tułów i twarz kryły się za wyspą kuchenną, na której leżały deska do krojenia, przekrojony na trzy części pomidor oraz nóż z ostrzem pokrytym resztkami pomidorowego miąższu. W okapie kuchennym terkotał wentylator, a na kuchence stał garnek z makaronem, którego zapach potęgował panującą w pomieszczeniu duchotę. Siatka moskitiery w przesuwnych drzwiach kuchennych została przecięta.

– Ktoś ich dotykał? – zapytał Rafferty’ego Ben.

– Nie – odparł tamten. – Policjant, który pierwszy zjawił się na miejscu, powiedział, że wyglądały tak jak teraz.

Ben domyślił się, że kobieta stała przy desce do krojenia, tyłem do drzwi. Szum wentylatora, bulgotanie gotującej się wody, tłumiąca kroki wykładzina na podłodze – wszystko to razem sprawiło, że nie miała szans usłyszeć intruza, który podkradł się do niej od tyłu.

– Niech i stąd zdejmą odciski palców – rzucił, wskazując na kuchenkę.

W pomieszczeniu czuć było czymś jeszcze. Okrążywszy wyspę kuchenną, Ben ujrzał pod ciałem ofiary połyskującą kałużę; pomarańczowe kwiaty na sukience były prawie czerwone w miejscu, gdzie tkanina nasiąkła moczem. Wiedział, że kobieta została uduszona, jeszcze zanim zobaczył sińce na szyi i krwawe zadrapania w kształcie półksiężyców po paznokciach napastnika, zanim zwrócił uwagę na otarcia na podbródku i odkrył siateczkę drobnych wybroczyn wokół oczu ofiary.

– Lekarz sądowy już jedzie? – spytał.

– Nie mamy żadnego. – Pokręcił głową Rafferty. – Sam muszę wszystko robić.

– Zalety mieszkania w raju, co?

– Daję radę – odparł tamten. – Nie chcę tylko niczego spieprzyć. Dlatego cię wezwałem. To chyba ten sam gość?

– Nie wyciągajmy pochopnych wniosków – stwierdził Ben.

W ostatnich miesiącach w Los Angeles i na północy hrabstwa Orange doszło do serii zabójstw, głównie uduszeń. Nikt jeszcze głośno nie powiedział, że w okolicy grasuje seryjny morderca, ale gliniarze szeptali między sobą o takiej możliwości. Zwłoki ostatniej ofiary znaleziono sześć dni wcześniej w Seal Beach, pięćdziesiąt sześć kilometrów stąd.

Ben przyklęknął obok ciała. Kobieta miała otwarte jedno oko, twardówka była cała czerwona od popękanych naczynek.

– Broniła się – mruknął. – Ze wszystkich sił.

Denatka miała około pięćdziesiątki – co najmniej. Była bosa. Na lewym udzie widniało czerwone oparzenie w miejscu, gdzie, jak domyślił się Ben, musiał chlapnąć wrzątek, w którym gotowała makaron. Chryste. Strzelaniny w Los Angeles nie robiły na nim wrażenia. Wynikały z pokręconego kodeksu etycznego gangów, stanowiły element porachunków, bezwzględnego świata, w którym obowiązywały twarde prawa, a młodzi to kupowali. Jednak żaden członek Cripsów ani Bloodsów, żaden Loco nie udusiłby nikogo gołymi rękoma. To było zbyt kłopotliwe, zbyt osobiste, zbyt brutalne. Żeby wycisnąć z kogoś życie, trzeba było odczuwać potworną wściekłość, być szaleńcem ogarniętym furią – ewentualnie trzeba to było lubić, czerpać przyjemność z siły własnych rąk.

– Kto ją znalazł?

– Odebraliśmy anonimowe zgłoszenie – odrzekł Rafferty.

– Morderca?

– Tak sądzę. Chyba nie wierzy w nasze możliwości.

– Patrzcie, co zrobiłem – mruknął Ben, przyglądając się sińcom na szyi kobiety.

– Co? – nie zrozumiał Refferty.

– Koleś chce mieć publiczność.

– Chory kutas.

– Zadzwoń do koronera hrabstwa Orange – polecił mu Ben. – Potrzebujemy wsparcia fachowca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: