Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Miłość i inne nieszczęścia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Miłość i inne nieszczęścia - ebook

Ponad 250 000 sprzedanych egzemplarzy we Francji i deszcz nagród! Oto debiutancka powieść, która odniosła niebywały sukces nad Sekwaną i zaskarbiła sobie miłość czytelników.

Ojciec, który poluje na muchy harpunem, matka, która codziennie zmienia imię, syn, który za karę musi oglądać telewizję, i żuraw w charakterze domowego zwierzątka – życie tej lekko ekscentrycznej, nadzwyczaj szczęśliwej rodziny odmierzają takty jazzowych szlagierów i kolejne lampki szampana sączonego w tańcu przez bezgranicznie zakochanych w sobie rodziców. Do czasu, kiedy szczęście okaże się tylko pianą złudzeń…

Porywająca, słodko-gorzka opowieść o radości życia, sile uczucia i więzów rodzinnych, którą poznajemy z perspektywy dziecka, zmuszonego przedwcześnie dorosnąć w wyniku tragicznego splotu wydarzeń.

Olivier Bourdeaut (ur.1980) – francuski pisarz, którego debiutancka powieść Miłość i inne nieszczęścia (En Attendant Bojangles) podbiła rynek książki we Francji: sprzedała się w 250 000 egzemplarzach i otrzymała wiele nagród, m.in. Grand Prix RTL-Lire, Prix Roman francuskiej telewizji i tytuł Debiut Roku 2016 przyznany przez „France Culture” i „Télérama”. Prawa do wydania książki zakupiono już do 25 krajów. Bourdeaut zanim zajął się pisaniem, pracował m.in. w nieruchomościach, w szpitalu, jako goniec w wydawnictwie oraz jako zbieracz soli morskiej.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4397-8
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Ojciec powiedział mi kiedyś, że zanim się urodziłem, trudnił się polowaniem na muchy za pomocą harpuna. Pokazał mi maleńki harpun i rozgniecioną muchę.

– Rzuciłem to, bo praca była ciężka i bardzo kiepsko płacili – stwierdził, chowając swoje dawne narzędzie pracy do szkatułki pokrytej laką. – Teraz otwieram warsztaty samochodowe. Trzeba się przy tym napracować, ale płacą bardzo dobrze.

Kiedy się zaczął rok szkolny i każdy miał się przedstawić, na pierwszej lekcji w szkole z dumą opowiedziałem o jego zajęciach, ale mnie delikatnie skarcono i wyśmiano bez cienia litości.

Prawda nie popłaca, choćby była śmieszniejsza niż kłamstwo, pomyślałem z ubolewaniem.

W rzeczywistości ojciec zajmował się prawem.

– Prawo to nasz żywiciel! – zaśmiewał się, nabijając fajkę.

Nie był sędzią ani deputowanym, notariuszem ani adwokatem; nic z tych rzeczy. Swoje zajęcie zawdzięczał znajomemu senatorowi. Poznał z pierwszej ręki najnowsze przepisy i natychmiast zaczął zgłębiać tajniki nowego zawodu, stworzonego od początku do końca przez senatora. Nowe normy, nowa profesja. Tak oto zajął się „otwieraniem warsztatów”. Dla poprawy bezpieczeństwa i jakości parku samochodowego senator postanowił wprowadzić obowiązkową kontrolę techniczną. Odtąd właściciele wszystkich gruchotów, furgonetek i bryk wszelkiej maści musieli poddawać swoje samochody badaniom lekarskim, żeby ograniczyć wypadki. Nikt nie mógł tego uniknąć, czy to biedak, czy bogacz. A skoro było to obowiązkowe, nic dziwnego, że mój ojciec wystawiał wysokie, bardzo wysokie rachunki. Liczył sobie za dojazd i za powrót, za oględziny i za ponowne oględziny, a sądząc z jego wybuchów śmiechu, wszystko było jak trzeba.

– Ratuję ludziom życie, ratuję życie! – śmiał się z nosem w wyciągach z banku.

W owym czasie ratowanie życia przynosiło dużo pieniędzy. Po otwarciu mnóstwa warsztatów ojciec sprzedał je konkurentowi ku wielkiej uldze Mamusi, której niezbyt się podobało, kiedy ratował ludziom życie, bo musiał stale pracować i prawie nie bywał w domu.

– Pracuję do późna, żeby móc wcześnie skończyć – odpowiadał ojciec, a ja nie bardzo wiedziałem, o co mu chodzi.

Rzadko go rozumiałem. Z biegiem lat zacząłem go rozumieć nieco lepiej, ale nigdy do końca. I tak właśnie było jak trzeba.

Mówił, że już się taki urodził, ale bardzo szybko się dowiedziałem, że popielaty, trochę obrzmiały po bokach rowek po prawej stronie dolnej wargi, któremu zawdzięczał piękny, nieco krzywy uśmiech, powstał w wyniku wieloletniego zwyczaju palenia fajki. Fryzura ojca, z przedziałkiem pośrodku i loczkami po bokach, przypominała mi uczesanie pruskiego kawalerzysty z portretu wiszącego w przedpokoju. Nigdy nie widziałem, żeby ktokolwiek tak się czesał oprócz Prusaka i ojca. Głęboko osadzone, trochę wypukłe niebieskie oczy patrzyły z dociekliwością, uwagą i zaciekawieniem. W tamtym okresie wydawał mi się zawsze pełen zadowolenia, powtarzał zresztą często:

– Jestem szczęśliwym idiotą.

Na co mama odpowiadała:

– Wierzymy panu na słowo, Juliuszu, wierzymy na słowo!

Nieustannie podśpiewywał, fałszując straszliwie. Czasami pogwizdywał, równie fałszywie, ale nie było to przykre, jak wszystko, w co wkłada się serce. Opowiadał najrozmaitsze historie i jeśli wyjątkowo nie mieliśmy gości, składał się jak scyzoryk i kładł się na moim łóżeczku, żeby mnie uśpić. Ale wystarczyło źródło żywej wody, księżniczka cudnej urody, błękitny len, zaczarowane ogrody – i zaraz opuszczał mnie sen. Najczęściej kończyło się tym, że podskakiwałem radośnie na łóżku albo zastygałem ze strachu, ukryty za zasłoną.

– To są bajeczki dla grzecznych dzieci – mówił ojciec i wychodził z pokoju.

I niewątpliwie można mu było znów wierzyć na słowo. W niedzielę po południu zabierał się do gimnastyki, żeby zrzucić wszystko, co nagromadził przez cały tydzień. Stawał przed wielkim lustrem w złoconej ramie zwieńczonej wspaniałymi wstęgami i z fajką w zębach, rozebrany do pasa, machał maleńkimi ciężarkami, słuchając jazzu. Mówił, że to „gim z tonikiem”, bo czasem przerywał ćwiczenia, by wypić łyk ginu z tonikiem, i oświadczał Mamusi:

– Droga Margerytko, powinna pani spróbować sportu, zapewniam panią, że to bardzo zabawne i poczuje się pani jak nowo narodzona!

A mama, która – przygryzając język i mrużąc jedno oko – usiłowała miniaturową parasolką wyłowić z martini oliwkę, zaraz odpowiadała:

– Juliuszu, powinien pan spróbować soku pomarańczowego, zapewniam pana, że sport wyda się panu potem o wiele mniej zabawny! A poza tym niech pan będzie tak dobry i przestanie mnie nazywać Margerytką, proszę wybrać mi inne imię, bo inaczej zacznę muczeć jak jałówka!

Zupełnie nie mogłem zrozumieć, dlaczego ojciec nigdy nie nazywa mamy dłużej niż dwa dni z rzędu tym samym imieniem. Chociaż niektóre imiona nudziły jej się szybciej niż inne, bardzo lubiła ten zwyczaj i codziennie rano w kuchni widziałem, jak obserwuje ojca, wodzi za nim rozbawionym wzrokiem i z nosem schylonym nad talerzem albo z brodą opartą na dłoniach czeka na werdykt.

– O, nie, nie może mi pan dzisiaj zrobić takiej przykrości! Tylko nie Renata, nie dziś! Wieczorem mamy gości na kolacji! – wołała, po czym odwracała głowę do lustra i witała kolejną Renatę szpetnym wykrzywieniem, kolejną Józefinę dostojną miną, kolejną Martynę wybuchem perlistego śmiechu. – W dodatku nie mam w szafie zupełnie nic, co pasowałoby na Renatę!

Jednego jedynego dnia w roku mama nosiła ustalone imię. Piętnastego lutego nazywała się Julia. Nie było to jej prawdziwe imię, ale dzień świętej Julii przypada nazajutrz po walentynkach. Rodzice uważali, że chodzenie z obowiązku do restauracji i jedzenie kolacji w atmosferze uczuć na zamówienie jest bardzo mało romantyczne. Wobec tego co roku obchodzili dzień świętej Julii, mając wyłącznie dla siebie puściutką restaurację i całą obsługę. Zresztą Tatuś uważał, że takie romantyczne święto musi nosić imię kobiece.

– Proszę nam zarezerwować najlepszy stolik, dla Julii i Juliusza. Ale chciałbym się jeszcze upewnić, że nie został państwu ani jeden okropny torcik w kształcie serca! Nie? Chwała Bogu! – mówił, rezerwując stolik w eleganckiej restauracji.

Święta Julia na pewno nie była dla moich rodziców patronką przelotnych miłostek.

Po warsztatowym przedsięwzięciu ojciec nie musiał już wstawać rano, żeby nas nakarmić, więc zaczął pisać książki. Pisał stale i dużo. Siedział przy wielkim biurku nad kartką papieru, pisał, śmiał się podczas pisania, zapisywał to, co go śmieszyło, nabijał fajkę, zapełniał popielniczkę, pokój dymem, a papier atramentem. Ubywało tylko kawy z filiżanek i barwnych płynów z butelek. Jednak wydawcy mieli zawsze tę samą odpowiedź: „Dobrze napisane, zabawne, ale żeby jeszcze miało ręce i nogi…”. Po każdej takiej odmowie mama mówiła na pocieszenie:

– Czy ktoś widział, żeby książka miała ręce i nogi? Wszyscy by o tym trąbili!

Zawsze nas to rozśmieszało do łez.

Ojciec mówił o niej, że jest na ty z gwiazdami, co mi się wydawało dziwne, bo do wszystkich, łącznie ze mną, zwracała się per pan i pani. Mówiła również „pani” do Panienki z Numidii, wytwornego, osobliwego ptaka, który mieszkał razem z nami i przechadzał się, wyginając długą czarną szyję, potrząsając białymi piórkami i mrugając jaskrawoczerwonymi oczami, od czasu kiedy moi rodzice przywieźli go z jakiejś podróży, nie wiem skąd, dawno temu, w poprzednim życiu. Mówiliśmy na niego „Panna Hiperredundantna”, bo do niczego nam nie służyła, tylko ni z tego, ni z owego wydawała bardzo głośne wrzaski, produkowała na parkiecie okrągłe piramidy, stukała pomarańczowo-oliwkowym dziobem do drzwi mojej sypialni i budziła mnie w środku nocy. Panienka wyglądała, jakby wyszła z bajek mojego ojca, zasypiała na stojąco z głową schowaną pod skrzydłem. Kiedy byłem mały, często próbowałem ją naśladować, ale było to niezmiernie trudne. Panienka uwielbiała stać koło kanapy, kiedy Mamusia sobie leżała, książkę czytała i gładziła ją godzinami po głowie. Panienka, jak wszystkie uczone ptaki, lubiła książki. Pewnego razu mamie zachciało się zabrać Pannę Hiperredundantną na zakupy do miasta; zrobiła jej śliczną smycz z koralików, ale Panienka wystraszyła się ludzi, a ludzie się bali Panienki, która wrzeszczała głośniej niż kiedykolwiek. Jakaś starsza pani z jamnikiem powiedziała nawet Mamusi, że nie wolno prowadzać ptaka po chodniku na smyczy, bo to nieludzkie i niebezpieczne.

– Co to za różnica, czy ma sierść, czy pióra! – obruszyła się mama. – Panienka nigdy nikogo nie ugryzła i uważam, że wygląda o wiele wytworniej niż pani owłosiona klucha! Chodźmy, Panienko, wracajmy do domu, doprawdy, cóż to za ordynarne i pospolite osobistości!

Wróciła bardzo wzburzona, a kiedy się tak zirytowała, zawsze wszystko dokładnie opowiadała ojcu. I dopiero kiedy skończyła, wracał jej dobry humor. Często się denerwowała, ale nigdy nie trwało to długo, głos ojca działał na nią kojąco. Poza tym stale się wszystkim zachwycała, uważała, że postęp jest szalenie zajmujący, i towarzyszyła w nim światu, radośnie podskakując. Nie traktowała mnie ani jak dziecko, ani jak dorosłego, tylko jak bohatera powieści. Powieści, która jej się bardzo podobała i od której nie mogła się oderwać ani na chwilę. Nie chciała słuchać o żadnych kłopotach i smutkach.

– Skoro rzeczywistość jest taka pospolita i ponura, niech mi pan wymyśli jakąś ciekawą opowieść, tak dobrze pan umie kłamać, proszę nam nie żałować pańskiego talentu.

Opowiadałem jej wtedy swoje zmyślone przygody, a ona klaskała co sił, zanosząc się od śmiechu:

– Co za dzień, najdroższy synku, co za dzień, taka jestem szczęśliwa, musiał się pan doskonale bawić, powinien pan częściej tam bywać!

Po czym obsypywała mnie pocałunkami. Mówiła, że mnie dziobie; bardzo takie dziobanie lubiłem. Każdego ranka, kiedy już otrzymała nowe imię, wręczała mi świeżo skropioną perfumami aksamitną rękawiczkę, żeby jej dłoń mnie prowadziła przez cały dzień.

Niektóre fragmenty jej twarzy pasowały do dziecinnego zachowania – piękne okrągłe policzki, zielone oczy z iskierkami roztrzepania. Różnobarwne, mieniące się perłowo spinki, wpięte we włosy bez ładu i składu, by poskromić bujną lwią czuprynę, nadawały jej wygląd krnąbrnej i zuchwałej wiecznej studentki. Ale pełne karminowe wargi, z których stale karkołomnie zwisał cienki biały papieros, i długie rzęsy, zza których poddawała ocenie los, dowodziły, że dorosła. Jej stroje, niezmiernie eleganckie i nieco ekstrawaganckie, a przynajmniej sam ich dobór, wskazywały, że dogoniła swój wiek.

Tak pisał ojciec w swoim tajnym dzienniku, który przeczytałem o wiele później, po wszystkim. Może jego pisanina nie miała rąk i nóg, ale z pewnością była tam głowa, i to nie byle jaka.

Rodzice tańczyli bez ustanku i wszędzie. W nocy ze znajomymi, rano i po południu we dwoje. Czasem tańczyłem razem z nimi. Podczas tańca wykonywali absolutnie niewyobrażalne figury, roztrącali wszystko, co stało im na drodze, ojciec wyrzucał mamę w powietrze i chwytał za końce palców po jednym, czasem dwóch, a nawet trzech piruetach. Mama przelatywała między nogami Tatusia, obracał nią tak, że fruwała wokół niego jak chorągiewka, a kiedy całkiem niechcący ją puszczał, okazywało się nagle, że mama siedzi na podłodze z rozpostartą wokół sukienką, jak filiżanka na spodku. Kiedy tańczyli, zawsze sobie szykowali zwariowane drinki z parasolkami, oliwkami, łyżeczkami, wyciągali mnóstwo butelek. W salonie, na komodzie, pod olbrzymim czarno-białym zdjęciem Mamusi wskakującej do basenu w wieczorowej sukni, stał piękny stary gramofon, na którym z przejęciem puszczali zawsze tę samą płytę Niny Simone i tę samą piosenkę: Mister Bojangles. Tylko tej płycie wolno się było kręcić na gramofonie, inne melodie musiały sobie szukać miejsca na nowocześniejszej i trochę mdłej w tonie wieży stereo. Była to naprawdę szalona muzyka, smutna, a zarazem wesoła, i wprawiała moją mamę w podobny nastrój. Rozbrzmiewała długo, ale kończyła się zawsze za szybko i mama klaskała z całych sił, wołając: „Puśćmy jeszcze raz Bojanglesa!”.

Trzeba było wtedy podnieść ramię i znów położyć diament na samym brzegu płyty. Nic oprócz diamentu nie zdołałoby wydobyć takiej muzyki.

Nasze mieszkanie było bardzo duże, żebyśmy mogli przyjmować jak najwięcej gości. Na podłodze w przedpokoju białe i czarne kamienne płyty tworzyły olbrzymią planszę do gry w warcaby. Ojciec kupił czterdzieści białych i czarnych poduszek i w każdą środę po południu rozgrywaliśmy długie partie pod okiem pruskiego kawalerzysty, który nam sędziował, ale nigdy się nie odzywał ani słowem. Czasami grę zakłócała Panna Hiperredundantna, białe poduszki dziobała albo głową przesuwała, zawsze tylko białe, bo ich nie lubiła albo lubiła je za bardzo, tegośmy nie wiedzieli i nigdyśmy się nie dowiedzieli, Panienka, jak wszyscy, miała swoje tajemnice. W kącie korytarza leżała góra listów, usypana przez moich rodziców, którzy nigdy nie otwierali kopert i zawsze na kupę rzucali całą korespondencję. Góra była tak okazała, że mogłem się na nią rzucać i nic mi się nigdy nie stało; wesołą miękką górę zaliczaliśmy do mebli. Ojciec mówił czasami:

– Jeśli nie będziesz grzeczny, to ci każę zająć się listami, wszystkie otwierać i sortować!

Ale nigdy tego nie zrobił, nie był ani trochę złośliwy.

Salon był naprawdę zwariowany. Stały tam dwa krwistoczerwone fotele w stylu Ludwika Filipa, żeby rodzicom było wygodnie popijać, szklany stolik z kolorowym piaskiem pod blatem, olbrzymia, niebieska wyściełana kanapa, po której należało skakać, tak mi doradziła mama. Często razem ze mną skakała, i to tak wysoko, że dosięgała kryształowej kuli żyrandola o tysiącu świec. Ojciec miał rację: kiedy chciała, mogła się rzeczywiście zwracać na ty do gwiazd. Naprzeciwko kanapy, na starym podróżnym kufrze pełnym nalepek z najrozmaitszych stolic, stał mały, zapleśniały i trochę popsuty telewizor. Na wszystkich programach pojawiały się szaro-biało-czarne mrowiska. Z powodu tych kłopotów z programami ojciec założył mu za karę czapkę z oślimi uszami. Czasami mówił:

– Jeśli nie będziesz grzeczny, to włączę telewizor!

Straszne było, kiedy tak musiałem godzinami oglądać telewizję, z nudów przysypiałem, ale rzadko się to zdarzało, Tatuś naprawdę nie był złośliwy. Po kredensie, który mama uważała za paskudny, piął się bluszcz, który jej się wydawał cudny. W ten sposób mebel stał się olbrzymią rośliną; czasem liście mu więdły i trzeba go było podlewać, pająki na nim nici przędły. Dziwny to był mebel i dziwna roślina. W jadalni znajdowało się wszystko, co potrzebne do jedzenia – wielki stół i dużo krzeseł do siedzenia dla gości, i oczywiście dla nas, to się samo przez się rozumie. Do sypialni prowadził długi korytarz, na którym biliśmy rekordy szybkości – tak mówił stoper. Ojciec zawsze wygrywał, a Panna Hiperredundantna stale przegrywała; wyścigi nie były jej najmocniejszą stroną, wolałaby biegać po piasku, a zresztą bała się oklasków. W mojej sypialni stały trzy łóżka, małe, średnie i duże, postanowiłem zatrzymać poprzednie, w których spędziłem tyle miłych chwil, więc miałem łóżek bez liku, tylko Tatuś mówił, że czuje się u mnie jak w składziku. Na ścianie wisiał plakat z Claude’em François w tandetnym błyszczącym garniturze; ojciec przerobił go cyrklem na tarczę do rzutek, żeby się nie kurzył. Uważał, że mu słoń na ucho nadepnął, chwała Bogu – mówił – że Alessandro Volta położył temu kres, nie mogłem tylko zrozumieć, ani jak, ani dlaczego. Nie da się ukryć, że czasem trudno go było zrozumieć. W kuchni podłoga była zastawiona najrozmaitszymi doniczkami z roślinami do przyrządzania różnych potraw, ale zazwyczaj Mamusia zapominała o podlewaniu i wszędzie robiło się siano. Za to kiedy je czasem podlała, zawsze nalewała za dużo. Z doniczek robiły się sitka i kuchnia na wiele godzin zamieniała się w ślizgawkę. Niezły bajzel, a trwało to dotąd, dokąd ziemia nie skończyła oddawać nadmiaru wody. Pannie Hiperredundantnej bardzo się taka zalana kuchnia podobała, dawne życie jej przypominała, tak mówiła mama, Panienka trzepotała skrzydłami i szyję nadymała jak zadowolony ptak. Z sufitu wśród patelni i rondli zwisała świńska noga, z wyglądu obrzydliwa, ale bardzo zjadliwa. Kiedy siedziałem w szkole, Mamusia szykowała mnóstwo dobrego jedzenia i dawała je na przechowanie firmie cateringowej, a potem nam przynoszono z powrotem to, czegośmy potrzebowali, i goście się zachwycali maminą kuchnią. Mama zapraszała o najrozmaitszych porach i częstowała tłumy ludzi: przyjaciół, niektórych sąsiadów (takich, co się nie bali hałasu), listonosza (jeśli się zjawił w odpowiedniej chwili), sklepikarza, który przybył z dalekiego Maghrebu, ale urzędował w sklepiku na dole, a raz nawet jakiegoś staruszka w łachmanach, który strasznie cuchnął, lecz mimo to wyglądał na zadowolonego. Mama obraziła się raz na zawsze na zegary, więc czasem wracałem ze szkoły na podwieczorek i do jedzenia był udziec jagnięcy, a kiedy indziej, zanim się zaczęła kolacja, robił się środek nocy. Czekaliśmy wtedy cierpliwie, tańcząc i pożerając oliwki. Zdarzało się nam tańczyć tak długo, że nie było już czasu na jedzenie, i wtedy, późną nocą, Mamusia zaczynała płakać, żeby pokazać, jak jej przykro, dziobała mnie czule, ściskała w ramionach i tuliła do mokrej twarzy, pachnącej drinkiem. Taka właśnie była moja Mamusia i nic więcej nie było mi trzeba do szczęścia. Goście co chwila śmiechem wybuchali, chichotali, rechotali i czasem z tego śmiechu na nosy padali, a wtedy nocowali w którymś z moich zapasowych łóżek. Rano budziły ich wrzaski Panny Hiperredundantnej, która nie zanadto lubiła wylegiwanie się w łóżku. Kiedy mieliśmy gości, zawsze spałem w dużym łóżku, po przebudzeniu patrzyłem, jak leżą skuleni na moim dziecinnym łóżeczku, i strasznie mnie to bawiło.

Co tydzień przez trzy noce z rzędu mieliśmy gościa. Senator opuszczał własną posiadłość w środkowej Francji i przyjeżdżał, by zasiadać w swoim pałacu. Ojciec nazywał go czule Szują. Nigdy się nie dowiedziałem, kiedy i jak się poznali, przy każdym drinku podawali inną wersję, ale znakomicie się razem bawili. Szuja był ostrzyżony na równo – nie tak jak dziewczyna na pazia, miał włosy obcięte na jeża, ale z kątami prostymi – nie pod linijkę, miał całkiem równe włosy na czerwonej okrągłej makówce, przeciętej na pół bujnymi wąsami, i okulary w cienkiej stalowej oprawce, oparte na śmiesznych uszach w kształcie ogona krewetki. Wyjaśnił mi kiedyś, że jego uszy przypominają kształtem ogon krewetki z powodu rugby. Niezupełnie to zrozumiałem, ale w każdym razie uznałem, że „gim z tonikiem” to sport bezpieczniejszy niż rugby, przynajmniej dla uszu. Kolor, kształt i zmiażdżona chrząstka upodobniły je do krewetki, musiał się z tym pogodzić, i tyle. Od śmiechu trząsł się i podrygiwał, a śmiał się bez ustanku, więc stale mu drżały ramiona. Mówił głośno, trzeszcząc jak stary tranzystor. Miał zawsze olbrzymie cygaro, lecz nigdy go nie zapalał. Kiedy wchodził, trzymał je w ręku albo przygryzał zębami, a przed wyjściem odkładał do pudełka. Ledwo przestąpił próg, a już zaczynał krzyczeć:

– Margarita, Margarita!

Przez długi czas myślałem, że chodzi o jego przyjaciółkę Hiszpankę, która jednak nigdy nie przychodziła na jego wołanie, a ojciec na pocieszenie podawał mu drinka z lodem i limonką i wtedy senator mimo wszystko uśmiechał się z zadowoleniem. Mama lubiła Szuję, bo był bardzo zabawny, obsypywał ją komplementami, obdarowywał kwiatami i dał nam zarobić mnóstwo pieniędzy, a ja też go lubiłem, ani mniej, ani bardziej niż mama, z takich samych powodów. Podczas nocnych zabaw tanecznych próbował całować wszystkie przyjaciółki mamy. Ojciec mówił, że chwyta się każdej okazji. Czasem mu się udawało i ze schwytanymi okazjami szedł do swojego pokoju. Po paru minutach wynurzał się stamtąd zachwycony i czerwieńszy niż zwykle i wzywał na cały głos swoją hiszpańską przyjaciółkę, bo coś mu nie pasowało.

– Margarita! Margarita! – pokrzykiwał wesoło, poprawiając okulary na krewetkowych uszach.

W dzień pracował w Pałacu Luksemburskim, który znajdował się w Paryżu, choć nie rozumiem dlaczego. Uprzedzał, że będzie pracował do późna, ale zawsze wracał bardzo wcześnie. Senator prowadził dziwny tryb życia. Po powrocie do domu mówił, że przed upadkiem muru jego zawód był o wiele zabawniejszy, bo miało się większą jasność. Wywnioskowałem z tego, że w biurze senatora był remont, jedną ścianę rozebrano, a okno zamurowano. Nie dziwiłem się, że wraca wcześnie, to nie są warunki do pracy, nawet dla szui. Tatuś tak o nim mówił:

– Szuja to mój najdroższy przyjaciel, bo jego przyjaźń jest bezcenna!

To akurat rozumiałem bez trudu.

Za pieniądze zarobione na warsztatach Tatuś kupił śliczny zameczek w Hiszpanii, daleko na południu. Kawałek samochodem, kawałek samolotem, jeszcze kawałek samochodem i duży kawał cierpliwości. Z zamku, położonego w górach, nieco ponad bielusieńką wsią, w której po południu nie było nikogo, a w nocy pełno ludzi, dało się dostrzec tylko sosnowe lasy i prawie nic poza tym. Kawałek na prawo były tarasy z mnóstwem drzew oliwnych, pomarańczowych i migdałowych, opadające na łeb na szyję do białawo-błękitnego jeziora, zakończonego potężną zaporą. Tatuś powiedział, że sam tę zaporę zbudował i gdyby nie on, cała woda by spłynęła. Trudno mi jednak było w to uwierzyć, bo w domu nie mieliśmy żadnych narzędzi, i pomyślałem, że chyba tym razem przesadził. Mieliśmy blisko do morza i na wybrzeżu było pełno ludzi, na plażach, w sklepach, w blokach, w restauracjach, w kasynach i w korkach, coś niesamowitego. Mama mówiła, że nie wie, po co ludzie wyjeżdżają na wczasy, a potem siedzą w innym mieście. Tłumaczyła, że plaże są brudne, bo wczasowicze, nawet najtłustsi, smarują się tłustymi olejkami i smażą się na słońcu, że strasznie tam głośno i wszędzie śmierdzi rybami. Myśmy się też opalali, tyle że nad jeziorem, na plażach wielkości chusteczki do nosa, było tam o wiele zabawniej. Na dachu zamku mieliśmy wielki taras z chmarami jaśminów, które oprócz innych zalet miały i tę, że bardzo ładnie pachniały. Widok był tak wspaniały, że rodzicom stale chciało się pić. Gasili pragnienie winem z owocami, więc czy to w dzień, czy w nocy jedliśmy mnóstwo owoców, tańczyliśmy i piliśmy owoce przez cały czas. Mister Bojangles przyjeżdżał oczywiście razem z nami, a Panna Hiperredundantna dołączała do nas później, leciała innymi liniami, wyjeżdżaliśmy po nią na lotnisko, bo miała specjalny status. Podróżowała w pudle z otworem, z którego wystawała jej tylko głowa z szyją, więc oczywiście strasznie krzyczała i przynajmniej raz miała po temu powody. Na jedzenie owoców, opalanie nad jeziorem i tańce rodzice sprowadzali wszystkich znajomych, którzy uważali, że to prawdziwy raj, i nie sposób się było z nimi nie zgodzić. Miałem ochotę przyjeżdżać do raju w każdej wolnej chwili, więc przyjeżdżałem, kiedy tylko chciałem, a przede wszystkim wtedy, kiedy rodzice tak postanowili.

Mama opowiadała mi często o Mister Bojanglesie. Jego historia była taka sama jak muzyka: piękna, roztańczona, melancholijna i dzika. Właśnie dlatego rodzice lubili slow-foksy z panem Bojanglesem, bo ta muzyka pasowała do miłości. Mieszkał w Nowym Orleanie, tyle że dawno temu, w bardzo dawnych czasach, kiedy nic tam nie było nowego. Najpierw jeździł z psem, w starych łachach po całym Południu, na innym kontynencie. A potem pies zdechł i już nic nie było takie jak przedtem, więc chodził do barów i tańczył, i dalej nosił stare łachy. Pan Bojangles tańczył naprawdę bez przerwy, zupełnie jak moi rodzice. Ludzie stawiali mu piwo, żeby dla nich zatańczył, i tańczył w za dużych spodniach, skakał wysoko w górę i łagodnie opadał na ziemię. Mamusia mówiła, że tańczył, bo chciał, żeby wrócił pies, wiedziała to z całą pewnością. A sama tańczyła, bo chciała, żeby wrócił pan Bojangles. Dlatego właśnie tańczyła bez ustanku. Żeby wrócił, i tyle.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: