Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mistrz ceremonii - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
1 maja 2018
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mistrz ceremonii - ebook

Kariera komisarz Florence Lovelady zaczęła się trzydzieści lat temu, kiedy doprowadziła do skazania seryjnego mordercy. Zabijał dzieci – ze szczególnym okrucieństwem.
Zabójca przyznał się do winy, sprawę zamknięto. Teraz zmarł. Lecz przed śmiercią wysłał list do Florence...
Florence wraca do miasteczka wśród ponurych wrzosowisk i wzgórz. Miejsca, które budzi jej najstraszniejsze wspomnienia. I nagle wydarzenia sprzed lat zaczynają się powtarzać. Ktoś podrzuca jej glinianą figurkę. Takie same znajdowano przy każdym zamordowanym dziecku...
Czy to znaczy, że Florence tak tragicznie się pomyliła?

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-6729-6
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Drogi Czytelniku!

W wiosenny dzień 1612 roku młynarz o nazwisku Richard Baldwin z Lasu Pendle w Lancashire wygnał ze swojej ziemi dwie kobiety, nazywając je „czarownicami i nierządnicami”. Groził, że „jedną spali, a drugą powiesi”. W ten sposób wywołał ciąg zdarzeń, który doprowadził do uwięzienia, osądzenia i stracenia dziewięciu kobiet pod zarzutem morderstwa dokonanego za pomocą czarów. Były to niesławne procesy czarownic z Pendle.

Według legendy noworodki płci żeńskiej urodzone w cieniu Wzgórza Pendle są dwa razy chrzczone. Najpierw w kościele, jak zwykle się to robi. A potem jeszcze raz, w ciemnej sadzawce u stóp wzgórza, gdzie oddaje się je na służbę zupełnie innemu panu. Takie dziewczyny całe życie borykają się z niezwykłą spuścizną, bo być kobietą z Pendle jest zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem.

O ile wiem, chrzczono mnie tylko raz, ale jestem kobietą z Pendle. Powieszone w 1612 roku mogły być moimi prapraciotkami albo pochodzić z rodu babć. I odkąd pamiętam, wiem, że gdybym urodziła się w czasach mizoginii i przesądu, pewnie zaszufladkowano by mnie jako wiedźmę.

Bo zawsze byłam inna – trochę dziwna dziewczyna, która siedzi z tyłu klasy, nie płynie z prądem i chodzi własnymi ścieżkami – więc zawsze intrygowało mnie, jak to się dzieje, że niektóre kobiety zamieniają się w wiedźmy.

Północ Anglii, moja mała ojczyzna, to mroczne miejsce. Od stuleci uciekali tam ludzie o odmiennych poglądach, a banici mieli się doskonale. Na krótko przed moim narodzeniem Ian Brady i Myra Hindley polowali na dzieci z północy. Kiedy byłam młodą kobietą, moja wolność została mocno ograniczona, bo postrach siał Rozpruwacz z Yorkshire. Mary Ann Cotton, Harold Shipman, Peter Dinsdale, Donald Neilson, wszyscy ci zabójcy pochodzili z północy. Często pytają mnie, dlaczego piszę takie książki. Może to jest odpowiedź.

Ale jest książka, którą zawsze chciałam napisać. To książka o mnie i o kobietach takich jak ja. O kobietach z północy, które wyróżniają się z tłumu i które ten tłum karze za to, że mają śmiałość być inne. Zawsze chciałam napisać książkę o wiedźmach. Czy same dokonują wyboru, czy wybór dokonuje się bez ich udziału? Zwykłam myśleć, że to drugie, że wiedźmy są tworzone przez społeczności. Teraz, po paru latach badań, nie jestem tego pewna. Już nie odrzucam samej idei czarownictwa. Teraz uważam, że spoczywają w nas moce. A niektórzy z nas wiedzą, jak ich użyć.

Mistrz ceremonii to opowieść o kobietach i wiedźmach. O dzieciach, które kochamy i musimy je chronić. I o mężczyznach, którzy nas przerażają.

Mam nadzieję, że się wam spodoba.

Sharon BoltonCzęść 1

Lecz nasyciłem się okropnościami.

Makbet, William Szekspir przeł. Leon Ulrich

1

Wtorek, 10 sierpnia 1999

W najgorętszy dzień roku Larry Glassbrook po raz ostatni wrócił do rodzinnego Lancashire, a mieszkańcy miasta pojawili się, żeby go pożegnać.

Nie byli przyjaźnie nastawieni.

Może mi się tylko wydaje, ale tłum przed kościołem chyba zgęstniał podczas krótkiej, chłodnej mszy pogrzebowej i każdy chciał zająć dobre miejsce, jak przed wielką paradą.

Gdzie nie spojrzałam, stali ludzie. Między nagrobkami, wzdłuż muru, na ścieżkach. Jak jakaś straszna straż honorowa. Wychodzimy za trumną na słońce dość jaskrawe, żeby nim przyżegać rany, a oni na nas patrzą, nic nie mówią, nie ruszają się.

Chociaż datę utrzymywano w tajemnicy, jak długo się dało, dziennikarze stawili się tłumnie. Policjanci w mundurach odpychają ich, oczyszczają z ludzi ścieżki i krużganek, ale fotografowie przynieśli drabiny i wielkie teleskopowe obiektywy. Krągłe puchate mikrofony prezenterów wyglądają tak potężnie, że można by nimi nagrać truchtanie myszy kościelnych.

Patrzę w dół, podsuwam wyżej okulary przeciwsłoneczne, chociaż wiem, że teraz wyglądam inaczej. Trzydzieści lat to dużo czasu.

Kilka metrów przede mną kropelki potu zbierają się na szyjach karawaniarzy niosących trumnę. Zostawiają za sobą ślad, zapach płynu po goleniu, przesiąkniętego piwem potu i zbyt rzadko oddawanych do pralni chemicznej garniturów.

Standardy obniżyły się od czasów Larry’ego. Ludzie pracujący w firmie Glassbrook & Greenwood Pogrzeby nosili garnitury czarne, jak świeżo wyrąbany węgiel. Ich buty i włosy lśniły, a ogoleni byli tak dokładnie, że widać było tylko gołą skórę popstrzoną wysypką. Ludzie Larry’ego nieśli trumnę z szacunkiem, jak dzieło sztuki, którą się zajmowali. Larry nie pozwoliłby na tanią laminowaną trumnę, którą widzę przed sobą.

Gdyby wiedział, że jego pogrzeb będzie poniżej standardów, przy których trwał, byłby gorzko rozczarowany. Z drugiej strony może roześmiałby się, głośno, okrutnie, jak czasem mu się zdarzało, w najmniej spodziewanych chwilach, kiedy taki śmiech najbardziej wytrącał z równowagi. A potem pewnie przejechałby palcami po czarnych włosach, mrugnąłby znacząco i nadal tańczyłby do taśmy z Elvisem Presleyem, którą ciągle puszczał w warsztacie.

Mimo upływu tylu lat nawet myśl o muzyce Elvisa Presleya przyprawia mnie o bicie serca.

Tania trumna z tymi, którzy ją niosą, skręca jak wielki pełzający owad i schodzi ze ścieżki. Zmierzamy na południe, w stronę grobu rodziny Glassbrooków, upał jest tak silny i wnikliwy na naszych twarzach, jak reflektor w zapuszczonej hali z estradą. W Lancashire, wysoko na wrzosowiskach, upalne dni są rzadkością, ale dzisiaj słońce postanowiło dać Larry’emu przedsmak temperatur czekających na niego w następnym miejscu odosobnienia.

Zastanawiam się, jakie słowa powinny znaleźć się na jego nagrobku:

„Kochający mąż, oddany ojciec, bezlitosny zabójca”.

Mijają ostatnie minuty nad ziemią, tłum napiera i cofa się równocześnie, jak pływ, niepewny, czy ma przybrać czy opaść.

Wtedy kątem oka, częściowo zakrytego oprawką okularów słonecznych, spostrzegam nastolatków. Chłopca i dwie dziewczyny – małych, chudych, ubranych w krzykliwie kolorowy poliester. Oczy dorosłych biegają po cmentarzu, z niepokojem po żałobnikach, z nerwowością po policjantach, z ciekawością po mediach. Nastolatki patrzą tylko na główną żałobnicę, kobietę, która idzie za pastorem, tuż przede mną.

Jest piękna, tak piękna, że kiedy miała piętnaście lat, nikt nie byłby w stanie tego przewidzieć. Włosy są miodowego blond koloru, ciało stało się pełniejsze. Już nie przypomina karnawałowej pacynki z głową za dużą w stosunku do patykowatego ciała. Oczy, które patrzyły jak oczy wystraszonych małpiatek w telewizyjnych programach przyrodniczych, teraz pasują rozmiarem do twarzy. Czarna sukienka, którą nosi, ma świeżą teksturę i kolor nowego nabytku.

Pomruk szeptów poświadcza, że gapie idą za nami. Kobieta w nowej czarnej sukience odwraca głowę. Nie mogę się powstrzymać i robię to co ona. Widzę, że troje nastolatków też tam idzie.

Na ich widok rana na mojej lewej dłoni zaczyna mnie boleć. Wkładam dłoń pod pachę i przyciskam ją, żeby mniej bolało. Trochę pomaga, ale czuję pot spływający mi między łopatkami. Pastor jest równie zrelaksowany jak ja. Wyjął chusteczkę, ociera kark, osusza sobie czoło, ale modlitwy pogrzebowe rozpoczyna w nastroju człowieka, który wie, że zaraz się to skończy. W wyznaczonym czasie karawaniarze zwalniają liny i trumna chwiejnie schodzi w dół, aż przestajemy ją widzieć.

Wtedy to przychodzi nam do głowy. Widzę własne myśli odzwierciedlone w oczach ludzi wokół mnie, a po tłumie rozchodzą się fale niepokojącej energii.

– Zasługiwałeś na coś gorszego, draniu! – woła jakiś głos za mną.

Właśnie to robił Larry swoim młodym ofiarom. Opuszczał je do ziemi. Tylko że nie były martwe.

Jeden z nastolatków, najmłodszy, odłączył się od rówieśników i stanął na pół ukryty za kamieniem nagrobnym. Patrzy na mnie z figlarną ciekawością. Stephen, szybko przypominam sobie jego imię. Chude dziecko w niebieskiej koszuli to Stephen.

Przystojny, spocony karawaniarz podaje mi ziemię, więc biorę garść i zbliżam się do grobu. Na wieku trumny nie ma kwiatów, w kościele też ich nie było. Nie przypominam sobie, żebym kiedyś widziała kościół bez kwiatów, i nagle dopada mnie wizja parafianek, które uroczyście, po cichu wchodzą w nocy do kościoła, żeby je wynieść, bo to nie jest okazja na kwiaty.

Blisko ściany kościoła, ledwie widoczny za tłumem, stoi mężczyzna, który kiedyś był zakrystianem. Teraz włożył czarny garnitur. Nie podnosi wzroku i nie sądzę, żeby ten mój stary przyjaciel mnie zobaczył.

Rzucam ziemię, wiem, że jest podawana stojącym za mną żałobnikom, którzy uprzejmie kręcą głowami. Zatem wzięcie ziemi było niewłaściwym postępkiem. Postępkiem, który mnie wyróżnił. Znowu.

Modlitwy się skończyły.

– Nie sądźcie – improwizuje pastor, który nagle zrobił się odważny – aby nie być osądzonymi.

Kłania się, nie wiadomo komu, i oddala truchtem.

Karawaniarze wtapiają się w tło. Też się odsuwam i kobieta o miodowych blond włosach zostaje sama przy grobie.

Nie na długo. Gapie przylepiają się jeden do drugiego, żeby też wziąć udział. Masa powoli pełznie do przodu. Nastolatki też się zbliżają, chociaż w jaskrawym słońcu trudniej ich dostrzec niż dorosłych.

Gapie zatrzymują się. Kobieta w czerni patrzy wprost na nich, ale nikt nie spogląda jej w oczy.

Potem występuje do przodu sześćdziesięciolatka, aż jej stopy w sandałkach i paznokcie u nóg zabrudzone kurzem dosięgają brzegu grobu. Znam tę kobietę. Przed laty wystąpiła przeciwko mnie, kiedy cierpienie i gniew przeważyły nad poczuciem przyzwoitości. Pamiętam jej gruby palec dźgający w stronę mojej twarzy, jej gorzki oddech, kiedy nachylała się i żądliła mnie groźbami i oskarżeniami. Nazywa się Duxbury, jest matką Susan, pierwszej ofiary Larry’ego.

Stojąc na skraju grobu Larry’ego, wciąga powietrze, nachyla się do przodu i pluje. Chyba pierwszy raz w życiu coś takiego zrobiła. Ślina jest rzadka, spada kroplami. Jeśli słychać jej uderzenie w drewno, to go nie słyszę. Następna osoba, która podchodzi do grobu ma większą praktykę. Wielki, łysy mężczyzna o byczym karku, chyba młodszy, niżby wskazywały bruzdy na jego skórze. Odchrząkuje, a flegma, solidna jak zasychająca farba, uderza w trumnę. Podchodzą inni, jeden po drugim, trumna u ich stóp musi być pokryta kwiatami splunięć.

Ostatni nad grobem jest starszy mężczyzna, chudy, o ciemnej skórze z oczami jak głazy. Rozgląda się.

– Nic osobistego, kochana – mówi do kobiety w czarnej sukience, a ja próbuję wyobrazić sobie coś bardziej osobistego niż plucie na grób. – Nigdy nie mieliśmy do ciebie pretensji. – Krzywonogi, złamany artretyzmem, odchodzi.

Przez jakąś minutę, może dłużej, kobieta w czarnej sukience stoi bez ruchu, patrzy na coś w oddali. Potem, nie oglądając się, przechodzi po trawie na dróżkę, pewnie przygotowując się na ścieżkę zdrowia reporterów i fotoreporterów. Podczas mszy trzymali się na odległość, ale przyszli tutaj po coś i nie odejdą bez czegoś.

Idę za nią, ale moją uwagę przyciąga jakiś dźwięk. Zatrzymuję się. Słyszę, jak nastolatki wydają piskliwe, ssące odgłosy i próbując naśladować dorosłych, plują na trumnę Larry’ego. Chyba mają najwięcej powodów, ale to, co robią, jest marne i poniżej ich poziomu. Chyba powinnam z nimi porozmawiać, powiedzieć, że już czas iść, ale kiedy się odwracam, już ich nie widać. Przed trzydziestu laty tych trojga dzieci jeszcze nie było na świecie, a jednak nie mogę się powstrzymać i myślę, że kobieta w czerni też widziała ich duchy.2

Nie ma sposobu, żebym dokładnie się dowiedziała, co przecierpiała Patricia Wood przez te godziny, odkąd zniknęła. Chyba powinnam uznać to za błogosławieństwo.

Kiedy ją znaleźliśmy, wszyscy mówili, że nie mogą znieść myśli o tym, że to zbyt straszne, żeby sobie to wyobrażać, że nie powinno się zaprzątać sobie tym głowy.

Gdybym tylko mogła się powstrzymać. Wyobraźnia to cenne narzędzie, istotne dla każdego szanującego się detektywa. Jest też najcięższym z krzyży, które dźwigamy.

Więc wyobrażam sobie, jak Patsy powoli odzyskuje świadomość, a jej pierwszą jasną myślą jest, że trudno jej oddychać. Materiał okrywający jej twarz to satyna, lekka, ale przyduszająca w ograniczonej przestrzeni.

Musiał być zły smak w ustach, po części wynik kilku godzin bez picia.

Najgorsza musiała być dezorientacja przez te pierwsze kilka minut, kiedy nie miała pojęcia, gdzie jest ani jak się tam dostała. Wszelkie wspomnienia, które mogła wyłowić, musiały być na wpół uformowane, masa przypadkowych obrazów i urywki rozmów. Pewnie próbowała otworzyć oczy, zamknąć je, znów otworzyć, żeby nie zobaczyć żadnej różnicy.

Myślę, że wtedy próbowała się poruszyć. Podeprzeć się i usiąść. Wtedy naprawdę zaczęła panikować, bo zdała sobie sprawę, że nie ma żadnych możliwości działania.

Oczywiście było gorzej. Patsy znajdowała się głęboko w ziemi. Pogrzebana żywcem.3

Jeden z dwóch starszych reporterów patrzy, kiedy odchodzę, mruży oczy, przeszukując wspomnienia. Podjęłam słuszną decyzję, że nie włożyłam dzisiaj munduru. Minie trochę czasu i mnie namierzą, ale ja im tego czasu nie dam. Przepycham się za bramę, idę pod górę, w stronę samochodu. W każdym razie bardziej są zainteresowani kobietą w eleganckiej czarnej sukience o miodowych blond włosach. Musi mieć eskortę policji, żeby przebić się przez tłum. Zerkam na nią, samochód, który na nią czekał, odjeżdża. Patrzy na mnie z fotela dla pasażera. W kościele nie dała żadnego znaku, że choćby wie o mojej obecności. Założyłam, że o mnie zapomniała, że byłam dla niej jeszcze jednym ciekawskim świadkiem wydarzenia. Spojrzenie zza przyciemnianej szyby mówi mi, że pamięta mnie doskonale.

Kiedy przeprowadziłam się do Sabden, wolałam zamieszkać z Glassbrookami niż w jakimś innym pensjonacie, bo w tej rodzinie wyczułam ekscentryzm, który do mnie przemawiał. Czymś się różnili od większości ludzi spotykanych przeze mnie w mieście. Widziałam w nich kolorowe, egzotyczne ptaki, otoczone stadem małych, hałaśliwych, zakurzonych wróbli. Ledwie minęły dwa tygodnie w Lancashire, a już dotarło do mnie, jak bardzo inna jestem w oczach ludzi wokół mnie. Chyba szukałam pokrewnych ptaszków. Nie był to jedyny błąd, który popełniłam w tym mieście.

Glassbrookowie mieszkali na przedmieściach Sabden, w wielkim, wolno stojącym domu jednorodzinnym. Wąski, żwirowany podjazd zarośnięty jest teraz chwastami, a nasiona mleczu szybują w moją stronę jak armia powietrzna. Mech pokrywa niskie kamienne ogrodzenie otaczające ogród, a trawa między drzewami owocowymi nie była przycinana od miesięcy, może nawet lat. Teraz to mała łączka. Białe pęki trybuli leśnej sięgają niemal do najniższych gałęzi drzew, na których śliwki, już zgniłe, obsiedziane są przez osy. Na drzewach rośnie mnóstwo jabłek, ale małych i robaczywych. Papka pod drzewami nasuwa myśl, że kolejne zbiory spadły i zgniły.

Pokonuję jedyny zakręt na podjeździe i widzę dom. Kamienny dworek zbudowany dla zarządcy fabryki albo kupca handlującego wełną na początku XX wieku. Farba złuszczyła się z robionych na portyk drzwi, a wielkie okno wykuszowe jest brudne i gdzieniegdzie popękane. Ten pokój był salonem dla lokatorów, w którym spędzałam wieczory, kiedy nie miałam racjonalnego powodu, żeby zostać w pracy, a w moim pokoju czułam się zbyt samotna. Dwaj pozostali lokatorzy byli mężczyznami. Jeszcze jeden posterunkowy, Randall (mówiono na niego Randy) Butterworth i cichy grubasek po czterdziestce, Ron Pickles, który pracował u Larry’ego w przedsiębiorstwie pogrzebowym. Czasem ze sobą rozmawialiśmy, bywało, że zagraliśmy w karty, ale głównie gapiliśmy się w ziarnisty, rozhuśtany ekran dwunastocalowego, czarno-białego telewizora. Mówiło się, że rodzina w większej bawialni, której okna wychodziły na tylny ogród, ma kolorowy telewizor, ale to pozostało w sferze plotek.

Maleńki telewizorek nadal tutaj jest. Podobnie jak pokryte PCW fotele, latem śliskie i lepkie, zbyt chłodne, żeby były wygodne zimą. Nie licząc rozbitych żarówek zaśmiecających dywan, plam wilgoci na ścianach i brudnych szyb, salon dla lokatorów jest dokładnie taki, jak go zapamiętałam.

Poszłam ścieżką na tyły, wpatrując się w ściany i okna domu. W bawialni rodziny zasłony są zaciągnięte, ale i tak nie pamiętam tego pokoju. Nigdy mnie do niego nie zaproszono. Tylne drzwi są otwarte.

Wchodzę i zaglądam do pomieszczenia, które nazywano tylną kuchnią. Jest małe, z wielkim kamiennym zlewem i poplamionymi, drewnianymi blatami. Na przymocowanych do ścian półkach stoją pokryte kurzem naczynia, matowe szkła i wielkie miedziane patelnie. Moja matka nazwałaby to kuchnią butlera, ale słowo „butler” nie należało do słownika mieszkańców Sabden w 1969 roku.

– Jest tam kto? – pytam.

Nikt nie odpowiada. Bolesne rwanie przebiega mi rękę od dłoni po łokieć, kiedy wchodzę do środka. Drzwi naprzeciwko mogą doprowadzić mnie do większej kuchni, w której Sally gotowała posiłki dla rodziny i lokatorów. Wywary i mikstury, jak to nazywał Larry, powstawały w tym pomieszczeniu, a przechowywane były w wielkim kredensie przy tylnych drzwiach. Sally miała kuchenkę gazową, która była już stara w 1969 roku, do gotowania ziół i korzeni. Kuchenka nadal tu stoi.

Gdzieś z tyłu słyszę ciche brzęczenie, odwracam się i widzę, że pszczołom jakoś udało się dostać do środka, ale już nie na zewnątrz, bo kilkanaście czarno-pomarańczowych trupków leży na parapecie. Sally trzymała pszczoły. Na skraju ogrodu stały cztery ule. Zimą i wczesnym latem, kiedy tu mieszkałam, często chodziła karmić pszczoły i sprawdzać, co z nimi. Wkładała wtedy gęsty biały welon i grube rękawice. W gorące dni siedziała i obserwowała przewidywalną trajektorię pszczół robotnic śmigających z uli w stronę kwiatów.

Miała zwyczaj, dziwny, ale czarujący, informowania pszczół o ważnych wydarzeniach w rodzinie. Kiedy Cassie, jej starsza córka, uzyskała stypendium w szkole muzycznej, Sally natychmiast wychodziła, żeby powiedzieć o tym pszczołom. Informacja o śmierci ciotki Larry’ego dotarła do pszczół, zanim dowiedzieli się o tym niektórzy z członków rodziny. Sally powiedziała mi, że nieszczęście spadłoby na dom, gdyby pszczoły trzymane były w niewiedzy.

– W czym mogłabym pomóc? – powiedział ktoś tonem, z którego wynikało, że wcale nie ma zamiaru mi pomagać.

Odwracam się i widzę w drzwiach korpulentną siwowłosą kobietę po siedemdziesiątce. Grzebię w torebce i wyjmuję z niej legitymację policyjną. W Lancashire nie jest ważna, ale wątpię, żeby kobieta o tym wiedziała.

– Zastępca komisarza Florence Lovelady – mówię. – Szukam rodziny.

– Nie mieszkają tu od lat – odpowiada z typową dla niej nutką triumfu przy oznajmianiu złych wieści.

Wiem, kim ona jest. Sally miała „kobietę do wszystkiego”, która przychodziła codziennie, żeby pomagać przy gotowaniu i sprzątaniu. Ta kobieta podawała mi śniadanie i kolację przez sześć dni w tygodniu przez pięć miesięcy, a co dwa tygodnie przynosiła do pokoju komplet czystych nylonowych prześcieradeł. Nigdy nie pukała, tylko oznajmiała: „Prześcieradła”, i rzucała je na łóżko. Zawsze wymagano ode mnie, żebym sama słała łóżko, ale jestem całkiem pewna, że ona robiła to za dwóch mężczyzn, którzy tutaj mieszkali. Była z tych kobiet, które są szczęśliwe, że mogą obsługiwać mężczyzn, ale uważają za poniżej swojej godności, żeby to samo robić dla kobiet, szczególnie młodszych od siebie. W końcu lat sześćdziesiątych najgorsza dyskryminacja na tle płci, z jaką musiałam sobie radzić, zawsze przychodziła od innych kobiet.

Wodzę wzrokiem po zakurzonych powierzchniach, spoglądam na martwe owady i mówię:

– Dziwi mnie, że tego nie sprzedali.

– Dziewczyny chciały sprzedać. To Sally trzyma się tego kurczowo.

– Jesteś Mary, prawda? Mieszkałam tutaj. W sześćdziesiątym dziewiątym. – Nie dodaję, „kiedy to się stało”. Chyba nie potrzeba.

Patrzy na mnie, mrużąc oczy.

– Rodzina mówiła do mnie Flossie – dodaję niechętnie. – Miałam wtedy inne włosy. W znacznie jaśniejszym odcieniu czerwieni.

– Rude – mówi Mary. – Koloru marchewki.

– Co u ciebie, Mary? – pytam.

– Miałaś mnóstwo piegów. – Mary robi krok do przodu, jakby chciała sprawdzić, czy nadal je mam. Mam, ale z czasem wyblakły. – Robiłaś się cała czerwona, kiedy ktoś cię zawstydził.

– Wiesz, gdzie jest Sally? Nadal żyje?

– W Barley, w domu opieki. Nie porozmawia z tobą.

W ręku nadal trzymam legitymację.

– Pozwolisz, że się rozejrzę? – pytam.

– Rób, co chcesz – mówi. – Przyszłam po kartofle. Potem zamykam.

Zostawia mnie, idzie w stronę ogrodu warzywnego, a ja wchodzę dalej. Nie otwieram drzwi do bawialni – stare nawyki pozostają – i nie interesuje mnie salon dla lokatorów. Idę natomiast wysoko sklepionym korytarzem prawie do drzwi frontowych, potem skręcam i wchodzę po schodach. Mój pokój był najmniejszy z wynajmowanych lokatorom, na tyłach domu, z widokiem na Wzgórze.

Drzwi przywarły do framugi i przez chwilę kusi mnie, żeby uznać to za znak, że niczego się nie zyska na wyławianiu starych wspomnień. Ale moja żyłka uporu zawsze wygrywa z rozsądkiem i mocno naciskam drzwi.

Liliowo-niebieska narzuta na łóżko, której nie znosiłam, nadal tu jest, ale jej kolory wyblakły po latach ekspozycji na światło słońca. Wąskie łóżko pod oknem jest zaścielone i nie byłabym zaskoczona, gdyby to były prześcieradła, pod którymi sypiałam przed tak wielu laty, a techniki kryminalistyczne niedostępne dla nas w latach sześćdziesiątych wykryłyby moje ślady. W końcu, kto by tu zamieszkał po tym, co się zdarzyło? Drzwi wąskiej szafy są otwarte. Jedna z szuflad w komódce przy łóżku nie jest domknięta. Zauważam plastikową szczotkę do włosów, która mogła kiedyś być moja. Jakby nikt nie był w tym pokoju, odkąd w pośpiechu z niego się wyprowadziłam. Randy’emu i mnie zakazano wracać po aresztowaniu Larry’ego Glassbrooka. Inni policjanci zabrali nasze rzeczy i resztę czasu w Lancashire spędziłam w pensjonacie po drugiej stronie miasta.

Trzy plakaty policyjne, które przylepiłam do ściany, nadal wiszą.

„Zaginiony”, głosi pierwszy. „Widzieliście Stephena Shorrocka?” „Zaginiona”, głosi drugi. „Widzieliście Susan Duxbury?” A na trzecim znów: „Zaginiona. Pomóżcie nam znaleźć Patsy”. Wbrew utyskiwaniu Mary, że są makabryczne i uszkodzą tapetę z wiórów drzewnych, zawiesiłam je dokładnie na wprost łóżka. Widziałam je co rano jako pierwszą rzecz po przebudzeniu i jako ostatnią wieczorem.

Podchodząc do domu, unikałam przyglądania się warsztatowi Larry’ego, parterowemu budynkowi z cegły, niedaleko tylnych drzwi, ale teraz nie mogłam uniknąć tego widoku. Płaski dach znajduje się tuż za moim oknem.

Wyciągam rękę i dotykam ściany, żeby utrzymać równowagę, głęboko nabieram tchu, chociaż powietrze wewnątrz jest stęchłe i gorące.

To w warsztacie Larry spędzał większość czasu i puszczał tam muzykę – nie, nie chcę mieć tych piosenek w głowie – i robił trumny i skrzynie na szczątki zmarłych z Sabden.

I nielicznych żywych nieszczęśników.4

Słowa trumna i skrzynia używane są wymiennie, ale są zupełnie różne. Trumna to sześcio- albo ośmiokątne pudło naśladujące zarysy ciała, rozszerzona w okolicy ramion i zwężająca się w kierunku stóp. Przywodzi na myśl zmartwychwstanie Drakuli. Skrzynia jest większa, kwadratowa, zazwyczaj z wielkim, wygiętym wiekiem.

Larry Glassbrook robił oba te rodzaje, ale skrzynie ze szlachetnego drewna były jego pasją. Mieszkałam u jego rodziny przez pięć miesięcy w 1969 roku i raz – chyba wtedy się nudził – zaprosił mnie do warsztatu. Przy pracy puszczał muzykę – prawie na pewno Elvisa Presleya – i od czasu do czasu robił przerwę, żeby pokręcić biodrami albo sczesać do tyłu czarne włosy. Larry był przystojnym mężczyzną i do maksimum wykorzystywał swoje podobieństwo do Króla Rock and Rolla. Nie cierpiał na brak zainteresowania ze strony płci przeciwnej, ale szczerze mówiąc, trochę mnie przyprawiał o gęsią skórkę. Nie było jednak wątpliwości co do jego rzemiosła.

Zaczynał od wieka, sklejał i ściskał w zaokrąglonym imadle długie dębowe deski. Używał klamer, swego rodzaju wytrzymałych zszywaczy, żeby deski się nie mogły rozejść. Pudło robił w podobny sposób, kleił je, unieruchamiał i umacniał belkami, żeby nadać mu wytrzymałość. Lubił się chwalić, że jego skrzynie wytrzymają ciało ważące sto trzydzieści kilogramów i więcej. Wieko przymocowywał do pudła czterema metalowymi zawiasami i szesnastoma śrubami.

Nikt nie mógł wydostać się ze skrzyni Larry’ego Glassbrooka, kiedy zamknięto go w środku. Szczerze mówiąc, mało kto próbował.

W tamtych czasach trumny i skrzynie nie były hermetycznie zamykane. Gdyby były, Patsy Wood mogłaby umrzeć zanim odzyskałaby świadomość. Zamknięcia skrzyń Larry’ego były jego wynalazkiem. Tuż pod brzegiem wieka, dokładnie naprzeciwko zewnętrznych zawiasów, znajdowały się dwa mechanizmy zamykające, ukryte pod dekoracyjnym wykończeniem. Kiedy zamknięto zatrzask, kawałek metalu po wewnętrznej stronie trumny, ukryty pod wyściółką z materiału, wchodził na swoje miejsce i wieko nie mogło się przemieszczać podczas opuszczania do grobu albo gdyby ktoś niezdarnie obszedł się ze skrzynią. Gdyby Patsy wiedziała, gdzie szukać, gdyby udało się jej rozerwać satynową wyściółkę, mogłaby otworzyć skrzynię.

Nadal musiałaby poradzić sobie z toną ziemi nad sobą.

Nie znalazła zamków. Wiedzieliśmy. Ale i tak wyobrażam sobie, jak gorączkowo szukała w małej przestrzeni, w której ją zamknięto. Chyba wtedy krzyczała, głośno, wystraszona, ale też rozgniewana. W wieku czternastu lat nie potrafimy sobie wyobrazić, że może się nam przydarzyć coś naprawdę strasznego. W takiej chwili musiała sobie pomyśleć, że padła ofiarą potwornego psikusa, ale potrwa to tylko chwilę. Jeśli będzie odpowiednio długo zawodziła, wyciągną ją stąd, gdziekolwiek to „stąd” było.

Musiała wykrzykiwać imiona ludzi, których pamiętała, z którymi była, zanim to się stało. Zastanawiam się nad jednym, gdy myślę o czasie spędzonym przez Patsy w trumnie, kiedy przestała krzyczeć do przyjaciół i zamiast nich zaczęła wzywać matkę.

Myślę, że oprzytomniała gdzieś po półgodzinie, ale wyobrażam sobie, jak powoli mija czas, kiedy jest się uwięzionym pod ziemią.

Skrzynie są większe od trumien. Była w stanie sięgnąć ręką do góry, poczuć gładką, plisowaną satynę parę centymetrów nad głową. chyba wtedy domyśliła się, w czym ją zamknięta. Znała rodzinę Glassbrooków. Wiedziała, czym zawodowo zajmuje się Larry Glassbrook. Pewnie zaprosił ją do warsztatu albo zakradła się tam z przyjaciółmi, żeby zobaczyć drewniane pudła w różnych stadiach produkcji. Zatem wiedziała, że została zamknięta w skrzyni, chociaż prawdopodobnie nazywała ją trumną.

Wyobrażam sobie, jak zamilkła, sądząc, że koledzy (oczywiście, że to byli koledzy – kto inny mógł tak się z niej nabijać?) stoją na zewnątrz i słuchają jej krzyków. Patsy przemogła się i ucichła, sądząc, że szybciej ją wypuszczą, kiedy pomyślą, że jest w prawdziwych tarapatach. Może nawet ze dwa razy sapnęła, jakby oddychanie sprawiało jej problem.

Kiedy to nie poskutkowało, bo nie mogło – jej przyjaciół nie było w pobliżu – myślę, że znów zaczęła krzyczeć, tym razem długo, głośno, z całej siły. Nie mam pojęcia, jak długo można krzyczeć, zanim okaże się to niewykonalne. Mam nadzieję, że nigdy się nie dowiem. Ale w pewnym momencie, może kiedy przez jakąś godzinę była przytomna, Patsy zamilkła, choćby na chwilę.

Wysiłek musiał ją wyczerpać. Pewnie dyszała. Było gorąco. Pociła się. Chyba zrozumiała, że powietrza jest coraz mniej. Wydaje mi się, że wtedy zaczęła myśleć, szukać jakiejś drogi, żeby się wydostać. Pewnie nieśmiało, z trudem zachowując spokój, zaczęła sprawdzać, co jest wokół niej. I wtedy odkryła coś jeszcze straszniejszego niż to, że zamknięto ją w trumnie.

Nie była sama.5

Widok warsztatu Larry’ego mocno na mnie podziałał. Siadam na łóżku, bo chcę znów normalnie oddychać, odwracam się, żeby już nie widzieć warsztatu. Patrzę na Wzgórze. Spośród wszystkich pomieszczeń w tym domu, z mojego pokoju najlepiej je widać.

Oczywiście, Wzgórze się nie zmieniło. Wątpię, żeby mogło się zmienić. W sierpniu, w słońcu, jest w nim jakieś dzikie piękno, które odsuwa na dalszy plan pamięć o jego strasznej historii, o bezlitosnej egzekucji bezbronnych kobiet, która tam się odbyła. Trawa wyzłociła się, a wrzos rozkwitł na południowym stoku. Nagie skały, w jaskrawym świetle, lśnią jak klejnoty. Ten wielki, płaski na szczycie wapienny monolit stał się kanwą tysiąca ponurych legend. Wznosi się nad miasteczkiem, rzuca cień na życie ludzi mieszkających u jego podnóża.

To jest Pendle. Kraina czarownic.

Wysoko nad wzgórzem, prawie niewidoczny na bezchmurnym chabrowym niebie, stoi zagięty zarys malejącego księżyca. Przyjdzie dzień, kiedy księżyc zupełnie zniknie i znów zacznie rosnąć. Już dawno zrezygnowałam z prób otrząśnięcia się z myśli o fazach księżyca i wątpię, żebym znów próbowała o tym zapomnieć. Co wieczór, zanim idę do łóżka, szukam go. Kiedy jest w pełni, trochę mocniej zaciągam zasłony, a kiedy jest w nowiu, wiem, że trudno mi będzie zasnąć.

Dzieci uprowadzono, kiedy księżyc był w nowiu.

Nagle słyszę, że coś bzyczy, potem małe ciałko uderza o twardą powierzchnię. Na parapecie, wśród pszczelich truchełek, jedna pszczoła rozpaczliwie próbuje się uwolnić. Sięgając do zasuwki okna, unikam patrzenia na warsztat, przyglądam się natomiast ulom pod murem ogrodu.

Larry był umierający, kiedy ostatni raz go widziałam. Siedział naprzeciwko mnie w pokoju wizyt, kasłał co chwila w poplamioną krwią chusteczkę. Nie miał jeszcze siedemdziesięciu lat, ale wyglądał znacznie starzej. Włosy, nadal gęste i trochę za długie, pobielały jak śnieg, twarz skurczyła mu się i pomarszczyła, a w głębi każdej zmarszczki widać było linię więziennego brudu. Więźniowie długodystansowcy nigdy nie wyglądają na czystych. Nos miał wielokrotnie złamany, a rana tuż nad prawym okiem sprawiła, że brew wyglądała jak chropawy, pofałdowany zygzak.

– Nigdy mnie o nic nie pytałaś, Florence – powiedział, sięgając roztrzęsioną dłonią po kolejny z papierosów, które go zabijały. – Dlaczego?

– Ciągle pytam. Przez cały czas. – Próbowałam nie gapić się na jego powykręcane, artretyczne ręce. Te ręce, które kiedyś były takie mądre, teraz ledwie były w stanie utrzymać papierosa.

Podwinął wargę, w stylu Elvisa. Tego afektowanego nawyku nigdy się nie pozbył.

– O Sally i dziewczyny, jak się miewam i czy czegoś nie potrzebuję. Nie w tym rzecz. – Nachylił się trochę bliżej. – Mnie chodzi o to, co było. Nigdy mnie o to nie pytasz.

Przez wszystkie te lata, kiedy odwiedzałam Larry’ego, uważałam, żeby nie wracać do sprawy. Wiedziałam wszystko o grze o władzę między skazanymi zabójcami a policjantami, którzy ich zatrzymali, o tym, jak potrzeba uzyskania informacji potrafi zmienić najmądrzejszego nawet funkcjonariusza w emocjonalnego zakładnika żądnego wniosków, których nigdy nie wydobędzie od tej drugiej strony. W tym, co wiedzieliśmy na temat sprawy Glassbrooka, było wiele luk, ale jakoś z tym żyłam. Nie miałam zamiaru żebrać.

– Więc się zastanawiam – z przebiegłym uśmieszkiem zignorował moje milczenie – czy to dlatego, że boisz się prawdy.

Udałam, że ciężko wzdycham.

– Chcesz mi coś powiedzieć?

Zamyślił się na chwilę, chociaż do tego czasu już na tyle dobrze poznałam Larry’ego, że potrafiłam rozróżnić, kiedy naprawdę myśli, a kiedy udaje. Wreszcie pokręcił głową.

– Nie. Powiedziałem to pszczołom.

Coś rusza się w domu, może stara belka, może deska podłogowa, ale przy stanie moich nerwów nagły hałas brzmi jak kroki na schodach. Obracam się na pięcie, bojąc się widoku małej procesji martwych nastolatków idących do mnie po schodach, może i samego Larry’ego. Oczywiście klatka schodowa jest pusta.

Większą część tego trzydziestolecia poświęciłam godzeniu się z moimi „duchami”. Wiem, że naprawdę ich tutaj nie ma. Nie wierzę, żeby martwi zostawali z nami ani że naprawdę ich widzimy po ich śmierci. Jednak czasem wyobrażam sobie, że dysponuję podwójnym widzeniem, że patrzę na dwa światy: na ten, o którym wiem, że jest rzeczywisty, widziany przez wszystkich, i na ten drugi, stworzony z mrocznych miejsc w moim mózgu.

W świecie chorej wyobraźni duchy są moimi wiernymi przyjaciółmi.

Muszę już wyjść z tego ponurego domu i niemal zbiegam po schodach. Ani śladu Mary, więc wchodzę do ogrodu. Nadal jej nie widzę. Powinnam jej powiedzieć, że wychodzę, więc omijam warsztat i idę w stronę, gdzie jak pamiętam, była grządka warzyw. Nie znajduję jej, ale uświadamiam sobie, że jestem blisko uli.

„Powiedz to pszczołom”.

Głupi pomysł. Pszczoły nie zostają w zapuszczonych ulach. Już wiele lat temu musiały porzucić cztery gnijące, drewniane konstrukcje. Ale jestem w nastroju sprzyjającym rytuałom, chcę zamknąć sprawę – bo niby po co tutaj przyszłam? – więc podchodzę ostrożnie, tak jak zawsze robiłam, chociaż szansa, że pszczoły strażniczki wylecą, żeby odeprzeć atak, jest zerowa.

Nic się nie dzieje. Ule są puste. Mimo to podchodzę bliżej.

„Powiedz to pszczołom”.

– Larry nie żyje – mówię cicho, wiedząc, jak głupio bym wyglądała, gdyby Mary była w pobliżu. – Dwa tygodnie temu umarł w więzieniu.

Z uli nie dochodzi odpowiedź.

– Przykro mi ze względu na waszą stratę. – Czuję się jak idiotka, już mam zawrócić, kiedy widzę, że górna część jednego z uli jest luźno przymocowana, jakby ktoś ją podniósł i nie położył z powrotem jak trzeba. Mam zamiłowanie do porządku, nie podoba mi się to, więc podchodzę bliżej i ostrożnie, bo nadal nie wiem na sto procent, czy ten ul jest pusty, próbuję wepchnąć górną część na miejsce.

Nie chce się przesunąć. Albo drewno jest wypaczone, albo coś przeszkadza. Podnoszę ostrożnie górną część ula, wstrzymuję oddech i zaglądam do środka. Ramy, w których były plastry miodu, zniknęły, pozostawiając zakurzoną pustą przestrzeń.

Nie całkiem pustą.

Pustą, nie licząc czegoś, co jest niemożliwe.

Patrzę na coś, co okoliczni nazywają „obrazkiem z gliny”. Właściwie to nie jest obrazek, ale trójwymiarowa podobizna. Ma około dwudziestu centymetrów wysokości i ulepiona jest z gliny. Z założenia przedstawia kobietę: mówią mi to włosy, piersi, brzuch i szerokie biodra. Nogi figurki ugięte są w kolanach, a jej stopy są związane, a raczej spętane razem z rękami założonymi na plecach. Gorzej, ostre kawałki drewna – wiem, że to tarnina, bo to zawsze jest tarnina – wbite są w jej oczy, uszy, usta, głowę, klatkę i genitalia.

Odgłosy letniego dnia zanikły. Słyszę tylko równomierne bicie własnego serca.

To niemożliwe. Posiadłość została przeszukana od przodu po tył, od strychu po piwnicę, od żywopłotu po mur ogrodu. Tego nie powinno tutaj być, odkąd Larry został aresztowany.

A jednak kto to później podłożył?

„Powiedz to pszczołom”.

Dłoń strasznie mnie teraz rwie. Zawsze tak jest, kiedy jestem zestresowana, ale nigdy nie było aż tak źle. Wyciągam rękę i dotykam figurki koniuszkiem palca, przechylam ją. Kawałek glinianej postaci kruszy się, a ja czuję się fizycznie obolała, ale udaje mi się na tyle ją obrócić, żeby zobaczyć. Już widziałam długie loki. Podejrzewałam to w chwili, gdy je zobaczyłam. Teraz wiem na pewno.

Przy każdej z ofiar Larry’ego znajdowano taką figurkę. Spętanie rąk i nóg przedstawia brak możliwości poruszania się. Ofiary nie mogą poruszać się w trumnach. Tarnina przebija ich oczy, uszy i usta, bo pod ziemią są głuche, nieme i ślepe. Rany w głowie, klatce i genitaliach symbolizują, że życie z nich uchodzi, co jest nieuchronne po zakopaniu w ziemi.

Przynajmniej tak zakładaliśmy. Larry nie powiedział przesłuchującym go policjantom, dlaczego gliniane figurki są ważne. Może mnie by powiedział, ale nie zapytałam.

A powinnam.

Powinnam zapytać, kiedy miałam okazję.

Ta nowa podobizna ma wystarczającą liczbę szczegółów, zwłaszcza w spętanych dłoniach, żebym jasno i wyraźnie usłyszała przesłanie. Prawa dłoń ma pięć rozcapierzonych palców, tak jak instynktownie zachowują się nasze dłonie, kiedy cierpimy ból. Lewa dłoń leży bezwładnie, miękko zwinięta, z czterema palcami. Tylko z czterema. Brakuje palca serdecznego, tego na obrączkę ślubną.

Bardzo boli mnie teraz moja lewa dłoń. Podnoszę obie ręce do ust, żeby uśmierzyć ból, i palec serdeczny łatwo wślizguje się w lukę w lewej dłoni. Obrączkę ślubną noszę na łańcuszku na szyi, bo przed laty obcięto mi czwarty palec lewej dłoni.

Obrazek z gliny to ja.6

Ludzie uwięzieni w trumnach nie żyją długo.

Według uzyskanych przez nas opinii, trwa to od paru minut po kilka dni, ale co do jednego biegli byli zgodni: wszystko zależy od rozmiarów trumny i osoby w niej zamkniętej. Tamtego lata dowiedzieliśmy się mnóstwo o litrach sześciennych powietrza, objętości ciała i tempie zużywania tlenu przez człowieka.

Patsy była mała, jej chude ciało nie zajmowało wiele miejsca w skrzyni: znalazłoby się miejsce na tlen, gdyby nie położono jej na trupie.

Skrzynia z Patsy nie była szczelnie zamknięta i gdyby pozostawiono ją na ziemi, dziewczyna miałaby szansę. (Zapewne szansę na śmierć z pragnienia, ale zawsze szansę). Ale ziemia zgromadzona nad skrzynią była równie skuteczna, jak szczelne zamknięcie. Uznaliśmy, że odkąd została zakopana, zostało jej kilka godzin, najwyżej osiem.

W pewnym momencie musiała wybierać między paniczną szarpaniną, żeby się wydobyć, a leżeniem nieruchomo, żeby zachować tlen, który tam jeszcze był, bo skoro ktoś ją tam włożył, to, na litość boską, ktoś ją wypuści.

Jak długo mogła młoda dziewczyna spokojnie czekać, aż kawalarz wróci i wypuści ją z zakopanej trumny? Godzinę? Powiedzmy dwie.

Po stanie, w jakim ją znaleźliśmy, i stanie skrzyni wiemy, że wiara Patsy zachwiała się. Dziewczyna zdarła sobie skórę z rąk, zerwała kilka paznokci, a satyna wysmarowana była krwią. Wyściółka podarta była na strzępy, jej długimi pasmami owinęła sobie pięści, żeby chronić je przed twardą dębiną wieka. Mimo to połamała sobie kilka kostek. Skrzynia przetrwała bez szwanku.

Kiedy usłyszała – słabo, jak przez mgłę – bawiące się dzieci, bo były jakieś dwa metry nad nią, a ziemia tłumi dźwięki tak jak woda – musiała pomyśleć, że jej modlitwy zostały wysłuchane. Myślę, że wtedy naprawdę wybuchnęła krzykiem, wrzaskiem i błaganiem, żeby ją wypuścić, żeby pomóc jej, na litość boską, i wyciągnąć ją.

Możemy określić czas z pewną dokładnością. Leżała w ziemi przez cztery i pół godziny, gdy pojawiła się pierwsza realna nadzieja na ratunek.

Nie wzięła pod uwagę zwyczajnego strachu małych dzieci, które usłyszały krzyki ze świeżo wykopanego grobu.7

Mary! – Stoję przy tylnych drzwiach domu i wołam ją. – Mary, musisz tu natychmiast przyjść. – W krzyku jest gniew. Żałuję, że nie ma go we mnie.

Przez kilka sekund nic się nie dzieje. Patrzę, jak pszczoła frunie z jednej łodygi lawendy na drugą, i wtedy Mary wychodzi zza warsztatu Larry’ego.

– Skąd to się wzięło? – Pokazuję palcem glinianą figurkę, która teraz leży twarzą w dół na blacie. – Nie, nie dotykaj tego. Masz przezroczystą plastikową torbę? Albo jakąś taśmę klejącą? Trzeba będzie pobrać odciski palców.

Mówię bez sensu. Głęboko nabieram powietrza i próbuję od początku.

– Mary, czy poza tobą ktoś przychodzi do tego domu? Ktoś cię widział, jak chodzisz po ogrodzie?

Nie odpowiada.

– To ważne. – Niewiele brakuje, żebym straciła cierpliwość, ale nie ma we mnie gniewu. – Możemy porozmawiać na komisariacie, jeśli wolisz.

Zamiast odpowiedzieć, Mary nachyla się, żeby lepiej przyjrzeć się figurce, i robi coś, czego jeszcze nie widziałam. Warczy, obnażając zęby. Nie potrafię tego lepiej opisać. Podwija wargi i wściekle się przygląda.

– Widziałaś to już?

Kręci głową.

– Gdzie to znalazłaś?

– To ja, prawda? Brakuje jej palca. – Podnoszę lewą dłoń, chociaż Mary dobrze wie, co mi się stało. Wszyscy w mieście o tym wiedzą.

Grzebie w kieszeni i wyciąga klucze. Padają z brzękiem na blat, a z figurki odpadają kolejne okruszki gliny i muszę się z całej siły powstrzymywać, bo nie chcę krzyczeć, żeby była ostrożna.

– Zamknij za sobą – mówi, idąc do drzwi. – Zatrzymaj klucze. Nie będą mi potrzebne.

Zostawia mnie samą w domu, chcę jak najszybciej wyjść, ale nie mogę się poruszyć. Stoję w kuchni, w myśli patrzę w otwartą szufladę komódki w mojej pustej sypialni. Szczotka do włosów. Zostawiłam szczotkę do włosów.

Nie jestem zła. Jestem wystraszona.

Owijam obrazek z gliny w starą ścierkę do naczyń i wkładam go ostrożnie do torby z supermarketu. Potem zamykam drzwi. Nie mam pojęcia, dokąd idę. Mogę myśleć tylko o jednym. Mają moje włosy.

Mają moje włosy.8

Nie myślę, biegnąc podjazdem Glassbrooków, nie patrzę, dokąd biegnę. Nie widzę wysokiej męskiej postaci idącej naprzeciwko, dopóki nie zderzamy się. Zanim zdołałam wziąć się w garść, skomlę jak chłostany pies.

– Co jest, kurwa? – Chłopiec, który niemal zbił mnie z nóg, łapie mnie za ramiona i robi pół kroku w tył, żebyśmy oboje się nie przewrócili. – Mamo, mamo, to ja. Nie, nie, mamo, popatrz na mnie.

Nie mogę oddychać.

– No już. Popatrz na mnie i policz do dziesięciu. Raz, dwa…

Zanim dotarł do dziesięciu, zaczęłam oddychać i dołączyłam się do niego, bezgłośnie kończąc liczenie. Już tak robiliśmy.

– W porządku. – Jestem zakłopotana, więc próbuję zrobić srogą minę.

– Co ci mówiłam o przeklinaniu?

– Co się stało? – Mój nastoletni syn, osiem centymetrów wyższy ode mnie, piękny jak bezchmurny brzask po długiej zimowej nocy, ignoruje połajankę. – Patrzyłem, jak jakaś starucha dwie minuty temu biegnie podjazdem. Potem ty. Co to za dom? – Puszcza mnie i robi krok w stronę posesji.

– Ben, nie…

Powoli odwraca głowę.

– To tutaj mieszkali? Obiecałaś tacie, że tego nie zrobisz.

– Widziałeś Mary. Opiekuje się tym domem. – Prawa dłoń mnie boli. Opuszczam wzrok i widzę, że ściskam klucze. Nie mam pojęcia, dlaczego Mary mi je dała. Ani co z nimi zrobić.

Ben znów patrzy na podjazd Glassbrooków. Jest w nim naturalna dla nastoletnich chłopców fascynacja makabrą. Na pewno nie zostałby w samochodzie, gdybym powiedziała mu, dokąd naprawdę idę.

– Nie mogę uwierzyć, że żadne z was nie wiedziało – mówi, jakby do siebie. – Mieszkaliście w tym samym domu przez cały ten czas i nie wiedzieliście. – Ogląda się, ale tylko na chwilę. – Sprowadzał je tutaj? Te dzieci, które porwał?

– Powinniśmy iść. Nie jesteś głodny?

Ostatnie kilka kroków i jesteśmy przy samochodzie. Otwieram bagażnik i wpycham figurkę za torbę podróżną.

– Co miałeś zamiar zrobić? – pytam.

Pociąga nosem.

– Przekłuć parę opon. Zwędzić paczkę papierosów z tamtego sklepu. Podpalić garaż. Aha, i chyba zabiłem psa tym czymś, co trzymasz w schowku.

– Co? – Rzeczywiście, zaczynam rozglądać się po ulicy, szukając martwego psa. – Proszę, powiedz, że tego nie dotykałeś. – Dopiero wtedy widzę jego minę.

– Skąd w ogóle wiesz, że to tam jest? – pytam.

– Szukałem zapałek. – Podaje mi kluczyki, które dałam mu na przechowanie. – Okej, szukałem miętówek. Ale w bagażniku znalazłem zapałki. Wypadły z twojej torby. Mamo, zabrałaś dziwne rzeczy.

– Wsiadaj – mówię. – I trzymaj się z daleka od schowka. Nie mam słów, żeby ci powiedzieć, jak niebezpieczna jest ta rzecz.

Wsiadamy. Pierwsze, co robi Ben, to otwarcie schowka.

– Nie. – Nachylam się i zatrzaskuję schowek.

– Co to jest?

– To kanister z bojowym gazem łzawiącym. Nie powinnam nawet tego ze sobą mieć, a gdyby dopadli cię z czymś takim, oboje mielibyśmy duże problemy.

– Czy to zabija?

– Nie, ale sprawia ból i unieruchamia na kilka minut. Jest po to, żeby kupić sobie czas na zakucie w kajdanki agresywnego podejrzanego.

– A jest taki? Na kim masz zamiar tego użyć? Na herbaciarce, która ci napyskowała?

Ben wie doskonale, że starsi stopniem policjanci, na kilka miesięcy przed emeryturą, rzadko występują na pierwszej linii walki, ale i tak robi mi złośliwe przytyki. Kiedy odbijamy od krawężnika, patrzy tęsknie na schowek.

– Wiesz co, powinniśmy po prostu pojechać do domu – mówię. – Po lunchu.

– Dopiero co przyjechaliśmy.

– Możemy wracać o szóstej. Góra o siódmej.

– A co zrobi tato? Złapie stopa na M6?

Dojeżdżamy do końca ulicy. Kiedy tu mieszkałam przed laty, ulica była brukowana i trzeba było jechać ostrożnie. Złotą zasadą było „powoli”. Od tamtego czasu pokryto ją asfaltem.

– Mamo, zapomniałaś?

– Oczywiście, że nie. Zabierzemy go po kolacji z terminalu 2, a to znaczy, że wieczorem muszę być trzeźwa.

Nie kłamię. Nasze plany rodzinne wypadły mi na sekundę z głowy, to wszystko. Wyczuwam, że Ben na mnie patrzy. Nie odwracam się do niego, bo w ten sposób uznałabym jego niewypowiedziane myśli. Że razem z tatą przez cały czas mieli rację. Nie powinnam tu wracać.

– Jesteśmy na miejscu. – Skręcam z głównej drogi na parking za hotelem, w którym zarezerwowałam pokoje na kolejne dwie doby. Gdy wyłączyłam silnik i sprawdziłam esemesy, widzę, że syn patrzy z przerażeniem na wielki, poczerniały od sadzy budynek z ozdobną kamienną elewacją, wieżyczkami, kwiatonami i dziesiątkami brudnych okien.

– Parę kilometrów stąd, przy autostradzie, jest Premier Inn. – Przepraszająco kładę mu rękę na ramieniu. – Jeśli wolisz, możemy się tam zatrzymać. Nie będzie pełno. Tutaj hotele nigdy nie są pełne.

Powoli kręci głową.

– Chyba będzie w sam raz dla rodziny Adamsów. – Bierze obie nasze torby i razem idziemy do wejścia do Czarnego Psa.

Puszcza mnie przodem. Jak zawsze, w miejscach publicznych, jego maniery są perfekcyjne. Kiedy przekraczam próg i wchodzę do ciemnego holu, słyszę niskie warczenie złego psa. W tym momencie gdzieś, w głębi hotelu, zaczyna grać muzyka Elvisa Presleya Are You Lonesome Tonight? i wysoki, ciemnowłosy mężczyzna, trochę ode mnie młodszy, wyłania się z pokoju na zapleczu i opiera o kontuar recepcji.

– Szeregowa policji Lovelady. – Uśmiecha się, ale przy moim zdenerwowaniu wygląda to raczej szyderczo. – Witamy na starych śmieciach.

Chyba zemdleję. To Larry.9

Myślę, że Patsy musiała krzyczeć, kiedy dzieci już dawno uciekły z cmentarza. Myślę, że kiedy usłyszała znaki życia, znów wstąpiła w nią nadzieja. Słyszała je: one też musiały ją słyszeć. Pobiegły, żeby powiedzieć rodzicom. Wkrótce wrócą z łopatami.

Jeszcze chwila i usłyszy biegnące stopy, dźwięk metalu zagłębiającego się w ziemię. Usłyszy miękkie pacnięcia, kiedy ziemia będzie odrzucana. Usłyszy głosy, żeby się trzymała, że już tu są, że ją wydobędą. Wyciągną ją na światło dnia, osłonią oczy przed słońcem, wleją w gardło trochę soku pomarańczowego, żeby ugasić to straszne pragnienie.

Zmusiła się do zachowania spokoju, żeby oszczędzać tlen, bo teraz musi im dać czas. Nadchodzą.

Nikt nie przyszedł.

Czworo dzieci z trzech rodzin nie powiedziało nikomu, co słyszały. Nie pozwalano im bawić się na cmentarzu i bardziej bały się cięgów od tatusiów niż potwora spod ziemi, którego w swoim mniemaniu obudziły.

Koniec wersji demonstracyjnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: