Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mistyfikacja Bourne'a - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Lipiec 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Mistyfikacja Bourne'a - ebook

Siódma z serii książek o Jasonie Bournie, zbuntowanym agencie powołanym do życia przez Roberta Ludluma. 'Mistyfikacja Bourne'a' to znakomity thriller spiskowy kontynuujący wątki z poprzedniej powieści, 'Sankcja Bourne'a', wydanej w Polsce w 2009 roku.
Gdy Leonid Arkadin, rosyjski zabójca, zniknął w zimnych wodach oceanu, Bourne myślał, że przynajmniej ta sprawa została rozwiązana. Mylił się. Arkadin zmartwychwstaje, by znowu tropić śmiertelnego wroga. Nieświadomy Bourne wpada w zastawioną przez niego zasadzkę i nieomalże ginie od postrzału. Rany są ciężkie, jednak tym razem to Arkadin zostaje wprowadzony w błąd. Cudem uniknąwszy śmierci, Bourne postanawia wykorzystać to, że oficjalnie nie żyje i sam, z ofiary, przemienia się w tropiciela. W tym samym czasie dochodzi do katastrofy - amerykański samolot pasażerski rozbija się w Egipcie, trafiony przez iracki pocisk. Światowe rządy powołują specjalną komisję do zbadania okoliczności wypadku, nim ten stanie się casus belli kolejnego wielkiego konfliktu. Bourne, zdeterminowany, by odkryć wreszcie prawdę na temat własnej przeszłości i tożsamości tych, którzy za wszelką cenę chcą usunąć go z tego świata, wpada na trop ludzi, którzy stoją za katastrofą samolotu. Uwikłany w konflikt pomiędzy największymi agencjami wywiadu, ma coraz mniej czasu na wyjaśnienie zagadki. Z każdym dniem sytuacja staje się coraz bardziej napięta...

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7885-141-7
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

RO­BERT LU­DLUM

(1927-2001)

Ame­ry­kań­ski ak­tor, pro­du­cent te­atral­ny i pi­sarz. W la­tach 1945-47 słu­żył w pie­cho­cie mor­skiej. W 1951 ukoń­czył We­sley­an Uni­ver­si­ty. Od naj­młod­szych lat pa­sjo­no­wał się ak­tor­stwem. W wie­ku 16 lat po raz pierw­szy wy­stą­pił w sztu­ce na Broad­wayu. W la­tach 50-tych za­grał w po­nad 200 fil­mach te­le­wi­zyj­nych; był pro­du­cen­tem oko­ło 300 przed­sta­wień te­atral­nych. Jako pi­sarz za­de­biu­to­wał póź­no – ma­jąc 41 lat – po­wie­ścią Dzie­dzic­two Scar­lat­tich. Od­rzu­co­na po­cząt­ko­wo przez 10 wy­daw­ców sta­ła się be­st­sel­le­rem i za­ini­cjo­wa­ła osza­ła­mia­ją­cą ka­rie­rę li­te­rac­ką naj­bar­dziej zna­ne­go współ­cze­sne­go twór­cy thril­le­rów spi­sko­wych. Łącz­na sprze­daż ksią­żek Lu­dlu­ma prze­kro­czy­ła 300 mi­lio­nów eg­zem­pla­rzy w 32 ję­zy­kach. Za ży­cia pi­sa­rza uka­za­ły się 24 po­wie­ści; po jego śmier­ci – kil­ka­na­ście na­stęp­nych, z któ­rych więk­szość po­wsta­ła na pod­sta­wie po­zo­sta­wio­nych przez nie­go no­ta­tek i szki­ców, przy współ­pra­cy ta­kich au­to­rów jak Pa­trick Lar­kin, Ja­mes Cobb, Eric Van Lu­st­ba­der i Paul Gar­ri­son. Do naj­bar­dziej zna­nych thril­le­rów Lu­dlu­ma na­le­żą m.in.: Te­sta­ment Ma­ta­re­se’a, Toż­sa­mość Bo­ur­ne’a, Kru­cja­ta Bo­ur­ne’a, Mo­zai­ka Par­si­fa­la, Straż­ni­cy Apo­ka­lip­sy i Klą­twa Pro­me­te­usza. Wie­le z nich zo­sta­ło ze­kra­ni­zo­wa­nych – jako se­ria­le te­le­wi­zyj­ne lub peł­no­me­tra­żo­we fil­my ki­no­we.Tego au­to­ra

RĘ­KO­PIS CHAN­CEL­LO­RA

PRO­TO­KÓŁ SIG­MY

KLĄ­TWA PRO­ME­TE­USZA

PIE­KŁO ARK­TY­KI

CZWAR­TA RZE­SZA

KRYP­TO­NIM IKAR

STRAŻ­NI­CY APO­KA­LIP­SY

MO­ZAI­KA PAR­SI­FA­LA

IM­PE­RIUM AKWI­TA­NII

STRA­TE­GIA BAN­CRO­FTA

ILU­ZJA SCOR­PIO

TOŻ­SA­MOŚĆ AM­BLE­RA

Ja­son Bo­ur­ne

TOŻ­SA­MOŚĆ BO­UR­NE’A

KRU­CJA­TA BO­UR­NE’A

UL­TI­MA­TUM BO­UR­NE’A

DZIE­DZIC­TWO BO­UR­NE’A

SANK­CJA BO­UR­NE’A

MI­STY­FI­KA­CJA BO­UR­NE’A

CEL BO­UR­NE’A

ŚWIAT BO­UR­NE’A

IM­PE­RA­TYW BO­UR­NE’A

RE­TRY­BU­CJA BO­UR­NE’A

Dy­na­stia Ma­ta­re­se

TE­STA­MENT MA­TA­RE­SE’A

SPAD­KO­BIER­CY MA­TA­RE­SE’A

Paul Jan­son

DY­REK­TY­WA JAN­SO­NA

ODY­SE­JA JAN­SO­NA

OPCJA JAN­SO­NARozdział 1

Trzy mie­sią­ce póź­niej

Dwaj mło­dzi ochro­nia­rze, uzbro­je­ni w dzie­wię­cio­mi­li­me­tro­we gloc­ki tkwią­ce w ka­bu­rach pod­ra­mien­nych, zlu­stro­wa­li oko­li­cę i wy­pro­wa­dzi­li z domu na za­moż­nym przed­mie­ściu Mo­na­chium szczu­płe­go, ner­wo­we­go męż­czy­znę. Z kry­jów­ki w cie­niu wy­ło­nił się star­szy męż­czy­zna o ciem­nej skó­rze i bie­gną­cych od ką­ci­ków ust w dół li­niach przy­po­mi­na­ją­cych wą­si­ki. Pod­szedł do nie­go i uści­snął mu dłoń. Na­stęp­nie wszy­scy trzej ze­szli ze scho­dów i wsie­dli do cze­ka­ją­ce­go na nich sa­mo­cho­du; je­den z ochro­nia­rzy za­jął miej­sce obok kie­row­cy, dru­gi usiadł z tyłu wraz ze swym ner­wo­wym pod­opiecz­nym. Spo­tka­nie, choć peł­ne na­pię­cia, było krót­kie, a sil­nik mru­czał ci­cho jak na­je­dzo­ny kot. Męż­czy­zna już roz­my­ślał nad tym, jak zre­la­cjo­nu­je gwał­tow­ne zmia­ny sy­tu­acji w Tur­cji, z któ­ry­mi wła­śnie go za­po­zna­wa­no, swo­je­mu sze­fo­wi – Ab­dul­la­ho­wi Chu­rie­mu.

Po­ra­nek był spo­koj­ny i ci­chy. Po­przy­ci­na­ne drze­wa, gę­sto po­kry­te li­ść­mi, rzu­ca­ły na chod­nik pla­my cie­nia. Po­wie­trze było ła­god­ne i chłod­ne, ale już za kil­ka go­dzin słoń­ce roz­pa­li nie­bo. Tę po­ran­ną go­dzi­nę wy­bra­no spe­cjal­nie. Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­nia­mi ulicz­ka była prak­tycz­nie pu­sta, tyl­ko przy jej prze­ciw­le­głym krań­cu ja­kiś chło­pak ćwi­czył jaz­dę na ro­we­rze. Z dru­giej stro­ny wy­je­cha­ła cię­ża­rów­ka Za­kła­du Oczysz­cza­nia Mia­sta. Po­tęż­ne szczot­ki ob­ra­ca­ły się szyb­ko, wcią­ga­jąc do środ­ka naj­mniej­szy na­wet śmieć, któ­ry przy­pad­kiem za­wie­ru­szył się na nie­ska­zi­tel­nej uli­cy. Ten wi­dok nie bu­dził ni­czy­je­go nie­po­ko­ju; miesz­ka­ją­cy w tej dziel­ni­cy lu­dzie mie­li swo­je ukła­dy z radą mia­sta i byli dum­ni z fak­tu, że ich ulicz­ka za­wsze jest pierw­sza sprzą­ta­na.

Sa­mo­chód ru­szył spod domu, na­bie­ra­jąc pręd­ko­ści. Jed­no­cze­śnie cię­ża­rów­ka ob­ró­ci­ła się i sta­nę­ła w po­przek uli­cy, ta­mu­jąc ruch. Kie­row­ca za­re­ago­wał in­stynk­tow­nie, bez wa­ha­nia: wrzu­cił wstecz­ny bieg i na­ci­snął gaz. Za­pisz­cza­ły opo­ny i sa­mo­chód za­czął szyb­ko od­da­lać się od cię­ża­rów­ki.

Ha­łas za­in­te­re­so­wał chłop­ca, któ­ry pod­niósł gło­wę; stał z ro­we­rem mię­dzy no­ga­mi i wy­da­wa­ło się, że od­po­czy­wa. Ale w ostat­niej chwi­li, gdy co­fa­ją­cy się sa­mo­chód był już bar­dzo bli­sko, z dru­cia­ne­go ko­szy­ka wy­jął dziw­nie wy­glą­da­ją­cą broń z nie­na­tu­ral­nie dłu­gą lufą. Wy­strze­lo­ny gra­nat o na­pę­dzie ra­kie­to­wym strza­skał tyl­ną szy­bę i sa­mo­chód eks­plo­do­wał w kuli po­ma­rań­czo­we­go ognia, w po­wie­trze wzbił się tłu­sty czar­ny dym.

Chło­piec po­chy­lił się ni­sko nad kie­row­ni­cą ro­we­ru. Je­chał szyb­ko i pew­nie, uśmie­cha­jąc się z nie­ukry­wa­ną sa­tys­fak­cją.

• • •

Tego sa­me­go dnia, wkrót­ce po po­łu­dniu, Le­onid Ar­ka­din sie­dział w mo­na­chij­skiej pi­wiar­ni, słu­cha­jąc mi­mo­wol­nie ha­ła­śli­wej mu­zy­ki i pi­ja­nych Niem­ców. Za­dzwo­nił jego te­le­fon ko­mór­ko­wy. Roz­po­znał wy­świe­tlo­ny nu­mer i wy­szedł na uli­cę, gdzie było tro­chę spo­koj­niej. Chrząk­nął tyl­ko, nie przed­sta­wia­jąc się.

– Zno­wu nie po­wio­dła się two­ja pró­ba znisz­cze­nia Bra­ter­stwa Wscho­du. – Nie­przy­jem­ny głos Ab­dul­la­ha Chu­rie­go za­brzę­czał w jego uchu jak na­tręt­na psz­czo­ła. – Dziś rano za­bi­łeś tyl­ko mo­je­go mi­ni­stra fi­nan­sów. Już mia­no­wa­łem na­stęp­ne­go.

– Nic nie ro­zu­miesz. Nie mam za­mia­ru znisz­czyć Bra­ter­stwa – po­wie­dział spo­koj­nie Ar­ka­din – tyl­ko je prze­jąć.

W od­po­wie­dzi usły­szał ochry­pły śmiech po­zba­wio­ny nie tyl­ko hu­mo­ru, lecz tak­że śla­du ludz­kich uczyć.

– Nie­za­leż­nie od tego, ilu mo­ich lu­dzi za­bi­jesz, jed­ne­go mo­żesz być pe­wien: prze­trwam wszyst­ko.

• • •

Mo­ira Tre­vor sie­dzia­ła za błysz­czą­cym chro­mem i szkłem biur­kiem w lśnią­cym czy­sto­ścią no­wym biu­rze He­ar­tland Risk Ma­na­ge­ment, LLC, jej no­wej fir­my, zaj­mu­ją­cej dwa pię­tra post­mo­der­ni­stycz­ne­go bu­dyn­ku sto­ją­ce­go w cen­trum po­łu­dnio­wo-za­chod­nie­go Wa­szyng­to­nu. Roz­ma­wia­ła przez te­le­fon ze Ste­ve’em Ste­ven­so­nem, jed­nym z jej kon­tak­tów w De­par­ta­men­cie Obro­ny. Po­zna­wa­ła szcze­gó­ły naj­now­sze­go, lu­kra­tyw­ne­go kon­trak­tu – w cią­gu ostat­nich pię­ciu ty­go­dni otrzy­ma­ła ich sześć – a jed­no­cze­śnie prze­glą­da­ła co­dzien­ne dane wy­wia­du na mo­ni­to­rze kom­pu­te­ra. Za mo­ni­to­rem sta­ło zdję­cie jej i Ja­so­na Bo­ur­ne’a. Na ich twa­rze pa­da­ło ja­sne słoń­ce Bali, a za ple­ca­mi wzno­si­ła się w nie­bo góra Agung, świę­ty wul­kan wy­spy. Wspię­li się na jej szczyt pew­ne­go ran­ka, za­nim wze­szło słoń­ce. Ona mia­ła twarz po­god­ną, bez śla­du na­pię­cia, wy­glą­da­ła dzie­sięć lat mło­dziej niż za­zwy­czaj, a Bo­ur­ne uśmie­chał się ta­jem­ni­czo. Gdy tak się uśmie­chał, prze­su­wa­ła pal­cem po jego war­gach, jak­by była nie­wi­do­ma i od­czy­ty­wa­ła w ten spo­sób ukry­te w tym uśmie­chu zna­cze­nia.

Brzę­cze­nie in­ter­ko­mu prze­rwa­ło jej roz­my­śla­nia. Drgnę­ła, z za­sko­cze­niem uświa­da­mia­jąc so­bie, że cią­gle pa­trzy na zdję­cie i błą­dzi my­śla­mi, jak to się czę­sto ostat­nio zda­rza­ło, wra­ca­jąc do wspa­nia­łych dni na Bali, nim po­strze­lo­ny Ja­son padł na zie­mię w Ten­ga­na­nie. Spoj­rza­ła na sto­ją­cy na biur­ku elek­tro­nicz­ny ze­ga­rek, sku­pi­ła się, za­koń­czy­ła roz­mo­wę, po czym po­wie­dzia­ła do in­ter­ko­mu „niech wej­dzie”.

Chwi­lę póź­niej w drzwiach po­ja­wił się Noah Per­lis, jej daw­ny prze­ło­żo­ny z Black Ri­ver, pry­wat­nej ar­mii na­jem­ni­ków, uży­wa­nej przez Sta­ny Zjed­no­czo­ne w za­pal­nych punk­tach Bli­skie­go Wscho­du. Fir­ma Mo­iry była te­raz jej bez­po­śred­nim kon­ku­ren­tem. Chu­da twarz Per­li­sa wy­da­wa­ła się bar­dziej zie­mi­sta niż zwy­kle, a wło­sy bar­dziej siwe. Miał dłu­gi nos i usta, któ­re za­po­mnia­ły już, co to śmiech lub choć­by uśmiech. Był dum­ny ze swe­go ta­len­tu do na­tych­mia­sto­wej oce­ny lu­dzi, co wy­da­wa­ło się szcze­gól­nie iro­nicz­ne, jako że szczel­na ochro­na izo­lo­wa­ła go na­wet od nie­go sa­me­go.

Mo­ira wska­za­ła jed­no ze sto­ją­cych po dru­giej stro­nie biur­ka no­wo­cze­snych, srebr­no-czar­nych krze­seł.

– Usiądź – po­wie­dzia­ła.

Nie usiadł. Stał, jak­by jed­ną nogą już był za drzwia­mi.

– Przy­sze­dłem po­wie­dzieć, że­byś dała spo­kój na­sze­mu per­so­ne­lo­wi.

– Twier­dzisz, że przy­sła­li cię jako zwy­kłe­go po­słań­ca? – Mo­ira uśmiech­nę­ła się cie­pło, choć cie­pły uśmiech zu­peł­nie nie pa­so­wał do jej na­stro­ju. Sze­ro­ko roz­sta­wio­ne, lek­ko sko­śne piw­ne oczy, wpa­trzo­ne w roz­mów­cę z wy­ra­zem szcze­re­go za­in­te­re­so­wa­nia, nie zdra­dza­ły żad­nych uczuć. Tę twarz nie­któ­rzy uzna­wa­li za nie­zwy­kle sil­ną, inni za nie­zwy­kle onie­śmie­la­ją­cą, to za­le­ża­ło od punk­tu wi­dze­nia, nie­mniej była w niej jed­nak sło­dycz, do­brze słu­żą­ca Mo­irze w stre­su­ją­cych sy­tu­acjach. Ta­kich jak ta.

Nie­mal trzy mie­sią­ce temu, kie­dy za­czę­ła or­ga­ni­zo­wać He­ar­tland, Bo­ur­ne ostrze­gał ją, że taka sy­tu­acja musi się prę­dzej czy póź­niej zda­rzyć. W pe­wien spo­sób była więc na to przy­go­to­wa­na. Dla niej Noah stał się uoso­bie­niem Black Ri­ver, zde­cy­do­wa­nie za dłu­go mu pod­le­ga­ła.

Tym­cza­sem Per­lis zro­bił kil­ka kro­ków w stro­nę biur­ka. Zdjął z bla­tu opra­wio­ną fo­to­gra­fię, od­wró­cił i przyj­rzał się jej do­kład­nie.

– Szko­da two­je­go przy­ja­cie­la – po­wie­dział. – Roz­wa­li­li go w ja­kiejś śmier­dzą­cej wio­sce gdzieś na koń­cu świa­ta. Pew­nie zła­ma­ło ci to ser­ce.

Mo­ira nie za­mie­rza­ła po­zwo­lić, by wy­pro­wa­dził ją z rów­no­wa­gi.

– Miło cię wi­dzieć.

Noah od­sta­wił fo­to­gra­fię. Uśmiech­nął się sar­do­nicz­nie.

– Lu­dzie uży­wa­ją sło­wa „miło”, kie­dy chcą grzecz­nie skła­mać.

Mo­ira za­cho­wy­wa­ła obo­jęt­ny wy­raz twa­rzy, scho­wa­ła się za nim jak za tar­czą.

– Dla­cze­go mie­li­by­śmy być dla sie­bie grzecz­ni?

Stał nie­ru­cho­mo, za­ci­ska­jąc pię­ści tak moc­no, że aż po­bie­la­ły mu pal­ce. Za­pew­ne ża­ło­wał w tej chwi­li, że nie za­ci­ska dło­ni na jej szyi.

– Je­stem cho­ler­nie po­waż­ny, Mo­iro – po­wie­dział, pa­trząc jej w oczy. Był czło­wie­kiem, któ­ry po­tra­fi prze­ra­żać, je­śli się po­sta­ra. – Dla cie­bie nie ma dro­gi od­wro­tu, ale je­śli chcesz iść przed sie­bie jak do­tąd… – Po­trzą­snął gło­wą ostrze­gaw­czo.

Mo­ira wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nie wi­dzę pro­ble­mu. Praw­dę mó­wiąc, nie zo­stał ci nikt, kto speł­niał­by moje wy­ma­ga­nia etycz­ne.

Z ja­kie­goś po­wo­du od­prę­żył się po tych sło­wach i już in­nym to­nem za­py­tał:

– Dla­cze­go to ro­bisz?

– A dla­cze­go za­da­jesz mi py­ta­nia, na któ­re z góry znasz od­po­wiedź?

Pa­trzył na nią w mil­cze­niu, cze­ka­jąc, co jesz­cze ma do po­wie­dze­nia.

– Musi ist­nieć le­gal­na al­ter­na­ty­wa dla Black Ri­ver, żeby pra­cow­ni­cy nie ba­lan­so­wa­li na kra­wę­dzi pra­wa… i z niej nie spa­da­li.

– To brud­na ro­bo­ta. Kto jak kto, ale ty po­win­naś o tym wie­dzieć.

– Oczy­wi­ście, że wiem. I dla­te­go stwo­rzy­łam moją fir­mę. – Mo­ira wsta­ła, opar­ła się o biur­ko. – W tej chwi­li wszy­scy mają na ra­da­rze Iran. Nie mam za­mia­ru sie­dzieć bez­czyn­nie. Cze­kać, aż zda­rzy się tam to samo co w Afga­ni­sta­nie i Ira­ku.

Noah ob­ró­cił się na pię­cie. Pod­szedł do drzwi, po­ło­żył dłoń na klam­ce i spoj­rzał przez ra­mię. To była jego sta­ra sztucz­ka.

– Wiesz, że nie po­wstrzy­masz fali brud­nej wody. Nie bądź hi­po­kryt­ką. Bę­dziesz bro­dzi­ła w bło­cie jak my wszy­scy. Dla pie­nię­dzy. – Jego oczy błysz­cza­ły groź­nie. – Dla mi­liar­dów do­la­rów, któ­re moż­na za­ro­bić na no­wej woj­nie, no­wym te­atrze dzia­łań.Rozdział 2

Le­żą­cy bez­wład­nie na zie­mi w Te­nan­ga­nie Bo­ur­ne szep­cze jej do ucha:

– Po­wiedz im.

Mo­ira klę­czy, sku­lo­na, w chmu­rze ku­rzu, w ka­łu­ży krwi. Słu­cha go jed­nym uchem, do dru­gie­go przy­ci­ska te­le­fon ko­mór­ko­wy.

– Leż spo­koj­nie, Ja­so­nie. Wzy­wam po­moc.

– Po­wiedz im, że nie żyję – mówi i tra­ci przy­tom­ność.

• • •

Ja­son Bo­ur­ne znów miał ten sen i obu­dził się spo­co­ny jak mysz, w prze­siąk­nię­tej po­tem po­ście­li. Od upal­nej tro­pi­kal­nej nocy dzie­li­ła go roz­wie­szo­na nad łóż­kiem mo­ski­tie­ra. Gdzieś wy­so­ko w gó­rach pa­dał deszcz. Sły­szał od­le­gły huk grzmo­tów przy­po­mi­na­ją­cy tę­tent koni, czuł sła­by, wil­got­ny wiatr na pier­si, na­giej w miej­scu, w któ­rym rana już się pra­wie za­go­iła.

Mi­nę­ły trzy mie­sią­ce od cza­su, gdy zo­stał po­strze­lo­ny, od chwi­li gdy Mo­ira speł­ni­ła jego po­le­ce­nia co do joty. I te­raz prak­tycz­nie wszy­scy, któ­rzy go zna­li, wie­rzy­li, że nie żyje. Poza nim praw­dę zna­ły tyl­ko trzy oso­by: Mo­ira, Ben­ja­min Firth, au­stra­lij­ski chi­rurg, któ­re­go ścią­gnę­ła do wio­ski Mang­gis, i Fre­de­rick Wil­lard, ostat­ni czło­nek Tre­ad­sto­ne, czło­wiek, od któ­re­go do­wie­dział się, że Le­onid Ar­ka­din prze­szedł tam szko­le­nie. To wła­śnie Wil­lard, z któ­rym Mo­ira skon­tak­to­wa­ła się na proś­bę Bo­ur­ne’a, za­jął się tre­nin­ga­mi pa­cjen­ta, gdy tyl­ko dok­tor Firth mu na to po­zwo­lił.

– Masz cho­ler­ne szczę­ście, czło­wie­ku – po­wie­dział le­karz, kie­dy Ja­son od­zy­skał przy­tom­ność po pierw­szej z dwóch ope­ra­cji. Przy roz­mo­wie była Mo­ira, któ­ra do­słow­nie przed chwi­lą, w spo­sób moż­li­wie jak naj­bar­dziej osten­ta­cyj­ny, za­koń­czy­ła for­mal­no­ści zwią­za­ne z trans­por­tem „cia­ła” Bo­ur­ne’a do Sta­nów. – Praw­dę mó­wiąc, gdy­by kształt two­je­go ser­ca był pra­wi­dło­wy, zgi­nął­byś nie­mal na­tych­miast. Kto­kol­wiek do cie­bie strze­lał, wie­dział, co robi. – Zła­pał Bo­ur­ne’a za ra­mię i uśmiech­nął się su­cho. – Ale nie mu­sisz się mar­twić, do­pro­wa­dzi­my cię do po­rząd­ku. W mie­siąc, może dwa.

Mie­siąc, może dwa. Bo­ur­ne, wsłu­cha­ny w zbli­ża­ją­cą się apo­ka­lip­tycz­ną ule­wę, wy­cią­gnął rękę, do­tknął wi­szą­ce­go przy łóż­ku dwu­stron­ne­go ika­tu, od­zy­skał odro­bi­nę spo­ko­ju. Pa­mię­tał dłu­gie ty­go­dnie spę­dzo­ne w kli­ni­ce do­bre­go dok­to­ra na Bali, ty­go­dnie spę­dzo­ne w ukry­ciu z po­wo­dów za­rów­no zdro­wot­nych, jak i bez­pie­czeń­stwa. Przez kil­ka ty­go­dni po dru­giej ope­ra­cji mógł tyl­ko sia­dać, nic wię­cej. Pod­czas tych cią­gną­cych się dni po­znał głę­bo­ko skry­wa­ny se­kret Fir­tha: był on nie­po­praw­nym al­ko­ho­li­kiem. Trzeź­we­go jak nie­mow­lę wi­dy­wa­no go wy­łącz­nie wte­dy, kie­dy miał pa­cjen­ta na sto­le ope­ra­cyj­nym. Oka­zał się ge­nial­nym chi­rur­giem, ale kie­dy nie ope­ro­wał, śmier­dział ara­kiem, sfer­men­to­wa­nym ba­lij­skim na­po­jem al­ko­ho­lo­wym tak moc­nym, że kie­dy cza­sem za­po­mniał o za­mó­wie­niu czy­ste­go al­ko­ho­lu, uży­wał go do ste­ry­li­za­cji sto­łu ope­ra­cyj­ne­go i na­rzę­dzi chi­rur­gicz­nych. Dzię­ki temu Bo­ur­ne’owi uda­ło się tak­że wy­ja­śnić ko­lej­ną ta­jem­ni­cę: co robi on w za­pa­dłej dziu­rze, tak da­le­kiej od cy­wi­li­za­cji – wy­rzu­ca­no go po ko­lei z każ­de­go szpi­ta­la w Au­stra­lii Za­chod­niej.

Łań­cuch wspo­mnień prze­rwa­ło na­gle wej­ście dok­to­ra, od­wie­dza­ją­ce­go po­kój znaj­du­ją­cy się po prze­ciw­nej stro­nie kli­ni­ki niż sala ope­ra­cyj­na.

– Firth, co po­ra­biasz o tej noc­nej go­dzi­nie?

Dok­tor usiadł cięż­ko na sto­ją­cym przy ścia­nie wy­pla­ta­nym krze­śle. Wy­raź­nie ku­lał, bo miał krót­szą jed­ną nogę.

– Nie lu­bię bły­ska­wic i grzmo­tów – wy­znał.

– Je­steś jak dziec­ko.

Firth ski­nął gło­wą.

– Pod wie­lo­ma wzglę­da­mi tak – przy­znał – tyl­ko w od­róż­nie­niu od mnó­stwa dur­ni, któ­rych mia­łem wąt­pli­wą przy­jem­ność spo­tkać w daw­nych złych cza­sach, po­tra­fię się do tego przy­znać.

Bo­ur­ne włą­czył noc­ną lamp­kę. Sto­żek świa­tła ogar­nął łóż­ko i frag­ment pod­ło­gi. Za­grzmia­ło bli­żej niż jesz­cze przed chwi­lą. Firth po­chy­lił się w stro­nę świa­tła, jak­by szu­kał w nim schro­nie­nia. W ręku ści­skał za szyj­kę bu­tel­kę ara­ku.

– Twój wier­ny to­wa­rzysz – za­uwa­żył Ja­son.

Dok­tor tyl­ko się skrzy­wił.

– Dziś nie po­mo­że mi żad­na ilość al­ko­ho­lu.

Jego pa­cjent wy­cią­gnął rękę i do­stał bu­tel­kę. Wy­pił łyk, od­dał ją wła­ści­cie­lo­wi. Cho­ciaż le­karz sie­dział na krze­śle, nie spra­wiał wra­że­nia roz­luź­nio­ne­go. Huk­nął ko­lej­ny grzmot, a w na­stęp­nej chwi­li ule­wa ude­rzy­ła w sło­mia­ny dach cha­ty z hu­kiem ka­ra­bi­no­we­go wy­strza­łu. Firth znów się skrzy­wił, ale nie tknął ara­ku. Wy­glą­da­ło na to, że na­wet on zna gra­ni­ce.

– Mam na­dzie­ję, że zdo­łam cię prze­ko­nać, byś od­pu­ścił so­bie tro­chę z ćwi­cze­nia­mi fi­zycz­ny­mi – po­wie­dział.

– A to dla­cze­go?

– Bo Wil­lard zbyt­nio cię eks­plo­atu­je.

– Taką ma pra­cę.

Firth ob­li­zał war­gi, or­ga­nizm do­ma­gał się al­ko­ho­lu.

– Może i ra­cja, ale nie jest two­im le­ka­rzem. Nie ro­ze­brał cię na ka­wał­ki, nie po­zszy­wał z po­wro­tem. – Spoj­rzał na bu­tel­kę, po­sta­wił ją na zie­mi, mię­dzy sto­pa­mi. – A poza tym prze­ra­ża mnie.

– Wszyst­ko cię prze­ra­ża – za­uwa­żył Bo­ur­ne. To twier­dze­nie za­brzmia­ło dziw­nie ła­god­nie.

– Nie, nie wszyst­ko. – Firth prze­cze­kał hu­czą­cy im nad gło­wą grom. – Na przy­kład nie prze­ra­ża­ją mnie po­szar­pa­ne cia­ła.

– Po­szar­pa­ne cia­ło nie może ci się od­gryźć – za­uwa­żył Bo­ur­ne.

Le­karz uśmiech­nął się smut­no.

– Nie masz mo­ich kosz­ma­rów.

– I do­brze. – Ocza­mi wy­obraź­ni Bo­ur­ne znów oglą­dał sa­me­go sie­bie, le­żą­ce­go na za­krwa­wio­nej zie­mi w wio­sce Ten­ga­nan. – Mam swo­je.

Przez dłu­gą chwi­lę obaj mil­cze­li. Bo­ur­ne za­dał w koń­cu ja­kieś py­ta­nie, ale w od­po­wie­dzi usły­szał tyl­ko krót­kie chrap­nię­cie, więc po­ło­żył się, przy­mknął oczy i za­snął, jak so­bie tego ży­czył. Nim obu­dził się rano, znów od­wie­dził Ten­ga­nan – choć tego nie chciał, znów po­czuł bi­ją­cy od roz­grza­ne­go cia­ła Mo­iry sil­ny za­pach cy­na­mo­nu zmie­sza­ny z odo­rem krwi.

• • •

– Po­do­ba ci się?

Mo­ira trzy­ma­ła w dło­ni tka­ni­nę w ko­lo­rach bo­gów: Brah­my, Wisz­nu i Szi­wy – błę­kit­nym, czer­wo­nym i żół­tym. Zdo­bił ją skom­pli­ko­wa­ny wzór sple­cio­nych kwia­tów, być może plu­me­rii. Po­nie­waż uży­wa­no tyl­ko farb na­tu­ral­nych, nie­któ­rych na ba­zie wody, in­nych na ba­zie ole­ju, przy­go­to­wa­nie tka­ni­ny zaj­mo­wa­ło od osiem­na­stu mie­się­cy do dwóch lat. Bar­wa żół­ta, per­so­ni­fi­ka­cja Szi­wy nisz­czy­cie­la, przez ko­lej­ne pięć lat utle­nia­ła się po­wo­li, ujaw­nia­jąc w koń­cu swój wła­ści­wy od­cień. W dwu­stron­nych ika­tach wzór wpi­sa­ny był za­rów­no w wą­tek, jak i osno­wę, tak że utka­na pre­zen­to­wa­ła czy­ste ko­lo­ry w od­róż­nie­niu od bar­dziej zna­nych, jed­no­stron­nych, w któ­rych wzór znaj­do­wał się tyl­ko po jed­nej stro­nie, dru­ga zaś peł­ni­ła funk­cję neu­tral­ne­go tła, na przy­kład czar­ne­go. Oto­czo­ne sza­cun­kiem, wręcz czczo­ne, wi­sia­ły na ho­no­ro­wym miej­scu w każ­dym domu na Bali.

– Tak, bar­dzo mi się po­do­ba.

Za chwi­lę Bo­ur­ne miał mieć pierw­szą z dwóch ope­ra­cji.

– Su­par­wi­ta po­wie­dział, że to waż­ne. Mam dla cie­bie dwu­stron­ny ikat. – Mo­ira po­chy­li­ła się bar­dziej. – Jest świę­ty, pa­mię­taj. Brah­ma, Wisz­nu i Szi­wa będą cie bro­nić od złe­go. Od cho­ro­by. Do­pil­nu­ję, żeby za­wsze był bli­sko cie­bie.

A tuż przed­tem, nim dok­tor Firth za­wiózł go na wóz­ku do sali ope­ra­cyj­nej, do­da­ła jesz­cze:

– Wszyst­ko bę­dzie do­brze, Ja­so­nie. Wy­pi­łeś her­ba­tę z ken­ku­ru.

Ken­kur – po­my­ślał Bo­ur­ne w mo­men­cie, gdy le­karz da­wał mu nar­ko­zę. Li­lia zmar­twych­wsta­nia.

• • •

Kie­dy Ben­ja­min Firth ciął go, kie­dy szan­se na to, że prze­ży­je, były jesz­cze nie­wiel­kie, Ja­son Bo­ur­ne śnił o świą­ty­ni po­ło­żo­nej wy­so­ko w gó­rach Bali. Przez jej czer­wo­ne, rzeź­bio­ne wro­ta wi­dać było za­mglo­ny kształt pi­ra­mi­dy, górę Agung, błę­kit­ną i ma­je­sta­tycz­ną na tle żół­te­go nie­ba. Pa­trzył na wro­ta z wiel­kiej wy­so­ko­ści. Ro­zej­rzał się i stwier­dził, że stoi na naj­wyż­szym stop­niu stro­mych po­trój­nych scho­dów, strze­żo­nych przez sześć okrut­nych ka­mien­nych smo­ków, któ­rych wy­szcze­rzo­ne zę­bi­ska mia­ły ze dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów dłu­go­ści. Cia­ła smo­ków wy­gi­na­ły się w górę, two­rząc ba­lu­stra­dę dla trzech bie­gów scho­dów; ba­lu­stra­dę, któ­ra spra­wia­ła wra­że­nie tak nie­zwy­kle so­lid­nej, jak­by nio­sła scho­dy w górę, aż do pla­cu przed wła­ści­wą świą­ty­nią.

Wzrok Bo­ur­ne’a znów przy­cią­gnę­ła bra­ma i góra Agung. Tym ra­zem do­strzegł syl­wet­kę na tle świę­te­go wul­ka­nu i ser­ce moc­niej za­bi­ło mu w pier­si. Pro­mie­nie za­cho­dzą­ce­go słoń­ca pa­da­ły na jego twarz; osło­nił dło­nią oczy i wy­tę­żył wzrok, pró­bu­jąc roz­po­znać tę po­stać, któ­ra tym­cza­sem ob­ró­ci­ła się w jego kie­run­ku. Czuł jed­no­cze­śnie prze­szy­wa­ją­cy ból… i przy­jem­ność.

W tej sa­mej chwi­li dok­tor Firth stwier­dził nie­pra­wi­dło­wość w bu­do­wie jego ser­ca. Pra­co­wał te­raz ze świa­do­mo­ścią, że ma szan­sę ura­to­wać pa­cjen­ta.

Nie­wie­le po­nad czte­ry go­dzi­ny póź­niej zmę­czo­ny, lecz odro­bi­nę trium­fu­ją­cy, prze­niósł pa­cjen­ta do sali po­ope­ra­cyj­nej, któ­ra mia­ła stać się jego do­mem na na­stęp­ne sześć ty­go­dni. Mo­ira już na nich cze­ka­ła. Twarz mia­ła bla­dą, nie ma­lo­wa­ły się na niej żad­ne uczu­cia, cho­ciaż przez nie czu­ła ści­ska­nie w doł­ku.

– Nie umrze? – spy­ta­ła, nie­mal dła­wiąc się tymi sło­wa­mi. – Pro­szę mi po­wie­dzieć, że nie umrze.

Firth opadł cięż­ko na skła­da­ne krze­sło. Po­wo­li zdjął za­krwa­wio­ne rę­ka­wicz­ki.

– Kula prze­szła na wy­lot. To do­brze, nie mu­sia­łem jej wy­cią­gać. Pani Tre­vor, po­zwo­lę so­bie wy­ra­zić sta­ran­nie prze­my­śla­ną opi­nię: bę­dzie żył. Z jed­nym za­strze­że­niem: nic na tym świe­cie nie jest pew­ne. A zwłasz­cza w me­dy­cy­nie.

Wy­pił pierw­szy tego dnia łyk ara­ku, a Mo­ira po­de­szła do Bo­ur­ne’a, czu­jąc za­ra­zem ra­dość i oba­wę. Była tak prze­ra­żo­na, że przez ostat­nie czte­ry i pół go­dzi­ny ser­ce bo­la­ło ją praw­do­po­dob­nie rów­nie moc­no jak jego. Spoj­rza­ła na bla­dą, lecz spo­koj­ną twarz Ja­so­na, uję­ła go za dłoń i ści­snę­ła moc­no, po­now­nie na­wią­zu­jąc z nim kon­takt fi­zycz­ny.

– Ja­so­nie – po­wie­dzia­ła.

– Nadal jest nie­przy­tom­ny – po­wie­dział Firth. Jego głos jak­by do­bie­gał z bar­dzo da­le­ka. – Nie sły­szy pani.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: