Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Młodości szczęśliwa - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
15,90

Młodości szczęśliwa - ebook

„Młodości szczęśliwa” Zdzisława Brałkowskiego to pierwsza część autobiograficznego, o charakterze beletrystycznym, cyklu “Zza zasłony czasu”. Historyjki i anegdoty zaczerpnięte z życia pana Zdzisława Brałkowskiego są zaprezentowane językiem żywym, emocjonalnym, pełnym humoru, niemal przenoszącym ładunek napięcia, który towarzyszył mu podczas prawdziwego przeżywania wspominanych wydarzeń i epizodów. W wielu miejscach autor legitymuje się iście wierną i rzetelną pamięcią, gdyż precyzja opisywanych szczegółów czasami jest nadzwyczaj imponująca.

Książka składa się z kilkunastu rozdziałów, z których każdy oscyluje wokół jakiegoś bardzo ciekawego wydarzenia, ewentualnie dłuższego wątku z życia autora. Już same tytuły rozdziałów wskazują, iż fabuły tych opowiadań umiejscowione są w okresie dzieciństwa i szkolnej młodości.

Opowiadania obejmują lata 60. i 70. XX wieku, na kanwie wspomnień autora - narratora, z podwórka i szkoły. Historyjki są śmieszne, jak i poważniejsze. Były to czasy, kiedy życie było dużo skromniejsze, a dorośli, w tym nauczyciele, mogli mieć i mieli dużo twardszą rękę. Za to w głowach dzieci i młodzieży rodziły się pomysły, które u rodziców powodowały palpitację serca. Młodsi czytelnicy mogą porównać ówczesne lata z ich dzisiejszym życiem, a starsi przywołać własne wspomnienia. W tle przewija się historia miasta Grudziądza, w którym wychował się autor, Polski i świata.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7900-537-6
Rozmiar pliku: 896 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Dzieciństwo i młodość. Początek osobistej linii istnienia na najpiękniejszym ze znanych nam światów. Lata, które w większości wspomina się z przyjemnością, zapominając o tym, co było złe. To naturalny proces. Podświadomość chowa w najtajniejsze zakątki naszego umysłu wszystko, co zakłóciłoby wspomnienia z tego okresu jako czasu niefrasobliwego życia.

Czy to źle? Czy powinniśmy wszystko dokumentarnie zapamiętywać i przypominać? Nie; byłoby to błędem, często stwarzającym niepotrzebne już problemy. Lepiej zachowujmy we wdzięcznej pamięci to, co cieszy lub śmieszy, co było przygodami naszego dzieciństwa i młodości. Nasz mózg, owoc wielu milionów lat rozwoju życia na Matce Gai, nauczył się selekcjonować ten ogrom informacji, który wtłaczamy do niego w czasie swego istnienia. Inaczej nastąpiłoby przeciążenie i… koniec. Kres naszej świadomości, indywidualnego odbioru pobytu na naszej pięknej planecie. Szkoda by było...

Podobnie jest z moimi wspomnieniami. Pamiętam (a może wolę pamiętać) to, co mogę przekazać w formie lekkiej, czasem zabawnej. Do poczytania w wolnej chwili, dla odprężenia i oderwania od zmartwień i trosk dnia codziennego.

Dla was jest ta książka, drodzy Czytelnicy. Zapomnijcie teraz o dniu dzisiejszym i zanurzcie się w lekturze. Może i u was otworzą się skrytki ze wspomnieniami z tych lat. Tym zaś, którzy są dużo młodsi, pozwolą spojrzeć na czasy osobiście im nieznane oczyma rodziców i dziadków.

To było ledwie wczoraj...

Rozdział I.

Kolonie

Miałem już prawie dziewięć lat, osobiście przeżytych od pierwszego dnia. Od momentu, kiedy oczka me zostały porażone jaskrawym światłem, a siły natury przymusiły do samodzielnego oddychania, pozbawiając przyjemności swobodnego i bezpiecznego pływania wewnątrz rodzicielki. Musiało to być straszne przeżycie. Tak straszne, że w trosce o me zdrowie psychiczne świadomość zablokowała pamięć i ani sekundy nie mogę sobie przypomnieć z tych pierwszych chwil.

Chłopczyk był ze mnie normalny, nie odstający fizycznie od innych, podobnych osobników biegających z wrzaskiem po naszym podwórku. Miałem wszystko na właściwym miejscu. Jeszcze nie znałem celowości posiadania ani przeznaczenia wszystkich przydanych przez naturę organów. Na to byłem za mały. Trądzik młodzieńczy również nie owładnął jeszcze moim cielesnym jestestwem, a dziecięcej wyobraźni nie zakłócały grzeszne myśli przy patrzeniu na koleżanki.

To było w pamiętnym roku kryzysu kubańskiego, największego kryzysu po drugiej wojnie światowej, który omal nie rozpoczął trzeciej. Mieszkaliśmy już w Grudziądzu, mieście, które słynie na cały kraj z zachowanego z przeszłości wspaniałego zespołu spichrzów nad Wisłą. Przez ponad dwa stulecia było też jednym z największych garnizonów, z wielką liczbą jednostek i instytucji wojskowych – obcych w czasach pruskiego zaboru (po których została pamiątka w postaci cytadeli, chętnie dzisiaj zwiedzanej przez tysięczne tłumy turystów), a od 1920 roku już polskiego wojska.

W wakacje zostałem wysłany na miesięczne kolonie. Nikt mnie nawet nie zapytał, czy chcę jechać. Rodzice zadecydowali, zapakowali mi walizeczkę i wysłali z grupą innych niedorostków. Ojciec był zawodowym żołnierzem, znalazłem się więc na wojskowej kolonii w nadbałtyckiej osadzie Unieście. Miejsce pobytu było piękne, oddalone trochę od samej miejscowości. Najważniejsze, że do morza było bardzo blisko, o rzut kamieniem przez malutki lasek. Kolonia sąsiadowała przez płot z wojskową jednostką niebieskich beretów, obok rozciągały się ich tereny ćwiczebne. Czy dla takich jak my chłoptasiów można było znaleźć lepsze miejsce na letnie kolonie?

Pogoda była wymarzona do korzystania z uroków kąpieli w morzu. Przez prawie cały miesiąc pobytu świeciło nad nami słońce, a woda była jak podgrzewana. Nic, tylko kąpać się od rana do wieczora, tak jak uwielbiałem. Od malutkiego dzieciaczka, od takiego tyci-tyci, ledwie od matczynej spódnicy się oderwałem, a w letnich miesiącach przebywałem już godzinami w wodzie. Sam szybko nauczyłem się pływać. Teraz, na pierwszych w moim dotychczasowym krótkim życiu koloniach, w miejscu oddalonym od morza tylko o kilka minut spaceru wśród drzew, cieszyłem się z góry na przyjemności wodnych zabaw.

Napływałem się tyle, że do dzisiaj pamiętam te kolonie. Przez cały miesiąc upałów kąpaliśmy się aż dwa razy, po pełne pięć minut. Na dodatek nasz wychowawca pozwolił wejść do wody ledwie do pasa mojego mikrego jeszcze wzrostu. Myślałem, że oszaleję; być tak blisko morza i nie rozkoszować się kąpielą?! Cały czas kombinowałem, jak urwać się spod czujnego oka opiekuna, aby samopas spokojnie popływać.

Nic z tego. Wychowawcy tak pilnowali brzegu morza, a zwłaszcza nas mikrusów, że te dwa wejścia, ledwie na krótkie schłodzenie rozgrzanego ciała, to był mój cały kontakt z Bałtykiem przez okres pobytu. Zamiast kąpieli, w upalne dni ciągali nas na piesze wycieczki. Już po tygodniu takiej gehenny napisałem do domu, aby mnie z tego więzienia jak najszybciej zabrali; straszyłem, że inaczej sam ucieknę. Bez oczekiwanego efektu. Ani nie zostałem odebrany, ani nie uciekłem; to były tylko moje marzenia. Nie odesłali mnie do domu nawet wtedy, kiedy w lasku zaplątałem się w zardzewiały drut kolczasty, widoczny ślad pozostały po toczących się tutaj bojach w czasie minionej wojny. Wyrwał mi ten drut kawałek ciała z kolana. Mimo bólu ucieszyłem się, że może to będzie koniec udręki. Próżna to była nadzieja. Ranę czymś tam fioletowym, a piekącym polali, zabandażowali i dalej więzili na kolonii.Jeszcze pocieszali, że do wesela się zagoi.

Mimo przeżytego zawodu, że nie zostałem odesłany do domu, poczułem się jak kombatant, weteran wojny. Przecież odniosłem ranę, rzucając się bohatersko na hitlerowskie druty! Mogłem chlubić się ranką przed kolegami, pokazać, że potrafię wytrzymać ból i opatrywanie kolana bez pojawienia się chociażby jednej łezki w oku.

Nosiłem wysoko uniesioną głowę aż do wieczornego apelu. Odbywał się on codziennie rano i wieczorem, z ceremoniałem wciągania i opuszczania flagi państwowej na maszcie oraz zbiorowym odśpiewaniem hymnu narodowego. Dźwięki Mazurka zawsze mnie unosiły, przeżywałem to bardzo emocjonalnie.

Któregoś wieczora, kiedy zaczęliśmy „Jeszcze Polska nie zginęła”, bezwiednie zacząłem podskakiwać w rytm melodii. Nie wiem, co mnie podkusiło; może ponownie chciałem udowodnić kolegom, że ta mała ranka na kolanie to nic, że dzielnie znoszę dokuczający mi ból. Podskakiwałem rytmicznie, owładnięty radością, jaka często ogarnia ludzi przy wspólnym śpiewaniu patriotycznych pieśni.

Zaraz po zakończeniu hymnu sam kierownik kolonii kiwnął palcem w kierunku naszej grupy kolonijnej:

– Podejdź do mnie, chłopcze.

Niepewni, rozejrzeliśmy się po sobie. Nie wiedzieliśmy, którego z nas kierownik wzywa. Powtórzył zniecierpliwiony:

– Mówiłem, wystąp. Tak, ty z zabandażowanym kolanem.

– Tak jest, panie kierowniku! – odkrzyknąłem radośnie, podekscytowany oczekującą mnie pochwałą za wzorowe odśpiewanie Mazurka Dąbrowskiego. Kierownik odczekał, aż stanę obok niego i wskazując na mnie, zaczął:

– Popatrzcie na niego. Śpiewamy wspólnie nasz hymn. Hymn, za który nasi ojcowie oddawali krew, a nawet życie. A on podskakuje sobie w czasie śpiewu. Podskakuje, jakby był na potańcówce! Taki ma szacunek dla naszego hymnu! – Najważniejszy człowiek na kolonii oskarżycielsko wycelował wskazujący palec prosto w moją biedną głowę.

Kompletnie zaskoczony, skuliłem się w sobie.Tak mnie pochwalił, aż mi w pięty poszło. Zjechał mnie od stóp do głowy wobec wszystkich, jak najgorszego z najgorszych. Rozwodził się szeroko o znieważeniu Mazurka, o skrajnie lekceważącym podejściu do pieśni, z którą nasi przodkowie szli do walki i ginęli.

Z opuszczoną głową stałem jak skazaniec na szafocie. Czułem się, jakby za chwilę szeroki katowski topór miał spaść na moją kruchą jeszcze szyję, by zakończyć przedwcześnie tak miłe mi życie. Już nie zobaczę słoneczka, nie będę się wygrzewał w jego promieniach, nie popływam w letnie dni. Szok mnie nie opuszczał. Nie mogłem nawet wydobyć głosu, gardło miałem ściśnięte jak powrozem, na którym zaraz zawisnę, jeżeli kat akurat zapomniał topora. Przecież ja tylko tak okazywałem radość, że śpiewam z innymi hymn, słowa i muzyka po prostu mnie unosiły...

Wreszcie, po długiej tyradzie, kierownik polecił mi wstąpić do szeregu. Wróciłem jak zbity psiak. Tyle że byle pies Burek mógłby przynajmniej podkulić ogon, a ja nawet tego nie mogłem zrobić.

Po kilku minutach, które dla mnie ciągnęły się bez końca, nieszczęsny apel się skończył. Nasza grupa kolonijna wracała w milczeniu, nikt z kolegów mi nie docinał, nawet patrzyli ze współczuciem. Nikt z nich nie chciałby znaleźć się w mojej sytuacji.

Od tego czasu nie byłem już tak wyrywny. Hymn śpiewałem cichutko, pilnując się, aby stać nieruchomo i nie rzucać zbytnio w oczy.Minęło kilka dni i zapomniałem o tym bardzo przykrym przeżyciu. Inne zdarzenia pochłaniały moją uwagę. Od jednostki wojskowej niebieskich beretów oddzielał nas tylko zwykły płot z siatki drucianej. Szybko nawiązaliśmy dość ścisłe kontakty z żołnierzami, odbywającymi obowiązkową służbę zasadniczą. W tamtych czasach wojacy prawie nie opuszczali koszar, my natomiast wychodziliśmy dość często do Unieścia. Żołnierze zaczęli nas prosić o zrobienie drobnych zakupów. Chętnie spełnialiśmy ich prośby, mając na oku obopólną korzyść i licząc na wzajemność. Początkowo nie wiedzieli, jak się nam odwdzięczyć, ale szybko nakierowaliśmy ich na tory właściwego myślenia. Wystarczyło kilka niby mimowolnych podpowiedzi.

Pierwszym, który odważył się przejść do konkretów, był Włodek:

– Proszę panów, a nie macie coś na zbyciu? Coś, no wiecie, co wam niepotrzebne, a nam by się przydało.

– O czym ty, chłoptasiu, mówisz? – zdziwił się jeden z naszych znajomych komandosów.

– No, przecież macie coś tam w koszarach. – Włodek uśmiechnął się przymilnie.

– Co, może kałacha wam się zachciewa?! – komandos wybuchnął głośnym śmiechem. – Słyszycie, chłopaki? – odwrócił się do swoich kolegów. – Chłoptasie palą się do strzelania. Ledwieście od ziemi odrośli, a już o kałachu myślicie, co? – te słowa rzucił kpiąco już w naszą stronę.

– Nie, panie szeregowiec. Coś mniejszego. No coś na pewno macie. – Włodek stracił początkowy rezon, ale próbował jeszcze negocjować.

– O, znasz się już na stopniach, co? A jak będę miał belkę na ramieniu, to jaki stopień?

– Starszy szeregowiec.

– No proszę, wie. A dwie belki to kto nosi?

– Kapral, panie szeregowcu.

– Mówi się obywatelu. Obywatelu szeregowcu.

– Tak jest, pa... obywatelu szeregowcu! – dziarsko odkrzyknął nasz kolega.

– O, widać żeś syn żołnierza. No dobrze. Coś wam się należy. Ale my nic nie mamy. Nic, co moglibyśmy wam dać. – Komandos, zafrapowany, zdjął z głowy niebieski beret i podrapał się w nią.

– Może petardy hukowe? Albo lepiej świece dymne? – wtrącił się jego kolega. – Stosy ich na ćwiczeniach zużywamy, żaden problem. Chłopcom faktycznie coś się należy za przysługi. Krzywdy sobie nimi nie zrobią.

– To jest myśl. Co chłopacy, chcecie świece? Petardy nie, ale świece możemy załatwić. Nauczymy was, jak je zapalać, to żaden problem.

– Jasne, obywatelu szeregowcu! – odkrzyknęliśmy radośnie. Świece, to było coś!

Komandosi nie byli w ciemię bici, do niebieskich beretów nie brali byle kogo. Wiedzieli, jak je dla nas skombinować. W efekcie w krótkim czasie nasze torby, plecaki i walizki zaczęły się wypełniać wojskowymi świecami dymnymi różnego rodzaju, przeznaczenia i kształtów. Żołnierze nie mieli problemu z ich zdobywaniem dla nas. Pod koniec naszego pobytu nie mieliśmy już gdzie ich pakować. Jednak nie wypadało odmawiać zapoznanym wojakom, a i serca by nam rozpękły z żalu, gdybyśmy zrezygnowali z tak cennego dla nas dobra. Lepiej kłopotać się z powodu nadmiaru bogactwa niż jego braku. Nadwyżki zaczęliśmy więc chować w krzakach obok naszego baraku i w innych miejscach, ukrytych przed oczami opiekunów.

Znajomi komandosi zaproponowali nam nawet, w dowód wdzięczności za nasze drobne przysługi, ćwiczebne miny przeciwczołgowe. Widzieliśmy, że za ogrodzeniem leżało ich wiele, porozrzucanych na polu ćwiczeń. Nikt ich nie zbierał, leżały jak bezpańskie. Oczy aż nam się śmiały do tego rodzaju wspaniałej pamiątki z kolonii. Z przykrością, ale jednak musieliśmy odmówić żołnierzom przyjęcia takiego podarunku – były o wiele za duże, o średnicy kierownicy samochodu. Do tego bardzo ciężkie, nie na nasze dziecięce możliwości fizyczne. Żal nam jednak długo serca ściskał. Dopiero by po naszym powrocie inni koledzy z podwórka wybałuszyli oczy z zazdrości!

Świec mieliśmy już dosyć. Natomiast to, o czym na początku myśleliśmy, coś mniejszego i bardziej poręcznego z chęcią byśmy jeszcze przyjęli. Jedną małą rzecz. Długo mieliśmy obawy przed ponownym poproszeniem o nią, aż wreszcie Jędrek zdobył się na odwagę i któregoś dnia zagadnął znanego nam już z imienia komandosa:

– Panie Stasiu, już dziękujemy za świece. Mamy ostatnią maleńką prośbę. Nie macie jakiegoś niepotrzebnego pistoletu? Może być mały i nawet zepsuty, taki na złom. Nawet byśmy kilka złotych zapłacili. – Cała nasza grupka z napięciem wpatrywała się w niego. Uda się, czy nie? Znamy się już tak długo, to już inaczej brzmiąca prośba niż na początku naszej znajomości.

– Czyście chłoptasie z konia spadli?! Coście wymyślili?! Pistolet?! Pistolet to nie świece! Za takie coś powinienem wam tyłki pasem sprać! – komandos aż się zatchnął z zaskoczenia i zdenerwowania.

– My się tylko tak spytaliśmy, jakby pan miał niepotrzebny jakiś – próbował mitygować drugi kolega, Włodek.

– Uciekajcie mi, ale już! Już was nie ma! – Żołnierz wściekł się nie na żarty.

Ojoj! Takiej reakcji nie spodziewaliśmy się. A tak byliśmy komandosom uczynni! Mimo że oddzielał nas druciany płot, woleliśmy wziąć nogi za pas. Co się naszemu Stasiowi dzisiaj stało? Giez go ukąsił, czy co? Świece nowe nam dawał, a jakiegoś starego pistoletu żałuje? Przecież mówiliśmy, że może być nawet zepsuty. I zrozum tu dorosłych!

Niestety, w tej prostej sprawie znajomy pan Stasiu okazał się zwykłym sknerą.

Nie udało się więc nam wejść w posiadanie najbardziej pożądanej rzeczy – jakiegoś małego pistoleciku. To dopiero byłoby cudo w naszych rękach! Tym nikt dotąd nie mógł pochwalić się na podwórku! Ojcowie nasi przechowywali w domach pistolety służbowe, ale zbyt dobrze ich pilnowali. Najwyżej dali się nimi pobawić pod własnym czujnym okiem, wyjmując najpierw magazynek z nabojami. Nawet w lufie sprawdzali. A co to za zabawa, kiedy starzy obserwują? Zawsze tylko przeszkadzają.

Markotni, pogodziliśmy się z myślą, że nie będziemy mieli pistoleciku, zaś z oferowanych nam min ćwiczebnych sami musieliśmy wcześniej zrezygnować. Mieliśmy jednak świece dymne. Zawsze coś. Ponieważ dostaliśmy ich tak dużo, mogliśmy spokojnie podzielić je na dwie części – pierwsza została przeznaczona do wykorzystania w czasie nadchodzącej „zielonej nocy”, drugą chcieliśmy zabrać do domu, z myślą o ich późniejszym wykorzystaniu.

Pozostałe dni pobytu na kolonii poświęciliśmy na szlifowanie strategicznego planu wykorzystania świec w ostatnią noc. Role zostały sumiennie podzielone – kto i za co odpowiada, jaki rodzaj świec i gdzie wykorzystamy, kto podkłada i je zapala. Nie zapomnieliśmy o wyznaczeniu czujek, a nawet o przygotowaniu drogi odwrotu do swoich pokojów. Z tym ostatnim nie było większego problemu – spaliśmy w wieloosobowych salach parterowych baraków, a okna były umieszczone niewysoko nad ziemią. Wystarczyło niezbyt dokładnie zamknąć jedno z nich. Wspięcie się z zewnątrz i wejście do pokoju nie było dla nas problemem, przecież w domu ciągle ganialiśmy po drzewach przyległego parku.

Solidnie napracowaliśmy się przy precyzyjnym opracowaniu planu, ale za to pod koniec rozpierała nas duma z efektu. Nie na próżno byliśmy synami zawodowych żołnierzy. Wydawało się, że „mucha nie siada”. Operacja „Zielona Noc” wyglądała na perfekcyjnie przygotowaną. Nasza kilkuosobowa gromadka z jednego podwórka z niecierpliwością oczekiwała nadejścia ostatniej nocy pobytu. Miała być na długo zapamiętana.

Niestety, przekonaliśmy się boleśnie, że nawet najdoskonalszy plan ma luki lub słabe miejsca. Nigdy nie można przewidzieć wszystkiego. Naszym najsłabszym punktem okazał się, jak to często bywa w takich operacjach, czynnik ludzki. Może ktoś od nas nieopatrznie wygadał albo zdradził któryś ze znajomych nam żołnierzy. Może nie przewidzieliśmy czujności kierownika kolonii i wychowawców oraz ich doświadczenia zdobytego w nieustannych bojach z kolonistami w poprzednich latach. Jak się stało, tak się stało. W każdym razie, kiedy ostatniego dnia przed zieloną nocą wróciliśmy z obiadu do sali sypialnej, naszym dziecięcym, ale już rozpalonym przedbitewnym oczekiwaniem oczom ukazał się dramatyczny widok. Pokój wyglądał jak prawdziwe pobojowisko – łóżka wybebeszono z materacy; nasze plecaki, torby i walizki leżały porozrzucane i pootwierane. Wyrzucono z nich wszystkie rzeczy, w ogóle nie troszcząc się o porządne ich ułożenie. Wielka gromada rozmaitych bambetli była przemieszana bez ładu i składu.

Jednak nie wszystko było chaosem. Na środku sali widniała jedyna uporządkowana struktura – świece dymne, równiutko ułożone w gustowne piramidki. Nasze bogactwo, przez tyle dni z trudem zdobywane i skrzętnie w zakamarkach bagaży ukrywane, ujawnione zostało postronnym oczom. Leżały świece mniejsze, które mogły dać dym w jednym z trzech kolorów – białym, żółtym lub czerwonym. Obok ułożone były trochę większe. Były też te najlepsze, prostokątne, o wielkości małej paczki mieszczącej dziesięć pudełek zapałek. Składały się z trzech oddzielonych przegródkami części. Każdą z nich podpalało się osobno, tak jak pokazali nam znajomi komandosi, i każda dawała dym innego koloru. Kiedy zapaliło się wszystkie jednocześnie, to widok był wprost cudowny – przez długie kilka-kilkanaście minut wydzielały gęste kłęby trójkolorowego dymu. Trzeba było tylko bardzo uważać i szybko oddalić się po zapaleniu. W przeciwnym wypadku nieostrożny „dymomistrz” później przez dłuższy czas kasłał i przecierał załzawione oczy.

Wiedzieliśmy o tym, gdyż dużo wcześniej w ustronnym, oddalonym od baraków kolonijnych miejscu, sprawdziliśmy doświadczalnie jakość pierwszych otrzymanych świec. Nie mieliśmy zamiaru kupować kota w worku – za nasze usługi dla wojaków chcieliśmy otrzymywać porządny towar, a nie jakieś wybrakowane czy zleżałe badziewie. Uczciwa transakcja handlowa to podstawa wzajemnego zaufania. Po przeprowadzeniu praktycznej próby byliśmy pewni – komandosi dostarczyli towar pierwowo sorta! Obawialiśmy się tylko, czy wychowawcy czegoś się nie domyślili – zapalona w czasie próby świeca na kilka minut pół nieba przesłoniła, dym było widać z daleka. Jednak nikt z kolonijnej kadry niczego nie szukał, nie rozpytywał. Widocznie słusznie założyli, że to ćwiczą niebieskie berety. Zresztą nawet jeżeli coś podejrzewali, to minęło już tyle dni, że pewnie dawno zapomnieli.

A jednak nie zapomnieli. Mieliśmy przed naszymi oczyma widoczny dowód, że srodze pomyliliśmy się w ocenie ich możliwości kojarzenia faktów. Jak wytrawni stratedzy poczekali na ostatni moment, aby zadać nam śmiertelny cios w chwili, kiedy już szykowaliśmy się do triumfalnego przeżycia zielonej nocy. To najbardziej zabolało. Byliśmy przecież tak blisko zakończenia kolonii w sposób, jaki zaplanowaliśmy...

To była prawie całkowita klęska, nasza Canossa. Świece dymne, dotąd tak sprytnie ukrywane w kuferkach przed wychowawcami, zostały odnalezione i wydobyte na światło dzienne. Tragedia dla całej grupy i dla każdego z nas z osobna; nic już nie wyjdzie z tak pięknie zapowiadającej się ostatniej nocy na kolonii. Do tego obok stali wychowawcy i jeszcze uśmiechali się z przekąsem. Sadyści, prawdziwi sadyści! Naigrawali się z nas wyraźnie. A kierownik kolonii, główny sadysta i pewnie sprawca tego kipiszu, nawet się nie hamował, tylko śmiał bez umiaru. Jak tak można się naśmiewać z czyjegoś nieszczęścia?!

Myśleliśmy, że dzisiaj już nic gorszego nas nie spotka. Nie oszczędzono nam jednak niczego w tym dniu. Szybko się przekonaliśmy, że chcieli nas pognębić dokumentnie. Kierownik wyszedł na środek sali i z bezładnego stosu bagaży wyciągnął pierwszą z brzegu walizeczkę.

– Czyja to? – zapytał słodziutkim głosem.

– Mm... moja – wykrztusił przez ściśnięte gardło jeden z nieszczęśników.

– Twoja? Wystąp! Ile miałeś schowanych świec?

– Dw... dwie.

– Zgadza się. Zabieraj walizkę. Następny... czyj to plecak? – Schylił się i podniósł kolejny bagaż.

– To mój, panie kierowniku. – Inny biedak podniósł rękę w górę.

– Ach, twój? Ile miałeś świec?

– Też dwie.

– Też dwie? Tylko dwie? Kłamiesz. Miałeś cztery. Kto cię tak nauczył kłamać? – Kierownik podniósł głos. – Za karę chwytaj za grabie i przez godzinę pograbisz alejki. Twój wychowawca pokaże ci, które i sprawdzi robotę. Kolejna... czyja to walizka?

– Moja. – Tym razem to ja musiałem się odezwać.

– Twoja? Ile miałeś świec?

– Trzy, panie kierowniku. – Widziałem wpadkę poprzednika i wolałem nie ryzykować.

– Trzy... tak, trzy. Zgadza się. Zabieraj walizkę. Następny...

Nie było nawet możliwości jak oszukać. Kierownik trzymał ukrytą w ręku karteczkę. Kiedy delikwent zgłaszał swoją własność i przyciskany wystękał wreszcie ilość posiadanych świec, nasz kolonijny ojciec ukradkiem zerkał na papierek. Wielu jeszcze zostało przyłapanych na mijaniu się z prawdą, nim się moi mali bracia w biedzie także zorientowali, że lepiej nie próbować kręcić, tylko od razu wyśpiewać wszystko. Jak na spowiedzi. W przeciwnym wypadku nie pomagały prośby i próby tłumaczeń, że po prostu zapomnieli, ile mieli świec. Nie było zmiłuj.

Duża grupa nieszczęśników nie miała tego dnia wolnego popołudnia. Przed kolacją na ścieżkach między barakami nie można już było znaleźć nawet najmniejszego papierka czy niedbale leżącej igły sosny. Ta nienaturalna czystość była jednak marnym pocieszeniem dla przymusowych ochotników do sprzątania.

W sromocie i poniżeniu zjedliśmy kolację. Niektórzy nie mieli nawet apetytu, inni co chwila ocierali nagle pojawiającą się na policzku niemęską łzę. Taka klęska, taka klęska. Tyle dni przygotowań i wszystko runęło jak domek z kart.

Kierownik kolonii i wychowawcy triumfowali. Byli przekonani, że ich prewencyjna akcja przyniosła oszałamiający sukces. Utwierdziła ich w tym zielona noc, która minęła prawie w całkowitym spokoju. Przecież wysmarowanie pastą do zębów klamek przy drzwiach i buzi co poniektórych nieboraków to była tylko nędzna namiastka tego, co mieliśmy w planie przeprowadzić w ramach operacji „Noc Zet”. Wyglądało na to, że naprawdę odnieśli nad nami druzgocące zwycięstwo.

Na szczęście tylko tak wyglądało. Wychowawcy nie wiedzieli, że przegraliśmy jedynie bitwę. Ważną, ale tylko bitwę. Zdarza się, fortuna wojenna na pstrym koniu jeździ. Nasza klęska, według nich całkowita, była tylko preludium przyszłych wydarzeń.

Rano, jeszcze przygnębieni tak szczątkowymi, w stosunku do naszych oczekiwań i przygotowań, efektami operacji „Zielona Noc”, w milczeniu zjedliśmy śniadanie. Potem zabraliśmy się za pakowanie naszego skromnego dobytku kolonijnego. Za dwie godziny mieli nas zabrać do domu.

Niezbyt długo byliśmy markotni. Wiedzieliśmy, w przeciwieństwie do wychowawców, że nie wszystko było stracone. Może Polak przed szkodą i po szkodzie jest głupi, ale to przysłowie dotyczyło dorosłych, a nie nas, małych Polaków. Pamiętaliśmy, że część świec dymnych pochowaliśmy w krzakach niedaleko kolonijnych baraków, kiedy zabrakło nam już miejsca w tobołkach. Pierwotnie to właśnie te świece miały być wykorzystane w ramach „Operacji Zet”, a schowane w plecakach i walizkach mieliśmy zabrać do domu. W zaistniałej sytuacji zostało tylko jedno rozwiązanie – nadwyżka świec pochowana w krzakach musiała nam wyrównać poniesione wczoraj materialne straty bojowe. Nie zostały użyte na kolonii, to zostaną efektywnie wykorzystane dopiero po powrocie. Przynajmniej częściowo osłodzi nam to gorycz pierwszej porażki.

Nie mogliśmy już sobie pozwolić na dalsze straty w świecach. Nasza bojowa grupa podwórkowa postępowała więc wyjątkowo ostrożnie. Odczekaliśmy do momentu, kiedy wychowawcy zajęli się sprawdzaniem opuszczanych przez nas pokoi, liczeniem sprzętu kwaterunkowego i innymi ważnymi dla nich sprawami, tak jak to się dzieje na zakończenie dłuższego grupowego pobytu. Pojedynczo, aby nie wzbudzać podejrzeń, po cichu, niby na spacer dla rozluźnienia nóg przed długą podróżą, wymykaliśmy się w nam tylko znajome miejsca. Tym razem obyło się bez wpadek, które mogły spowodować ponowne przeszukanie naszych bagaży. Uratowanych przed konfiskatą świec nie było zbyt dużo, ale chociaż w części odtworzyliśmy poprzednie zapasy. Ulżyło nam. Po powrocie na pewno dobrze je wykorzystamy!

Przed wyjazdem nie było już żadnych przykrych niespodzianek. Wychowawcy, syci odniesionego nad nami zwycięstwa, nie zaglądnęli ponownie do bagaży podopiecznych. My zaś, zdyscyplinowani i potulni, grzecznie zajęliśmy miejsca w podstawionym autokarze. W czasie kilkugodzinnej podróży mieliśmy dość czasu na opracowanie nowego planu, którego realizacja, już w domu, miała zetrzeć hańbę sromotnej klęski kolonijnej. Niedoczekanie ich! Tak łatwo się nie poddajemy. Tym razem jednak będziemy dużo bardziej ostrożni. Zaprzysięgliśmy sobie nawzajem, że dochowamy tajemnicy, chociażby smażyli nas na wolnym ogniu, choćby cęgami wyrywali nam paznokcie. Nic nie powiemy! Żadnego paplania czy chwalenia się w obecności niewtajemniczonych osób. Nasze twarzyczki mają wyglądać jak buzie aniołków. Jesteśmy przecież tylko niewinnie skrzywdzonymi ofiarami niehumanitarnego systemu wychowawczego, wymyślonego przez dorosłych. Oni najlepiej wszystko by zepsuli. My jednak nie pozwolimy, aby stłamsili i zniszczyli najlepsze pomysły najwartościowszej części przyszłości narodu. Wbrew wszystkim przeszkodom i kłodom rzucanym nam pod nogi dotrzymamy przysięgi milczenia aż do „Godziny Zero”. Ona będzie naszym rewanżem, prawdziwym triumfem po poprzedniej klęsce.

Koniec Wersji Demonstracyjnej

Dziękujemy za skorzystanie z oferty naszego wydawnictwa i życzymy miło spędzonych chwil przy kolejnych naszych publikacjach.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: