Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Moi znajomi - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Moi znajomi - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 320 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TEJ­ŻE AU­TOR­KI WY­SZŁY:

Dro­bia­zgi z po­dróż­nej teki (po­ezye)…1 –

W ozdob­nej opra­wie…1.40

Dym. – Na­sza szka­pa. – Głu­pi Fra­nek, z il­lu­stra – cy­ami S. Sa­wi­czew­skie­go…1 –

W ozdob­nej opra­wie… 1. 40

Ita­lia (po­ezye). Z por­tre­tem au­tor­ki…1 –

W ozdob­nej opra­wie… 1. 40

Lu­dzie i rze­czy. Szki­ce i ob­raz­ki…2 –

Na dro­dze. No­we­le i ob­raz­ki….1.50

Nowe łat­ko. Po­ezye dla dzie­ci, z il­lu­stra­cy­ami kolo – ro­we­mi P. Sta­chie­wi­cza. W ozdob­nej opra­wie 2 –

No­we­le. Pan­na Flo­ren­ty­na. – Sta­cho Sza­far­czyk. – Kry­sta. – Niem­cza­ki. – Ze szko­ły. – Z wła­ma­niem. – Ma­ry­an­na w Bra­zy­lii. – Po­dług księ­gi. – Jesz­cze je­den nu­mer. – Onu­fer..1.50

Po­ezye. Se­rya I, II, III, IV po…1. 50

W ozdob­nej opra­wie po… 2. 40

Po­ezye w no­wym ukła­dzie:

I. Frag­men­ty…1 –

W ozdob­nej opra­wie…1. 40

II. Hel­le­ni­ca…1 –

W ozdob­nej opra­wie…1. 40

III. Pie­śni i pio­sen­ki…1 –

W ozdob­nej opra­wie…1. 40

IV. Ob­raz­ki…1 –

W ozdob­nej opra­wie…1.40

V. Z mo­jej księ­gi…1 –

W ozdob­nej opra­wie…1.40

VI. Prze­kła­dy (w dru­ku).

Trzy stu­dya. O ko­me­dyi bo­ha­ter­skiej Ed­mun­da Ro­stan­da.– Ju­liusz II. Ju­lia­na Klacz­ki. – Krzy­ża­cy Hen­ry­ka Sien­kie­wi­cza…1. 35

Wy­bór po­ezyi. Wy­da­nie dru­gie. Z por­tre­tem au­tor­ki… 1 –

W opra­wie…1. 80

Ma­rya Ko­nop­nic­kaMOI ZNA­JO­MI

MAR­TWA NA­TU­RA – URBA­NO­WA – MO­RZE

KSA­WE­RY – W STA­RYM MŁY­NIE – MOJA CIO­TECZ­KA

W WI­NIAR­SKIM FOR­CIE – JÓ­ZIK SRO­KACZ – MA­RYŚ­KA

LAL­KI MO­ICH DZIE­CI – BA­NA­SIO­WA – ANU­SIA

Z CMEN­TA­RZY

wy­da­nie dru­gie

WAR­SZA­WA

na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

Kra­ków – G. Ge­be­th­ner i Spół­ka

1904

Дозволено цензурою

Bap ш aba 11 Октября 1903 г.

O, gdy­by nie wy, pro­ste, mier­ne du­sze,

Com was zna­la­zła, jak się skarb znaj­du­je,

Co­bym ro­bi­ła w świa­ta za­wie­ru­sze,

Gdzie ten naj­więk­szy, co naj­da­lej plu­je.

Gdy o was my­ślę, to się ser­cem kru­szę

I wiel­kiem lu­dzi ko­cha­niem przej­mu­ję,

I wiem już za­czem od­wró­cę tu gło­wę

Od­cho­dząc w kra­je ci­che i zmierz­cho­we .

IMA­GI­NA.

M. K.

Kra­ków. – druk W. L. An­czy­ca i Spół­ki.MAR­TWA NA­TU­RA

Ża­łu­ję, bar­dzo ża­łu­ję, że wam nie mogę po­wie­dzieć, jak wy­glą­dał, gdy stał lub cho­dził, ja­kie miał po­ru­sze­nia rąk i gło­wy, czy grzbiet jego był po­chy­ły, czy pro­sty, a na­de­wszyst­ko, jaki miał głos i spoj­rze­nie. Nie dla­te­go, broń, Boże, iż­bym z tych rze­czy se­kret ro­bić chcia­ła, ale dla­te­go, żem go po­zna­ła w chwi­li wy­jąt­ko­we­go spo­ko­ju, kie­dy gło­wa jego spo­czy­wa­ła nie­ru­cho­mie, oczy były za­mknię­te, ręce skrzy­żo­wa­ne, a w pier­si nie tyl­ko gło­su, ale i tchu już nie sta­ło. Po­zna­łam go w trum­nie.

Trum­na to była pro­sta, so­sno­wa, czar­no baj­co­wa­na, z krzy­żem bla­sza­nym, pła­sko na wie­ku przy­bi­tym, a po obu jej stro­nach sta­ły czte­ry świe­ce, w cięż­kich cy­no­wych lich­ta­rzach, na­le­żą­cych do re­kwi­zy­tów szpi­tal­nej ka­plicz­ki. Za­pa­lo­no je w ostat­niej chwi­li, wła­śnie kie­dy trzę­są­cy się po nie­rów­nym bru­ku ka­ra­wan jed­no – kon­ny przed ka­plicz­ką sta­nął, a ka­ra­wa­niarz zlazł z ko­zła, aby po­od­pi­nac z gu­zi­ków pod­ję­te dla oszczęd­no­ści brze­gi ca­łu­nu, obej­mu­ją­ce­go drew­nia­ną pod­sta­wę wozu.

Jed­no­cze­śnie skrzyp­nę­ła szpi­tal­na bra­ma, a w niej uka­zał się stróż, do któ­re­go ka­ra­wa­niarz za­raz pod­szedł, wziął ta­ba­ki, za­żył aku­rat­nie, kich­nął, a ob­tarł­szy nos i wąsy rę­ka­wem ża­łob­ne­go płasz­cza, ga­wę­dzić za­czął, z cze­go ko­rzy­sta­jąc koń ka­ra­wa­niar­ski, łeb spu­ścił, kiw­nął nim kil­ka razy i przy­mru­żyw­szy krwa­we śle­pie, za­snął.

Tym­cza­sem ode­zwa­ła się szpi­tal­na sy­gna­tur­ka głu­chym, bez­dź­więcz­nym brzę­kiem, po­słu­gacz drzwi ka­plicz­ki z we­wnątrz otwo­rzył, a garst­ka prze­chod­niów, któ­ra się na wi­dok ka­ra­wa­na za­trzy­ma­ła na prze­ciw­le­głym tro­tu­arze, z po­śpie­chem do niej we­szła. Było tego z dzie­więć, dzie­sięć osób. Dzia­dek że­brzą­cy w sta­rym żoł­nier­skim szy­ne­lu, stróż­ka z trze­ciej ka­mie­ni­cy, pracz­ka z prze­ciw­ka, chło­pak nio­są­cy szew­skie ko­py­to, kup­ka dzie­ci, je­go­mość, któ­ry z pod­nie­sio­nym koł­nie­rzem i uśmie­chem mi­zan­tro­pa wy­szedł z na­roż­ne­go szyncz­ku, wresz­cie chłop w płót­nian­ce, bosy, ogo­rza­ły, obu po­wa­la­ne­mi gli­ną rę­ka­mi przy­ci­ska­ją­cy wy­ru­dzia­łą czap­kę do od­kry­tej pier­si.

Ko­bie­ty wcho­dząc że­gna­ły się, przy­stę­po­wa­ły bli­żej do trum­ny i klę­ka­ły z gło­śnem a obo­jęt­nem wes­tchnie­niem; męż­czyź­ni za­trzy­my­wa­li się u pro­ga, od­po­wia­da­li «na wie­ki» dziad­ko­wi i bra­li od nie­go ta­ba­kę. Co zaś do dzie­ci, te ro­ze­szły się za­raz ze szme­rem po ką­tach, do­ty­ka­jąc pal­ca­mi lich­ta­rzy, czar­ne­go drew­nia­ne­go pu­dła, na któ­rem trum­na sta­ła, i ścian, po któ­rych mar­twej bie­li śli­zgał się żół­ty od­blask czte­rech, chwie­ją­cych się lek­ko nad cien­kie­mi świe­ca­mi, pło­my­ków. Sy­gna­tur­ka wciąż brzę­cza­ła fał­szy­wym, roz­bi­tym gło­sem…

Wtem bocz­ne­mi drzwia­mi, któ­re łą­czy­ły ka­plicz­kę z ko­ry­ta­rzem szpi­tal­nym, we­szła za­kon­ni­ca, tę­giej przy­sa­dzi­stej bu­do­wy, przy­klę­kła przed umiesz­czo­nym w szczy­to­wej ścia­nie krzy­żem i za­raz po­wstaw­szy ener­gicz­nym, pra­wie żoł­nier­skim ru­chem ku drzwiom się zwró­ci­ła. Tuż za nią we­szło dwóch po­słu­ga­czy, któ­rzy też po­klęk­nąw­szy, prze­że­gna­li się i sta­nę­li go­to­wi trum­nę brać a nieść.

Wi­docz­nem to było, że tu­taj cza­su na żad­ne ba­ła­muc­twa nie­ma. Masz się ro­dzić, to się ródź, masz umie­rać, to umie­raj, a je­śli chcesz być po­cho­wa­nym, to za­raz, bo tam się już dzie­się­ciu in­nych ro­dzi i umie­ra.

Wszyst­ko to wy­czy­tać było moż­na z by­stre­go spoj­rze­nia si­wych oczu, któ­re za­kon­ni­ca z pew­ną nie­cier­pli­wo­ścią ku drzwiom wcho­do­wym zwró­ci­ła.

Tym­cza­sem obec­ni ru­szy­li się, aby «do­bro­dzi­kę» uca­ło­wać w rękę, naj­pierw dzie­ci, po­tem star­si. Chłop tyl­ko po­zo­stał u pro­ga, a sze­ro­ko otwar­te oczy jego, pa­trzy­ły przed sie­bie tępo, bez­myśl­nie.

– Kto to umarł Do­bro­dziu­niu? – za­gad­nę­ła stróż­ka.

– To tam je­den! – od­rze­kła nie­dba­le za­kon­ni­ca, mach­nąw­szy ręką w sze­ro­kim rę­ka­wie i nie pa­trząc na­wet na mó­wią­cą. Istot­nie. Tam, gdzie umie­ra­ją set­ki, cóż taki je­den zna­czyć może?…

– A dzie­ci zo­sta­ły? – py­ta­ła da­lej stróż­ka.

– A jak­że! Goś tro­je tego, czy czwo­ro…

Za­kon­ni­ca wzru­szy­ła ra­mio­na­mi, jak­by w po­li­to­wa­niu nad za­śle­pie­niem tych, co umie­ra­jąc, zo­sta­wia­ją dzie­ci; oczy jej prze­cież za­szły tro­ską o losy tych troj­ga czy czwor­ga.

Stróż­ka i pracz­ka za­czę­ły wzdy­chać i ki­wać gło­wa­mi.

W tej chwi­li wła­śnie, po­tknąw­szy się o wy­so­ki próg ka­plicz­ki, wpa­dło do niej tro­je dzie­ci. Szły wi­dać śpiesz­nie i z da­le­ka, bo twa­rze ich były spo­co­ne i sil­nie roz­grza­ne.

Naj­star­sza, dzie­się­cio­let­nia może dziew­czyn­ka w sza­rej, znisz­czo­nej su­kien­czy­nie, w pła­skim opa­sa­nym czar­ną wstąż­ką ka­pe­lu­szu i moc­no przy­dep­ta­nych trze­wi­kach, trzy­ma­ła za ręce dwóch chłop­ców, z któ­rych młod­szy, z pięć lat może li­czą­cy, le­d­wo na­dą­żał za nią, ko­ły­sząc się na swo­ich kosz­la­wych no­żę­tach. Obaj chłop­cy trzy­ma­li łycz­ko­we ka­pe­lu­sze w ręku, wło­sy mie­li jak szczot­ki do góry sto­ją­ce, a na szy­jach wiel­kie czar­ne kry­zy, któ­re ża­łob­nie od­bi­ja­ły od po­ła­ta­nych ko­lo­ro­wych kur­tek i spodeń­ków. Szli moc­no stu­ka­jąc płyt­kie­mi trze­wi­ka­mi, obu­te­mi na bose ogo­rza­łe nogi.

– A chodź­cie no prę­dzej! – kiw­nę­ła na nich sto­ją­ca przed trum­ną za­kon­ni­ca. – Cze­muż to tak póź­no? A bab­ka gdzie?

I nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, po­cią­gnę­ła dziew­czyn­kę za rę­kaw.

– Uklęk­nij­cie tu i zmów­cie pa­cierz. Trzy Oj­cze nasz, trzy Zdro­waś i trzy razy Wiecz­ny od­po­czy­nek. Tyl­ko pręd­ko!

Chłop­cy pa­trzy­li na za­kon­ni­cę wy­stra­szo­nym wzro­kiem: na śnia­dą twarz dziew­czyn­ki wy­bił gwał­tow­ny ru­mie­niec, usta jej się za­trzę­sły, a oczy na­peł­ni­ły łza­mi.

– Czy to cór­ka? – spy­ta­ła znów pół­gło­sem stróż­ka.

– A cór­ka, naj­star­sza cór­ka.

– A mat­kę mają?

– Gdzie zaś tam mają! Jesz­cze w je­sie­ni tu u nas umar­ła.

– To i na co mu się, Do­bro­dziu­niu, zmar­ło?– py­ta­ła pracz­ka.

– A Bóg go tam wie, moja pani. Na su­cho­ty, czy co. Kasz­lał, kasz­lał, aź i umarł.

– Czy to pro­fe­sy­ant? – prze­mó­wił je­go­mość z pod­nie­sio­nym koł­nie­rzem, sku­biąc żół­tą bród­kę.

– Jaki on tam pro­fe­sy­ant! – wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi od­rze­kła za­kon­ni­ca. – Po­sła­niec był, nie ża­den pro­fe­sy­ant.

– No, dzie­ci, już? – spy­ta­ła, zwra­ca­jąc się do klę­czą­cych.

Dziew­czyn­ka i te­raz jesz­cze bra­ci za ręce trzy­ma­ła, wle­piw­szy w trum­nę oczy, z któ­rych pa­da­ły wiel­kie ja­sne łzy na jej sza­rą, znisz­czo­ną su­kien­czy­nę.

Sie­ro­ty ze­rwa­ły się jak na ko­men­dę.

– To już cze­kać nie­ma co – mó­wi­ła da­lej za­kon­ni­ca. – Kie­dy bab­ka nie przy­szła, to wi­dać już nie przyj­dzie. Da­lej, bierz­cie!

Roz­kaz od­no­sił się do po­słu­ga­czy, któ­rzy po obu bo­kach trum­ny sta­nąw­szy, się­gnę­li po nią.

Wtem ode drzwi dał się sły­szeć stu­kot kija, szu­ka­ją­ce­go dro­gi dla sta­rych nóg, na wpół ośle­płej ko­bie­ty, któ­ra prze­cież sama szła, sze­ro­ko otwo­rzyw­szy zbie­la­łe źre­ni­ce i ma­ca­jąc przed sobą chu­dą, wy­schłą ręką.

– Bab­ka, bab­ka!… – po­szedł szept od pro­gu, a gro­mad­ka roz­su­nę­ła się na obie stro­ny.

– Da­lej, ba­bu­siu! Da­lej, daj­cie rękę!–prze­mó­wi­ła z ży­wo­ścią za­kon­ni­ca, chcąc śle­pą pod­pro­wa­dzić do trum­ny.

Ale sta­ra ko­bie­ta za­trze­pa­ła w po­wie­trzu wy­schłe­mi dłoń­mi.

– Nie trze­ba, nie! Ja wszyst­ko wi­dzę. Ja sama… wszyst­ko wi­dzę! – Ka­zia! Je­steś tu, Ka­zia?– do­da­ła za­raz su­chym, twar­dym gło­sem.

Dziew­czyn­ka pu­ści­ła chłop­ców i do bab­ki pod­szedł­szy, po­ca­ło­wa­ła ją w rękę.

– Cóż? – py­ta­ła sta­ra – za­mknę­li już ojca? – Co?

– Za­mknę­li, ba­bu­siu… I dziec­ko wy­buch­nę­ło nie­po­ha­mo­wa­nym pła­czem.

– No to nie­chże otwo­rzą! Nie­chże otwo­rzą jesz­cze! Pod gło­wę mu oto przy­nio­słam… Ma być po­chów, to niech bę­dzie po­chów.

I roz­wi­nę­ła przed sobą trzę­są­ce­mi się rę­ka­mi, ka­wa­łek oszy­te­go szlar­ką per­ka­lu, do któ­re­go czte­rech ro­gów przy­cze­pio­ne były ko­kard­ki z li­chej bia­łej wstąż­ki.

– Pod gło­wę przy­nio­słam… Nie­chże otwo­rzą… I szła pro­sto na trum­nę, sze­rzej jesz­cze otwie­ra­jąc ośle­płe oczy, aż rę­ko­ma jej do­tknąw­szy

O krok się cof­nę­ła z głu­chem ja­kiemś mru­cze­niem.

– Ka­zia! – za­wo­ła­ła zno­wu, ale głos jej zła­mał się na­gle, a usta za­pa­dłe w mil­cze­niu po­ru­szać się za­czę­ły.

Za­kon­ni­ca kiw­nę­ła na po­słu­ga­czy. Je­den z nich zsu­nął z trum­ny nie­przy­bi­te jesz­cze wie­ko.

Wte­dy to uka­za­ła mi się wo­sko­wo – żół­ta twarz zmar­łe­go, do któ­rej przy­warł ja­kiś wy­raz twar­dy i po­sęp­ny. Na za­pa­dłych pier­siach zło­żo­ne były ręce, w któ­rych tkwił pa­pie­ro­wy, ja­skra­wo ma­lo­wa­ny ob­ra­zek, wy­cią­gnię­te nogi strasz­nie wy­po­czy­wa­ły po wszyst­kich kur­sach z «li­stem» i «z po­sył­ką».

Obec­ni za­czę­li się przy­su­wać i wspi­nać na pal­ce.

Wte­dy dru­gi z po­słu­ga­czy pod­ło­żył ręce i pod­niósł w po­ło­wie tru­pa.

– Da­waj pani, bo cięż­ko! – prze­mó­wił do sta­rej.

Ale sta­ra nie pusz­cza­ła chu­s­ty.

– Gdzież­bym ja komu?… Ja…mat­ka – mru­cza­ła, stu­ka­jąc gru­bym swo­im ki­jem po sto – pniach wznie­sie­nia. – Gdzież­bym ja komu… Sama ro­dzi­ła, sama i na śmierć uło­żę…

Nie mo­gła wszak­że wejść. Czy sił jej na­gle za­bra­kło, czy chwie­ją­ce się stop­nie do­sta­tecz­nej nie da­wa­ły pod­po­ry, dość, że nie mo­gła.

– Ka­zia!… Ka­zia… pro­wadź! – rze­kła zmie­nio­nym gło­sem.

Dziew­czyn­ka pod­bie­gła i wpół ob­ję­ła sta­rą.

– Tu ba­bu­siu, tu… – mó­wi­ła, kie­ru­jąc rę­ka­mi śle­pej. Tu…o tu, gło­wa…

– Da­lej, kładź pani prę­dzej, masz pani kłaść! – wo­łał nie­cier­pli­wie po­słu­gacz.

Sta­ra ko­bie­ta zda­wa­ła go się nie sły­szeć. Kij pu­ści­ła na zie­mię, a wsu­nąw­szy wy­schłe ręce w trum­nę, za­ście­la­ła po­omac­ku ostat­nie dla syna po­sła­nie.

– Szpi­tal­ne­go po­cho­wu się ba­łeś – mru­cza­ła pół­gło­sem – a ot to­bie, syn­ku, wła­sny po­chów, nie szpi­tal­ny… Nie pój­dziesz do wspól­ne­go dołu, nie bój się, nie… Trum­nę wła­sną masz, płat­ną, nie bor­go­wa­ną; po­kład­ne za­pła­co­ne. Na dwa­dzie­ścia lat, syn­ku, ko­mor­ne w po­świę­ca­nej zie­mi…Ka­ra­wan masz, czte­ry świe­ce masz, wszyst­ko masz. Pięt­na­ście ru­bli wy­da­łam, syn­ku…Dla cie­bie, nie dla sie­bie. Dla sie­bie nic nie scho­wa­łam, nic, syn­ku! Jak ty wpierw, tak co mnie po­tem?

Mó­wi­ła to z ja­kąś bo­le­sną dumą, trzę­sąc gło­wą siwą.

Obec­ni wzdy­cha­li. Za­kon­ni­ca od­ma­wia­ła gło­śno Pa­ter­no­ster, za­su­nąw­szy ręce głę­bo­ko w rę­ka­wy.

– No! wło­ży­ła pani, czy nie wło­ży­ła? – ofuk­nął po­słu­gacz, i nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, tru­pa na ręce śle­pej pu­ścił.

– On! oh!… jęk­nę­ła na­gle i po­chy­li­ła się cała nad trum­ną. – Oh! oh!… Weź mnie, Jó­zef, do domu! Do wiecz­ne­go domu…

Siwa jej gło­wa moc­no trząść się za­czę­ła, a łzy cięż­kie, gru­be pa­da­ły na pier­si syna. Chwi­lę trwa­ła ci­sza, wśród któ­rej sły­chać było szlo­cha­nie ko­biet. Dzie­ci pa­trzy­ły wy­stra­szo­ne, za­kon­ni­ca za­czy­na­ła Ave.

Na­gle wy­pro­sto­wa­ła się śle­pa.

– Ka­zia! – prze­mó­wi­ła znów daw­nym swo­im twar­dym gło­sem – a daj­no dzie­ci! Niech po­że­gna­ją ojca.

Dziew­czyn­ka dźwi­gnę­ła z wy­sił­kiem młod­sze­go do wy­so­ko­ści trum­ny.

– Po­ca­łuj, Ma­muś ojca w rękę – rze­kła dy­sząc cięż­ko. – Ale ma­lec z prze­stra­chem od­wró­cił twa­rzycz­kę od wnę­trza trum­ny.

– Da­lej! Po­ca­łuj, kie­dy mó­wię – na­le­ga­ła trzy­ma­ją­ca go w po­wie­trzu sio­stra.

Wtem bab­ka wy­cią­gnę­ła rękę i na­tra­fiw­szy na gło­wę wnu­ka, przy­ci­snę­ła ją do zło­żo­nych rąk zmar­łe­go.

– Ju­lek – rze­kła dziew­czyn­ka, pu­ściw­szy młod­sze­go bra­ta – pójdź ty te­raz, po­że­gnaj ojca.

Star­szy chło­piec sam się wdra­pał i wspiąw­szy się na pal­ce po­ca­ło­wał rę­kaw oj­cow­ski.

Bab­ka i tę gło­wi­nę przy­ci­snę­ła do pier­si tru­pa.

– Patrz, a pa­mię­taj so­bie – mó­wi­ła – że choć twój oj­ciec w szpi­ta­lu umarł, ale rów­no po­chów miał wła­sny… Trum­nę miał, wszyst­ko miał… Że­byś to so­bie pa­mię­tał!

– O la Boga! – nie­cier­pli­wi­li się tym­cza­sem pa­słu­ga­cze. – Żeby tak czło­wiek ze wszyst­kie­mi ta­kie ter­me­dy­je miał, toby nie sta­ło cza­su i na po­ło­wę tego, co się te­raz przez ręce prze­wi­nie.

Dziew­czyn­ka po­cią­gnę­ła bab­kę za sobą. Za­raz też dało się sły­szeć kil­ka­na­ście ude­rzeń młot­ka przy­twier­dza­ją­cych wie­ko tru­mien­ne.

– A bla­cha? Gdzie bla­cha? – za­py­ta­ła na­gle sta­ra.

Wy­ję­to bla­chę z kąta.

Po­wio­dła ręką po trum­nie i wska­za­ła miej­sce.

– Tu… tu przy­bić! A kapa na wierzch!

Kapą na­zy­wa­ła ka­wa­łek per­ka­lu, któ­ry wy­cho­dził z trum­ny.

– Ka­zia! – do­da­ła. – A patrz tam, czy aby pro­sto przy­bi­ja­ją. Bo to wszyst­ko płat­ne… I wstąż­kę żeby było wi­dać!

Dwa ude­rze­nia młot­ka przy­twier­dzi­ły w tej chwi­li bla­chę, na któ­rej był na­pis:

Śp. JÓ­ZEF SZCZEP­TEK

po­sła­niec miej­ski żył lat 43

Do­kład­niej­szej re­ko­men­da­cyi przy pierw­szem za­po­zna­niu się, trud­no było wy­ma­gać.

– Da­lej go!… Na pra­wo! Nie tak! Z tej stro­ny! Pod górę! Dość! – wo­ła­li ko­lej­no obaj po­słu­ga­cze, po­czem trum­nę wy­no­sić za­czę­to.

Dziad stęk­nął w tej chwi­li i gło­śno za­czął mó­wić wiecz­ny od­po­czy­nek. Li­czył na uzna­nie obec­nych.

Do­sły­szaw­szy go sta­ra za­nie­po­ko­iła się i po kie­sze­niach szu­kać za­czę­ła.

Nie mo­gła wszak­że nic zna­leźć.

– Jesz­cze gdzieś… – mru­cza­ła – był grosz… czy dwa…

Zbli­ży­łam się, po­da­jąc dziew­czyn­ce tro­chę drob­nej mo­ne­ty.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: