Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Morderstwo w La Scali - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 marca 2009
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Morderstwo w La Scali - ebook

Morderstwo w La Scali to thriller, jakiego się nie spodziewasz. Inteligentny i namiętny. Młoda Angielka żyjąca w Mediolanie, dziennikarka Judith Passalacqua, zdaje relację z prowadzonego przez siebie śledztwa. A przy okazji opowiada o znienawidzonych przez siebie Włoszech, o religii i terroryzmie, o winie i karze.

Jest wieczór pierwszego listopada 1995 roku. La Scala wystawia spektakl poświęcony śmierci reżysera Pier Paolo Pasoliniego, homoseksualisty i buntownika, zamordowanego w tajemniczych okolicznościach dokładnie dwie dekady wcześniej. Organizatorem spektaklu jest słynny producent filmowy Mario Cisi, charyzmatyczny i pełen energii mimo swoich dziewięćdziesięciu lat. Otacza go niezwykły dwór. Tu można zobaczyć z bliska, a nawet dotknąć, ludzi sławnych i bogatych, pociągających i odrażających. Wieczór poświęcony zbrodni kończy się nową, bardzo osobliwą zbrodnią. Zabójca zostaje ujęty na miejscu. Przyznaje się do winy. Niby wszystko jasne. Tyle że zbrodniarz nie ma motywu... Judith Passalacqua, wysportowana blondynka o zimnych oczach, dziewica, fanatyczna Angielka i protestantka – w ciągu jednej nocy przeżywa swoją niemożliwą miłość i jej śmierć. Widzi sławę, sukces, degenerację i tajemniczą, absurdalną zbrodnię. Po latach wraca na jej trop. Ale nie szuka zemsty, szuka prawdy.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-130-2
Rozmiar pliku: 1 007 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Gdybym była italiana, prawdopodobnie zaczęłabym tę historię tak: nel mezzo del cammin di nostra vita, mi ritrovai per una selva oscura, che la diritta via era smarrita.To znaczy: w połowie drogi tej, którą zowiemy życiem, w środku ciemnego lasu przyszło mi się znaleźć, bo z oczu mi zniknęła właściwa ścieżka. W ten właśnie sposób Dante, ojciec chrzestny włoskiej poezji, zaczyna swoje wielkie i niestrawne dzieło, Boską komedię. Włosi właściwie wszystko zaczynają nel mezzo del cammin della loro vita, w połowie drogi tej, którą zowią życiem, bo un italianodorasta dopiero po trzydziestce piątce. Wtedy znajduje sobie dom, pracę i niestety także jakąś biedną włoską żonę. A do tej pory za jego życie – jedzenie, studia, samochód, komórkę i very expensive Italian clothes, you know what I mean, wiadomo, włoskie ciuchy – płaci la mamma.

Ale ja na szczęście, meno male, nie jestem italiana. I nigdy nie straciłam z oczu właściwej ścieżki (dziękuję Ci, Boże). Dlatego nie będę opowiadać o via smarrita i zagubieniu, tylko zacznę od tej nocy, kiedy rozległ się strzał.

Po paru sekundach okazało się, że to nie strzał, tylko Mister Kitten, Signor Micio, Pan Mruczek przewrócił kredensik. Ale ten huk, brzęk, a potem upiorny pisk i ogólne quarantotto– wszystko skojarzyło mi się jednoznacznie. Normalnie bydlak obudziłby mnie i byłabym wściekła, ale nie obudził, bo nie spałam. Nie mogłam zasnąć, myślałam sobie o nowym dyrektorze: we Włoszech nie istnieje coś takiego jak nasz skromny editor-in-chief, szefujący wydawca, redaktor naczelny, istnieje za to nadęty direttore del giornale, dyrektor gazety. Ten nowy nie jest nawet bardzo nadęty, ma dopiero pięćdziesiąt lat, co tutaj oznacza powiew młodzieńczej świeżości, ale to Włoch, katolik, a właściwie poganin, bo Włochy to nie jest nawet kraj katolicki, ale czysto pogański. Il direttoreto typowy Włoch z Włoch Środkowych, wysoki, szczupły, smagły i byłby naprawdę przystojny, gdyby nie te nieszczęsne oczy. Wszyscy Włosi mają oczy jak Pinokio, dwie nieruchome kulki. Drewniane, a właściwie wymalowane na drewnie czarną lśniącą farbą. Rozmyślanie o il direttorejest całkowicie bezproduktywne (nie tylko z powodu oczu, rzecz jasna) i pozwalałam sobie na nie tylko na takiej zasadzie, na jakiej człowiek pozwala sobie czasem na słabości, bo człowiek w ogóle jest słaby. Już miałam wstać i przejść do Surowego Pokoju, bo to najlepszy środek na sen i na odpędzenie słabości, kiedy nagle rozległ się ten strzał. Oczywiście, jak już mówiłam, nie strzał, tylko Mister Kitten, Signor Micio przewrócił kredensik. Poczułam taki dreszcz, który zaczynał się gdzieś u dołu kręgosłupa, a kończył w mózgu. Coś podobnego musi czuć komputer na chwilę przed tym, jak się zawiesi.

Moją pierwszą myślą było surowe ukaranie bestii. Potem przypomniałam sobie, że Surowość jest tylko Pierwszym Obliczem, a Drugie Oblicze to Miłosierdzie. Złapałam stworzenie za kark, ale zaraz je puściłam i złapałam sama siebie za trzęsące się ręce. Potem znowu złapałam bydlaka i powiedziałam mu: Panie Mruczku, jesteś już wielką bestią. Nie możesz skakać na kredensik, bo the damnedkredensik się wywraca i pęka szyba. W końcu sobie przypomniałam, że moja mowa powinna być czysta, przeprosiłam i wymazałam słowo damned z głowy. Kiedy się pamięta, co ono znaczy, to jest to naprawdę brzydkie słowo, szczególnie the damned.Zmiotłam skorupy po specjalnym serwisie do herbaty, który trzymałam na wypadek odwiedzin kogoś pijącego herbatę. Niestety, ogromna większość moich gości prosi o caffe,a kawy nie da tu się porządnie z nikim wypić, ponieważ Włosi robią to tak szybko, że zanim zaczniesz rozmowę, filiżaneczka jest już pusta. Szczególnie jeśli było w niej espresso, chociaż ta nazwa nie pochodzi od ekspresowego picia, ale od tego, że espresso jest z kawowego proszku niejako wyciśnięte. Presure, pressing, express, espresso, expression - i ekspres, i ekspresja wywodzą się od presji, bo człowiek osiąga zarówno szybkość, jak i wyrazistość, gdy jest poddany odpowiedniemu ciśnieniu.

I właśnie myślałam o ekspresie i ekspresji, kiedy nagle zdałam sobie sprawę z tego, że sto pigolando,mentalnie ćwierkam, a ręce nadal mi drżą. Przeszłam wtedy do Surowego Pokoju, żeby usiąść na Stalowym Krześle z Bezlitosnymi Sprężynami. Po pierwsze, żeby ukarać się za to, że nie jestem ze sobą szczera i zamiast przyznać się do strachu, mentalnie sobie ćwierkam about tea & coffee.Po drugie, żeby ukarać się za to, że myślałam o nowym dyrektorze. Oczywiście Bóg wybacza nam wszystko, ale kiedy zdajemy sobie z tego sprawę, to z samej wdzięczności chcemy kary. Wprawdzie, żadna nie jest na miarę naszej wredności, ale Bóg łaskawie pozwala nam poczuć, że staramy się, aby wszystko było trochę bardziej apposto, w porządku, przynajmniej symbolicznie. A po trzecie, postanowiłam poćwiczyć, żeby się uspokoić.

Nie wiem, jak to zrobił Signor Micio, ale udało mu się osiągnąć dokładnie taki sam huk i brzęk, jaki rozległ się wtedy, gdy w najsłynniejszym teatrze operowym świata na moich oczach został zamordowany człowiek, dziewięćdziesięcioletni człowiek.

Na pewno chcecie zapytać: po co zabijać dziewięćdziesięciolatka? W naszej rzeczywistości człowiek dziewięćdziesięcioletni jest traktowany tak, jakby już był martwy. Ale może to nasza rzeczywistość jest martwa? W każdym razie jakaś jej część, bardzo ważna, nie żyje, odkąd zabito Mario Cisiego.

La Scala jest kremowa i czerwona. Kremowe ściany i czerwone obicia – małe wyściełane aksamitem puzderko z kości słoniowej. Trudno uwierzyć, jak to się tam wszystko mieści, te wielkie tłumy, wielkie dekoracje, wielkie głosy i, last but not least, wielkie ego Maestro Mutiego. Chociaż nie można zapominać, że jego przeciwnicy mają ego równie wielkie. Ja nie lubię stylu dyrygowania Mutiego, ale nie walczę z nim. Muti doprowadził włoskość w muzyce do szczytu – a pamiętajmy, że jeden z najwyższych włoskich szczytów nazywa się Marmolada, sounds like marmalade, doesn't it?A drugi szczyt, ten najwyższy najwyższy, nazywa się Monte Bianco, Mont Blanc, co jest nazwą kremowego kokosowego deseru. No dobrze, to takie okrężne aluzje. Powiem konkretnie: Muti każdą operę gra kuchennie. Tak, jakby to był Verdi. A Verdi wymyślił coś tak nierozsądnego, że już nawet nie szalonego, a banalnego. Kazał muzyce odzwierciedlać ludzkie uczucia. Jest to banalne, ale nierozsądne zarazem. Bo zazwyczaj te mocno nierozsądne rzeczy są szalone, ale te banalne, codzienne są jeszcze bardziej nierozsądne. Nie ma nic bardziej nierozsądnego niż codzienna, ludzka, rozsądna egzystencja. Cały nasz rozsądek, cała nasza przyzwoitość, even our so-calledgoodness, tak zwana dobroć, wszystko to ma taką samą wartość jak un mucchio di luridi stracci, kupa brudnych szmat. Pomysł, żeby muzyka odzwierciedlała nasze codzienne ludzkie uczucia, jest beznadziejny. Bo nasze ludzkie uczucia są beznadziejne. To dlatego Verdi is so terribly boring, noioso come i ciellini, nudny jak katoliccy skauci przy ognisku, nudny jak pasta al pomodoro,makaron w słodkawym i mdłym pomidorowym sosie, którym co wieczór pachną wszystkie zaułki. Muti jako dyrygent sprawia, że tempo i brzmienie każdego utworu staje się pomidorowe, słodkie i mdławe. Każdą, nawet najbardziej misterną strukturę muzyczną Il Maestro zalewa bulgoczącą masą przecieru. Włosi nieustannie gadają o uczuciach, oglądają je ze wszystkich stron i obwąchują, chociaż tak naprawdę są trzeźwi, cyniczni i wyrachowani. Czasem narzuca się wniosek, że Włoch jest sprytnym cynikiem, któremu sentymenty są potrzebne jako kamuflaż. Ale można też pomyśleć, że jest on kimś w rodzaju odważnego matematyka, którego zafascynowały uczucia, bo są niepoliczalne i niewymierne – a on mimo to wciąż podejmuje próby, żeby je przeliczyć i zmierzyć. Wielcy artyści i uczeni włoskiego Renesansu, którzy zgłębiali równocześnie tajniki algebry i malarstwa kościelnego, należeli pewnie do tego drugiego typu. Ale dzisiejszy Włoch, czy to biznesmen z Mediolanu, czy mafiosoz Palermo… no cóż, nie będę ich osądzać, bo, jak mówi Pismo, nie sądźcie, abyście nie byli sądzeni. Chociaż, powiedziałam już, pewne wnioski się narzucają, gdy się widzi, jak ktoś kalkuluje i nazywa to miłością. Con la catena d'oro, pasta al pomodoro, tondo, basso e moro. Kocham Włocha, kiedy szlocha, when his tomato heartpłacze pomidorową pulpą. Ale Włosi, to trzeba im przyznać, umieją płakać z godnością. Jest to jedna z niewielu rzeczy, które robią z godnością. Są w tym lepsi od nas. Płaczący Anglik, płaczący angielski mężczyzna to coś niemożliwego. A wszystko, co niemożliwe, jeśli jednak się zdarzy, jest zazwyczaj zjawiskiem przerażającym. Kipling przewraca się w grobie. No, ale on teraz przewraca się w grobie bez przerwy, jeśli tylko widzi, czym stali się Anglicy. Ja widzę i dlatego właśnie nie jeżdżę do Anglii. Ale dokończę z Mutim: pomysł, żeby muzyka odzwierciedlała ludzkie uczucia, jest beznadziejny, bo smutny, nudny, brzydki i mdlący. Muzyka ma upiększać nasze uczucia, jak u Mozarta. Albo dodawać im mocy, jak u Beethovena. Albo tworzyć nowe uczucia, jak u Wagnera w uwerturze do Parsifala,dzieła, które napisał, kiedy po tym swoim słynnym wagnerowskim pogaństwie znowu zwrócił się do Jezusa. W każdym razie zadaniem muzyki jest przemiana ludzkich uczuć. Bo niezmienione, nawet te niby ładne, są tak brzydkie, że kiedy je słyszymy w muzyce, czujemy słabość, mdłości i dreszcze. Słyszymy Verdiego. Włosi są muzycznie verdomuti, czyli skażeni Verdim i Mutim, to jest coś jak sordomuti,głuchoniemi. Ale nie mam pretensji do Mutiego. On jest Włochem do kwadratu i wszystko, co dostał od Boga jako Włoch, realizuje do kwadratu, a więc jest Włochem do sześcianu. Muti to jeden z tych nielicznych Włochów, którzy nie wstydzą się tego, że są Włochami. Więc go nie potępiam. Zresztą ja nikogo nie potępiam, nie do mnie to należy. Mogę najwyżej potępić siebie za to, że ciągle tak sobie tutaj ćwierkam, zamiast wyraźnie i zrozumiale opowiedzieć o tym, o czym się boję opowiedzieć.

Zacznę od tego, czego się nie boję.

Dwanaście lat temu siedziałam w palco reale,loży honorowej, a właściwie – królewskiej. Kiedyś siadywał w niej król. Bo Włochy miały kiedyś króla. Tylko co to był za król: sto kilkadziesiąt lat temu książątko z Sabaudii zasiadło na tronie, bo Francuzi postanowili przeobrazić Włochy, pocięte granicami (głównie celnymi) różnych państewek i zaborów, w jeden wielki bezcłowy rynek zbytu dla rozwijającego się francuskiego przemysłu. Cwaniacy, jak niejaki hrabia Cavour, i naiwniacy, jak niejaki Garibaldi, ruszyli wtedy na Włochy, rycząc: Risorgimento! Odrodzenie Włoch! Biedni Włosi, którzy zawsze mówili sobie: Francia, Spagna, purche se magna. Austria, Francja czy Hiszpania – najważniejsza jest lasagna.Nagle postanowiono wpoić im patriotyzm państwowy i narodowy. Do dzisiaj nie mogą się pozbierać. No i w ten sposób przypadkowe prowansalskie czy, powiedzmy, okcytańskie książątko zostało królem Włoch. I on, i jego dziedzice, czyli tak zwana dynastia sabaudzka, zawsze mieli ten kraj gdzieś. Teraz, po pół wieku wygnania, Włosi pozwolili rodzinie królewskiej wrócić do kraju w charakterze prywatnych obywateli. I proszę: głowa tej rodziny, Jego Potencjalna Królewska Mość, Jego Ewentualność Król Italii okazał się Jego Mafijnością, Sua Maesta – Sua Mafiosita, najlepszy przyjaciel gangsterów, szulerów i blond modelek. Ale nie zmienia to faktu, że palco reale,loża królewska w La Scali ma urok bibelotu. Podobnie cała La Scala, jest malutka, kremowo-drewniano-czerwona, a na jej suficie znajduje się empirowa polichromia przedstawiająca brunetkę w sukni z wysokim stanem, takiej jak ta, którą nosiła Elizabeth Bennet w Sense and Sensibility, Ragione e Sentimento, Rozważnej i romantycznej. Tutaj, oczywiście, taka suknia nie kojarzy się nikomu z Jane Austen, raczej ze starożytnym Rzymem. Cóż, każdy ma taką przeszłość, jaką ma. To prawda, że starożytni Rzymianie stworzyli wielkie imperium. Ale kiedy pozna się współczesnych Włochów, można sobie wyobrazić, jak ono wyglądało. Ja wolę Jane Austen.

Loża królewska, położona centralnie naprzeciw sceny, jest bardzo dobrym miejscem dla widza – ale gorszym dla tłumaczki, która nawet podczas spektaklu musi być gotowa, aby tłumaczyć szepty. Po lewej miałam rosyjskiego reżysera filmowego: był kościsty, twardy i miał niesłychanie paskudne wąsy, ogromne, nie dość że krzaczaste, to na końcach jakby przedłużone, przeobrażające się w witki albo nawet czułki. W myślach nazywałam Rosjanina Ivan Shrimpich Gamberov, Iwan Rakowicz Krewetkin. Mówił dobrze po angielsku, ale bardzo słabo po włosku i to był powód, dla którego zaproszono mnie do tej loży. Po prawej miałam Michelangela, ale nie Buonarrotiego. Dla Anglika Michelangeloto od razu Michał Anioł Buonarroti, słynny artysta włoskiego Renesansu, ale we Włoszech to po prostu popularne imię męskie. Mój Michelangelo nie był Buonarrotim, choć był prawie tak samo sławny, przynajmniej w latach sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Był wtedy powszechnie uznanym reżyserem filmowym. Robił dziwne filmy w czerni i w bieli, polegające głównie na tym, że piękne i efektownie ubrane kobiety błąkały się pomiędzy skałami lub blokami betonu. Ja nie lubiłam tych jego filmów, dla mnie to były tylko piękne wystawy fotograficzne. Każdy kadr potraktowany oddzielnie robił duże wrażenie, ale żaden nie łączył się z drugim w sensowny sposób. Jeden jego film podobał mi się bardziej, może dlatego, że akcja rozgrywała się w Londynie. Grał David Hemmings, który wtedy był cudownym blondynem ostrzyżonym na pazia i nie wyglądał jeszcze jak wieża szachowa. Grała Vanessa Redgrave. To był film o młodości, o tym, że młody człowiek może błyskawicznie przechodzić od jednego szaleństwa do drugiego, od sesji fotograficznej do dzikiego seksu, od dzikiego seksu do koncertu rockowego. Nakręcono go pod koniec lat sześćdziesiątych, gdy nasz współczesny pogański świat właśnie się rodził, gdy był młody i wierzył, że będzie wiecznie młody. Zeby być poganinem, trzeba w to wierzyć. Dla nas, żyjących trzydzieści, czterdzieści lat później, jasne już jest, że tę wieczną młodość trzeba sztucznie podtrzymywać, pracują nad tym coraz liczniejsze korporacje przedwcześnie postarzałych ludzi. Ale sam film nie był taki zły, miał w sobie coś groźnego: czuło się, że w całej tej zabawie tkwi ziarno śmierci. Ono dzisiaj, jak widzimy, pięknie się rozwinęło. Nie tylko w świecie, także w samym Michelangelu, który przestał być pięknym, młodym i natchnionym reżyserem. Stał się niemy i prawie sparaliżowany.

Obok niego siedziała jego piękna młoda żona w za dużym żakiecie, za krótkich spodenkach i ze zbyt obfitym makijażem, w stylu lat sześćdziesiątych. Pewnie w hołdzie dla sztuki męża. Squinzia. Włosi mają takie słowo, które jest czymś pośrednim między naszym, bardzo brytyjskim brat (wredne, wkurzające dziecko, paskudna, bezczelna siksa) a amerykańskim bimbo (nieletnia blond debilka, która pragnie uczepić się genitaliów i portfela starszego, bogatego faceta). Co ciekawe, bimbo po włosku znaczy niemowlak. Chissa perche. Powinnam sprawdzić, czy jedno ma związek z drugim. Squinziabyła niezwykle wrażliwa, czuła na losy świata i dopóki spektakl się nie zaczął, prowadziła płomienny spór z Iwanem Rakowiczem Krewetkinem, który ja musiałam tłumaczyć.

- Non c'e nessun dubbio, nie ma najmniejszej wątpliwości, że upadek komunizmu był wielką tragedią dla biednych Rosjan, poveretti.

La squinzia miała akcent poprawny, ale wulgarny, Modern Milanese, akcent nowomediolański, jak ja to nazywam (Włoch powiedziałby raczej o języku telewizyjnym, ale to mało precyzyjne określenie). Tak mówi większość młodych dziewczyn w Mediolanie – dziewczyn, których rodzice przyjechali z różnych zapadłych dziur i które odrzuciły wymowę przodków, bo się jej wstydziły, podobnie jak przepoconego podkoszulka taty. Ich akcent jest raczej antyakcentem, ucieczką od jakiegokolwiek akcentu, ale wcale nie jest bezbarwny, bo wyczuwa się w nim napięcie, histerię, wrogość, ciężką walkę z pozostałościami wiejskiej i regionalnej wymowy. Rzecz jasna, tłumacząc na angielski to, co powiedziała squinzia,nie próbowałam oddać wszystkich tych niuansów (oczywistych dla każdego Włocha, który by jej posłuchał przez sekundę). Jak sądzę, robiłam jej tym przysługę.

– Bez wątpienia, madame,ale nieskończenie większą tragedią był dla nich komunizm – odpowiedział mój Krewetkin, staroświecko, a może nawet romantycznie całując dłoń squinzii,która pobladła. Za sprawą wąsów pocałunek ten musiał być niezapomnianym przeżyciem – choćby ktoś za wszelką cenę starał się wymazać je z pamięci.

- Ma come puo dire questo? – oburzyła się squinzia malowniczo. Malowniczo głównie ze względu na il pallore dopobaciamano, postwąs-cmoknięciową bladość. – Ja byłam w Moskwie.

– Teraz czy za czasów komunizmu?

– Teraz! I widziałam na Dworcu Leningradzkim głodujące dzieci! I powiedziano mi, że dawniej tych dzieci tam nie było.

– Bo dawniej wysyłano dzieci na Syberię, aby tam głodowały. Przyzna pani, madame,że na dworcu, nawet Leningradzkim czy raczej Sanktpetersburskim, przynajmniej jest cieplej. – Krewetkin uśmiechnął się, nawet miło, kiedy, cóż, te wąsy…

- Ma come puo dire questo? – oburzyła się znowu squinzia. Nie tylko powtórzyła te same słowa, ale nawet te same miny i tę samą bladość, jak na zawołanie. – Komunizm budował sierocińce.

– Tak, ale niektóre na Syberii, dla dzieci tak zwanych wrogów ludu. Tam było trochę inne wyżywienie, o wiele gorsze niż to, co oferują kosze na śmieci na Dworcu Leningradzkim.

– Chce pan powiedzieć, że komuniści mordowali niewinne dzieci?

– Jak najbardziej, madame.

– No i tu złapałam pana na sprzeczności. Zaplątał się pan we własnych kłamstwach. Komuniści nie mogą zabijać dzieci, bo dzieci są słabsze. A komuniści zawsze bronią słabszych.

- Rhuugh!!! Rharharharhe Rharrrho!!! – zahuczał Michelangelo. Huczenie to jedyny dźwięk, jaki umiał wydawać, ale tym razem wydał go wyjątkowo wściekle.

– O co chodzi, kochanie? A może jesteśmy głodni? Mam dla ciebie mały jogurcik – zapytała squinzia, traktując męża, jakby był bimbo. Bimbo w znaczeniu amerykańskim traktowała męża, jakby był bimbo w znaczeniu włoskim.

- Rhuuurh!!! – zahuczał jeszcze wścieklej reżyser. Chyba chodziło mu o to, że właśnie maestrowszedł na salę, brawa się kończą i spektakl zaraz się zacznie. Ale nie mogę wykluczyć, że jego anioł opiekuńczy w końcu go zdenerwował. Na ile znam Włochów, raczej jogurcikiem niż komunizmem.

Obaj panowie, Michał Anioł Niemy i Iwan Rakowicz Krewetkin (żeby konsekwentnie nie nazywać ich prawdziwymi nazwiskami), byli tutaj zaproszeni jako bliscy wieloletni przyjaciele i współpracownicy Mario Cisiego, słynnego producenta branży filmowej, który tym razem postanowił zrealizować widowisko operowe. Można było spodziewać się prawdziwej megaproduction, alla Hollywood. A raczej alla Cinecitta,bo włoskie Hollywood to Cinecitta. Czyli Miasto Filmu pod Rzymem, które wybudował jeszcze ten biedny, głupi Mussolini i które, zanim zdechło, było zarazem filią Hollywood i europejskim odpowiednikiem dzisiejszego hinduskiego Bollywood (seryjna produkcja etnicznych melodramatów). Zeby nie zgrzeszyć przeciw sprawiedliwości, muszę tutaj zauważyć, że filmowy przepych Cinecitta bywał większy niż przepych Hollywood. Dlatego Amerykanie większość swoich starych megaproductions,dziejących się w starożytności albo na Marsie, kręcili w Cinecitta. Wszyscy bezrobotni Rzymianie z lat pięćdziesiątych w zamian za darmowy catering przebierali się raz w tygodniu za bezrobotnych Rzymian sprzed dwóch tysięcy lat i na widok producenta krzyczeli: Ave, Caesar.Tym producentem był przeważnie Mario Cisi. Cisi był o wiele starszy niż Michelangelo, ale jeśli się dobrze zastanowić, to znacznie młodszy.

– Zapomnij o Mussolinim – mówił. Bez przerwy mówił różne rzeczy, pożerając swój codzienny kawał pieczonego na brunatno prosiaka z hiszpańskiego pieca. – To był stronzojeszcze większy niż wszyscy Beatlesi naraz, a jakbyś zobaczyła ich kiedyś razem w jednym salonie, tobyś zrozumiała, co mam na myśli. Wiesz, co to były le donne marocchinate?Podczas wojny w skład waszych wojsk alianckich wchodziły też oddziały marokańskie. I Marokańczycy, jak to się wtedy mówiło, zmarokańczykowali wszystkie kobiety w niektórych miejscach pod Rzymem. Ten Culatta, Dupek, tak właśnie Pasolini nazywał Mussoliniego, i to nie tylko ze względu na kształt łysiny, no więc ten Dupek doprowadził do tego, że Włochy były wyzwalane w chwale i sławie przez Marokańczyków. Jak tylko mi go pokazali, powiedziałem: to ma być nasz Cezar? Raczej Neron. Przecież to una mezza sega.

Pomyślałam sobie wtedy, że to cudowne żyć prawie sto lat i nadal mieć umysł dwudziestolatka. Wtedy osoba sprzed osiemdziesięciu lat jest tak samo realna, jak ta, która siedzi obok – i obie budzą taką samą młodzieńczą pasję. W ten sposób życie nie staje się coraz rzadsze, tylko coraz gęstsze. Cisi był tym, czym mogliby być Włosi, gdyby mieli trochę więcej odwagi.

Wokół głowy mam koronę z pereł i cała drżę. Na początku wspaniała oczyszczająca tortura dotarła do pleców i zdawało mi się, że tylko moje plecy są katowane. Ale już po piętnastym pochyleniu okazało się, że to wrażenie było mylne, bardzo mylne. A po czterdziestym brzuch składał się z poprzecznych, piekących i pulsujących pręg. Przy sześćdziesiątym, gdy odpadłam od maszyny, wiedziałam już, że dobra chłosta byłaby łagodniejszym wyjściem. Niestety, jedyną osobą, której pozwoliłabym się bić, byłby ewentualny mąż. Także dlatego, że po solidnym laniu nie dałabym rady utrzymać abstynencji seksualnej. Proszę się nie zżymać i nie syczeć: pervertita.To zupełnie normalne, że osoba kochająca, opiekująca się drugą osobą, w jakiś sposób ją karze. Może się to odbywać w zdrowy, intymny i prowadzący do bliskości sposób. Może się też odbywać za pomocą innych metod, które są naprawdę perwersyjne. Wtedy okazuje się chłód, mówi złośliwości, upokarza się w towarzystwie za pomocą perfidnego: „Posłuchajcie, co wyprawiała Chiaretta, gdy znalazła się sama na łódce”. My, Anglicy, wiemy od stuleci, że kara fizyczna zbliża karzącego i karanego. Dlatego jest idealnym sposobem na wyładowanie małżeńskiego napięcia i przejście od złości do miłości, od gniewu do rozkoszy we właściwy sposób, z zachowaniem wszelkich form. Zamiast tuszować negatywne emocje, wyładowuje się je ostro, ale w sposób uporządkowany, według zasad, które pozwalają karanemu poczuć się bezpiecznie. Włosi tego nie rozumieją i dlatego ich małżeństwa są, jakie są. Podwiędnięty narcyz w kaszmirach z jednej strony, a z drugiej szara… nie, stop.

Dużo złego powiedziałam już tutaj o Włochach, ale nie powiem ani jednego złego słowa o Włoszkach. U Włochów jest dokładnie odwrotnie niż u narodów żyjących na północ od Alp. U normalnych narodów (jeśli tak można je nazwać, bo w gruncie rzeczy żaden naród nie jest normalny, Anglicy też już nie) to kobieta się stroi, a mężczyzna ją adoruje, próbuje ją zdobyć. We Włoszech ulicą idzie mężczyzna, wyrazisty, czarne błyszczące oczy, czarne błyszczące włosy, czarne albo brunatne. Buty tak samo, czarne albo brunatne, ale zawsze wyraziste.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: