Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na krawędzi - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
17 sierpnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na krawędzi - ebook

Gorzka refleksja o przemijaniu świata, gdy i wielki sukces, i błąd życiowy przestają mieć jakiekolwiek znaczenie.

Enrico Vallesi, pisarz, który kiedyś świetnie zadebiutował, pod wpływem powracających wspomnień i poczucia bezsensu istnienia, postanawia wrócić do opuszczonej przed laty rodzinnej miejscowości na południu Włoch. W ten sposób rozpoczyna się podróż do czasu jego młodości, która pełna była gwałtownych i niebezpiecznych uczuć oraz tajemnic.

Gianrico Carofiglio (ur. 1961) – włoski pisarz i prokurator. Występował jako oskarżyciel w procesach przeciwko mafii, przestępczości zorganizowanej i handlarzom ludźmi. Zaangażował się również w działalność antykorupcyjną. Jako powieściopisarz odniósł wielki sukces dzięki serii kryminalnej z mecenasem Guerrierim, na którą składają się: Świadek mimo woli (2002, W.A.B. 2008), Z zamkniętymi oczami (2003, W.A.B. 2009), Ponad wszelką wątpliwość (2006, W.A.B. 2010) oraz bestsellerowy we Włoszech czwarty tom Ulotna doskonałość (2010, W.A.B. 2012). Opublikował także powieści Il passato è una terra straniera (2004) i Cicha fala (2011, W.A.B. 2016) oraz powieść graficzną Cacciatori nelle tenebre (2007). Zdobył uznanie zarówno krytyki, jak i czytelników, o czym świadczą liczne nagrody i wysokie nakłady jego książek. Prawa do cyklu o mecenasie Guerrierim zakupiły wydawnictwa z kilkunastu krajów, m.in. Hiszpanii, Francji, Holandii, Japonii, Brazylii i USA. Na podstawie powieści Carofiglia włoska telewizja nakręciła serial.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-3312-2
Rozmiar pliku: 3,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Jak co rano wychodzisz zjeść, jak zwykle w tym samym barze. Od kiedy mieszkasz sam – a to już ładny kawałek czasu – nie jesteś w stanie przyrządzić sobie śniadania w domu. Kolację owszem. Bywa, że nawet i obiad. Ale śniadania, nie wiedzieć czemu, nie. Dlatego co rano wychodzisz do baru. Czasami jesz na stojąco przy ladzie, czasem rozsiadasz się wygodnie przy stoliku. Nie ma tu żadnej reguły, wszystko zależy od tego, jak się czujesz – lub jak się nie czujesz – od pogody, od twoich zajęć lub ich braku. Rządzi przypadek. Nie wiesz, dlaczego czasami siadasz, a czasami nie.

Dzisiaj usiadłeś; na stoliku leży gazeta. Czekając na kawę i brioszkę, przerzucasz strony, ślizgasz się oczami po tytułach. I znowu przypadek: sklejone dwie strony. Nie chcą się rozerwać i już masz dać sobie z nimi spokój, kiedy się rozchylają, a ty lądujesz w samym środku kroniki kryminalnej. Coś o aresztowaniu jakiegoś radnego. Relacja z dochodzenia w sprawie zabójstwa – podejrzanym jest partner ofiary. Na koniec notatka o próbie porwania furgonu transportującego pieniądze, zakończonej interwencją karabinierów, strzelaniną, zabiciem jednego z napastników i aresztowaniem pozostałych dwóch.

Zazwyczaj nie czytujesz tego rodzaju tekstów.

Jednak tym razem twoją uwagę przyciąga tytuł: Strach w centrum Bari.

Zastrzelony bandyta miał pięćdziesiąt lat i kryminalną przeszłość; w latach osiemdziesiątych skazano go za działalność terrorystyczną, później za liczne rozboje. Odsetek recydywistów wśród bandytów jest wyjątkowo wysoki, wyjaśnia autor artykułu z pedantycznym zacięciem i to z jakiegoś powodu działa ci na nerwy. Wielu z nich, odsiedziawszy długie nieraz wyroki, wraca na drogę przestępstwa zaraz po opuszczeniu więziennych murów. Z braku pieniędzy, rzecz jasna. Ale nie tylko. Po prostu lubią rozboje, dobrze się przy tym bawią. Zawodowi rabusie kochają swój fach, nie potrafią żyć bez adrenaliny, której im dostarcza. W pewnym sensie przypominają ludzi, którzy jeżdżą motocyklami dwieście kilometrów na godzinę, skaczą na spadochronie, spływają rwącymi rzekami.

Czytasz, nie zwracając uwagi na nazwiska porywaczy. Jesteś już dwie lub trzy linijki niżej, kiedy uświadamiasz sobie, że musisz się cofnąć. Jakbyś szedł szybkim krokiem i dostrzegł coś kątem oka. Rejestrujesz obraz, lecz pojmujesz jego sens lub kontekst dopiero po chwili. Percepcja wyprzedza proces przetwarzania danych. Cofasz się więc, odczytujesz nazwisko zabitego napastnika i dopiero po paru sekundach orientujesz się, że wstrzymywałeś oddech. Końcówkę artykułu czytasz w ogromnym skupieniu, w myślach wypowiadasz każde słowo, nie chcąc, by umknął ci jakiś ukryty sens. Jednakże tu nie ma żadnych ukrytych sensów, jest tylko to imię i to nazwisko.

Kiedy wychodzisz z baru, z trudem rozpoznajesz okolicę. A przecież mieszkasz tu już od wielu lat.

Wiesz, że tego ranka nie będziesz w stanie pracować.1.

Z domu do dworca jest całkiem niedaleko. Szybkim krokiem da się dojść w dwadzieścia minut. A jednak od kiedy wyszedłeś z baru, minęły już przynajmniej dwie godziny. Nawet nie zdajesz sobie z tego sprawy, po prostu gdy spoglądasz na zegarek, orientujesz się, że jest wpół do dwunastej, niemożliwe więc, że z San Jacopino poszedłeś bezpośrednio na stację. Nie masz jednak zielonego pojęcia jak upłynęły te dwie godziny, nie masz pojęcia, ani jaką trasę pokonałeś, ani jakie myśli przepływały przez twoją głowę. Materia jeszcze bardziej nieuchwytna niż zwykle.

Wchodzisz na dworzec, zupełnie jakbyś miał jasno określony cel. Przy kasach nie widać żywej duszy, może dlatego po chwili robisz to, co robisz. Nic nadzwyczajnego, w końcu to dworcowe kasy. Kupujesz bilet na pociąg. Gdyby jak zwykle – jak zwykle? Przecież ostatnio kupowałeś bilet wiele lat temu, skąd możesz wiedzieć, jak wygląda jak zwykle? – trzeba było stać w kolejce, pewnie byś się odwrócił, wyszedł i na tym by się skończyło.

Ale kolejki nie było. Skoro już rozmawiamy o przypadku.

Pociąg odjeżdża o wpół do drugiej, akurat zdążysz wrócić do domu i spakować jakieś rzeczy do torby. Maszerując z biletem, który ściskasz w dłoni, zupełnie jakbyś się bał, że ktoś lada chwila każe ci go okazać, doznajesz dziwnego uczucia ulgi. Jakbyś postąpił właściwie, zrobił to, co należało zrobić. Jakby przypadek nie miał tu nic do rzeczy i wszystko – zjedzenie śniadania na siedząco zamiast przy kontuarze, kartkowanie dziennika, rozłączenie sklejonych stron, przeczytanie artykułu i tego nazwiska – wszystko od A do Z, układało się w spójny obraz, składający się z rozmyślnie ułożonych elementów.

Skrupulatnie nakreślony plan.

Już zbyt długo odkładam tę podróż na później, nieświadomie, ale jednak, mówisz sam do siebie. To zdanie wydaje ci się wyjątkowo błyskotliwe; mądra myśl. Pierwsza głęboka i prawdziwa autorefleksja od dawna.

Na szczęście do odjazdu zostało niewiele czasu, nie ma więc obaw, że pochłonie cię twój tradycyjny, rozchwiany wahaniem i szargający nerwy rytuał pakowania bagażu. Dziś zdecydowanym ruchem wyciągasz z szafy cztery koszule, cztery podkoszulki, po cztery pary majtek, butów i spodni, bierzesz szczoteczkę, pastę do zębów i kosmetyki, komputer i książkę. Wrzucasz to wszystko do torby i ją zapinasz. Podoba ci się ta szybkość, sprawność.

Myślisz sobie, że twoja praca ma przynajmniej taki plus. Jeśli któregoś ranka ni stąd, ni zowąd z jakiegoś powodu postanowisz wyjechać, nie ma problemu, chyba że termin oddania tekstu jest naprawdę blisko.

Gwoli ścisłości należałoby dodać, że znalazłoby się też sporo drobnych minusów, ale tego ranka wolisz o nich nie myśleć.

Stoisz już w drzwiach, gdy przypomina ci się, że jest maj. Wracasz więc do szafy i po chwili grzebania wyciągasz z niej kąpielówki. Może się przydadzą. Może podczas tego wyjazdu czekają cię jakieś niespodzianki.

Może.2.

Podróż z Florencji do Bolonii zajęła niecałe czterdzieści minut.

Boloński dworzec jest zawsze taki sam, bez względu na wszystko. Nie to, że w ogóle się nie zmienia, po prostu za każdym razem wywołuje jednakowe wrażenie. Strefa przejściowa, skrzyżowanie, miejsce, z którego można podążyć w dalszą drogę wcześniej wytyczonym torem lub zejść z trasy i odpuścić.

Siedzisz w pociągu, który zawiezie cię dalej, aż do Bari. Piękna maszyna, czysta i o dziwo, pachnąca. A może, zastanawiasz się, ten delikatny aromat mydła i pudru wydziela twoja sąsiadka? Kobieta wygląda zupełnie zwyczajnie, ale no właśnie, pachnie. To zawsze mile widziana cecha. Dobrze, gdy ktoś ładnie pachnie, to może mieć decydujące znaczenie. Po chwili namysłu dochodzisz do wniosku, że to miało decydujące znaczenie przy kilku istotnych zdarzeniach w twoim życiu. Zastanawiasz się, czy to byłby dobry pomysł na opowiadanie: wyliczyć zapachy związane z najważniejszymi chwilami twojego życia. Wciąż co jakiś czas zdarza ci się rozważyć jakąś myśl, z której mogłaby się zrodzić powieść lub opowiadanie. Jednak pomysły ulatują, zanim zdążysz zadać sobie trud, żeby je zanotować. Faktycznie, już od dawna nawet nie nosisz przy sobie zeszytu. Pomysły umykają lekko, bezboleśnie, nie smucąc cię nawet. Zostaje najwyżej cień tęsknoty.

Najwyżej cień.

Opadasz na fotel, podoba ci się myśl, że nie musisz nic robić. Jeśli się znudzisz, będziesz mógł poczytać książkę, ale teraz chcesz tylko wsłuchać się w cichuteńki szmer. Skupić się na czymś i pozwolić myślom swobodnie przepływać.

Osiągasz cel. Rusza strumień myśli, który niegdyś określiłbyś szumnym mianem strumienia świadomości – te czasy już dawno minęły. Tak dawno, że zdarza ci się zastanowić, czy kiedykolwiek istniały. Kolejne pytanie brzmi: dlaczego, u diabła, wciąż zadajesz sobie tak banalne pytania?

Siedząca obok ciebie kobieta, pachnąca mydłem i pudrem (bo zdążyłeś już nabrać pewności, że to ona tak pachnie, a nie pociąg), zjadła kanapkę i wypiła parę łyków wody. Właśnie wyciągnęła z torebki książkę i ołówek i zaczęła czytać. Co jakiś czas coś podkreśla albo notuje na marginesie. Pokusę, by podejrzeć, co czytają ludzie, których spotykasz, odczuwasz tak samo mocno jak dawniej, więc obracasz się lekko, starając się nie zwracać na siebie uwagi, i zerkasz na książkę w dłoniach kobiety. Jesteś lekko zaskoczony, gdy widzisz tytuł. Tonio Kröger, znasz to opowiadanie doskonale. Przeczytałeś je lata temu, będąc jeszcze chłopcem, wprost pożerałeś wtedy wszystko, co napisał Tomasz Mann. Długo utrzymywałeś, że to twój ulubiony pisarz, i choć nigdy się do tego nikomu nie przyznałeś, uważałeś, że Tonio Kröger zawiera w sobie prawdy, które są ci zadziwiająco bliskie.

Kiedy kobieta podnosi wzrok – musiała się chyba zorientować, że ją obserwujesz – odruchowo nawiązujesz rozmowę.

– Podoba się pani?

Uśmiecha się serdecznie i wydaje się wtedy piękna.

– Jeszcze nie wiem. Niektóre fragmenty są powalające, inne zdają się nieco zbyt staroświeckie. Może to kwestia tłumaczenia. Pan czytał to opowiadanie?

– Parę lat temu. Ciekawe, jakie by na mnie wywarło wrażenie, gdybym przeczytał je dzisiaj. Czasami lepiej nie wracać do tego, co za nami.

I znowu uśmiech.

– Prawda, to dotyczy wielu rzeczy. Ale czasem po prostu trzeba. Wrócić do tego, co za nami, tak sądzę.

Kobieta zaczyna ci się podobać, już nie wydaje ci się zwykłą pańcią.

– Wspomniała pani, że niektóre fragmenty są…

– Powalające. Tak, tak uważam.

– Na przykład?

Kartkuje książkę, w końcu znajduje to, czego szukała. Zaczyna czytać na głos: „Jak spokojnie i niezmącenie patrzyły oczy pana Knaaka. Nie wglądały one aż tam, gdzie wszystko staje się zawiłe i smutne; wiedziały tylko, że są brunatne i piękne. Przeto też była postawa jego tak dumna! Tak, trzeba było być głuptasem, by móc tak stąpać jak on; i wtedy było się kochanym, bo było się miłym”¹.

– To opis baletmistrza, prawda?

– Tak, wydaje mi się wybitny. Miejsce, gdzie wszystko staje się zawiłe i smutne.

Świetnie pamiętasz, czemu tak bardzo spodobało ci się to opowiadanie. Trzeba przeistoczyć się w głupka, by stać się lubianym i kochanym. Pamiętasz doskonale swój młodzieńczy i arogancki entuzjazm wobec takiego spojrzenia. Wy, niezrozumiani poeci, skazani na samotność, a oni, filistrzy, szczęśliwi i skupieni na swoich przyziemnych sprawkach. Pierdoły.

– Jak ta książka trafiła w pani ręce? To niezbyt popularna lektura.

– Wychodziłam z domu w biegu, spieszyłam się na pociąg, rzuciłam okiem na regały, bo chciałam wziąć jakąś książkę na podróż, i zauważyłam właśnie tę, która stała tam od nie wiadomo kiedy. Otworzyłam ją, przeczytałam kilka pierwszych zdań, spodobało mi się, więc wrzuciłam ją do torebki.

No proszę, znowu przypadek. Pojawia się dziś tak często, że można pomyśleć, że to ktoś inny, zamaskowany.

– Mógłbym przeczytać? To znaczy tylko początek, nie całość.

Znów się uśmiecha i podaje ci książkę.

– Chyba niestety wypadła pani zakładka.

– Nie używam zakładek. Wolę zapamiętać stronę, na której przerwałam lekturę, lubię odszukać odpowiedni fragment i wrócić do czytania nawet kilka akapitów wcześniej. Zawsze tak robiłam.

Otwierasz książkę na pierwszej stronie. „Zimowe słońce przeświecało skąpo mlecznomatowym blaskiem spoza warstwy chmur nad ciasnym miastem”².

– Kilka lat temu byłem w Lubece – mówisz ot tak, zwracając kobiecie książkę.

– I jak tam jest?

– Ciekawie. Miałem mało czasu na zwiedzanie, właściwie powinienem powiedzieć, że byłem tam przejazdem, ale i tak nieco lepiej zrozumiałem Buddenbroków i Tomasza Manna.

– Mogę spytać, czym się pan zajmuje? Z tego, co pan powiedział o Lubece, wnioskuję, że odwiedził ją pan służbowo.

– Doradztwo wydawnicze – odpowiadasz nieco zbyt szybko. Jak zwykle, kiedy ktoś porusza ten temat. – A pani?

– Co to znaczy doradztwo wydawnicze? Jest pan agentem literackim?

– Nie, przede wszystkim zajmuję się redakcją powieści.

– To musi być ciekawe zajęcie.

– Zależy od powieści.

– Fakt, domyślam się. Ja też się zajmuję konsultacjami.

– Jakiego rodzaju?

– Przy zakładaniu lub reorganizacji restauracji. Jeśli chce pan otworzyć restaurację lub już pan otworzył, ale chciałby ją przearanżować, jestem do usług.

To całkiem niezły temat rozmowy. Rozmawiacie o restauracjach – ona nie tylko zajmuje się cudzymi, ale też prowadzi własną w Bolonii – o książkach o restauracjach, o filmach o restauracjach, o jedzeniu, winie i specyficznych, czasami kipiących agresją mikrokosmosach, jakimi bywają kuchnie w restauracjach, szczególnie te prowadzone przez renomowanych szefów. I o tym, jak dziwnie się niekiedy toczą ludzkie losy – ona była architektką, ale po kilku latach miała dość tej pracy. I gawędzicie tak aż do momentu, w którym głos z megafonu obwieszcza, że następna stacja to Ankona.

– Wysiadam. Jeśli przypadkiem będzie pan kiedyś w Bolonii, proszę koniecznie wpaść do mojej restauracji. – To mówiąc, wyciąga z torebki pomarańczową wizytówkę, jednocześnie krzykliwą i stonowaną, i ci ją podaje. Odpowiadasz, że sam nie masz wizytówki, ale że z pewnością ją odwiedzisz, kiedy będziesz w Bolonii, i że miło było poznać, naprawdę, a po kilku minutach ona wysiada, pociąg odjeżdża i zostajesz sam.

Przynajmniej przez godzinę siedzisz, nie myśląc o niczym. Nie zastanawiasz się nad tym, co robisz, nie myślisz o tym, co przeczytałeś w tamtej gazecie, nie martwisz się, co cię czeka w Bari. Później sobie przypominasz z zaskoczeniem, że przecież już nie masz tam domu i że będziesz musiał znaleźć jakiś nocleg. Owszem, jest twój brat, ale nie chcesz dzwonić do niego w ostatniej chwili, mówiąc, że przyjeżdżasz i liczysz na gościnę. Nie widzieliście się od trzech lat, przez telefon też nie zdarza się wam rozmawiać zbyt często. Może za parę dni się odezwiesz i wpadniesz się z nim przywitać, ale teraz to nie najlepszy pomysł. Włączasz więc komputer, podłączasz modem, żeby połączyć się z siecią, i szukasz hotelu lub hostelu w centrum. Ku swojemu zaskoczeniu odkrywasz, że jest ich kilka. Nie zapamiętałeś Bari jako miasta hosteli, ale widocznie trochę się pozmieniało. Jeden z nich nazywa się Tajemny Ogród, wybierasz go. Wygląda nieźle, cena jest przystępna, więc dzwonisz. Czy mają wolny pokój na dziś? Tak, mają. W takim razie go rezerwujesz, przyjedziesz za parę godzin. Oczywiście, proszę pana. Zostaje pan na jedną noc czy dłużej? Zostaniesz na dłużej? Tak, chyba tak. Ile będzie noclegów, proszę pana? Nie wiesz. Nie wiesz nawet, po co w ogóle jedziesz do Bari. Gonitwa myśli; przypominasz sobie, ile koszul spakowałeś, ile kompletów bielizny wrzuciłeś do torby, i odpowiadasz: cztery. Zostajesz na cztery noce. Doskonale, proszę pana, a więc do zobaczenia. Do zobaczenia. Wydaje ci się, że kobieta w telefonie miała dziwny akcent. Pewnie nie jest Włoszką, a już na pewno nie pochodzi z Bari. Nieważne, dowiesz się, jak dotrzesz na miejsce.

Nie chce ci się czytać. Wkładasz słuchawki, włączasz muzykę na odtwarzanie losowe i wciąż o niczym nie myślisz, Adriatyk pędzi po twojej lewej stronie, aż w końcu o 20:18, punktualnie, pociąg wjeżdża na dworzec w Bari.Enrico

Chodziłem do szkoły przez trzynaście lat, więc trzynaście razy brałem udział w rozpoczęciu roku szkolnego, ale pamiętam tylko trzy spośród tych akademii, każdą z innej przyczyny. Tę przed pierwszą klasą podstawówki ze względu na upokorzenie.

Wszedłem do klasy dość wystraszony, podczas gdy inne dzieci – a przynajmniej te, na które zwróciłem uwagę – wydawały się czuć doskonale, jakby ktoś im wcześniej wyjaśnił, jakie zasady będą panowały w tym naszym nowym życiu, jakie będą mu towarzyszyć rytuały i jakim się ono będzie toczyć rytmem. Szczególne wrażenie wywarł na mnie fakt, że niektórzy z uczniów pytali, czy mogą pójść do pokoiku. Nauczycielka szeptała im coś na ucho, po czym wypuszczała ich z klasy, a oni wracali po kilku minutach z zadowolonymi, jak mi się zdawało, minami. Z niewyjaśnionych przyczyn ubzdurałem sobie, że pokoik to niewielkie pomieszczenie, w którym trzymano zabawki i do którego można się udać na chwilę relaksu. W końcu zebrałem się na odwagę i też spytałem, czy mogę wyjść do pokoiku. Pani się nade mną pochyliła i szepcząc do ucha, spytała, czy za małą, czy za dużą potrzebą. Pomyślałem, że skoro już mogę wybierać, to zaszaleję, odparłem więc zdecydowanie, że za dużą, wierząc w swej niewiedzy, że będę mógł pobawić się dłużej albo fajniejszą zabawką. Wtedy nauczycielka spytała z lekko zaniepokojoną miną, czy poradzę sobie z tym sam. W tym momencie sprawa nieco się skomplikowała. Co to znaczyło: poradzę sobie sam? Nie miałem pojęcia, co powiedzieć, ale nie było już odwrotu, więc energicznie pokiwałem głową w nadziei, że nie zada mi więcej pytań. Nauczycielka wyjęła z szuflady rolkę papieru toaletowego i mi ją podała. Spytałem, co mam z nią zrobić lub komu ją zanieść, a ona spojrzała na mnie tak, jakbym ją próbował oszukać.

– Na pewno poradzisz sobie sam? – spytała surowo.

Już zupełnie zbaraniałem, przestałem rozumieć, o czym mówimy, i zaczynałem żałować swojej niefrasobliwości.

– Nie potrafi sobie sam podetrzeć dupy – szepnął ktoś, ale tak, że usłyszała to cała klasa.

Nastąpiła scena gwałtowna i tragiczna. Wszyscy zaczęli się śmiać, nauczycielka rzuciła się między ławki w poszukiwaniu tego, kto się ośmielił odezwać – i użyć słowa dupa w klasie – a ja poczerwieniałem i wybuchłem płaczem, długim i niepowstrzymanym.

W czwartej gimnazjum były dziewczyny. Wcześniej chodziłem do męskiej klasy, w szkole średniej, jak wszyscy, wylądowałem w mieszanej. My, chłopcy – nie licząc Nicoli Capriatiego, który miał czternaście lat, ale wyglądał na dwadzieścia cztery – byliśmy dziećmi, które dopiero miały urosnąć. Dziewczyny za to wydawały się dorosłymi kobietami z tymi swoimi niewiarygodnymi piersiami pod rozpiętymi koszulami lub zbyt obcisłymi koszulkami. Szczególnie od jednej trudno było oderwać oczy: od Marielli Longo, która prawdę mówiąc, z twarzy przypominała trochę Rocky’ego Marciano, ale za to miała cycki o wprost onieśmielających rozmiarach oraz opinię dziewczyny, jak by to ująć, nad wiek rozwiniętej. Mariella bardzo długo była ulubioną bohaterką naszych erotycznych fantazji oraz powiązanych z nimi zabronionych czynności, a tamten pierwszy dzień szkoły przyniósł nam wstrząsające objawienie, że seks istnieje również w naszym świecie, nie tylko na kartach pornograficznych komiksów, które od czasu do czasu wpadały nam w ręce.

W pierwszej liceum pojawił się Salvatore.

Zadzwonił dzwonek i już prawie wszyscy siedzieliśmy w ławkach, gdy zobaczyłem go w drzwiach. Najpierw pomyślałem, że pomylił klasy. Uznałem, że pewnie miał wejść do III G, która sąsiadowała z naszą, ale się zgubił. Był dobrze zbudowany, wyglądał dorośle i groźnie: z krótkich rękawów wyłaniały się opalone, smukłe, lecz umięśnione ramiona, twarz porastała czarna, sztywna i gęsta broda. To właśnie ona wywarła na mnie największe wrażenie. Tamtego roku na moich policzkach pojawiło się kilka włosków, które goliłem niemal obsesyjnie, w nadziei, że w ten sposób przyspieszę ich porost i zwiększę liczbę. Przyglądałem się pozostałym chłopakom i dzieliłem ich na dwie podstawowe kategorie: tych z gęściejszym zarostem niż mój i tych z rzadszym. Pierwszym zazdrościłem, do drugich czułem litość i nieledwie pogardę. Salvatore miał najgęstszą brodę, jaką w życiu widziałem, i nawet jej nie zazdrościłem, stanowiła nieosiągalny ideał męskości.

Rozejrzał się z miną kogoś, kto przypadkowo wszedł do zoo, a nawet gorzej, do kurnika. Przewrócił oczami, pokręcił głową i usiadł w ostatniej ławce po lewej, przy oknie. Czyli tuż obok mnie, bo sam zaraz po wejściu do klasy zająłem miejsce w ostatniej ławce w środkowym rzędzie, które według moich – błędnych – obliczeń gwarantowało najlepsze schronienie przed wzrokiem nauczycieli.

Już chciałem mu coś powiedzieć. Przepraszam, ale pomyliłeś klasy, pewnie miałeś iść do III G albo gdzie indziej. To jest I E, nie widzisz, że jesteśmy młodsi? To nie miejsce dla ciebie. I może naprawdę bym mu coś takiego powiedział, gdybym się nie zorientował, że wszyscy go obserwują, mniej lub bardziej po kryjomu. Rozgardiasz ucichł, klasa niemal zamilkła, wszyscy zerkali na nowego i zadawali sobie to samo pytanie: co on tu z nami robi?

Później wszedł Conti, nauczyciel łaciny i greki. Dobiegał sześćdziesiątki, był dość krępy i ubrany w kamizelkę, marynarkę i krawat mimo upału panującego owego wrześniowego dnia. Miał opinię niezbyt sympatycznego, ale bardzo inteligentnego, mówiono, że potrafi bez zaglądania do słownika przełożyć tekst z greki na łacinę i podobno za młodu wygrywał w cuglach tłumaczeniowe konkursy. Zwracał się do uczniów per pan, a jego wymagania były niestety wprost proporcjonalne do jego poziomu. To w jego klasach i z jego przedmiotów nie zdawało najwięcej uczniów w szkole.

Usiadł za katedrą, otworzył dziennik i wpatrywał się w niego przez kilka minut, jakby chciał wyczytać jakąś zaszyfrowaną wiadomość. Jakby go chciał wręcz przetłumaczyć. Później zlustrował klasę i dopiero wtedy sprawdził listę. Kiedy skończył, zamknął dziennik teatralnym gestem i wreszcie postanowił do nas przemówić.

– Wiedzcie, że to będzie dla was ciężki rok. Gimnazjum nie jest wymagające, dopiero teraz, w liceum, poznacie, co to nauka. Nie narzucam wielu reguł, ale kilku musicie przestrzegać. Najważniejsza brzmi: nie próbujcie mnie oszukiwać, bo nie znoszę, gdy ktoś zgrywa cwaniaka. Jeśli uczeń zachowuje się należycie, dostanie szansę poprawy stopnia niedostatecznego. W przeciwieństwie do tego, który uwierzy, że może ze mnie drwić, i uważa, że dyscyplina jest przereklamowana i zbędna.

Przerwał na chwilę, żeby się upewnić, że słuchamy z należytą uwagą. Rzuciłem szybkie spojrzenie w lewo, żeby zobaczyć, co robi nasz nowy, niesamowity kolega z klasy. Siedział spokojnie, jego poza i mina wyrażały rozluźnienie, lekko znudzony słuchał złowieszczego exposé Contiego. Miał wciśniętą za rękaw paczkę papierosów – co spostrzegłem dopiero w tym momencie – a jego broda kończyła się dopiero na kości jarzmowej.

– Co pan o tym sądzi, Scarrone? – spytał Conti, zaskakując nas wszystkich. Sposób, w jaki zadał pytanie, zdradzał, że nie było ono przypadkowe i że wcześniej tego ranka musiał już coś usłyszeć o Salvatore. On zaś nie wyglądał na zaskoczonego, wyprostował się lekko i natychmiast rozluźnił, ostentacyjnie spokojny, niemal wyniosły.

– Co sądzę o czym, panie profesorze?

– Słuchał pan, o czym mówiłem?

– Jednym uchem.

– Jednym uchem. Dobrze. Co pan sądzi o tym, co mówiłem à propos nauki?

Salvatore wzruszył ramionami, a jego usta na moment wykrzywił ironiczny, niemal szyderczy uśmiech. Zaraz jednak przybrał neutralny, prawie apatyczny wyraz twarzy, a nauczyciel kontynuował:

– Słyszałem, że jest pan, jak by to ująć, politycznie zaangażowany. Pamięta pan, co Gramsci mówił o edukacji? Podpowiem panu: „Jest wiele ludzi, których trzeba dopiero przekonywać, że nauka jest także rzemiosłem, i to rzemiosłem męczącym, wymagającym specjalnego przygotowania, nie tylko umysłowego, ale też mięśniowo-nerwowego: jest procesem przystosowania się, przyzwyczajeniem zdobytym za cenę ogromnego wysiłku, nudy i nawet cierpienia”³. I co pan o tym sądzi?

– Uważam, że Gramsci był rewizjonistą.

– Że co, proszę?

– Powiedziałem, że Gramsci był rewizjonistą.

– Pan wie, co znaczy termin rewizjonizm, prawda?

– Oczywiście.

– Jestem pewien, że zechce nam to pan teraz wyjaśnić. Mnie i pańskim kolegom.

To była hipnotyzująca scena, jakbyśmy obserwowali pojedynek, i jeśli ktoś w tym starciu wygrywał, nie był to profesor Conti.

– Rewizjonizm to nurt wewnątrz marksizmu postulujący złagodzenie walki klas między burżuazją a proletariatem. Gramsci był najważniejszym włoskim rewizjonistą i to głównie z jego winy Włoska Partia Komunistyczna jest zwykłym ruchem reakcyjnym, nieróżniącym się w istocie od Chrześcijańskiej Demokracji.

Gdybym nie siedział obok niego i nie widział na własne oczy, że Salvatore nie miał przed sobą żadnej ściągawki, powiedziałbym, że przeczytał odpowiedź, którą przygotował sobie wcześniej, spodziewając się takiego pytania. Conti zdawał się z trudem nad sobą panować. Zacisnął pięści i pochylił się nad biurkiem w stronę klasy. Pomyślałem, że to nawet ciekawy pierwszy dzień szkoły.

– Mniemam, że wie pan, w jakich okolicznościach zmarł Antonio Gramsci?

– Owszem: w faszystowskich kajdanach. Co nie oznacza, że nie można go krytykować ani uważać za pierwszego rewizjonistycznego teoretyka Włoskiej Partii Komunistycznej, który ponosi olbrzymią odpowiedzialność za sytuację, w jakiej się obecnie znajdujemy.

Conti wbił w niego wściekłe spojrzenie.

– Ile pan ma lat, Scarrone?

Pierwszy raz w trakcie tej rozmowy Salvatore został zepchnięty do defensywy.

– Osiemnaście.

– I jest pan w pierwszej klasie liceum. A jeśli się nie mylę, powinien pan być w trzeciej. Prawda?

Salvatore nie odpowiedział na to pytanie, które nie było pytaniem.

Conti ciągnął dalej i zdawał się odzyskiwać pewność siebie, nadwątloną przy pierwszym starciu:

– Wspominano mi o panu, Scarrone, zostałem powiadomiony, że tu pana zastanę. Z panem była masa kłopotów, już dwa razy pan nie zdał. Jeśli to się powtórzy w tym roku, to koniec. Rozumie pan to, prawda?

Salvatore milczał. Wpatrywał się w nauczyciela z pozornie obojętną miną. Jednak siedząc z boku, widziałem rytmicznie grające mięśnie jego szczęki. Wszyscy w klasie wstrzymali oddech, atmosfera zrobiła się ciężka i napięta.Enrico

Gdyby w tamtych czasach ktoś mnie spytał, czego nie znoszę, odparłbym pewnie, że pośledniości (od kiedy nauczyłem się tego słowa, bardzo lubiłem go używać), arogancji, konformizmu i faszyzmu. Konfiguracja, powiedzmy sobie szczerze, dość ogólnikowa. Chociaż w sumie, jeśli się nad tym zastanowić, nawet akceptowalna.

Gdyby ktoś mnie spytał, co lubię, odpowiedziałbym: grać na gitarze, czytać (cokolwiek: przede wszystkim książki, ale też gazety i wszelkiego rodzaju komiksy), słuchać muzyki, chodzić do kina. A gdybym był z moim rozmówcą w zażyłych stosunkach, dodałbym, nie bez skrępowania, a przynajmniej już nie tak śmiało, że lubię pisać i tym chciałbym się kiedyś zajmować. Nie wiedziałem jeszcze, co dokładnie chciałbym pisać – powieści, opowiadania, artykuły, eseje, scenariusze czy komiksy – ale czułem, że byłbym szczęśliwy, mogąc zarabiać pisaniem.

Mieszkaliśmy we czworo. Mój ojciec Mario, lekarz internista i wielki sportowiec. W młodości był mistrzem w tenisie i pływaniu, ćwiczył codziennie z regularnością, która niezwykle mocno działała mi na nerwy. Moja matka Elisabetta, nauczycielka księgowości w technikum. Podobno w liceum była niezwykłą pięknością i ojciec musiał pokonać wielu konkurentów z tak zwanej socjety Bari, która obracała się w klubach jachtowym i tenisowym. Nigdy nie drążyłem tego tematu, jakoś mnie irytował, a wszelkie próby zrozumienia źródeł tej irytacji irytowały mnie jeszcze bardziej. Mój brat Angelo, dwa lata starszy ode mnie. Chodził do trzeciej liceum i w każdym calu przypominał naszego ojca: wysoki, umięśniony, kochał sport, podobał się dziewczynom, nie interesowały go żadne niuanse i subtelności.

Mieszkaliśmy w centrum, w budynku z lat sześćdziesiątych, nasze mieszkanie było przestronne i na szczęście nie musiałem dzielić pokoju z bratem. W jego sypialni panował porządek, na ścianach wisiały plakaty tenisistów i piłkarzy, pełno było rakiet, wszelkiego rodzaju piłek – od tenisowych po te do kosza – i podręczników; miał zestaw stereo, radio i nieduży telewizor.

Mój pokój był cały zagracony: kaseciak, gitara, pianinko, sterty książek, komiksów i nut. Na górnych półkach dużego regału stojącego przy łóżku składowałem nieużywane zabawki, z którymi nie umiałem się rozstać: zdalnie sterowane ferrari, zestaw małego chemika, zbiór minerałów, mikroskop, zabawkowy projektor Minicinex, szkatułka małego magika, piłkarzyki Subbuteo, klocki Lego, modele Meccano, dwa oklejone kolorowym papierem pudełka wypełnione żołnierzykami, zwierzakami i resorakami, figurka Big Jima, kilka kapiszonowców. Na ścianach trzy plakaty: z Bobem Marleyem, Che Guevarą i Texem Willerem. Na biurku z jasnego drewna stała czerwona lampka, praksinoskop, leżały zeszyty, stosy papierów, mój aparat fotograficzny Kodak Instamatic i przede wszystkim moja maszyna do pisania: oliwkowozielona lettera 22, którą po długich negocjacjach – „Ale dlaczego nie chcesz nowego roweru”? – wyprosiłem na swoje piętnaste urodziny.

Przez dłuższy czas potajemnie, w wielkiej konspiracji, korzystałem z maszyny mojej matki. Jej lexicon 80, archaiczne ustrojstwo, stał w gabinecie, a gabinet, co należy podkreślić, był pokojem zabronionym. Uwielbiałem się w nim bawić, kiedy rodzice wychodzili z domu. Pełno w nim było intrygujących przedmiotów: czarne pióro wieczne ze złotą stalówką; składany nóż z kościaną rękojeścią, schowany na dnie zamykanej na klucz szuflady; rewolwer bębenkowy z dziewiętnastego wieku, należący – podobno – do jednego z uczestników Wyprawy Tysiąca. Ale przede wszystkim na małym biurku z tekowego drewna stała maszyna do pisania. Dłuższy czas, zanim wreszcie odważyłem się wsunąć w nią kartkę i zastukać w klawisze, ograniczałem się do gładzenia jej. Przesuwałem palcami po futerale, otwierałem go, muskałem nieco chropawą powierzchnię, naciskałem ostrożnie jeden klawisz, żeby zobaczyć, jak dźwignia czcionkowa podnosi się i prostuje, niczym żyrafa zaniepokojona nagłym hałasem. Później, kiedy byłem sam w domu, zacząłem po kryjomu pisać. Opowiadania, wiersze, coś w rodzaju dziennika, historyjki (w dwóch kopiach, pisałem przez kalkę) – wydałem ich pięć czy sześć numerów, udało mi się nawet sprzedać je kolegom ze szkoły. Stałem się szybki i precyzyjny, choć używałem tylko palców wskazujących, jak szeregowi karabinierzy w niektórych czarno-białych filmach.

Fakt, że zapoznałem się już z urządzeniem, ani trochę nie ostudził emocji, które towarzyszyły mi, gdy wyciągnąłem z futerału moją maszynę do pisania, gdy postawiłem ją na moim biurku, usiadłem i zacząłem się zastanawiać, co takiego mógłbym napisać, co by się okazało godne tak doniosłej chwili i w odpowiedni sposób ją uczciło. Wahałem się długo, odrzucając kolejne pomysły, gdyż wszystkie zdawały mi się nijakie i banalne. W końcu uznałem, że aby uniknąć ryzyka, potrzebuję czegoś sprawdzonego w swej doskonałości, czegoś, co by wykluczało wszelką możliwość uchybienia tej chwili. Wziąłem więc z biblioteczki kilka spośród moich ulubionych powieści i zacząłem przepisywać ich początkowe akapity. Zapełniłem tak całą kartkę z ryzy extra strong, którą dostałem w zestawie z maszyną. Kopiowałem cudze słowa – nie podając na marginesie ani ich autorów, ani książek, z których pochodzą – i doświadczałem poczucia autentycznej wszechmocy. Bez wysiłku, nie licząc stukania palcami wskazującymi w klawisze, formułowałem fantastyczne zdania. Zapisywałem je, sprawiałem, że materializowały się na białej i sztywnej kartce, zostawiałem wyraźny szlak tuszu, wsłuchiwałem się w suchy, wyrazisty i równy rytm i czułem się prawdziwym pisarzem, posiadaczem wiedzy tajemnej, zdawało mi się, że spłynął na mnie geniusz, który będzie mi towarzyszył przez resztę życia.

Była⁴ cudowna noc, taka noc, drogi czytelniku, jaka może być tylko wówczas, gdy jesteśmy młodzi.

W tamtych czasach zawsze było święto. Wystarczyło im wyjść z domu i pochodzić trochę po ulicy, by poczuły się jak oszalałe; bo wtedy wszystko było takie⁵ cudowne, zwłaszcza nocą, kiedy wracały z włóczęgi śmiertelnie znużone, ale też z nadzieją, że coś się jeszcze stanie…

A potem była niepogoda. Przychodziła⁶ pewnego dnia, kiedy kończyła się jesień.

Przez cały mroczny, głuchy i smętny dzień jesienny, pod ciężką posową obłoków, co wlokły się nisko po niebie, nie opuszczałem siodła, przebiegając samotnie na koniu dziwnie zamarłą połać kraju, i dopiero z nastaniem wieczornych zmierzchów⁷ ujrzałem przed sobą posępny Dom Usherów. Gdy po raz pierwszy zamajaczył mi przed oczyma, targnęła mą duszą – sam nie wiem dlaczego – nieuskromiona żałość.

Tylko młodzi przeżywają takie chwile. Nie mówię o bardzo młodych. Nie. Bardzo młodzi właściwie nie przeżywają żadnych chwil. Przywilejem wczesnej młodości jest wyprzedzanie⁸ własnych dni w całej pięknej ciągłości nadziei, która nie zna ani przerw, ani samowiedzy.

Nie pragnąłem przecież nic⁹ więcej, niż żyć tym, co samo chciało się ze mnie wydobyć. Czemuż było to tak trudne?

Była to najlepsza i najgorsza z epok, wiek rozumu i wiek szaleństwa, czas wiary i czas zwątpienia, okres światła i okres mroków, wiosna pięknych nadziei i zima rozpaczy. Wszystko było przed nami i nic nie mieliśmy przed sobą. Dążyliśmy¹⁰ prosto w stronę nieba i kroczyliśmy prosto w kierunku odwrotnym.

Gdy skończyłem pisać, odczytałem te zdania raz jeszcze, a poczucie posiadania stało się nawet mocniejsze i bardziej oszałamiające. Słowa należały do mnie i wydawało mi się niesprawiedliwe nie móc przedstawić ich światu jako owocu mojego wybitnego talentu. Gdyby istniał sposób, żeby obwieścić wszystkim, że to ja jestem ich autorem, i nie zostać zdemaskowanym, zrobiłbym to bez skrupułów. To, że ktoś napisał te zdania przede mną, nie miało żadnego znaczenia. Wyszły spod moich palców, przesiąkły przez rozedrgane włókna mojej fantazji, były moje.

Tamtego dnia zacząłem kolekcjonować zdania. Jeśli czytałem książkę lub gazetę albo słuchałem w domu piosenki i jakiś passus lub wers wywierał na mnie wrażenie, natychmiast przepisywałem go na maszynie, a pod spodem notowałem datę – moją datę – pomijałem zaś nazwisko autora. Nie wynikało to bynajmniej z jakiegoś wyrachowania ani tym bardziej z chęci oszukania kogoś: notatki były przeznaczone wyłącznie dla mnie, nikt nigdy ich nie widział, dawno je zresztą zgubiłem. Z pewnością zapisywanie tych cytatów i pozostawianie ich na papierze, jak gdyby były owocem mojej wyobraźni – cóż, faktycznie w pewnym sensie nim były – sprawiało, że czułem się, jakbym dokonywał postępu, jakbym znajdował się już na bardzo zaawansowanym etapie podróży, która miała mnie zawieść w konkretne miejsce. Odkrywanie słów na nowo poprzez ich kopiowanie stało się moim zajęciem przez wiele miesięcy.

Niekiedy spędzałem wieczory w pogrążonym w półmroku pokoju. Rozjaśniał go tylko stożek błękitnawego światła, padający z lampki na biurku na maszynę do pisania i piętrzący się obok stos kartek. Wyobrażałem sobie wtedy, że podgląda mnie piękna nieznajoma, skryta za zasłonami jednego z mieszkań naprzeciwko. Owa piękność się we mnie kochała, ponieważ wiedziała, że jestem pisarzem i że pewnego dnia się spotkamy, rozpoznamy, ja podaruję jej moją powieść, a później wyruszymy razem ku odległym horyzontom, za którymi będą nas czekały przygody i wielkie nadzieje. Nieraz zasypiałem z głową pełną takich myśli i przepełniała mnie, przytłaczała niemal, odurzająca pewność, że szczęście jest na wyciągnięcie ręki. Takie chwile zdarzają się wyłącznie w młodości. No właśnie.

Grałem też na gitarze. Gdy miałem dwanaście lat, świetna nauczycielka muzyki z gimnazjum pokazała mi podstawowe chwyty. Kontynuowałem naukę na własną rękę dzięki Wielkiej księdze akordów, na którą oszczędzałem cały miesiąc. Lubiłem śpiewać i miałem słuch, choć niektórzy domownicy mieli na ten temat zgoła odmienną opinię i czasem brat wpadał wściekły do mojego pokoju, drąc się, że mam przestać zawodzić, że nie może już znieść tego wycia i że jeśli naprawdę tak bardzo mi zależy, to powinienem występować na cmentarzu lub w domu pogrzebowym, który mieścił się kilka przecznic od naszego mieszkania.

Pewnie chodziło mu przede wszystkim o moje interpretacje niektórych posępnych pieśni. Wtedy myślałem, że owe naloty stanowią tylko enty dowód na tępotę i gruboskórność mojego brata oraz jego ograniczoną do zera zdolność pojmowania piękna i poezji. Dziś nie mam już tak drastycznego zdania i nie jestem pewien, jak bym zareagował, gdyby ktoś za ścianą zaczął wczesnym rankiem grać w wielkim uniesieniu takie szlagiery, jak Auschwitz, Ballada powieszonych czy Poległym z Emilii-Romanii.

Miałem ambiwalentny stosunek do sportu. Bez wątpienia nie przepadałem za ćwiczeniami i wszelkie próby moich rodziców – matka była ich egzekutorką, ojciec inspiratorem – mające na celu nauczenie mnie gry w tenisa, szermierki czy wioślarstwa, brały w łeb. Czasem po paru tygodniach, czasem po kilku miesiącach. O pływaniu i tych niekończących się treningach – basen za basenem w mikrokosmosie zbyt ostrego światła, wśród błękitnych, przywodzących na myśl szpital kafelków i w zapachu chloru, który wsiąkał w skórę i nie dawał się zmyć mimo prysznica, szamponów i mydeł – lepiej nie wspominajmy.

Ale nieźle grałem w piłkę i w ping-ponga. Oba te sporty trenowałem regularnie podczas roku spędzonego w oazie przy kościele San Rocco. Może czekałaby mnie świetlana przyszłość w drużynie parafialnej, która brała udział w mistrzostwach naszego miasta, gdyby moja przynależność do oazy nie zakończyła się gwałtownie. Z mojej winy.

Graliśmy w piłkę na parafialnym boisku. W pewnym momencie jeden chłopak, Giuseppe, zwany Pinuccio u’ gress – Gruby Pinuccio – mój rówieśnik, ale ładnych kilkanaście kilo cięższy ode mnie, bodiczkował mnie, powstrzymując mój atak w odległości zaledwie kilku metrów od bramki i brutalnie obalając mnie na murawę. Naszych meczów nikt nie sędziował. Zerwałem się rozjuszony, obrzuciłem go mięsem – dokonałem oceny moralności jego matki, i to w raczej nieparafialnych słowach – i zażądałem rzutu karnego.

Przyskoczyłem do niego, a on, dobry chłopak, spokojny, lecz silny jak tur, położył mi rękę na twarzy i mnie odepchnął, jakby się opędzał od irytującego, ale niegroźnego stworzenia. Ewidentnie nie potraktował mnie jak rywala, z który warto by było podjąć fizyczną walkę.

W tym momencie należy wyjaśnić, że bójki wybuchały między chłopakami dość często, czy to po szkole, czy to właśnie po meczach na parafialnym boisku. Gdy dochodziło do poważnej awantury, wyjaśnialiśmy sobie sprawy w przestronnych sieniach starych budynków w dzielnicy Libertà. Zdanie, które zazwyczaj równało się rzuceniu rękawicy, brzmiało: „dawaj do bramy”, gdzie „brama” była swego rodzaju synekdochą, oznaczającą właśnie sień. Owe pojedynki budziły spore zainteresowanie, zawsze asystowała im mniej lub bardziej liczna publiczność.

Reguły walki zezwalały na chwyty, pchnięcia, rzuty na ziemię i unieruchamianie przeciwnika tak, żeby nikt nie miał wątpliwości, kto wygrał, a kto przegrał, lecz zakazywały ciosów pięściami i otwartymi dłońmi oraz kopnięć. W tego typu starciu z Pinucciem u’ gress stałem na straconej pozycji: był ode mnie o wiele wyższy, większy i cięższy i nie miałbym szans rzucić go na ziemię, nie mówiąc już o unieruchomieniu. Jednak kiedy położył dłoń na mojej twarzy w geście kpiny i wyższości, ogarnęła mnie niepohamowana wściekłość. Oślepiło mnie jakieś białe światło – wtedy dowiedziałem się, co znaczy ślepa furia – i nie zdając sobie sprawy z tego, co robię, zacząłem go okładać pięściami. Doprowadziłem do celu przynajmniej trzy lub cztery ciosy, nim ktoś wreszcie złapał mnie od tyłu i odciągnął. Pinuccio, który w ogóle nie zdążył zareagować, nie mówiąc o podniesieniu gardy, stał oszołomiony, tak samo jak pozostali.

Konsekwencją tego kilkusekundowego szału było wydalenie mnie z oazy. A właściwie nie wyrzucono mnie, lecz tylko zawieszono na strasznie długi okres (pół roku albo dłużej), po którym nie miałem już ochoty wracać.

Bardzo się wstydziłem tamtego ataku. Kilka tygodni później znalazłem Pinuccia i go przeprosiłem, a on zamiast mi przyłożyć, do czego miał święte prawo, przyjął moje przeprosiny i nawet uścisnął mi rękę.

Tamtego popołudnia na boisku coś się zmieniło i już nic nigdy nie było tak jak wcześniej. Ciosy, które wymierzyłem koledze w twarz, sprawiły, że odkryłem nieznaną część mojej natury. Wyzwoliły istotę, która dotychczas czaiła się w mroku. Istotę, o której wolałem nie myśleć.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: