Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na północ od raju - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 maja 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Na północ od raju - ebook

Rok 2014. Przed legendarną restauracją Versailles w latynoskiej dzielnicy Miami wybuchają bomby podłożone pod dwa samochody. Ofiarami są czołowi działacze ruchu przeciwników Castro na wygnaniu. Angażując się w śledztwo mające wyjaśnić tę zbrodnię, Ludwig Licht wpada w mroczny labirynt zdarzeń.

Zadanie komplikuje dodatkowo fakt, że Licht nie ma pewności, dla kogo właściwie pracuje, a kto jest prawdziwym wrogiem. Żeby wykonać zlecenie musi stosować coraz bardziej drastyczne metody. W końcu dokonuje odkrycia, które może mieć katastrofalne skutki dla relacji USA z Hawaną i z Moskwą.

Zaczyna się prawdziwa walka o władzę na Kubie.

„Napisany ciętym językiem porywający thriller, od którego nie sposób się oderwać. Interesująca historia, której korzenie sięgają okresu zimnej wojny, zmusza do refleksji”. Skaraborgs Allehanda

„Nuta cynizmu, brak iluzji oraz odpowiednia dawka ciętego humoru sprawiają, że trzecia powieść z serii jest jeszcze ostrzejsza, bardziej brawurowa i zapadająca w pamięć”. Boras Tidning

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8110-148-6
Rozmiar pliku: 1 000 B

FRAGMENT KSIĄŻKI

prolog

versailles, ósma ulica płd.-zach.

mała hawana, miami/floryda/usa

pon 9 czerwca 2014 roku

Im dłużej żyjesz, tym większa szansa, że zostaniesz zdradzony. Wrogość nie jest niczym niezwykłym; to raczej stan naturalny.

Tuż przed północą powietrze w Małej Hawanie przesycone było perfumami. Ciężkie nuty bazy, przesiąknięte słodyczą jaśminu i piżma; nuta serca, czyli nagrzany asfalt, opary benzyny i dym cygaretek; i nuta głowy, uderzająca wonią wędzonej na ciepło wieprzowiny, grillowanych jalapeño, przysmażonego oregano i palącego cayenne. Ludzie chodzili grupami; wracali do domu po niespiesznie spożytym posiłku albo przeciwnie – podążali w stronę klubów pełnych kobiet w turkusowych szpilkach, których wejść strzegli bramkarze ze skrzyżowanymi na piersiach wytatuowanymi ramionami.

Najwyższe budynki w tej ogromnej dzielnicy rzadko miały więcej niż dwa piętra. Większość miejscowych mówiła gorzej po angielsku od pięciolatka mieszkającego w kraju, który był celem ich ucieczki.

Obok parkingu za restauracją Versailles przy południowo-zachodniej Ósmej Ulicy stał samotny mężczyzna wsparty na damskim rowerze. Na głowie miał kask z opuszczoną szybką: widok mało przyjemny, ale i tak do przyjęcia w porównaniu z tym, co można zobaczyć późną nocą w Miami. Ciężko oddychał – było dwadzieścia dziewięć stopni – musiał lekko odsunąć szybkę z pleksi, żeby mu znowu nie zaparowała.

Ze swojego punktu obserwacyjnego przyglądał się kolejnym grupom gości wychodzących z knajpy. Nie byli to „amerykańscy” Kubańczycy, tylko prawdziwi imigranci z Kuby, ludzie czekający na odpowiedni moment, żeby wrócić do ojczyzny, którą im skradziono. To tutaj biło serce ruchu oporu przeciwko reżimowi Castro. Właśnie tu planowano kolejne kroki, porwania, morderstwa i zamachy stanu. W tym miejscu znajdowała się wysunięta placówka najbardziej radykalnej falangi od czasów zimnej wojny. Aż do dziś.

Mężczyzna na rowerze omal nie stracił równowagi, gdy rozległ się ryk klaksonu przejeżdżającej w pobliżu ciężarówki. Pot zalewał mu oczy, raz za razem wpatrywał się w cyferblat zegarka na przegubie, sprawdzał sobie puls, uciskając tętnicę dwoma palcami.

Grał w tym spektaklu pierwszoplanową rolę. Będąc jednocześnie, jeśli plan by wypalił, kimś całkiem zbędnym. W najlepszym razie wystarczy, że da sygnał. W najgorszym… W najgorszym wypadku wystarczy zrobić swoje, czyli przełączyć się na stary, niezawodny system sterowania ręcznego, jego obsługę opanował podczas wielomiesięcznych walk w środowisku miejskim po drugiej stronie kuli ziemskiej. Zrobił głęboki wdech i powtórzył to sobie po raz dwudziesty w ciągu ostatnich dziesięciu minut.

Są.

Przez tylne drzwi wyszły obydwa cele. Jeden niósł jakieś siatki – może chleb z piekarni znajdującej się w Versailles, a może resztki kolacji dla żony, dzieci, psów. Obydwaj ze znaczną nadwagą i sześćdziesiątką piątką na karku. Pomachali do ochroniarza, który zlustrował ich bacznie, zastanawiając się, czy nie powinien im wyperswadować siadania za kierownicą.

To był najtrudniejszy etap planu. Analizowano ich zwyczaje od wielu miesięcy i statystycznie rzecz biorąc, ryzyko, że wypiją więcej niż po dwa kieliszki wina na głowę, wydawało się niewielkie. Wręcz minimalne. Osiem na dziesięć razy odjeżdżali do domu własnymi samochodami. W dwóch przypadkach na dziesięć zamawiali taksówki. Co oznaczało, że istniało dwudziestoprocentowe ryzyko, że mężczyzna w motocyklowym kasku będzie musiał skorzystać z ciemnozielonego pistoletu samopowtarzalnego Heckler & Koch USP, spoczywającego w obszernej kieszeni wojskowych spodni.

Jeden z celów powiedział coś, co wywołało salwę śmiechu ochroniarza, który rozłożył ręce w geście kapitulacji. Mężczyźni ruszyli w kierunku samochodów zaparkowanych niedaleko siebie. Nadal jednak nic nie było przesądzone: może poszli tylko po jakieś rzeczy, zanim zadzwonią po taksówki? Nie musiał ponownie sprawdzać pulsu – czuł jego uderzenia w głowie tak wyraźnie, że mógł je dokładnie policzyć. Osiemnaście uderzeń w ciągu dziesięciu sekund.

Tymczasem mężczyźni objęli się na pożegnanie, poklepali po plecach i po chwili siedzieli każdy w swoim czarnym samochodzie. Serce od razu mu się uspokoiło. Jeszcze chwila i będzie po wszystkim. Czas na sygnał.

Wolniutko podniósł palec wskazujący; zacisnął dłoń w pięść, a potem ją otworzył. Następnie usiadł na siodełku i zaczął wolno pedałować.

Minęły trzy sekundy. Niszcząca siła wybuchu zassała parne powietrze. Granatowe niebo za jego plecami rozświetlił biały snop wygłodniałego, żarłocznego ognia. Powietrze wypełniło się świdrującymi odgłosami alarmów samochodowych, odłamkami szkła, fragmentami metalu, plastiku i ludzkich ciał, które nie przestawały się palić tam, gdzie upadły na ziemię.

Wojna się zaczęła. A może… może nawet już była wygrana.WYDZIAŁ L

ósma aleja płd.-zach. 342

mała hawana, miami/floryda/usa

wt 10 czerwca 2014 roku

Z grubsza licząc, w Małej Hawanie mieszkało szesnaście tysięcy Kubańczyków i jeden Niemiec – pięćdziesięciosiedmioletni blondyn, który obudzony około dziesiątej przez demonicznie skrzypiącą sprężynę polowego łóżka nie bardzo pamiętał, skąd się tu wziął. Przypomniał sobie dopiero wtedy, gdy usłyszał odgłosy ulicy i śpiew dochodzący z werandy.

Floryda była jedną wielką farsą. Floryda była samonaprowadzającym pociskiem tropikalnego powietrza i upalnych pól, szukającym ochłody na spoconej skórze Ludwiga. Floryda była rajem bez aniołów.

– Dzień dobry, Papi – powiedziała Carmen, gdy ubrany w cienki błękitny szlafrok wyszedł przed ceglastoczerwony dom i stanął w cieniu. Miała ogromne oczy, jakby na przekór całej reszcie, chudej, niskiej i żylastej. Była już po czterdziestce, a jednak w pierwszym okresie ich znajomości Ludwig musiał się zmuszać, żeby traktować ją jak dorosłą.

Wszyscy sąsiedzi myśleli oczywiście, że Ludwig z nią sypia, ale ich stosunki miały zupełnie inny charakter. Carmen pełniła funkcję psa stróżującego, w zamian za co mogła mieszkać w ogrodowej szopie. Jej największą zaletą była chorobliwa bezsenność, Ludwig nigdy nie widział, żeby spała. Za paliwo służyły jej sok z kiwi i chleb kukurydziany z haszyszem, a także, kilka razy w miesiącu, kawałek tortu, który dostawała w piekarni za rogiem. W ramach umowy między nimi Carmen mogła też korzystać z wygodnego wyposażenia domu, kiedy go w nim nie było. Ludwig nigdy nie spotkał jej w środku, ale czasami widział ślady w łazience albo w kuchni, świadczące o tym, że brała prysznic czy przyrządzała sobie sok.

Odgraniczona słupami w tym samym wyblakłym kolorze co dom i niskim, grubym ceglanym murkiem weranda była wielka jak przyczepa mieszkalna. Takie same rozmiary miał fragment ogrodu, który dzielił ją od metrowej wysokości ogrodzenia z siatki o dużych oczkach. Rosło wzdłuż niego osiem palm, posadzonych naprzemiennie po wewnętrznej i zewnętrznej stronie ogrodzenia. Wiązał się z nimi jeden z wielu niekończących się problemów Ludwiga, ponieważ Zarząd Parków hrabstwa Miami-Dade nie chciał przycinać drzew stojących tuż za ogrodzeniem. Próbował nawet załatwić sprawę łapówką, ale okazało się, że wbrew temu, z czym miał do czynienia na co dzień, nie była to drugorzędna republika bananowa, lecz Stany Zjednoczone, gdzie wszystko działało mniej więcej tak samo nieefektywnie, ale gdzie brakowało tej elastyczności, która w normalnym układzie ułatwia życie.

Ludwig obserwował południowo-zachodni narożnik parku Riverside po drugiej stronie ulicy. Za kolejnym ogrodzeniem z siatki, dużo wyższym i zagiętym do środka, żeby zatrzymywały się na nim piłki, znajdowało się boisko do baseballa. Poranne światło sprawiało, że żółtoczerwony żwir wyglądał jak rozżarzone węgle. Akurat nie było nikogo na boisku, ale pacnięcia kijów baseballowych wdrukowały się w mózg Ludwiga jak bicie bębenka marszowego.

Piesi i rowerzyści poruszali się zwykle dużo szybciej i z większą determinacją niż samochody sunące stadami po ulicy. Po pewnym czasie Ludwig zrozumiał dlaczego: jazdę autem spowalniał fakt, że na wszystkich okolicznych skrzyżowaniach obowiązywał nakaz zatrzymywania. Większość kierowców trafiała tu przez pomyłkę i robiła wszystko, żeby jak najszybciej dostać się do jakiejś głównej ulicy. Jeśli ktoś tutaj szukał pomocy w znalezieniu właściwej drogi, pytał zazwyczaj: „Jak się stąd wydostać?”.

– Dzieńdoberek – chrząknął Ludwig. Wypił kilka łyczków ciepłego bourbona z wyciągniętej z kieszeni szlafroka piersiówki, wsunął stopy w czerwone japonki, otworzył furtkę i ruszył w lewo, wzdłuż parku, po swojej stronie ulicy. Wprawnym ruchem zebrał swoje długie jasne włosy w kucyk i związał gumką.

Lokal, w którym regularnie bywał w ciągu dnia, znajdował się pięćdziesiąt metrów dalej. Przypominał raczej dziurę w murze, z trzema plastikowymi krzesłami i kilkoma skrzynkami po piwie odwróconymi do góry nogami pod markizą w identycznym kolorze co amerykańskie znaki drogowe. Z właścicielką tego przybytku, podobnie jak z kilkoma innymi przedsiębiorczymi ludźmi w mieście, Ludwig zawarł coś w rodzaju umowy barterowej. Przychodził tam każdego ranka i, nie mówiąc ani słowa, pomagał jej umieścić przedpotopowy głośnik obok klimatyzatora na ścianie od ulicy, a w rozrachunku dostawał café con leche i czteroprocentowego budweisera. W te wieczory, kiedy pracowała sama, towarzyszył jej z utargiem do samochodu.

Kiedy głośnik już zawisł na miejscu, a kobieta, której imienia nie znał, stała odwrócona do niego plecami i coś smażyła, chrząknął i usiadł na jednym z trzech krzeseł. Dwie minuty później pojawiły się przed nim kawa i piwo. Wzmocnił lurowaty browar odrobiną bourbona, pomasował sobie skronie i wypił. Jego mózg zaczął z wolna nad czymś pracować. Na razie trudno mu było jeszcze zrozumieć, nad czym. Chyba chodziło o śmierdzący, obsrany pub przy Siódmej Ulicy – miał nieszczęście być jego właścicielem.

Na skrzynce po piwie, na której oparł nogi, leżał egzemplarz późniejszego, specjalnego wydania „Miami Herald” z tego dnia.

Zamach bombowy w sercu Małej Hawany

TRZY OFIARY ŚMIERTELNE

GUBERNATOR SCOTT ROZMAWIA

Z WASZYNGTONEM

MOBILIZACJA SIŁ ANTYTERRORYSTYCZNYCH

PRZY VERSAILLES

Ofiarami zamachu są, oprócz jednego pracownika restauracji, również Guevo Laziles oraz Pablo Rojas, przywódcy FRPF, wojskowego odłamu organizacji Kubańczyków na wygnaniu, dobrze znani na południowej Florydzie; rozpoznawalny był zwłaszcza Laziles, który pełnił funkcję rzecznika grupy od piętnastu lat. Policja hrabstwa Miami-Dade oświadczyła, że z uwagi na kwalifikację czynu jako przestępstwa o charakterze terrorystycznym sprawą zajmie się policja federalna. Według niepotwierdzonych informacji lokalne biuro FBI w Miami już trzydzieści minut po wybuchu wysłało na miejsce zespół do spraw zamachów bombowych.

W pierwszym po zamachu wpisie na blogu Jesus Esquivel (według wszystkich informatorów trzeci człowiek w FRPF) oświadczył: „Amerykańskie społeczeństwo musi się wreszcie obudzić i dostrzec ogromne zagrożenie w postaci zdesperowanych lokai reżimu Castro. Oni naprawdę są wśród nas i nie mają oporów przed popełnieniem morderstwa w samym sercu demokracji i wolności. W tej strasznej chwili opłakujemy naszych przyjaciół i modlimy się za ich rodziny. Nasza walka wciąż jednak trwa.

Artykuł był bardzo długi, ale Ludwig przestał go czytać po tych kilku linijkach.

Gdyby był lepszym człowiekiem i gdyby nie czuł się tak fatalnie, być może w jego głowie pojawiłyby się inne emocje. Teraz jednak myślał tylko o tym, że im gorzej dla Versailles, tym lepiej dla mniejszych lokali. Nic nie mógł na to poradzić, kac to kac. Odkładał gazetę, czując złośliwą radość z cudzego nieszczęścia.

Niestety, ból głowy od tego nie zniknął. Z lewej kieszeni wyjął dwie tabletki aspiryny, wrzucił je do butelki z piwem, które zaczęło się pienić i syczeć. Musiał siorbać wydobywającą się z butelki pianę. Zamknął oczy. Zaczął z wolna planować kolejny totalnie bezsensowny dzień swojego pobytu w składowisku rzeczy zbędnych.

*

Pół godziny później poczuł, że ból głowy zelżał, a stężenie alkoholu w jego krwi, które przez chwilę zbliżało się do przerażająco niskiego poziomu, zaczęło się wreszcie podnosić. Gdy wrócił do wypełniającego prawie cały róg działki domu, Carmen nadal siedziała na ławce na werandzie – była zajęta splataniem biało-zielonych róż z liści palmowych, które sprzedawała turystom, kiedy nie chciało jej się pracować albo nie wpuszczano jej do klubu ze striptizem.

– Był tu samochód – powiedziała, wpatrując się w swoje dzieło.

– Że co?

– Zatrzymał się tutaj jakiś samochód. Dwaj panowie w garniturach. Gapili się. Potem pojechali dalej.

– I co?

– To nie klienci. Chyba.

– Jasne, ale czy z nimi gadałaś?

– Właściwie nie. – W odpowiedzi na pytające spojrzenie Ludwiga dodała: – No co, pokazałam im palec i coś tam dorzuciłam. To chyba nic takiego, Papi?

Ludwig pokręcił głową i opróżnił piersiówkę.

– Nie, do diabła. Dobrze to rozegrałaś.

Minęło kilka minut. Upał był coraz większy, a cała nagromadzona przez noc wilgoć próbowała teraz wydostać się przez pory skóry. Jak w saunie: trwające krótką chwilę odczucie chłodu, a potem kolejna eksplozja gorąca. Niczym w piekarniku. Zaklął w duchu, otarł pot z czoła, ale pozostał na miejscu.

Ludwig mieszkał w Miami przez ostatnie półtora roku, od czasu infiltracji i rozbicia nazistowskiej grupy terrorystycznej Melvina Klace’a w górach Pensylwanii i potem w Waszyngtonie. Półtora roku. W tym czasie bywał trzeźwym. Na pewno. Na samym początku. Zdarzało mu się.

Do diabła z tym. Ten dzień nie nadawał się do snucia tego typu refleksji i podejmowania wielkich życiowych decyzji.

– Bądź tak dobra i skręć dla mnie kilka blantów – poprosił ochryple.

Carmen natychmiast odłożyła palmową plecionkę, otworzyła pojemną torebkę, z którą nigdy się nie rozstawała, i zabrała się do pracy.

Było wpół do dwunastej. Ludwig poszedł po komórkę leżącą na ławie przy kanapie w salonie, wrócił na werandę i wybrał numer Dwighta.

– Dasz radę dzisiaj? Jakieś pięć, sześć godzin? – spytał, gdy tylko usłyszał w słuchawce głos Amerykanina.

– Tak, chyba tak. Muszę tylko zmodyfikować trochę grafik. Takie zamówienie w ostatniej chwili kosztuje ekstra, pamiętasz? Ludzie są wkurzeni, kiedy odwołuję rezerwacje.

– Może chciałbyś się ze mną zamienić? – syknął Ludwig. – Zróbmy tak: ja pojeżdżę przez tydzień twoją klimatyzowaną limuzyną, a ty zajmiesz się moją knajpą i pięcioma pracownikami. Ludzie z klasą, możesz być pewien. O zdumiewających zdolnościach intelektualnych i wyjątkowym charakterze, pod każdym względem.

Carmen parsknęła śmiechem – tak zwykle reagowała na sarkastyczne komentarze Ludwiga – i zrzuciła trochę marihuany na betonową podłogę. Pośliniła dwa palce i ostrożnie podniosła ją na ławkę.

– Daj już spokój, człowieku – mruknął Dwight.

– To kiedy będziesz?

– Jestem teraz w Gables. Ale okej, powiedzmy za kwadrans.

Ludwig się rozłączył. Na niebie, kilkaset metrów dalej, pojawił się lecący na północ helikopter jednej ze stacji informacyjnych.

*

Należący do Dwighta biały lincoln był tylko pół metra dłuższy od zwykłej taksówki, ale dużo wygodniejszy. Po pierwsze sam Dwight, jeden z nielicznych białych Anglo-Amerykanów, z którymi Ludwig rozmawiał w ciągu ostatnich miesięcy, był otwartym i tolerancyjnym człowiekiem. Ten grubas traktował ludzi wyjątkowo liberalnie, a to z powodu ogromnego zapotrzebowania na pieniądze, czyli cechy, którą Ludwig uznawał za podstawę każdej relacji mającej przetrwać dłużej niż dwie noce.

Ludwig podał adres dopiero, gdy przejechali kilka przecznic.

– Do pieprzonych psów – powiedział pochylony w stronę kierowcy.

Później otworzył okno i zapalił pierwszego dżointa.

Na efekt musiał chwilę poczekać, ale kiedy się pojawił, poczuł, że wypływa w górę przez okienko szyberdachu i siada na dachu w pozycji lotosu jak jakiś wódz na grzbiecie słonia. Wszystkie złe myśli i kłujące zadry zniknęły. Udało mu się nawet uśmiechnąć, gdy po lewej stronie pojawiła się jego restauracja. Nie dało się wyłączyć neonowego szyldu, więc nawet teraz, w pełnym słońcu, jego turkusowe litery w stylu art déco jasno i wyraźnie prezentowały swoje przesłanie: ICH BIN EIN BERLINER!

Szczerze nienawidził tego wykrzyknika. Którejś nocy mało brakowało, a zestrzeliłby to cholerstwo nowo nabytym pistoletem SIG P210. Ta nienawiść ciągle w nim tkwiła; tyle że akurat teraz miał wrażenie, jakby sprawa nie dotyczyła go bezpośrednio. Po każdym machu to całe gówno stawało się coraz bardziej cudzym problemem.

Z każdą mijaną przecznicą oddalali się od Atlantyku i centrum Miami. Ruszyli z Ósmej Alei, kierując się ku Trzydziestej Siódmej. Potrzebowali na to dwunastu–trzynastu minut. Ludwig miał wrażenie, jakby trwało to zaledwie piętnaście sekund. Właśnie dlatego warto było palić trawkę Carmen: bezproduktywny czas upływał tak szybko, że niemal ożywał.

Jechali równolegle do Ósmej Ulicy i kiedy mijali zaplecze restauracji Versailles, Dwight powiedział:

– Niezły bajzel, słyszałeś, nie?

Parking przy restauracji był odgrodzony żółto-czarną taśmą, a po terenie kręciło się mnóstwo ludzi o wyglądzie urzędników.

Ludwig spojrzał ponownie na ciemnoczerwony kark Dwighta.

– Dobrze im tak, pieprzonym ciotom.

– Co? – Dwight zatrzymał się na czerwonym i zerknął za siebie. – Zwariowałeś?

– Nie, nie chodzi mi o ofiary – wymamrotał Ludwig. – Ale o tych pieprzonych aroganckich właścicieli, którym się wydaje, że mogą bezkarnie deptać po nas, malutkich.

Skręcili w prawo i limuzyna wjechała na północno-zachodnią Trzydziestą Siódmą Aleję.

– Jednak szkoda – dodał Ludwig.

– Co?

Ludwig powtórzył głośniej:

– Szkoda, że ludzie musieli zginąć i tak dalej. Wystarczyło wrzucić im do środka kilka cegieł przez okna czy coś w tym stylu.

– Czyli nie wierzysz, że chodzi o politykę?

– O jaką politykę? – spytał Ludwig. – Miami można oskarżać o wiele, ale polityka nie była tu żadnym tematem od czasu, gdy Gruby Bush sfałszował wybory w dwutysięcznym roku, żeby wygrał jego cierpiący na aberracje chromosomowe brat.

– Myślisz, że naprawdę tak było? – spytał Dwight, którego głos zabrzmiał niespodziewanie ciepło i poufnie. Wyczuwał, że Ludwig wie o świecie dużo więcej, niż by się wydawało. To było strasznie irytujące.

– A skąd mam to, kurna, wiedzieć? Co to w ogóle jest, jakiś teleturniej czy co? Dużo masz jeszcze pytań? – Nie zabrzmiało to aż tak groźnie, jak planował; raczej jak żartobliwy apel o zmianę tematu podczas rozmowy dwóch zaprzyjaźnionych facetów, którzy znają się od dzieciństwa.

Dwight się roześmiał i skręcił w lewo na kosmicznych rozmiarów parking przy centrum rozrywkowym Flagler Dog Track & Sports Entertainment Center.

Po wyjściu z samochodu na prażące słońce Ludwig miał wrażenie, jakby wsadził głowę do piekarnika. Niewiele samochodów – obłożenie parkingu nie przekraczało dwóch–trzech procent. Jeszcze nigdy za jego bytności nie zdarzyło się, by wyniosło więcej niż dziesięć.

Wystrojony w biały lniany garnitur i brązowe espadryle z plecionymi podeszwami na gołe stopy ruszył przed siebie. Dwight odjechał. Zgodnie z niepisaną umową wróci tu za kilka godzin. Ludwig był na takim haju, że ledwie trzymał kurs na wejście główne do budynku przypominającego gmach poczty. Możliwe, że trochę przesadził, aplikując sobie od samego rana i wysokoprocentowy alkohol, i marihuanę. Co innego przed snem, ale teraz miał przed sobą poważne zadanie. Chodziło o kasę.

W chłodnym, klimatyzowanym powietrzu w holu głównym udało mu się na szczęście trochę przyjść do siebie. Ruchome schody na trybuny – tylko do góry – były wciśnięte między dwie pomidorowoczerwone ściany, jakby żywcem przeniesione z eksperymentalnego zakładu leczenia klaustrofobii. Ludwig dobrze rozpoznawał świetlówki zainstalowane w podwieszanym wysoko suficie. Zamknął oczy, ale zakręciło mu się w głowie i mało brakowało, a przewróciłby się do tyłu. Odzyskał równowagę dopiero, gdy dojechał na górę.

Po lewej stronie znajdowała się zadaszona trybuna z gigantycznymi, łukowatymi oknami panoramicznymi. Najtwardsi gracze wybierali pomieszczenie po prawej stronie, gdzie siedzieli odwróceni plecami do rzeczywistości, wpatrzeni w małe i duże ekrany. Byli tacy, co robili zakłady na wyścigi, które odbywały się na miejscu, inni obstawiali wyniki meczów piłkarskich lub baseballowych rozgrywanych w różnych częściach kraju. Jeśli ktoś się znudził zakładami, mógł przejść do kasyna.

Ale Ludwig przyjechał tu na wyścigi psów, więc ruszył od razu do centralnej części lokalu, gdzie znajdowały się kasy, w których można było obstawiać zakłady. Pierwsza gonitwa już się skończyła. Wyciągnął kartę Mastercard i postawił tysiąc dolarów na Grahama Meana w biegu numer dwa. Kurs wynosił 1,3. Kobieta przyjmująca zakład miała kamienną twarz. Nie było górnego pułapu dla zakładu – w grę wchodziły wyłącznie względy praktyczne, to znaczy ilość gotówki, której gracz nie bałby się mieć przy sobie, albo limit na karcie kredytowej.

Na widowni panowała grobowa cisza, potęgowana dodatkowo dyskretną brązową wykładziną. Przy samym oknie stał stolik z monitorami komputerowymi i ulotkami informacyjnymi. Ludwig zajął dobre miejsce na samym środku. Po jego prawej stronie siedział samotny sześćdziesięcioletni mężczyzna – tego przedpołudnia byli tu sami samotni mężczyźni – w koszuli z motywem zebry. Żylasty i niewysoki, miał w sobie coś żydowskiego i był w fatalnym humorze. Spojrzał w kompletnie wyzute z emocji oczy Ludwiga, na jego czole – po prawej stronie, tuż u nasady włosów – pojawił się jakiś nerwowy tik i już po chwili znowu wczytywał się w jakąś broszurę. Kontakt wzrokowy nie był tu mile widziany. Większym naruszeniem niepisanych zasad zachowania było tu tylko życzenie komuś powodzenia, co mogło równie dobrze zakończyć się rękoczynami.

Zaczęło się przedstawienie. Na znajdującym się poniżej torze, otoczonym przez coś, co można było omyłkowo wziąć za tor do minigolfa w parku zdegenerowanego saudyjskiego księcia, grupa tyczkowatych czarnych wyrostków prowadziła osiem psów do boksów startowych. Ich długie liliowe podkoszulki ozdabiało logo obiektu.

Ciszę przerwał rozochocony głos spikera w głośnikach. Psy prezentowano, jakby były faworytami do nagrody Nobla za osiągnięcia w dziedzinie astrofizyki eksperymentalnej. Dwa z nich kucnęły na trawniku tuż przy torze i zrobiły wielkie kupy.

Graham Mean miał numer siedem. Jego jaskrawożółty czaprak startowy przylegał do ciemnobrązowej sierści niczym kostium kąpielowy. Kaganiec był biały. Zwierzę wydawało się dziś bardzo pobudzone, kilka razy szarpnęło się w stronę pozostałych psów. Ludwig zaczął żałować, że nie obstawił zakładu pojedynczego.

Bez chwili ciszy ani żadnego widocznego sygnału z prawej strony pojawił się mechaniczny zając. Psy zostały spuszczone i w ciągu sekundy były już na wysokości miejsca Ludwiga. Siódemka radziła sobie wyśmienicie i wyszła na prowadzenie na początku drugiego okrążenia. Gdy rozległ się gong na mecie, Ludwig zaklął w duchu. W gonitwie, w której mógł zgarnąć czterokrotną stawkę, wygrał zaledwie trzysta dolarów.

Poszedł do automatu, wsadził talon, dostał pokwitowanie i poszedł do kasy po wypłatę. Obstawił kolejne cztery gonitwy, stawiając po tysiąc dolarów i wybierając pewniaków, z wyjątkiem jednego psa, o którym tylko słyszał, że jest dobry, i podreptał do otwartej trybuny, znajdującej się bliżej boksów startowych, a co najważniejsze – wyposażonej w bar.

Było tam trochę za gorąco, ale za to pusto. Nie licząc barmana, niskiego pięćdziesięcioletniego Indianina, nie zobaczył nikogo innego. Ludwig zamówił podwójnego bourbona i dwa budweisery. Siedział tyłem do toru, ale na czas biegu można było odwrócić się na obrotowym stołku.

Mijały minuty, psy odgrywały swój dynamiczny spektakl. Jakoś podczas trzeciej rundy mocnego alkoholu z piwem i nowej gonitwy stołek postanowił się przewrócić i pociągnął za sobą Ludwiga. Zauważył ten fakt, odnotował też ból w lewym ramieniu jako coś, czym będzie musiał zająć się trochę później. A później wszystko zanurzyło się w czerni jak w chwili narodzin wszechświata i zrobiło się pusto i cicho.

*

– Papi?

Zorientował się, że leży na rattanowej kanapie w swoim salonie i słyszy głos pochylonej nad nim Carmen.

– Nie teraz – mruknął Ludwig.

– Dwight cię przywiózł.

– Pieprzony dupek. Zrealizował chociaż wygraną?

– Jasne. – Carmen postukała długim, pomalowanym na kolor wiśniowy paznokciem w blat stołu. Było tam około dwóch tysięcy dolarów.

Ludwig zamknął oczy i skinął głową.

– Która godzina?

– Piętnaście po dziewiątej. – Carmen odchrząknęła. – Masz gościa.

– Nie, nie, nie, do cholery, zwariowałaś? Żadnych gości. Powiedz, żeby sobie…

– Bądź tak dobra i zrób nam kawy, kochaniutka – rozległ się głos osoby siedzącej za kanapą. – Najlepiej całe morze kawy.

Niemiec z największym trudem podniósł się do pozycji na wpół leżącej, żeby zobaczyć mówiącego. W czerwonym fotelu przy oknie siedział Clive Berner alias GT i wpatrywał się w niego ze spokojem.

– To ty żyjesz? – spytał Ludwig, masując sobie ramię.

– Wszystko na to wskazuje. – GT zdjął okulary i położył je na stole obok banknotów.

Sześćdziesięcioczteroletni były szef placówki CIA w Berlinie, który w latach osiemdziesiątych rekrutował Ludwiga jako agenta jeszcze we wschodnim Berlinie, a obecnie był wicedyrektorem prywatnej firmy ochroniarskiej EXPLCO w Waszyngtonie, miał na sobie pastelowobłękitny podkoszulek polo i spodnie w odcieniu musztardowym. Upał doprowadził jego potężne wąsy do kompletnego nieładu.

Przydomek GT przylgnął do niego podczas pracy w Berlinie. Był dwuznaczny, bo z jednej strony w starych, kiepskich czasach dało się go kojarzyć z nadużywaniem alkoholu, a z drugiej strony nawiązywał do jego marzenia o szefowaniu placówce w Moskwie – w wewnętrznym żargonie CIA skrót GT oznaczał wysuniętą placówkę.

– A co u ciebie? – spytał gruby.

– Jakiś rok temu ogłosiłem, że umarłem. Ale nie wypada narzekać, gdy trafiło się do raju i tak dalej.

– Mam wrażenie, że powinieneś wziąć prysznic, Ludwigu.

– Tu, na południu, to nie jest konieczne. Z czasem brud po prostu wychodzi z ciebie razem z potem.

GT kiwnął głową w zadumie, jakby Ludwig właśnie zdradził mu jakąś tajemnicę najwyższej wagi, coś wymagającego zastanowienia. Wstał z fotela i powiedział:

– Idź pod prysznic. Wydział L został aktywowany.

Ludwig podniósł się z trzeszczącej kanapy, choć zajęło mu to wyjątkowo dużo czasu. Stał pośrodku pomieszczenia, masując sobie skronie.

– Jaki znowu Wydział L? Co to jest, do cholery?

– To ty.ósma aleja płd.-zach. 342

mała hawana, miami/floryda/usa

wt 10 czerwca 2014 roku

W ten upalny wieczór siedzieli na werandzie we dwóch: odświeżony prysznicem Ludwig z zimnym, mokrym ręcznikiem na czole i GT z kubkiem kawy, który przyniosła mu Carmen. Później sobie poszła, ubrana tak, że GT o mało nie zemdlał z wrażenia.

– W domu wszystko w porządku? – spytał Ludwig.

– Jak najlepiej, jak najlepiej.

– To świetnie.

Amerykanin złożył dłonie.

– Słyszałeś o bombach, które wybuchły wczoraj pod Versailles?

– Owszem.

GT kiwnął głową i podrapał się po karku.

– Termin tego zamachu jest bardzo nieszczęśliwy. Zdaje się, że w naszych relacjach z Kubą coś drgnęło, więc jacyś walnięci fanatycy, napaleni na mieszanie w tym garnku z gównem, żeby coś wypłynęło na wierzch, są ostatnią rzeczą, jakiej byśmy chcieli.

Gdy GT powiedział „jakiej byśmy chcieli”, Ludwig z doświadczenia wiedział, że chodzi o CIA. Przynajmniej dotychczas zawsze tak było. Z tym że teraz, gdy ten mały wielki człowiek pracował w sektorze prywatnym, nie wydawało się to już takie pewne.

– Co drgnęło?

– To prawdziwe gniazdo żmij. Cholernie zachwaszczone pole. Wiem zdecydowanie za mało, żeby coś powiedzieć.

– Jak ma wyglądać mój wkład w rozjaśnienie sytuacji?

– Mieszkasz tu, znasz teren. Do czegoś przecież musimy cię wykorzystać. FBI chce skorzystać z pomocy naszej znakomitej firmy rodzinnej, ponieważ mamy o niebo lepsze kontakty z CIA, a przecież wiadomo, że w każdej aferze, w którą zaangażowani byli Kubańczycy na wygnaniu, CIA maczało swoje brudne paluchy. A poza tym poprosili literalnie o ciebie. A dokładniej: poprosił o ciebie Booker Clark. Chyba zrobiłeś na nim ostatnio duże wrażenie.

Ludwig parsknął. Nikt na kierowniczym stanowisku nie prosił specjalnie o jego usługi, o ile zlecenie nie obejmowało potencjalnie zadań bardzo nieapetycznych.

– Bohater z Waszyngtonu – skomentował sucho. Trudno było stwierdzić, czy chodziło mu o Bookera Clarka, agenta federalnego, który w pewnym momencie przejął dowodzenie nad operacją EXPLCO wymierzoną w nazistowską grupę terrorystyczną, czy o siebie samego.

– Przejrzałeś się już w lustrze z medalem na piersi? – spytał GT.

– Nie. Ale przechowuję go w bezpiecznym miejscu.

– No jasne – mruknął GT, patrząc ponuro na grupę kubańskich smarkaczy z psem bojowym. Stali oparci o ławkę w alejce prowadzącej do parku i na boisko do baseballu. – Wygląda na to, że bezpieczeństwo jest tu pierwsza klasa.

– Nie są tacy groźni, na jakich wyglądają.

– Dołącz do ludzi z FBI, którzy prowadzą dochodzenie. I zacznij sprawdzać tego Jesusa Esquivela, który najprawdopodobniej zostanie przywódcą Kubańczyków na wygnaniu.

Ludwig przeanalizował to zadanie do logicznego końca.

– A jeśli to on stał za zamachem?

– Nie wiem. Zakładam, że to nie będzie nasz problem, z wyjątkiem tego, że nie możemy pozwolić tym pastuchom, żeby wysadzali się nawzajem w powietrze na gęsto zabudowanym amerykańskim terytorium, jakby byli u siebie, na plantacji trzciny cukrowej. Zobaczymy. Pogadam z Fran Bowden, o ile zechce odebrać telefon ode mnie.

Fran Bowden, wcześniej szefowa Departamentu Operacji na Europę i osoba, która wyrzuciła GT z placówki w Berlinie trzy lata temu, objęła obecnie stanowisko pełniącej obowiązki szefa CIA. Według jednomyślnych opinii jej kandydatura zostanie przepchnięta kolanem przez procedurę publicznego wysłuchania przed kongresem i Bowden dostanie nominację na pełnoprawnego szefa. Obecny prezydent ciągle odwlekał t e n moment, żeby nie drażnić lewicowej falangi w Partii Demokratycznej – intelektualistów, którzy nauczyli się prawie bezbłędnie literować takie hasła, jak „prawa człowieka” i „zakaz stosowania tortur”.

– Gdzie mieszkasz? – spytał Ludwig.

– W Winter Haven przy South Beach.

– Co ty, kurna, robisz na South Beach? Odświeżasz opaleniznę?

– Podejrzewam, że firma jest właścicielem tego hotelu. – GT wygładził wąsy, układając kolejne pasma między kciukiem a palcem wskazującym. – A może odwrotnie: właściciel hotelu jest jednym ze wspólników EXPLCO. Jedno nie wyklucza drugiego. Plątanina tych prywatnych układów nigdy nie przestanie mnie zadziwiać.

Ludwig był pewien, że jego dawny szef musi mieć chwile, gdy tak bardzo marzy o porządnym drinku, że wysycha od środka. A jednak udało mu się wytrzymać tak długo i nie miał nawrotów. W jego przypadku terapia AA przyniosła spektakularne efekty.

Ton głosu GT był bardziej siostrzany niż ojcowski, gdy powiedział:

– Musisz się trochę ogarnąć, Ludwigu.

– Tak, sam na to wpadłem.

– Nie pojmuję, skąd masz siły, żeby w twoim wieku nadal żyć jak jakiś student filmówki.

– To chyba ta wolność zachodniego świata. Za późno jej doświadczyłem. Nie miałem okazji, żeby się do niej stopniowo przyzwyczajać, jak wy.

– Co za pokrętna wymówka – stwierdził GT z ciepłym uśmiechem.

– Aha, przydałaby mi się jedna rzecz – powiedział Ludwig, wiercąc się na swoim miejscu.

– Tak?

– Potrzebuję… Muszę mieć prawo jazdy.

– Co ty mówisz?

– Mam teraz pozwolenie na pobyt stały, więc żeby dostać prawko, muszę zdać egzamin teoretyczny i praktyczny i przejść przez cały ten bajzel. I jeszcze to… jak to się nazywa… badanie predyspozycji. Tak naprawdę… No więc tak się złożyło, że nie zdążyłem się tym zająć.

– Masz samochód?

– Wprawdzie można tu wszędzie parkować za darmo, ale rzadko kto to robi, z oczywistych względów.

– Czyli potrzebujesz prawa jazdy i samochodu.

– Dobrze to ująłeś.

GT pokręcił głową.

– Czym ty się właściwie zajmowałeś przez ostatnie półtora roku?

– Mijającym dniem – odparł Ludwig z tak cierpkim uśmiechem, jakby najadł się tarniny. Wypił z plastikowej butelki kilka łyków wody w temperaturze pokojowej. – I filozofowaniem, rzecz jasna. Szukaniem odpowiedzi na najważniejsze pytania.

Przed furtką zatrzymał się właśnie perłowobiały lincoln town car. Wyglądało to tak, jakby amerykański samochód dyplomatyczny bez eskorty stał zaparkowany w Sadr City w Bagdadzie. GT wstał.

– Wszystko jasne?

– Tego bym nie powiedział. Ale każda odfajkowana doba to sukces.

Stary kiwnął głową.

– Pamiętaj, w tej operacji ostrożność jest jeszcze ważniejsza niż zwykle. Gdziekolwiek postawisz stopę, ryzykujesz ugryzienie jadowitego węża, nie zapominaj o tym.

Machnął ręką do kierowcy, który natychmiast wysiadł z auta, obszedł je dookoła i wyjął z bagażnika średniej wielkości walizkę. GT odebrał ją ponad furtką i przyniósł na werandę, do siedzącego ciągle na ławce Ludwiga.

– Kod tysiąc dziewięćset osiemdziesiąt dziewięć – powiedział.

Ludwig wpatrywał się badawczo w srebrno-szary przedmiot.

– Rok, w którym wszyscy musieliśmy stać się dorośli – stwierdził cicho.

GT kiwnął głową.

– Może uda nam się jeszcze zobaczyć przed moim odlotem.

Wyszedł na ulicę i wsiadł do samochodu.

Odjechał, a Ludwig siedział, dalej wpatrując się w koralowo-błękitne niebo na wschodzie, którego blask był owocem buchających megawatami neonów i nasyconego tlenem subtropikalnego powietrza Miami. Kilkadziesiąt kilometrów w przeciwnym kierunku zaczynały się bagna, pogrążone w ciemności gęstej jak smoła. Jakieś wygłodniałe aligatory wysuwały nosy nad powierzchnię wody nagłymi, niecierpliwymi ruchami. Świerszcze unosiły się, wydawały swój cykot i znów opadały. Wiał ciepły południowy wiatr.

*

Kawałek niżej na globusie – dokładnie o dwadzieścia cztery godziny podróży łódką, choć zazwyczaj pływają one w przeciwną stronę – znajdował się ostatni raj na ziemi dla mas pracujących. Ciągle jeszcze słychać było muzykę z dwudziestopięcioletnich radiomagnetofonów wystawionych w co dziesiątym oknie; wzdłuż dziurawych ulic Hawany nadal rozbrzmiewały kiepskiej jakości dźwięki. Dość jeszcze wczesną noc rozjaśniały światła samochodów przypominających paradę mocno przestarzałych, skurczonych wozów bojowych.

W mrocznym zaułku przy ulicy San Martin w dzielnicy Barrio Chino pojawiła się wysoka i szczupła kobieta. Przydeptała niedopałek czarnym trzewikiem, przeszła dwadzieścia metrów i zgodnie z planem, w ułamku sekundy, wsunęła zapalniczkę Zippo do spoconej dłoni urzędnika szwedzkiej ambasady. Nie musieli się zatrzymywać; obserwujący ich przechodnie mogli odnieść wrażenie, że tylko przypadkiem otarli się o siebie, chcąc uniknąć zderzenia. Każde poszło w swoją stronę przez odurzający karaibski mrok – ona z uczuciem ulgi, on kompletnie przerażony.STREFA BUFOROWA

ósma aleja płd.-zach. 342

mała hawana, miami/floryda/usa

śr 11 czerwca 2014 roku

Ludwig nie używał miksera od wielu miesięcy. Zdjął go z żółtej lodówki i podłączył do prądu. Wrzucił do środka cztery jajka, pełną szklankę mleka podgrzanego w mikrofali, sześć łyżek kawy rozpuszczalnej, dwie aspiryny, pięć sucharków kupionych w sklepiku kubańskiej sieci Presidente, szczyptę soli i cukru. Po zmiksowaniu wyszła z tego zupa w kolorze lodów waniliowych posypanych sadzą, której smak bardzo przypominał jego samopoczucie.

Była dziewiąta rano, gdy usiadł z całym pojemnikiem na werandzie i zaczął siorbać swoje śniadanie. W nocy zwyczajowo padało, więc woda odparowywała teraz z trawników i asfaltu, unosiła się siłą jakiejś odwróconej grawitacji, żeby móc uczestniczyć w natarciu kolejnej nocy.

Carmen nie było. Musiała wyjść w tej samej chwili, w której usłyszała warkot miksera.

Po drugiej stronie ogrodzenia stał dokładnie nawoskowany biały land rover freelander. Za kierownicą siedział młody mężczyzna o azjatyckich rysach i gapił się na Ludwiga. Po chwili opuścił szybę po stronie pasażera i zawołał:

– Mister Licht?

Ludwig kiwnął głową, odstawił na bok dzbanek i w szlafroku i japonkach ruszył do ogrodzenia.

Mężczyzna zamknął okno, wysiadł z samochodu i podszedł do furtki. Wyciągnął w stronę Ludwiga kluczyki samochodowe i kopertę.

– Pozdrowienia od pana Bernera.

Ludwig ponownie kiwnął głową, odebrał przesyłkę i rozejrzał się po ulicy.

– Mam zadzwonić po taksówkę? – spytał.

– Zaraz po mnie przyjadą.

Mijały sekundy. Ludwig otworzył kopertę i zobaczył w niej umowę leasingową pomiędzy nim, EXPLCO i instytucją kredytową oraz dowód rejestracyjny wystawiony na jego nazwisko. I dokument wydany przez FBI, podpisany przez Bookera Clarka – specjalne zwolnienie z wymogów związanych z uzyskaniem prawa jazdy.

Nadjechała taksówka i młody posłaniec odjechał. Ludwig zamknął samochód kluczykiem i wrócił na werandę. Jedno jest pewne: będzie musiał wynająć miejsce garażowe gdzieś w pobliżu. Pozostawienie dwuletniego land rovera bez dozoru na piętnaście minut byłoby przesadnie szczodrym wsparciem humanitarnym dla niewyżytej młodzieży z sąsiedztwa.

Nie cierpiał białych samochodów, ale na Florydzie panowało specyficzne poczucie estetyki. Dotyczyło to również ubioru. Poważne czarne ciuchy nijak nie pasowały do tych wszystkich turkusów, różów i błękitów. Kolorem człowieka była tutaj biel, taka jak ptaków i piany fal, biel elektryczności w przewodach. Czerń pasowała do dalekich krajów nordyckich.

W domu rozległ się sygnał telefonu komórkowego. Nie mógł to być jego aparat, bo zawsze wyłączał w nim dźwięk. Wszedł do salonu i stwierdził, że dźwięk wydobywa się z teczki, którą wczoraj dostał od GT.

1989: zamek się otworzył. Znalazł aparat – telefon satelitarny, stalowoszary iridium 9505 za jakieś trzy tysiące dolarów – i odebrał.

– Tak?

– Wyświetlił ci się mój numer na ekranie? – usłyszał głos GT.

– Mhm.

– Dobrze. Kolacja dziś wieczorem, okej? O ósmej w moim hotelu?

– Może być.

– Trafisz?

– Jasne.

– Reszta w porządku?

Ludwig rzucił wygłodniałe spojrzenie na paczkę banknotów leżącą w walizce. Wiele tysięcy dolarów, może nawet piętnaście. Część miała oczywiście pójść na jego koszty – od niego zależało, ile zostanie mu z tego po całej akcji – ale i tak pieniędzy było znacznie więcej niż zwykle. Jego wartość musiała pójść mocno w górę po wywołaniu masakry w Waszyngtonie.

– Mam dobre przeczucia – powiedział wolno.

– Ja też, ja też. Do zobaczenia w Winter Haven.

Amerykanin się rozłączył.

Ludwig poszedł do maleńkiej sypialni i spojrzał na obrzydliwe łóżko polowe, którego nie udało mu się wymienić na nic solidniejszego. Niebieska pościel z motywem złotej rybki. Szafa na broń o wymiarach skrzynki na piwo była wbudowana w ścianę zewnętrzną – między innymi dlatego kupił właśnie ten dom. Kombinacja szyfru: 925837: WALTER, imię jego syna. Gdy drzwi się otworzyły, poczuł woń zjełczałego smaru do broni i unikalnej mieszanki papieru i metalu z pudełek z amunicją. Przypominało mu to zapach zabawek z dzieciństwa.

Tuż przed dziesiątą był ubrany, uzbrojony i gotowy. Wsiadł do freelandera, który mimo osłaniających go palm nagrzał się jak piekarnik. Ustawił sobie fotel i lusterka i ruszył na północ.

*

Na tyłach Versailles znów coś się działo. Obiekt składał się z kolejnych pistacjowych i białych dobudówek, podoklejanych do siebie bez ambicji na utrzymanie prostej; przypominał jedno z wielu centrów handlowych w idyllicznym wiejskim stylu, popularnych dziesięć–piętnaście lat wcześniej. Po pobliskich ulicach kręciły się samochody lokalnej policji, na miejscu był też wóz strażacki. Ludwig zatrzymał się tak blisko, jak się dało, zaparkował w sposób niedozwolony, wjeżdżając większą częścią samochodu na chodnik po drugiej stronie ulicy, i wysiadł.

Gdy zbliżył się do taśmy policyjnej, podeszło do niego dwóch mężczyzn w beżowych garniturach. Biali, trzydziestopięcioletni. Ten z włosami się uśmiechał.

– Pan Licht? To pan jest naszym międzynarodowym konsultantem, prawda?

Ludwig kiwnął głową.

– Nazywam się Sawyer. A to jest Merrick.

Ten naburmuszony, łysy i lepiej zbudowany nic nie mówił, nawet nie kiwnął głową; nie spuszczał wzroku z Ludwiga, jakby wszyscy znajdowali się w sali przesłuchań, a role były przydzielone zgodnie z wypróbowaną zasadą.

– Miło mi – powiedział Ludwig i przeszedł pod taśmą na odgrodzony teren. – Jak to wygląda?

Sawyer machnął zamaszyście ręką.

– Cały teren jest już przeszukany, teraz zajmujemy się pobliskimi ulicami. Może zaczniemy od kamer monitoringu? Chodźmy!

Wsiedli do granatowej furgonetki i stanęli ściśnięci przed zawieszonym na ścianie ekranem. Silnik pracował i klimatyzacja robiła swoje. Sawyer otworzył laptopa, uruchomił funkcję dublowania ekranu i włączył nagranie.

Pierwszą interesującą sceną było pojawienie się rowerzysty, który nadjechał z prawej strony. Zatrzymał się na chodniku tuż za parkingiem – mniej więcej dwadzieścia pięć metrów od tylnego wejścia do restauracji – i pozostał tam, stojąc oparty o siodełko, w kasku motocyklowym z opuszczoną szybką.

– A to co, do cholery? – mruknął Ludwig.

– Gdyby to był Bagdad – skomentował Merrick – ktoś by go wyłapał w ciągu dziesięciu sekund. Ale nie tu. Witamy w otwartym społeczeństwie. Cieszmy się nim, dopóki jeszcze istnieje.

Jakość nagrania była tak słaba, że Ludwig zmrużył oczy, żeby lepiej widzieć.

– Dlaczego ochroniarz go nie sprawdził?

– Bo to nie jego teren – odparł Sawyer. – Płacili mu za pilnowanie gości i parkingu, to było jego zadanie.

„Płacili”. To oznacza, że facet, którego Ludwig właśnie obserwował, jak spaceruje po parkingu w tę i z powrotem, w tę i z powrotem, za chwilę wyleci w powietrze.

– Teraz będzie najważniejsze – powiedział Sawyer po kilku minutach wpatrywania się w ekran, na którym widać było tylko kolejne rundy ochroniarza pod czujnym wzrokiem rowerzysty.

Z restauracji wyszło dwóch grubych mężczyzn. Ochroniarz podszedł do nich, wywiązała się rozmowa: powaga na twarzach zmieniła się w uśmiechy, widocznie ktoś rzucił jakiś żart. Chwilę później się rozeszli.

Ludwig skupił się na rowerzyście, który podniósł jedną rękę, wskazał na niebo, zacisnął dłoń w pięść, otworzył ją i odjechał. Kilka sekund później ekran zrobił się biały jak kreda, a potem czarny jak smoła.

– Tak wygląda film – mruknął głucho Merrick. – Myślę, że odniósłby sukces na Sundance. Kruchość i absurd życia, przemijanie. Wszystko w fantastycznym formacie piętnastu minut.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: