Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na rozdrożu - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
22 sierpnia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt chwilowo niedostępny

Na rozdrożu - ebook

Druga część autobiograficznej powieści o dziewczynce dorastającej w Wietnamie czasu wielkich przemian społecznych („Sama na drodze”). Teraz, w roku 1955, An jest już młodą kobietą, która, pociągiem przez Chiny i ZSRR, przyjeżdża na studia do Gdańska. Zaczyna studiować architekturę, poznaje Polaka, swego przyszłego męża. Między obojgiem rozkwita wielka miłość, ale ambasada wietnamska nie pozwala na tę znajomość i próbuje odesłać An do kraju… Poruszająca historia wrażliwej kobiety i prawdziwy obraz realnego socjalizmu, w jakim przyszło jej walczyć o szczęście.

Kategoria: Historia
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-273-0128-4
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wśród listów, które An wyjęła ze skrzynki pocztowej pewnego jesiennego dnia 1979 roku, jej uwagę zwróciła koperta od niespodziewanego nadawcy. Przed domem ją otworzyła i szybko przebiegła oczyma treść pisma. Weszła do kuchni, usiadła przy stole i spokojnie kilka razy przeczytała linijka po linijce... Potem odłożyła list, podparła dłońmi brodę i długo patrzyła przez okno na ogród. Była spokojna, nie towarzyszyły jej żadne emocje, nie czuła wzruszenia ani radości, które powinny ją opanować w tej chwili. Stopniowo jednak serce przyspieszało rytm.

Wyszła do holu, zdjęła kurtkę, powiesiła ją w szafie, wzięła przenośny telefon i wróciła do kuchni. Kilka razy głęboko zaczerpnęła powietrza i zadzwoniła do męża. Poprosiła, żeby jak najszybciej przyjechał do domu, mimo że dopiero była trzecia, a jego dzień pracy kończył się wczesnym wieczorem.

– Czy coś się stało? Na pewno muszę natychmiast przyjeżdżać? – zapytał z niepokojem.

– Tak, stało się coś niespodziewanego i szczególnego, ale nic złego, więc się nie martw, tylko przyjeżdżaj.

– Dobrze, niedługo będę.

Robert zrozumiał, że musi zaraz wracać do domu. Tak niezwykłe życzenie żony oznaczało coś poważnego. Usłyszał to wyraźnie w jej głosie. Pół godziny później był już na podwórku. Zaparkował samochód, wszedł do domu, zdjął kurtkę i rzucił ją na krzesło w holu. Zerknął do kuchni, w której An siedziała przy stole. Nie wstała na powitanie, tak jak zwykle. W jednej ręce trzymała kopertę, a w drugiej list czy też jakieś pismo. Podała mu kopertę, nic nie mówiąc.

– Od ambasady wietnamskiej w Oslo, adresowany wyłącznie do ciebie – powiedział, nie patrząc na An, a po chwili dodał: – Na twoje panieńskie nazwisko, a nie na nasze, jak poprzednia korespondencja od nich.

– Właśnie, a tu jest pismo – wcisnęła mu do ręki i dodała: – Usiądź koło mnie, przetłumaczę ci.

Pismo informowało, że „jej podanie o wizę wjazdową do Hanoi i wyjazdową na powrót do Norwegii, w celu odwiedzenia rodziny, zostało przez władze wietnamskie załatwione pozytywnie i Ambasada Socjalistycznej Republiki Wietnamu w Królestwie Norwegii prosi o kontakt”.

– Używają określenia wiza wjazdowa i wyjazdowa? Wiza wyjazdowa... Nowy termin, żebyś nie miała wątpliwości, że wracasz do nas, do swojego domu, tutaj. Ambasada zmieniła swoje stanowisko.

– To nie ambasada, to władze w Wietnamie. Ambasada wykonuje tylko ich polecenia.

– No tak – zamyślił się.

Robert wziął od An pismo i studiował je dokładnie. Wielokrotnie przebiegł wzrokiem całe, od góry do dołu. Zwrócił uwagę na godło Wietnamu u góry pośrodku pisma, na nazwę urzędu w lewym górnym rogu: Ministerstwo Spraw Zagranicznych, po wietnamsku i po francusku, a także oficjalną nazwę państwa w prawym: Socjalistyczna Republika Wietnam u, też po wietnamsku i po francusku. Pismo adresowane było do Trẩn Le An.

– A to pieczątka ambasady wietnamskiej w Norwegii, prawda? – zapytał.

– Tak, w Królestwie Norwegii.

– A kto je podpisał? To chyba nie ambasador, on inaczej się nazywa?

– Nie, podpisał attaché, jako przedstawiciel ambasady.

Przesiadł się naprzeciwko An, trzymając wciąż pismo w ręku. Widać było, że był również poruszony treścią listu. Po chwili spokojnym głosem skomentował:

– Na pierwszy rzut oka wydaje się z treści pisma, że nareszcie zaakceptowali twoją wiele razy powtarzaną prośbę i dają ci wizę tak na przyjazd do Hanoi, jak i na wyjazd z Hanoi do Oslo. Nie podoba mi się jednak, że pismo jest adresowane na twoje panieńskie nazwisko, zamiast na podwójne, małżeńskie nazwisko Trần-Bochnia, i że nie jest podpisane przez ambasadora. Jak myślisz? Celowo czy przypadkiem?

– Nie wiem, może nie wiedzą, albo nie chcą wiedzieć, że w Europie żona po ślubie dostaje automatycznie nazwisko męża, bo u nas tak się nie dzieje. Kobieta pozostaje przy swoim. Jak widzisz, w moim kraju bardziej przestrzega się równości praw kobiet – uśmiechnęła się do niego i dodała: – Mimo to nie podoba mi się też, że ignorują moje obecne nazwisko, którego używam w całej swojej korespondencji z władzami wietnamskimi. Jeśli chodzi o to, że list nie jest podpisany przez ambasadora, to pewnie dlatego, że urzęduje on w Sztokholmie, a attaché jest jego pełnomocnikiem tu, w Norwegii.

– Ja mimo wszystko uważam, że tak ważny dokument, na który czekałaś kilkanaście lat, powinien być podpisany przez ambasadora.

– Dla nas ważny, ale nie dla nich! Poza tym... – przerwała, nie kończąc tego, co chciała mu jeszcze powiedzieć.

Spojrzała na męża, którego obecność była jej potrzebna w takiej chwili, na którą czekała od 1962 roku, kiedy wyszła za niego, wbrew zakazowi władz wietnamskich dotyczącemu studiujących za granicą. An starała się przestrzegać tych zasad postępowania i wynikających z nich obowiązków od roku 1955, kiedy przyjechała na studia do Polski, do chwili zamążpójścia.

Od kilkunastu lat, co rok, a nawet kilka razy do roku, pisała podania do ambasady wietnamskiej o udzielenie jej wizy do kraju w celu odwiedzenia mamy i rodziny mieszkającej w Hanoi, a także babci, która mieszkała na wsi w położonej w środkowym Wietnamie prowincji Nghệ An. Te podania wysyłała do ambasady zarówno w Polsce, gdy mieszkała kilka lat po ślubie, jak i w Norwegii, dokąd rodzina przeniosła się w 1967 roku. Przez wszystkie te lata jej podania pozostawały bez odpowiedzi. Podczas wizyt w ambasadach otrzymywała jedynie ustne informacje, że może oczywiście pojechać do Wietnamu, kiedy zechce, bo jej kraj potrzebuje wykształconych ludzi.

Mówiła wówczas urzędnikom, którzy z nią rozmawiali, że prosi o wizę wjazdową do Wietnamu w celu odwiedzenia swojej rodziny oraz zagwarantowanie, że wyjedzie z Wietnamu do swojego domu, męża i dzieci w Norwegii i że na razie nie planuje pozostania i podjęcia pracy w Wietnamie. Na taką prośbę nie było już żadnej odpowiedzi.

Przez wiele lat starania nie przynosiły żadnego rezultatu i w końcu straciła nadzieję, że kiedykolwiek pojedzie do swojego kraju, żeby choć jeszcze jeden raz zobaczyć mamę, stryjów, ciotki, rodzeństwo, ojczyma i swoją ukochaną babcię, która nie doczekała się spotkania z wnuczką i przed kilkoma laty zmarła. An nie zdążyła przyjechać, aby babci wszystko opowiedzieć, wytłumaczyć i prosić ją o wybaczenie, że nie dotrzymała obietnicy, iż będzie się nią opiekować i z nią mieszkać. Odejście babci w pewnym stopniu spowodowało, że w końcu pogodziła się z rzeczywistością. Od tego czasu wydawało się jej, że czuje spokój ducha, że życie codzienne jest łatwiejsze. Pożegnała się wreszcie z pozbawionym nadziei oczekiwaniem.

Teraz, po wielu latach oczekiwania, jej marzenie nareszcie mogło się spełnić. Było to wydarzenie o ogromnym znaczeniu dla jej dalszego życia uczuciowego i psychicznego. Powracały wspomnienia związane z pamiętną, dramatyczną Wielkanocą 1962. Ale to, co wtedy się wydarzyło, nie budziło już w niej skrajnych emocji. Zaskoczenie, jakie opanowało ją na krótko po przeczytaniu pisma ambasady, przerodziło się w stadium chłodnego rozważania nowej sytuacji. Czekając na męża, próbowała analizować wydarzenie i wydawało się jej, że wyrobiła sobie już zdanie o tym, jak powinna postąpić. Była przekonana, że decyzja, którą podjęła, jest słuszna, ale mimo to czekała na Roberta, chcąc wysłuchać jego opinii.

Powoli wyciągnęła obydwie dłonie w jego stronę i chwytając końcówki jego palców, powiedziała cichym głosem:

– Nie skorzystam z ich pozwolenia. Nie pojadę!

Robert nie zareagował od razu. Jak zawsze – pomyślała An. W ich małżeństwie temperamenty się uzupełniały. Tempo reakcji i podejmowania decyzji były diametralnie różne.

Robertowi zawsze potrzeba było więcej czasu, dokładniej studiował każdą sprawę, detal, słowo, zdanie, każdą kropkę i przecinek..., i wypowiadał się dopiero wtedy, kiedy wszystko przemyślał i był przekonany do swojej opinii. An natomiast była impulsywna, nie zwracała uwagi na szczegóły, uważała, że wszystko się wyjaśni, wyczyści po drodze, w trakcie załatwiania. Można przecież także improwizować. Być może te cechy związane były z ich zawodami. Robert często pracował na kontraktach, realizował umowy, w których każde nieopatrzne słowo, sformułowane w niewłaściwy sposób zdanie mogło spowodować katastrofalne konsekwencje. Natomiast An zajmowała się architekturą i budownictwem i nawet najdrobniejsze problemy musiała rozwiązywać na bieżąco, na placu budowy bądź na zebraniach projektantów z konsultantami. Zazwyczaj w trakcie realizacji projektu dokonywano wielu zmian i trzeba je było wprowadzać bez przerwy.

Decyzja, którą już podjęła, jej wydawała się słuszna, a mimo to wiedziała, że bez opinii Roberta nie będzie się czuła pewna, zwłaszcza w tak poważnej sprawie. Robert spojrzał na żonę z dobrze zamaskowanym niedowierzaniem. Nie wierzył, że An nie wykorzysta tego pozwolenia, na które czekała tak długo, nawet wówczas, kiedy w ostatnich latach często deklarowała, że rezygnuje z dalszych starań. Dobrze znał żonę, czasem może nawet lepiej niż ona sama siebie. Chociaż tym razem wydawała się spokojna, przekonana o słuszności swojej decyzji i nie uroniła nawet jednej łzy, co zdarzało się zawsze podczas rozmowy o jej kraju albo rodzinie, wiedział, że coś się z nią dzieje.

Po chwili zapytał:

– Czy dobrze usłyszałem, że nie skorzystasz z pozwolenia, że nie pojedziesz do Hanoi?

– Nie mogę jechać. Wiesz, że od kilku lat ludzie uciekają z Wietnamu, najpierw uciekali sojusznicy amerykańscy z Południa, a teraz coraz częściej słychać o zbiegach z północnej i środkowej części kraju. Miesiąc temu statek norweski znów wyłowił kilkudziesięciu uciekinierów niedaleko wybrzeży Australii... Nie, w takiej sytuacji nie mogę tam jechać, nie mogę ryzykować, że nie wypuszczą mnie z kraju. Poza tym w biurze mamy ważny projekt Dworca Centralnego, za część którego jestem odpowiedzialna, muszę skończyć i oddać już za kilka tygodni. Ponadto co drugi dzień po szkole wożę Marka na trening, a ty jak zwykle jesteś uwiązany w pracy. Jeślibym pojechała, zabrałoby mi to co najmniej miesiąc. Sama podróż w obie strony to pięć, sześć dni...

Robert zrozumiał, że An wynajduje argumenty po to, by usprawiedliwić swoją decyzję. Projekt Dworca Centralnego mogłaby łatwo ukończyć przed wyjazdem, który, nawet gdyby zdecydowała się pojechać, jest niemożliwy od razu, ponieważ potrzeba czasu na przygotowanie i załatwienie wielu spraw związanych z podróżą i nieobecnością w domu. Młodszego syna, Marka, mogliby wozić na treningi ich bliscy norwescy przyjaciele. Poza tym on sam zawsze część pracy mógłby wykonywać w domu.

Wstał, poszedł do kuchni i nastawił wodę.

– Zrobię herbatę. Zostawmy sprawę do jutra, a nawet na kilka dni. Zbyt duża niespodzianka i zbyt poważna sprawa, żeby szybko podejmować decyzję. Mamy czas. Po herbacie pojadę jeszcze do biura. Prowadzę negocjacje z firmą, która ma swą siedzibę w Ameryce, więc wrócę późno. Nie czekajcie na mnie z obiadem.

Na dworze wciąż świeciło słońce. Typowa wrześniowa pogoda, chłodno w nocy i rano, ale w dzień wciąż ciepło. An wyszła do ogrodu i rozejrzała się. Liście winorośli pnącej się po ścianie domu nabierały już złotoczerwonych kolorów. Różowe kwiaty papirusu w rogu pokrywały rozrośnięty krzew, nachylający się w stronę domu i wydzielały delikatny, przyjemny zapach. Wczesnej odmiany jabłek już nie było, dawno zostały zjedzone, a te na pozostałych drzewach dojrzały i można je było zrywać, by przechować na zimę. Śliwy późnojesiennej odmiany wiktoria były gęsto obwieszone owocami i ich gałęzie wymagały podpórek, żeby się nie połamały, a żółte słodkie owoce renklody nie wiadomo kiedy stały się tak dojrzałe, że rozdziobywały je ptaki i fruwały nad nimi roje os. Dzień był wciąż długi. Słońce leniwie przesuwało się nad horyzontem i znikało dopiero po dziewiątej, a może i później. Wokół roztaczała się piękna wielokolorowa norweska jesień. An uwielbiała tę porę roku – raj dla malarzy i poetów. Pogrążona w myślach, zerwała z grządki małą cukinię na sałatkę i wróciła do kuchni.

Synowie jeden po drugim powracali ze swoich szkół, zostawiając rowery przy płocie. Któryś z nich, zanim zdjął plecak, zapytał:

– Co na obiad, mamo?

– Jeszcze nie myślałam o tym. A na co macie ochotę?

– Kopytka.

– Nie, w dzień normalnych zajęć to zbyt pracochłonna potrawa, zrobię wam je w niedzielę. Dziś będzie pizza z sałatką i pieczone jabłka z rodzynkami na deser. Dobrze?

– Pycha, mamo. Mam przynieść jabłka?

– Tak, z ostatniego drzewa, cztery.

Starszy, Wojtek, chodził do pierwszej klasy liceum, miał szesnaście lat, a młodszy o pięć lat Marek był uczniem szkoły podstawowej. Obydwaj weszli do kuchni, cmoknęli matkę w policzek, napili się wody z kranu i wybiegli do ogrodu. Marek przyniósł jabłka, a Wojtek nazbierał pełen kosz śliwek. Potem zajęli się kopaniem piłki, aż An zawołała ich na obiad. Starszy zabrał się do nakrywania stołu i zauważył pismo ambasady.

– Dostałaś list z wietnamskiej ambasady? Zapraszają was na przyjęcie?

– Nie, tym razem nie na przyjęcie. Powiem ci później, a teraz zanieś to pismo do salonu.

Tego popołudnia Robert wrócił do domu wcześniej, niż zapowiadał. Mogli razem zjeść obiad. Zwykle zasiadali do stołu koło szóstej po południu. Jeśli Robert zdążył, to jedli razem, jeśli nie, An podgrzewała mu obiad wtedy, kiedy wracał. Czasami, kiedy musiał rozmawiać z firmą mającą swą siedzibę na półkuli zachodniej, gdzie dzień pracy zaczyna się kilka godzin później niż w Europie, jadł coś na mieście. Kiedy zaś przychodziło mu kontaktować się z firmą w Azji, wyjeżdżał do pracy bardzo wcześnie i wcześniej też wracał. Dlatego wspólne obiady całej rodziny zdarzały się dość rzadko i zawsze były w cenie. Przy obiedzie mówiło się o szkole, treningach i bieżących sprawach domowych. Po krótkim odpoczynku chłopcy szli do swoich pokoi, by odrabiać lekcje.

– Jeszcze jasno. Przejdźmy się w kierunku jeziora, do Østervann. Porozmawiamy trochę – zaproponował Robert.

– Wolałabym krótki spacer tu naokoło, czuję się zmęczona.

Chociaż mogło się wydawać, że An po przeczytaniu listu opanowała emocje i uspokoiła się, nie mogła przestać o nim myśleć. Miała przecież zielone światło na wyjazd do swojego kraju, do swojej rodziny. Rozmyślania nad tym absorbowały ją bez reszty, nasilały się i odsuwały wszystko na dalszy plan. Starała się zmniejszyć intensywność tych rozmyślań, bo ją męczyły. Przygotowała szybki obiad, sięgając po mrożoną pizzę. Gdyby nie synowie, najchętniej położyłaby się, zasnęła i przeczekała ten stan dziwnego zmęczenia.

Robert wyczuł brak entuzjazmu żony do propozycji spaceru, powiedział zatem:

– Może chcesz się położyć wcześniej, prześpisz się, a ja zajmę się synami i popracuję trochę w domu.

– Chyba tak będzie najlepiej – odparła z ulgą.Latem 1955 roku, po zakończeniu wojny z Francuzami, An wiele przeżyła. Były to zdarzenia zarówno wspominane z przyjemnością, jak i niosące osad goryczy. Po odprowadzanie Lan na pociąg udający się z dworca kolejowego w Hanoi do Chin An wróciła z mamą do domu stryja Mônga, który po wojnie przybył z Południa i zamieszkał na terenie dawnej ambasady amerykańskiej, a ostatnio zajmował pomieszczenie należące do Wietnamskiego Frontu Narodowego, w którym pracował, przy alei Hai Bà Trưng. Tam mama An krótko odpoczęła i udała się do swojego domu w Phủ Lý, około sześćdziesięciu kilometrów na południe od Hanoi, natomiast An pozostała u stryja, żeby się zapoznać z nową szkołą, do której ją przyjęto.

Tęskniła już za siostrą, jedyną rodzoną siostrą, którą miała. Spotkała ją po prawie jedenastu latach, po raz pierwszy od pogrzebu ojca w Chinach, gdzie wówczas mieszkali i gdzie rodzice uczestniczyli w wietnamskim ruchu wyzwoleńczym. Po pogrzebie An wraz z mamą i najmłodszą siostrą Hồng wróciła do Wietnamu w 1944 roku, natomiast Lan dopiero prawie rok później z przyjaciółmi rodziców. Po kilku miesiącach wybuchła wojna wietnamsko-francuska, która trwała dziewięć lat. An mieszkała wtedy na wsi u babci i rodziny ojca, bo dotarcie do mamy i sióstr uniemożliwiała zawierucha wojenna. Lan i Hồng z mamą mieszkały najpierw w Hanoi, a potem zostały ewakuowane do prowincji Thanh Hoá. W tym czasie zachorowała i umarła Hồng. Lan jeszcze przed zakończeniem wojny z Francuzami wyjechała do szkoły w Chinach. Mama zaś ponownie wyszła za mąż i urodziła córkę Thảo i dwóch chłopców, Dũnga i Việta.

W tym okresie An i Lan znały się tylko z listów, które do siebie pisały. Spotkały się, kiedy An wróciła po dziewięciu latach na wsi do mamy, a Lan przyjechała do kraju na miesięczne wakacje. Ich rozmowy na początku nie kleiły się, ale powoli obydwie znalazły temat, który je interesował. Snuły opowieści o ojcu, o jego młodości, o działalności patriotycznej rodziców w Chinach, a także o rodzinach ojca i mamy. An opowiadała siostrze o latach, które spędziła we wsi Phố Đông z babcią, stryjem o imieniu Đức i ciotkami Tín i Hoàng.

An już bardzo tęskniła za siostrą, za jej sylwetką, jej uśmiechem i nieco smutnym, zamyślonym wyrazem twarzy. Tęskniła za bliskością, którą czuła, kiedy spały razem w jednym łóżku, za jej ciepłem i przytulaniem się do siebie, czego obydwie wyraźnie potrzebowały. An prawie rozpłakała się, gdy teraz pomyślała o niej.

W czasie nauki w Hanoi An chciała mieszkać u stryja, a nie u cioci Y – siostry ojczyma. Niepokoiło to An, bo mama i ojczym już uzgodnili z ciotką i jej mężem, że ona będzie u nich mieszkała. W czasie rozmowy ze stryjem Mộngiem wyczuła, że choć on i stryjenka chcą, żeby zamieszkała u nich, to nie chcieliby się narzucać.

An jechała więc do Phủ Lý z mieszanymi uczuciami. Chciała rozmawiać z mamą i ojczymem na ten temat, ale nie wiedziała jeszcze jak, a tak naprawdę to nie wiedziała, co ma robić i po jakie argumenty sięgać, bo mama od jej przyjazdu ze wsi ustąpiła już w wielu sprawach, przede wszystkim zaś zgodziła się na to, by An uczyła się w Hanoi, a nie w Phủ Lý, gdzie sama mieszkała z nową rodziną. Dziewczyna cały czas myślała o tym i w końcu doszła do wniosku, że musi postąpić tak, jak życzy sobie mama. Wprawdzie poznała wujostwo Y niedawno i ich polubiła, ale czuła, że to nie to samo uczucie, którym obdarza stryja Mộnga i stryjenkę.

Kilka dni po wyjeździe An ze stolicy do biura ojczyma przyszedł telegram od stryja Mộnga, w którym prosił on, żeby bratanica natychmiast wróciła do stolicy, gdyż załatwił jej miejsce na kursie przygotowawczym dla kandydatów na studia za granicą.

Wiadomość ta zaskoczyła wszystkich tak bardzo, że początkowo byli zdezorientowani, zwłaszcza An, która nie wierzyła w to, co stryj napisał.

W czasie ostatniego pobytu An w Hanoi stryj Mộng jakby mimochodem powiedział jej, że od ponad miesiąca na uniwersytecie w Hanoi trwa taki kurs. Większość kandydatów albo już studiuje, albo przed wojną z Francuzami zdała egzaminy na studia, a potem je przerwała, żeby brać w niej udział. Pozostali to młodzież po liceum, z różnych rejonów kraju, głównie ze stolicy i innych większych miast, która po trwającym wiele miesięcy przygotowaniu z oddziałami Armii Ludowej przejmowała i organizowała nową administrację po wycofaniu się Francuzów. A zatem wszyscy uczestnicy tego kursu w taki czy inny sposób zasłużyli się udziałem w wojnie lub innym rodzajem działalności i byli starsi od An. Miała to być pierwsza duża grupa młodych ludzi, którzy wyjadą do zaprzyjaźnionych krajów w ramach udzielanej przez nie pomocy w kształceniu kadr dla odbudowy Wietnamu. O takich studiach marzyli wszyscy. Wybrani kandydaci mieli podjąć je w dziedzinach, których potrzebował Wietnam, i trafić do krajów, w których były one dobrze rozwinięte. An słuchała wtedy tego bez większego zainteresowania, zazdroszcząc trochę, że nie należy do grona potencjalnych kandydatów. Do głowy jej nie przyszło, że stryj już wtedy starał się o miejsce dla niej na kursie. Komisja, która rozpatrywała podania, przyjęła ją mimo tego, że zajęcia przygotowujące do wyjazdu zbliżały się do końca. Przyjęto ją ze względu na zasługi rodziców i rodziny. Poza tym miała dobre oceny ze szkoły i odpowiednią rekomendację rektora. Stryj Mộng nie mówił nikomu o tych staraniach z wyjątkiem brata. Đức w tym czasie mieszkał i pracował w rodzinnych stronach, w mieście Vinh.

An zdawała sobie sprawę, że część kandydatów odpadnie po szkoleniu politycznym, napisaniu życiorysu i złożeniu samokrytyki, a to oznaczało, iż nie miała pewności, że zostanie zakwalifikowana.

Pojawiła się na zajęciach przygotowawczych trzy tygodnie przed zakończeniem kursu. Wyjazd miał nastąpić bardzo szybko, żeby zdążyć z przygotowaniem się do rozpoczęcia na początku października roku akademickiego. Wysłuchała kilku wykładów o tematyce politycznej, napisała swój pełny życiorys, złożyła samokrytykę i została zakwalifikowana do grupy wyjeżdżających. Resztę czasu, który jej pozostał, spędziła na poznawaniu regulaminów obowiązujących wietnamskich studentów w czasie nauki za granicą i zdobywaniu wiedzy o krajach, do których wyjeżdżający mieli trafić. An znalazła się w grupie, którą wysyłano do krajów Europy Wschodniej. Najliczniejsze grupy udawały się do Chin i Związku Radzieckiego.

Ostatni tydzień kursu, w którym uczestniczyli już tylko zakwalifikowani kandydaci, był bardzo przyjemny. Odbywały się występy artystów wietnamskich i zagranicznych oraz spotkania z absolwentami uczelni chińskich i radzieckich, w trakcie których opowiadali oni kandydatom o swoich studiach i przekazywali praktyczne informacje i własne doświadczenia. Wyjeżdżających odwiedzili także ambasadorzy krajów, które przyjmowały młodzież wietnamską.

Trudno opisać radość An z powodu tego wyjazdu. Wszystko to przekraczało jej największe marzenia. Zwróciła głowę ku niebu i dziękowała ojcu. Była pewna, że chociaż już dawno umarł, wciąż się nią opiekuje, tak jak obiecał jej przed śmiercią. Wierzyła, że to właśnie on, znając jej rozterki, tak pokierował wypadkami.

Na kursie była bardzo zdyscyplinowana. Podporządkowała się wszelkim wymaganiom, była pilna i nigdy się nie spóźniała. Zachowywała się cicho i skromnie, a nawet czuła pewien kompleks wobec starszych kolegów, wśród których było wielu zasłużonych działaczy i żołnierzy. Należała do najmłodszych, przyszła prosto ze szkoły. Zakwalifikowani na studia za granicą, rozmawiając ze sobą, wymieniali nazwy krajów, do których chcieliby pojechać. Większość wybierała Związek Radziecki lub Chiny, głównie dlatego, że było tam już wielu wietnamskich studentów i na pewno byłoby weselej i nie tęskniliby za domem i krajem, tak jak tam, gdzie rodaków jeszcze nie było. Kiedy pytano An, gdzie chciałaby studiować, mówiła, że pojedzie wszędzie, ale myślała, że gdyby mogła wybierać, to pojechałaby do Chin, w których jest już jej siostra Lan, w których ona sama się urodziła i w których mogłaby odwiedzać grób ojca.

Kilka dni przed wyjazdem wszyscy zakwalifikowani zostali podzieleni na mniejsze grupy i dopiero wtedy dowiedzieli się, do jakiego kraju mają jechać i jak długo będą trwać ich studia. Ci, którzy nie ukończyli jeszcze szkoły średniej lub mieli długą przerwę w nauce, będą musieli wcześniej uzupełnić wiedzę, powtarzając przedmioty ścisłe w zakresie ostatnich klas liceum. Ponadto wszystkich czekała nauka języka kraju, w którym będą studiować. Oznaczało to, że wyjeżdżają za granicę na długo i że mogą nie zobaczyć ojczyzny i swoich bliskich w czasie nauki. Wyjeżdżający usłyszeli również, że informację o miejscu i kierunku studiów otrzymają później, po okresie przygotowawczym. Nie dotyczyło to osób, które już przed wyjazdem studiowały na uniwersytetach lub politechnikach. One miały kontynuować swoje dotychczasowe kierunki.

An myślała wtedy głównie o tym, czy babcia dożyje zakończenia jej studiów. Do oczu napływały łzy i czuła dziwny lęk.

Okazało się, że do Polski wyjedzie trzydzieści jeden osób. W tej grupie znalazła się An. Jej kierownikiem został najstarszy z wyjeżdżających, Trí, który miał z dziesięć lat więcej od An. Za zasługi wojenne otrzymał odznaczenie, które zawsze przypinał do koszuli. Trí znał dobrze język francuski. Jego zastępcą wyznaczono młodego mężczyznę o imieniu Thanh, starszego od An o siedem lat. On także mówił po francusku i również wiele lat służył w wojsku. W grupie były tylko dwie dziewczęta – An i Kim. Kim brała udział w zajmowaniu Hanoi po wycofaniu się Francuzów i była starsza od An o trzy lata.

Polska!

Po zakończeniu wojny z Francuzami słyszała dość dużo o kraju, do którego miała wyjechać. Po pierwsze dlatego, że Polska była jednym z trzech członków Międzynarodowej Komisji Nadzoru i Kontroli powołanej po podpisaniu układów genewskich, które oznaczały koniec kolonializmu na Półwyspie Indochińskim. Laos i Kambodża miały uzyskać pełną suwerenność, a Wietnam miał być tymczasowo podzielony na dwie części linią demarkacyjną biegnącą wzdłuż linii siedemnastego równoleżnika, pokrywającą się z biegiem rzeki Bến Hải. Północ miała być administrowana przez władze z prezydentem Ho Chi Minhem na czele, a Południe przez dotychczasowych sojuszników Francji. W ciągu niespełna roku oddziały zbrojne Ho Chi Minha działające na Południu miały wycofać się za linię demarkacyjną, a ich przeciwnicy powinni byli przegrupować się na Południe. W tym czasie Wietnamczycy mieli prawo podjąć decyzję, w której części chcą się osiedlić. W ciągu dwóch lat od daty podpisania układów, to znaczy do dwudziestego lipca 1956 roku, miały się odbyć wybory w całym kraju prowadzące do zjednoczenia obu części w jedno państwo.

Ponadto An słyszała o Polsce dzięki statkowi M/s „Kiliński”, który po podpisaniu układów genewskich kursował między północą a południem Wietnamu, przewożąc przesiedleńców z Południa na Północ. Tym właśnie statkiem przypłynęła rodzina stryja Mộnga i babci Cát – drugiej żony dziadka, z miasta Bình Định do Hajfongu.

I oto An miała pojechać do tego odległego, nieznanego kraju, w którym, jak mówiono, nie było jeszcze żadnych Wietnamczyków, oprócz pracowników ambasady. Dowiedziała się też, że język polski jest bardzo trudny z powodu skomplikowanej gramatyki i wymowy, że w zimie pada tam śnieg, który jest tak lekki i biały jak płatki bawełny, i że Polska jest znana w świecie z budowy okrętów i wydobywania węgla kamiennego. Poza tym kraj ten ma wielu znanych na całym świecie ludzi, jak na przykład: kompozytor Fryderyk Chopin, poeta Adam Mickiewicz, kobieta naukowiec Maria Curie-Skłodowska, twórca języka esperanto Ludwik Zamenhof i astronom Mikołaj Kopernik. Jeden z wieczorów po zakończeniu kursu uświetnił pianista grający utwory Chopina. Po raz pierwszy An usłyszała wtedy jego muzykę – jakże odmienną od tej, którą znała. Była sentymentalna, nastrojowa, pełna tęsknoty i bardzo jej się podobała.

Tuż przed wyjazdem An spotkała się w świetlicy uniwersytetu z najbliższymi, którzy mogli przybyć na pożegnanie z nią. Mama zabrała ze sobą jej siostrzyczkę Thảo i braci Dũnga i Việta. Przybył stryj Mộng z żoną, synem Bìnhem i córką Nam, a także wujostwo Y. Nie spotkała się z babcią, stryjem o imieniu Đức i ciotką. W oczach wszystkich widać było łzy. Wiedzieli, że długo jej nie zobaczą.

Aż do pożegnania An była szczęśliwa, że może studiować w kraju, w którym poziom nauczania jest na pewno wyższy, a szkoły są lepiej wyposażone, i była przekonana, że niczego jej nie zabraknie! Cieszyła się również z tego, że większe i mniejsze konflikty, które towarzyszyły jej odwiedzinom u mamy, pozostawia za sobą. Patrząc na bliskich, przypominała sobie, jak kilka tygodni wcześniej, kiedy odprowadzała Lan na dworzec, spoglądała na odjeżdżający pociąg i myślała, że też bardzo by chciała pojechać gdzieś daleko, żeby nie widzieć cichej rywalizacji o nią między mamą a rodziną ojca.

Dopiero w czasie pożegnania uświadomiła sobie, że czeka ją inna rzeczywistość, druga strona medalu jej obecnego szczęścia. Pojedzie bardzo, bardzo daleko na bardzo, bardzo długo i nie będzie widziała ani mamy, ani babci, ani innych najbliższych przez wiele, wiele lat. Pojedzie do obcego kraju, nie znając jego języka, potraw czy obyczajów. Znajdzie się wśród obcych ludzi, otoczy ją obcy krajobraz, będzie oddychać obcym powietrzem... Wszystko obce! A przecież jest tak młoda, ma dopiero szesnaście lat, naiwna, wrażliwa, skora do płaczu i ckliwości. Jakie to wszystko będzie straszne! W czasie wojny, mimo że nie mieszkała z mamą i rodzeństwem, żyła we wsi, w której urodził się jej ojciec, w której znajduje się ołtarz ku czci jej przodków, z babcią, ciotkami, stryjem i innymi krewnymi. Po prostu, była wśród swoich.

Ciąg dalszy w wersji pełnej

Dostępne w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: