Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na wulkanie: powieść na tle rozgłośnych wypadków w Królestwie Polskiem - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na wulkanie: powieść na tle rozgłośnych wypadków w Królestwie Polskiem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 527 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Po przez cięż­kie por­ty­ery i de­li­kat­ne fi­ran­ki prze­śli­zgi­wa­ły się ła­god­ne pro­mie­nie słoń­ca je­sien­ne­go roz­świe­tla­jąc wy­kwint­nie ume­blo­wa­ny bu­du­ar pani ge­ne­ra­ło­wej Czer­nie­jew.

Ge­ne­ra­ło­wa przy po­mo­cy po­ko­jo­wej koń­czy­ła to­a­le­tę wi­zy­to­wą i z wiel­ką uwa­gą ba­da­ła szcze­gó­ły swe­go stro­ju i po­sta­ci.

Przy­pa­tru­jąc się swej twa­rzy tro­chę już zwię­dłej, ze zmarszcz­ka­mi w ką­ci­kach ócz i oko­ło ust, wes­tchnę­ła nie bez żalu za mi­nio­ną mło­do­ścią. Ręką bia­łą, wy­piesz­czo­ną, ozdo­bio­ną ob­rącz­ką ślub­ną i pier­ścion­kiem bry­lan­to­wym, mi­go­cą­cym iskra­mi, po­pra­wi­ła wło­sy czar­ne, za­kry­wa­jąc sta­ran­nie do­by­wa­ją­ce się na­tręt­nie pa­sem­ka srebr­na­we, i znów wes­tchnę­ła.

Po­ko­jo­wa ukła­da­jąc fał­dy suk­ni orze­cho­wej z od­bla­skiem zło­tym, w od­po­wie­dzi na te wes­tchnie­nia ode­zwa­ła się ci­cho z ła­god­nym uśmie­chem w ła­ma­nym ro­syj­skim ję­zy­ku:

– Ja­śnie pani prze­ślicz­nie wy­glą­da – i swo­im oczom sta­ra­ła się nadać wy­raz za­chwy­tu.

Pani uśmiech­nę­ła się me­lan­cho­lij­nie i ob­ra­ca­jąc się pro­fi­lem do lu­stra ścien­ne­go w bo­ga­tych ra­mach, rze­kła:

– Co ty wiesz… Nie zna­łaś mnie… Po­praw ko­ron­ki… Jesz­cze kon­tra­fał­dy…

W przy­le­głym po­ko­ju dały się sły­szeć stłu­mio­ne kro­ki, por­ty­ery u drzwi roz­chy­li­ły się i w pro­gu sta­nął »dieńsz­czyk«, żoł­nierz prze­zna­czo­ny do pry­wat­nej służ­by ge­ne­ra­ła.

– Ja­śnie pani dzwo­ni­ła?

– Nie… Pew­no mło­dy pan… Idź, zo­bacz… Je­śli jest, po­proś go do mnie.

– Słu­cham.

Po chwi­li wszedł do po­ko­ju mło­dy, szczu­pły bru­net i z uśmie­chem na twa­rzy:

– Wię­cej tu za­pa­chu, ani­że­li kwia­tów.

Mat­ka spoj­rza­ła dość su­ro­wo i zwra­ca­jąc się do słu­żą­cej:

– Mo­żesz odejść – po­wie­dzia­ła po pol­sku, a do syna po ro­syj­sku – usiądź Kola, chcę po­mó­wić z tobą.

– Wpierw okno otwo­rzę, do­brze?

Nie cze­ka­jąc na ze­zwo­le­nie, sze­ro­ko roz­twarł okno i usiadł na zgrab­nem, fan­ta­zyj­nem krze­śle, pa­trząc ba­daw­czo w twarz mat­ki, któ­ra ostroż­nie usia­dła na ko­zet­ce, po­kry­tej ró­żo­wa­wym je­dwa­biem. Po krót­kiem mil­cze­niu prze­mó­wi­ła z wy­rzu­tem w gło­sie:

– Nie by­łeś na obie­dzie… To draż­ni ojca… Z tru­dem uda­ło mi się uspo­ko­ić go i pro­szę cię, za­sto­suj się do jego wy­ma­gań.

– Spo­tka­łem ko­le­gów, i… za­po­mnia­łem o obie­dzie.

– To żad­na wy­mów­ka – za­czę­ła su­ro­wym to­nem –

wiesz, jak zmar­twi­łeś go swo­jem wy­stą­pie­niem z aka­de­mii woj­sko­wej, a te­raz za­miast ule­gło­ści, po­słu­szeń­stwa, za­sto­so­wa­nia się do jego woli, nie­ustan­ny opór, pra­wie lek­ce­wa­że­nie. Opa­mię­taj się Kola, to prze­cież oj­ciec.

Słu­chał chmur­ny, za­pa­trzo­ny w kąt po­ko­ju, i spy­tał chłod­nym to­nem:

– Czy już wszyst­ko?

– Kola, co to­bie? – za­wo­ła­ła z ża­lem – wiesz, jak bar­dzo cię ko­cham, prze­cież ty je­dy­ny syn u mnie, ale ty na­praw­dę nad­uży­wasz cier­pli­wo­ści ojca. Zła­ma­łeś so­bie ka­ry­erę woj­sko­wą, a on tak li­czył na cie­bie, taki był dum­ny, tak się cie­szył…

– Ależ, moja mamo, na co to wy­wle­ka­nie daw­nych spraw. To mi­nę­ło i już nie wró­ci…

– Otóż wła­śnie wró­ci… Nie sma­ko­wa­ła ci służ­ba woj­sko­wa, cóż ro­bić, sam kie­dyś po­ża­łu­jesz tego – wes­tchnę­ła – ale jest jesz­cze przed tobą ka­ry­era cy­wil­na… I wła­śnie dziś wspo­mniał oj­ciec, że czy­ni sta­ra­nia o po­sa­dę dla cie­bie w cy­wil­nym za­rzą­dzie kra­ju…

– Nie przyj­mę żad­ne­go urzę­du – rzekł twar­dym to­nem.

– Ale dla­cze­go?

– Nie zno­szę żad­nej ob­ró­ży… Chcę być czło­wie­kiem…

– Ty Kola za­wsze swo­je w kół­ko, ale zro­zu­miej wresz­cie, że oj­ciec nie jest wiecz­ny, że póki on żyje i ma wpły­wo­we sto­sun­ki, ty po­wi­nie­neś ko­rzy­stać z tego – a wi­dząc iro­nicz­ny uśmiech syna – chcesz być czło­wie­kiem, a gdzież po­sa­da? urząd? pen­sya? Czyż twój oj­ciec i nasi zna­jo­mi to nie lu­dzie? Każ­dy z nich taki czło­wiek, jak i ty!

Za­do­wo­lo­na ze swe­go ar­gu­men­tu, spoj­rza­ła na syna z od­cie­niem try­um­fu.

– Ach mamo – za­śmiał się – nie za­po­mi­naj przy­sło­wia: »nie wy­wo­łuj wil­ka z lasu«.

– Cóż to ma zna­czyć?

– Ano, rzecz pro­sta… Czło­wiek, to zna­czy taki, któ­ry jest wol­ny, ma swe prze­ko­na­nia, swo­ją wolę, taki, któ­ry jest sobą… a oj­ciec i ci wasi zna­jo­mi, kto z nich może śmia­ło po­wie­dzieć: je­stem czło­wie­kiem! Nie było uka­zu – uśmiech­nął się – nie na­pi­sa­no w »zwo­dzie za­ko­now«, nie roz­strzy­gnę­ła wyż­sza wła­dza… i oni cze­ka­ją na roz­kaz… Czy tak po­stę­pu­je czło­wiek?

– Nie mam cza­su na głu­pie dys­pu­ty… Jak bie­da zaj­rzy ci w oczy, bę­dziesz inny… Te­raz słu­chaj ojca i nie draż­nij go… Mo­że­byś po­szedł ze mną na five o'clock, chodź, ucie­szysz ojca.

– Nie mogę… Je­stem za­ję­ty…

– Nie ma­rudź… Po­znasz tam całą śmie­tan­kę to­wa­rzy­stwa, a ta­kie zna­jo­mo­ści za­wsze się przy­da­dzą.

– Ta wa­sza śmie­tan­ka – uśmiech­nął się z go­ry­czą – jest szu­mo­wi­ną spo­łecz­ną i nie chcę mieć z nią nic wspól­ne­go.

Wstał z krze­sła, a zbli­żyw­szy się do mat­ki, mó­wił mięk­kim gło­sem:

– Nie gnie­waj się mamo, bo i tak mi cięż­ko i smut­no.

– Kola!… Ty może cho­ry? Co to­bie? Cze­go chcesz?

No, po­wiedz mi mój dro­gi, wy­znaj mi wszyst­ko.., Może dłu­gi? Mów.

– Je­stem zdrów, nic mi nie bra­ku­je, tyl­ko po­zwól­cie mi iść wła­sną dro­gą… Roz­stań­my się zgod­nie.

– Ty wiesz Kola, że to nie­moż­li­we, oj­ciec wy­prze się cie­bie… A ja chy­ba umrę z żalu… Ty nie zro­bisz tego Kola, ja cię tak ko­cham!

– Kie­dyś za­wsze roz­stać się mu­si­my.

– Ale nie w ten spo­sób, nie z prze­kleń­stwem, zmi­łuj się na­de­mną Kola – wsta­ła i po­chwy­ci­ła jego ręce – o to jed­no, je­dy­ne cię pro­szę, nie po­rzu­caj nas. Przy­rzek­nij mi…

Ta proś­ba mat­ki, któ­rą szcze­rze ko­chał, wzru­szy­ła go i mięk­kim gło­sem:

– Ty do­bra, mamo… Zo­sta­nę, kie­dy wy­ma­gasz – wes­tchnął.

– Już nie wzdy­chaj, nie ża­łuj… Zo­ba­czysz, wszyst­ko się uło­ży do­brze, już ja wpły­nę na ojca i bę­dzie zgo­da.

– Do­brze, mamo – rzu­cił obo­jęt­nie – idę już… Cze­ka­ją mnie…

– Ale, ale Kola… By­ła­bym za­po­mnia­ła… Zda­je się, że oj­ciec zo­sta­nie wo­jen­nym na­czel­ni­kiem mia­sta. We­zwa­no go do ge­ne­rał-gu­ber­na­to­ra. Przy ko­la­cyi wspo­mnij coś o tem, po­win­szuj mu od­zna­cze­nia i tego do­wo­du za­ufa­nia.

– Oj­ciec zo­stał? Oj­ciec? – a w gło­sie czuć było przy­kre zdzi­wie­nie.

– Tak, Kola – uśmiech­nę­ła się – lu­dzie sza­nu­ją i ce­nią twe­go ojca. Od ju­tra on jest pa­nem mia­sta, pa­nem ży­cia i śmier­ci.

– Jesz­cze i ta ohy­da – mruk­nął przez zęby, a gło­śniej – nie ciesz się mamo, to nie­bez­piecz­ny za­szczyt.

– Mó­wi­li­śmy o tem, – po­wie­dzia­ła to­nem pew­no­ści – i nie wi­dzi­my nic w tem nie­bez­piecz­ne­go, bo ta ho­ło­ta re­wo­lu­cyj­na nie ośmie­li się tknąć na­czel­ni­ka, a na­stęp­nie oj­ciec mi przy­rzekł, że bez asy­sty woj­sko­wej nie wyj­dzie na mia­sto. Czy cię to uspo­ko­iło?

– No, tak, za­pew­ne… Ale nie za­po­mi­naj mamo, że nie ta­kich już sprząt­nę­li.

– Tak… w Ro­syi, lecz nie tu­taj w Pol­sce. Tu wy­star­czy czap­ka mun­du­ro­wa i wszyst­ko ucie­ka lub kła­nia się po­kor­nie. Sam wiesz o tem.

– Te­raz inne cza­sy… Czy nie wi­dzisz mamo, że tu wszyst­ko wre, kipi, bu­rzy się, a czap­ka mun­du­ro­wa może zle­cieć ra­zem z gło­wą…

– To tyl­ko w twej wy­obraź­ni. Ma­ni­fe­sto­wa­li prze­cież, krzy­cze­li, gro­zi­li i jed­na sot­nia ko­za­ków uspo­ko­iła ich. Nie bój się Kola, ani ojcu, ani żad­ne­mu z na­szych, tu, w tym kra­ju, nic złe­go się nie sta­nie.

– Może i tak – spoj­rzał na ze­ga­rek – do wi­dze­nia, mamo.

– Pod­wio­zę cię, za­cze­kaj…

– Dzię­ku­ję… idę w prze­ciw­ną stro­nę…

– Kola, bądź na ko­la­cyi – za­wo­ła­ła za od­cho­dzą­cym.

– Nie będę w domu… In­te­re­sa.

Z uli­cy Wiej­skiej, przy któ­rej miesz­kał ge­ne­rał Czer – nie­jew, szedł Kola po­spiesz­nie kro­kiem ela­stycz­nym, a jego gar­ni­tur nie­na­gan­nie skro­jo­ny, jego mło­dość i pięk­ne, ma­rzą­ce, czar­ne oczy, odzie­dzi­czo­ne po mat­ce, zwra­ca­ły uwa­gę nie­tyl­ko ko­biet, ale i męż­czyzn. W twa­rzy, w ru­chach, w mi­ja­niu spo­tka­nych znać było, że za­to­pio­ny w my­ślach nie wi­dzi ni­ko­go. Na rogu No­we­go Świa­ta, gdy mi­jał cu­kier­nię, zbli­żył się do nie­go mło­dy sza­tyn, rów­nież sta­ran­nie ubra­ny, i kła­dąc mu rękę na ra­mie­niu, za­wo­łał we­so­ło:

– Stój! Kola!

Wstrzy­ma­ny drgnął, jak czło­wiek na­gle prze­bu­dzo­ny, za­czer­wie­nił się, co nada­ło jego sma­głej twa­rzy tony go­rą­ce, i po krót­kiej chwi­li uści­snął po­da­ną rękę.

– O czem my­śla­łeś? Sze­dłeś jak za­hyp­no­ty­zo­wa­ny – uśmiech­nął się, rów­na­jąc się z nim w kro­ku.

– Masz słusz­ność, hyp­no­ty­zu­je mnie dzi­siej­sze po­sie­dze­nie – od­parł Kola po pol­sku z ak­cen­tem ro­syj­skim le­d­wie do­strze­gal­nym i wyj­mu­jąc ze­ga­rek: – nie spóź­ni­my się? Może po­je­dzie­my?

Ze­ga­rek wska­zy­wał kwa­drans na siód­mą, co spraw­dziw­szy, rzekł to­wa­rzysz:

– Do­syć cza­su, za pół go­dzi­ny zaj­dzie­my pie­szo na Zjazd… Ależ ruch dzi­siaj na uli­cach – i wska­zał ru­chem gło­wy na prze­su­wa­ją­ce się tłu­my pu­blicz­no­ści.

– Słu­chaj, Bal – prze­mó­wił Kola, skra­ca­jąc na­zwi­sko Bal­kow­ski do jed­nej sy­la­by – gdy­by moż­na jed­nem tchnie­niem, jed­nym ru­chem, na­tchnąć tych wszyst­kich pra­gnie­niem wol­no­ści! Wia­rą w swe siły!… Zwy­cię­ży­li­by­śmy – i w oczach za­bły­sły mu iskry za­pa­łu.

– Tych lu­dzi po­rwie tyl­ko czyn. W ich du­szach drze­mie wol­ność, a obu­dzi ją czyn.

Kola spoj­rzał tro­chę drwią­co na to­wa­rzy­sza:

– Gdy­byś Balu zaj­rzał w ser­ca tych bur­żu­jów, uj­rzał­byś naj­pierw strach, a wol­ność nie drze­mie u nich… nie śpi, lecz daje nur­ka przy każ­dej spo­sob­no­ści.

– Fra­zes, Kola… Nie ro­zu­miesz i nie znasz tych lu­dzi. Są­dzisz z po­zo­rów i w tem się my­lisz.

– Z po­zo­rów? – za­śmiał się – tyle lat by­łem tu, cho­dzi­łem do szkół, z wami ży­łem i nie znam was?

– Nie z nami być trze­ba, ale w nas – od­po­wie­dział su­chym to­nem.

– A, to nowa nuta u cie­bie Balu, skąd­że się wzię­ła?

– Być może, że na­stro­ił mnie tak wiec ro­bot­ni­ków. Ale, ale, patrz; je­dzie pa­trol ko­zac­ki… Wi­dzisz, jak ten przy chod­ni­ku prze­ra­ża ko­bie­ty i dzie­ci…

No­wym Świa­tem po­su­wał się stę­pa pa­trol ko­zac­ki. Na ma­łych, ku­dła­tych ko­niach sie­dzie­li mło­dzi jeźdz­cy, a ich ciem­ne, opa­lo­ne twa­rze wy­ra­ża­ły ja­kąś dzi­ką ra­dość. W oczach ma­lo­wa­ła się zło­śli­wość, żą­dza i dum­na pew­ność sie­bie. Je­den z ko­za­ków, wach­mistrz pro­wa­dzą­cy pa­trol, je­chał tuż przy chod­ni­ku i od cza­su do cza­su śmi­gnął na­ha­jem w po­wie­trzu. Koń, ko­zak i świst na­ha­ja prze­stra­szał idą­cych, któ­rzy szyb­ko usu­wa­li się pod mury ka­mie­nic, zwłasz­cza ko­bie­ty i dzie­ci z przy­ci­szo­nym gło­sem trwo­gi chro­ni­ły się, przy­le­ga­jąc nie­mal do mu­rów, lub cho­wa­ły się w otwar­te drzwi skle­po­we. Te ozna­ki oba­wy wi­docz­nie cie­szy­ły wach­mi­strza, gdyż co­raz czę­ściej świ­stał na­haj i koń zbli­żał się do chod­ni­ka; do­pie­ro na­dej­ście kil­ku wyż­szych ofi­ce­rów i ich su­ro­we spoj­rze­nia po­wstrzy­ma­ły wy­bry­ki we­so­ło­ści ko­za­ka.

Kola pa­trząc na za­cho­wa­nie się pa­tro­lu, syk­nął przez zęby:

– A, su­kin­sy­ny!

Bal szedł spo­koj­nym kro­kiem, tyl­ko lek­ko po­bladł „ a w oczach mi­go­ta­ły złość i obu­rze­nie. Po do­brej chwi­li ode­zwał się Bal:

– Wi­dzia­łeś spoj­rze­nia tych na­pa­sto­wa­nych?

– Była nie­na­wiść, dla­cze­goż tak zga­sła? Patrz, już idą uśmiech­nię­ci, we­se­li, bez tro­ski.

– Bo są bez­bron­ni i w nie­wo­li.

– A my, czyż je­ste­śmy w lep­szych wa­run­kach? – za­wo­łał pod­nie­co­ny – ale przyj­dzie czas po­ra­chun­ku… Chodź­my prę­dzej… Może już cze­ka­ją?

– Nie chy­bi­my i mi­nu­ty; mamy czas..

– Ależ ty spo­koj­ny – rzekł Kola z iro­nią -–- a prze­cież to wy­so­ka gra. Je­śli na­stą­pi po­ro­zu­mie­nie, za­cznie się czyn.

– Kto jest z Pe­ters­bur­ga?

– Mój do­bry zna­jo­my, Alek­san­der Kon­stan­ty­no­wicz Po­ti­szew, zwa­ny wśród to­wa­rzy­szy Wara… Chłod­ny po­li­tyk, ale za­wzię­ty so­cy­ali­sta.

– Tem le­piej, li­czę wię­cej na ro­zum, ani­że­li na uczu­cie. A tego z Mo­skwy znasz?

– Mi­ko­ła­ja An­to­no­wi­cza Ha­ła­gań­skie­go spo­tka­łem kil­ka razy na po­sie­dze­niach stu­denc­kich… Szcze­ra, ru­ska na­tu­ra, tyl­ko za­pa­lo­ny, jak wasz Wi­cher.

Na­gle, tuż przy nich, za­wo­łał groź­nie stój­ko­wy, po­li­cy­ant pil­nu­ją­cy po­rząd­ku na uli­cy:

– Na bok! Na bok!

Do­roż­ki i po­wo­zy pry­wat­ne od­su­wa­ły się po­spiesz­nie na stro­ny, a środ­kiem Kra­kow­skie­go Przed­mie­ścia od Zam­ku, pę­dził po­wóz, za­przę­żo­ny ro­syj­ską modą. Gru­by ku­czer, owi­nię­ty tu­łu­bem, w ni­skim, ce­ra­to­wym ka­pe­lu­szu, w dwu wy­cią­gnię­tych rę­kach trzy­mał wy­prę­żo­ne lej­ce. Z obu bo­ków po­wo­zu i za nim, bie­gło wy­cią­gnię­tym kłu­sem pię­ciu dra­go­nów z ka­ra­bi­na­mi prze­wie­szo­ne­mi.

W po­wo­zie, dum­nie roz­par­ty sie­dział ge­ne­rał, a lewa pierś jego za­sia­na była or­de­ra­mi. Krót­kie bo­ko­bro­dy i wąsy w górę pod­krę­co­ne nada­wa­ły jego spo­koj­nej, nie­ru­cho­mej twa­rzy wy­raz su­ro­wo­ści bez­względ­nej, a oczy zim­ne z obo­jęt­ną po­gar­dą pa­trzy­ły na ro­ją­cą się pu­blicz­ność.

Kola drgnął i przy­bladł, od­ru­cho­wo zdjął ka­pe­lusz do ukło­nu.

Ge­ne­rał zmie­rzył go su­ro­wym wzro­kiem, le­d­wie ski­nął gło­wą, i po­wóz uniósł go da­lej.

– Mó­wią, że ten nowy na­czel­nik mia­sta za­przy­siągł nam zgu­bę – uśmiech­nął się Bal lek­ce­wa­żą­co – czy to praw­da Kola, bo prze­cież znasz go.

– Może i praw­da – od­mruk­nął.

– Za­tem wal­ka… Cóż ty na to, Kola?

– Nie męcz mnie… Czy to moja wina, że uro­dzi­łem się jego sy­nem? – koń­czył z wy­rzu­tem w gło­sie.

– Któż mówi że two­ja wina; ale na­zwi­sko mu­sisz oczy­ścić…

– I zro­bię to – mruk­nął przez za­ci­śnię­te zęby. Zbli­ża­li się do ko­ścio­ła Ber­nar­dy­nów i Bal prze­mó­wił:

– Idzie­my Ma­ry­ensz­ta­dem do Fi­gu­ry, czy Zjaz­dem? Fi­gu­rą na­zy­wa­no in­ży­nie­ra Sta­ni­sła­wa Po­sęp­skie­go, w któ­re­go miesz­ka­niu mia­ło się dzi­siaj od­być po­sie­dze­nie de­le­ga­tów so­cy­ali­stycz­nych.

– Chodź­my Zjaz­dem… bli­żej.

Za­le­d­wie zro­bi­li kil­ka kro­ków, gdy tuż z za­krę­tu przed nimi wy­szła mło­da, ele­ganc­ko ubra­na pan­na i wy­cią­ga­jąc rękę za­wo­ła­ła ura­do­wa­na:

– To wy, Kola Mi­chaj­ło­wicz!

Skło­nił się, uści­snął po­da­ną rękę, i mó­wił po ro­syj­sku:

– Bar­dzom rad ze spo­tka­nia, Wie­ra Paw­ło­wi­czów­na – i wi­tał na­stęp­nie dwie star­sze pa­nie.

Bal wy­mi­nął sto­ją­cą gru­pę spoj­rzaw­szy by­stro na ład­ną Ro­sy­an­kę i mruk­nął:

– Ten Kola ma szczę­ście.

Kola czuł się jed­nak bar­dzo skrę­po­wa­ny spo­tka­niem; pa­nie, a zwłasz­cza Wie­ra, na­le­ga­ły grzecz­nie aby im to­wa­rzy­szył. Uda­ło mu się wresz­cie po­że­gnać, do­pę­dził Bala i rzekł z gry­ma­sem nie­za­do­wo­le­nia:

– Na­resz­cie uwol­ni­łem się… I chy­ba już ni­ko­go nie spo­tkam.

Za­gad­nię­ty spoj­rzał na twarz Koli ba­daw­czo, i z uśmie­chem nie­do­wie­rza­nia:

– Nie ciesz się, bo i ju­tro dzień, i ju­tro spo­tka­nie.

– Co in­ne­go mam do ro­bo­ty… Sen­ty­men­tal­ni mogą gru­chać, ale nie my.

– Nie za­rze­kaj się, bo po­ża­łu­jesz – za­śmiał się – oto i na­sza for­te­ca.

Sta­nę­li przed do­mem, któ­ry od Zjaz­du miał trzy pię­tra, po­nie­waż jed­nak par­ter jego le­żał na po­zio­mie uli­cy Gar­bar­skiej, więc niż­sza część ka­mie­ni­cy mia­ła rów­nież trzy pię­tra i licz­ne wej­ścia od ulic przy­le­głych. Ta wła­ści­wość ka­mie­ni­cy czy­ni­ła ją bar­dzo spo­sob­ną do wszel­kich po­uf­nych a nie­do­zwo­lo­nych ze­brań. Kil­ka bram wej­ścio­wych, licz­ne krzy­żu­ją­ce się scho­dy, wiel­ka ilość miesz­kań i lo­ka­to­rów, bar­dzo uczęsz­cza­ny Zjazd i tar­go­wi­sko na dole od stro­ny Ma­ry­ensz­ta­du za­bez­pie­cza­ło taj­ne ze­bra­nia od nie­spo­dzie­wa­ne­go naj­ścia i na­głej re­wi­zyi.

Bal zna­ją­cy do­brze ka­mie­ni­cę był prze­wod­ni­kiem, a za­stu­kaw­szy w umó­wio­ny spo­sób, we­szli oby­dwaj do oświe­tlo­ne­go przed­po­ko­ju, gdzie ich po­wi­tał go­spo­darz, blon­dyn lat prze­szło trzy­dzie­stu.

W ob­szer­nym po­ko­ju, ja­sno oświe­tlo­nym wi­szą­cą lam­pą, ume­blo­wa­nym skrom­nie lecz do­stat­nio, sie­dzia­ły przy okrą­głym sto­le trzy oso­by, któ­re umil­kły przy wej­ściu go­ści.

Je­den ze sie­dzą­cych męż­czyzn, szczu­pły, wy­so­ki, z twa­rzą bla­dą, z ciem­nym za­ro­stem, wstał po­spiesz­nie i po­da­jąc rękę Koli, rzekł po ro­syj­sku:

– Nie spo­dzie­wa­łem się was spo­tkać tu­taj… Ma­cie pra­wo?

– Wczo­raj otrzy­ma­łem de­pe­szę. Cóż u was Wara no­we­go?

– Sta­re dzie­je. Tro­pią nas, wię­żą, wy­sy­ła­ją, ale w sze­re­gach nie czuć ubyt­ku, i byle ra­zem, a przy nas zwy­cię­stwo.

– A gdzie Procz? – spy­tał Kola o wy­słan­ni­ka z Mo­skwy.

– Tyl­ko co go nie wi­dać… Za­raz przyj­dzie – spoj­rzał na ścien­ny ze­gar, wska­zu­ją­cy siód­mą za dwie mi­nu­ty.

Obaj wsz­czę­li roz­mo­wę o zna­jo­mych, a w tym­że cza­sie go­spo­darz, Bal i Wi­chur­ski, mło­dy blon­dyn, z de­li­kat­ne­mi, nie­mal ko­bie­ce­mi ry­sa­mi twa­rzy, roz­ma­wia­li przy sto­le o spra­wach par­tyj­nych, zwra­ca­jąc się czę­sto do sie­dzą­cej, mło­dej ko­bie­ty. Nie była ona pięk­na w zna­cze­niu kla­sycz­nem, lecz mia­ła nie­zmier­nie dużo wdzię­ku i sło­dy­czy w twa­rzy wraż­li­wej, a oczy jej ciem­no – błę­kit­ne przy dzie­cię­cej pro­sto­cie i szcze­ro­ści wy­ra­ża­ły głę­bo­ką po­wa­gę i spo­kój. Na­zy­wa­ła się Ogniew­ska, ale w par­tyi z po­wo­du swej kry­ty­ki otrzy­ma­ła prze­zwi­sko: »Lo­gi­ka«, i pod tą na­zwą była ogól­nie zna­na.

– Wie­cie co o He­le­nie? – spy­ta­ła dźwięcz­nym gło­sem obok sto­ją­ce­go Wi­chur­skie­go.

– Za­wsze jesz­cze w ra­tu­szu, sie­dzi z ulicz­ni­ca­mi i zło­dziej­ka­mi.

– Bied­na – szep­nę­ła ze współ­czu­ciem.

– Mat­ka chcia­ła jej po­słać bie­li­znę, obia­dy… Nie po­zwo­lo­no, a na­wet za­gro­żo­no aresz­to­wa­niem.

– Ależ ona nie­win­na, nic nie zna­le­zio­no i już trze­ci ty­dzień bez śledz­twa, to ohyd­ne – obu­rza­ła się.

– Czyż oni py­ta­ją o winę? Wy­star­czy cień, ja­kiś list, bi­let… i

– Dziś w nocy była re­wi­zya u Suma, były na­sze pro­kla­ma­cye, za­bra­no go – ode­zwał się go­spo­darz.

– Że też nie znisz­czył… on taki ostroż­ny – za­uwa­żył Bal.

– Wpierw znisz­czył pa­pie­ry, któ­re mo­gły­by dużo złe­go na­ro­bić, i nie star­czy­ło cza­su na pro­kla­ma­cye – uspra­wie­dli­wiał Suma go­spo­darz – a u cie­bie Wi­cher, ci­cho?

– Jak przed bu­rzą – uśmiech­nął się.

Roz­le­gło się umó­wio­ne stu­ka­nie, po chwi­li wszedł do po­ko­ju ni­ski, krę­py męż­czy­zna, z twa­rzą szcze­rą, uśmiech­nię­tą, z czar­nym, krót­kim za­ro­stem. Oczy jego ciem­ne, prze­ni­kli­we, zwra­ca­ły naj­pierw uwa­gę, ma­lo­wa­ła się w nich siła woli i sta­now­czość su­ro­wa, kłó­cą­ca się po­zor­nie z jego ła­god­ną twa­rzą. Zna­ny był pod na­zwi­skiem Po­rwa, a jako in­ży­nier fa­brycz­ny, miał wiel­ki mir wśród ro­bot­ni­ków, któ­rzy go nie­mal na oślep słu­cha­li.

Przy­wi­tał się swo­bod­nie ze zgro­ma­dzo­ny­mi, a zbli­żyw­szy się do Lo­gi­ki, rzekł:

– W Ży­rar­do­wie była re­wi­zya, ośmiu przy­wieź­li, a na miej­scu za­trzy­ma­no pięć ro­bot­nic to­wa­rzy­szek.

– Nie wie­cie Po­rwa, czy Mar­ta wzię­ta? – spy­ta­ła po­spiesz­nie.

– Mar­ta? – szu­kał w pa­mię­ci, a po chwi­li do­dał – czy ona nie Gwoź­dzi­ko­wa?

– Tak jest.

– Za kra­tą.

– Jadę ju­tro do Ży­rar­do­wa. Ma­cie ja­kie po­le­ce­nie?

– Wy nie po­trze­bu­je­cie zle­ceń i nauk – uśmiech­nął się – od tego wy Lo­gi­ką.

Na mgnie­nie oka za­bły­sły jej oczy z za­do­wo­le­nia i po­wie­dzia­ła spo­koj­nie:

– Dam wam znać.

– Po­ju­trze rano cze­kam.

Ode­zwał się prze­cią­gły, trzy­krot­ny dzwo­nek, go­spo­darz drgnął, spoj­rzał po go­ściach, któ­rzy umil­kli i z pew­nem za­nie­po­ko­je­niem wpa­try­wa­li się w twarz Fi­gu­ry.

– Idź­cie do sto­ło­we­go po­ko­ju – rzekł przy­ci­szo­nym gło­sem – sia­daj­cie i baw­cie się. Wy, pre­zy­du­je­cie Lo­gi­ko, jako moja krew­na.

Na­tych­miast prze­szli do ja­dal­ne­go, a gdy Fi­gu­ra po­sły­szał szczęk no­żów i wi­del­ców, otwo­rzył drzwi do przed­po­ko­ju i ostro spy­tał:

– Kto tam?

– To ja, stróż… Piotr.

– Cze­go?

– Pa­nie Po­sęp­ski – prze­mó­wił ktoś głę­bo­kim gło­sem po ro­syj­sku – otwórz­cie, to ja, Procz z Mo­skwy.

Go­spo­darz od­su­nął za­trzask i do przed­po­ko­ju wszedł wy­so­ki, bar­czy­sty męż­czy­zna, w nie­zgrab­nie le­żą­cym gar­ni­tu­rze ma­ry­nar­ko­wym, a roz­ja­śnia­jąc w uśmie­chu wiel­ką swą twarz, prze­mó­wił po ro­syj­sku:

– Czort nie ka­mie­ni­ca. Nu, ad­res wy­raź­ny, cho­dzę, łażę i ani rusz zna­leźć. Aż tra­fił ot na czło­wie­ka i za­pro­wa­dził.

– Do­brze, że nie pu­ka­li­ście przy nim – zro­bił uwa­gę go­spo­darz.

– Nu, zna­my się na­tem, stróż do­bry czło­wiek, a ostroż­ność nie za­wa­dzi, al­boż u nas in­a­czej?… A nasi są?

– Wszy­scy prócz z Bun­du.

– Tak i za­cze­kać trze­ba.

We­szli do pierw­sze­go po­ko­ju, a Procz, nie wi­dząc ni­ko­go, spy­tał:

– A gdzież oni?

Go­spo­darz otwo­rzył drzwi do ja­dal­ne­go, a Procz wi­dząc ich przy sto­le, za­śmiał się gło­śno:

– Nu, wy bra­cia to­wa­rzy­sze pięk­nie za­czy­na­cie, kar­mi­cie cia­ło, to i du­sza i ro­zum sił na­bie­ra. Po­zwól­cież i mnie – usiadł na krze­śle – głod­nym, jak pies.

Go­spo­darz pod­su­wał mu zim­ne prze­ką­ski i her­ba­tę, a Wara rzekł z wy­mów­ką:

– Spóź­ni­li­ście się, Procz… a gdy­by se­kun­da roz­strzy­ga­ła…

– Czor­taż ja się spóź­nił, to wi­nien ten la­bi­rynt, nie ka­mie­ni­ca… a wy Wara nie bój­cie się, gdy­by szło o bom­bę, był­bym pierw­szy, rę­czę wam za to.

W cza­sie, gdy Procz się po­si­lał, trwa­ła po­uf­na roz­mo­wa, wresz­cie Po­rwa ode­zwał się:

– Szko­da cza­su mar­no­wać… Do ro­bo­ty to­wa­rzy­sze.

Prze­szli do pierw­sze­go po­ko­ju i wła­śnie Wara go­to­wał się do prze­mó­wie­nia, gdy ode­zwa­ły się umó­wio­ne pu­ka­nia do drzwi i po chwi­li wszedł do po­ko­ju de­le­gat bun­du, Da­wid Szul­kin, zwa­ny w par­tyi Jo­na­szem. Z wiel­ką pew­no­ścią sie­bie skło­nił się lek­ko zgro­ma­dzo­nym, usiadł wy­god­nie na krze­śle i ocie­ra­jąc spo­co­ne czo­ło, prze­mó­wił po ro­syj­sku:

– Mia­łem szpic­la na pię­tach, trze­ba było za­trzeć moje kro­ki, dla­te­go spóź­ni­łem się. Spo­dzie­wam się, że nie za­czę­li­ście spra­wy, bo jak­że ra­dzić o re­wo­lu­cyi bez­em­nie, to jest bez Bun­du. Czy nie tak?

– Wła­śnie za­czy­na­my. Wara mów­cie – za­chę­cał go­spo­darz.

We­zwa­ny, spo­koj­nem okiem po­wiódł po zgro­ma­dzo­nych i trąc zwol­na ręce opar­te o stół, prze­mó­wił mia­ro­wo:

– Ostat­ni Zjazd na­szych de­le­ga­tów w mar­cu, uchwa­lił za­sa­dę wspól­ne­go dzia­ła­nia wszyst­kich par­tyj so­cy­ali­stycz­nych sto­sow­nie do wska­zó­wek ko­mi­te­tu cen­tral­ne­go. Tym­cza­sem pew­ne par­tye, wbrew umo­wie, nie sto­so­wa­ły się ści­śle do roz­po­rzą­dzeń ko­mi­te­tu, zwią­zek się roz­luź­nił, a dzi­siej­sze po­sie­dze­nie ma stwo­rzyć nowy kit, po­żą­da­ny przez wszyst­kie par­tye i ko­mi­tet cen­tral­ny, albo też okre­ślić ja­sno wza­jem­ny sto­su­nek. Jako de­le­gat ko­mi­te­tu cen­tral­ne­go sta­wiam żą­da­nie, aby wszyst­kie trzy par­tye pol­skie: so­cy­al­de­mo­kra­ci, pol­ska par­tya so­cy­ali­stycz­na i Bund za­sto­so­wy­wa­ły się bez­względ­nie do roz­po­rzą­dzeń ko­mi­te­tu. W jed­no­ści na­sza siła i po­tę­ga, a zjed­no­czo­ny rząd de­spo­tycz­ny tyl­ko Zjed­no­czo­ne­mi si­ła­mi zwal­czy­my.

Wśród chwi­lo­wej ci­szy po­tem prze­mó­wie­niu, pol­scy de­le­ga­ci spoj­rze­li na Po­rwę, któ­ry prze­su­nąw­szy ręką po czo­le, za­czął uprzej­mym to­nem, zwra­ca­jąc się do de­le­ga­tów ro­syj­skich:

– Wpraw­dzie do­brze ro­zu­miem wasz ję­zyk, ale trud­no mi się wy­sło­wić, a w tem po­ło­że­niu je­stem nie­tyl­ko ja w tem to­wa­rzy­stwie… dla­te­go po­zwól­cie mi mó­wić w moim ję­zy­ku, ile na­tu­ral­nie ro­zu­mie­cie.

– Wy­bór ko­mi­te­tu padł na mnie – od­po­wie­dział Wara – gdyż znam ję­zyk pol­ski. Uro­dzi­łem się na Li­twie, w mło­do­ści ga­da­ło się po pol­sku, i jak wy

Po­rwa, ro­zu­mieć ro­zu­miem, ale mó­wić mi cięż­ko. Co do mnie, pro­szę, mów­cie po pol­sku.

– Nie obcy mi wasz ję­zyk – do­dał Procz – cho­ciaż w Pol­sce nie by­wa­łem, ale żyło się z Po­la­ka­mi i czło­wiek się pod­uczył. Tak, mów­cie wy po pol­sku, a ja po ro­syj­sku, na jed­no wyj­dzie.

Już Po­rwa go­to­wał się do prze­mó­wie­nia, gdy Jo­nasz, przed­sta­wi­ciel Bun­du, sie­dzą­cy tro­chę w cie­niu, ode­zwał się po ro­syj­sku:

– Je­śli idzie o za­sa­dę, sprze­ci­wiam się pro­wa­dze­niu dys­ku­syi po pol­sku, bo w ta­kim ra­zie każ­dy z nas mu­siał­by umieć po li­tew­sku, żmudz­ku, fiń­sku, ta­tar­sku, i co by­ło­by z tego? – uśmiech­nął się zło­śli­wie.

– Ależ to­wa­rzy­szu, licz­my się z tem co jest, a nie co by­ło­by było – po­wie­dzia­ła Lo­gi­ka.

– O ile ro­zu­miem, a ro­zu­miem bar­dzo nie­wie­le, to­wa­rzysz­ka opo­nu­je. Je­śli wy chce­cie po pol­sku… ja chcę po ży­dow­sku… my mamy je­śli nie więk­sze pra­wa, to rów­ne z Po­la­ka­mi, bo my mamy siłę, bo nas jest ty­sią­ce.

– To­wa­rzy­szu – zwró­cił się do Jo­na­sza go­spo­darz – nie wsz­czy­naj­cie spo­rów, szko­da cza­su.

– Idzie o za­sa­dę – upie­rał się – wam Po­la­kom za­wsze za­chcie­wa się przy­wi­le­jów. Dys­ku­sya po­win­na być po ro­syj­sku, bo to ję­zyk pa­nu­ją­cy.

– Ot pu­ste ga­da­nie – za­wo­łał znie­cier­pli­wio­ny Procz – wy mów­cie po pol­sku, a my po ro­syj­sku, już my się ro­zu­mie­my… a chce to­wa­rzysz z Bun­du ob­ja­śniać nas po ży­dow­sku… ano, niech gada do woli.

Na twa­rzach zja­wił się uśmiech, a Jo­nasz przy­su­nąw­szy się do sto­łu, za­czął bęb­nić lek­ko pal­ca­mi i rzekł:

– Wy, to­wa­rzy­szu Procz, żar­to­bli­wy czło­wiek, tu cho­dzi o za­sa­dę. Ja z Bia­ło­sto­ku, i ja ro­zu­miem po pol­sku, ale jak rów­ność, to rów­ność; no, i dla­cze­go im wol­no mó­wić po pol­sku, a in­nym nie­wol­no po swo­je­mu? Czy to rów­ność?

– Głup­stwo! – za­śmiał się Procz – te­raz nie o to idzie. Do ro­bo­ty to­wa­rzy­sze. Mów­cie Po­rwa.

– To­wa­rzysz Wara wspo­mniał o roz­luź­nie­niu or­ga­ni­za­cyi, na­stą­pi­ło to nie z na­szej winy. Kre­sy pań­stwa są w nie­ustan­nym ogniu, a samo cen­trum mil­czy. Nie wcho­dzę w to, czy taka tak­ty­ka jest do­bra, czy zła, ale co do Pol­ski mu­szę za­zna­czyć, że na­sze siły wy­czer­pu­ją się, mnó­stwo lu­dzi uby­wa, bo uwię­zie­nia, wy­sył­ki, kary śmier­ci są co­dzien­nym chle­bem, a nowi nie gar­ną się do nas; bra­ku­je też nam środ­ków pie­nięż­nych, bo za­pał dla spra­wy so­cy­ali­stycz­nej ga­śnie. Dziś trze­ba nam no­wych ha­seł, je­śli mamy obu­dzić ruch w kra­ju. Znie­sie­nie ustro­ju ka­pi­ta­li­stycz­ne­go, wła­sno­ści pry­wat­nej, od­da­nie zie­mi wszyst­kim, a warsz­ta­tów ro­bot­ni­kom, co prze­pro­wa­dzi przy­szła kon­sty­tu­an­ta Ro­syi, nie po­ru­szy u nas masy. To ide­ały nie­po­chwyt­ne dla tłu­mów, my mu­si­my mieć coś re­al­ne­go.

– O cóż wam idzie? – spy­tał Wara.

– My, Po­la­cy, je­ste­śmy od­ręb­nym or­ga­ni­zmem, wcie­lo­nym prze­mo­cą do Ro­syi, i my tę od­ręb­ność chce­my za­cho­wać. Inna kul­tu­ra, inna cy­wi­li­za­cya, inne dro­gi dzie­jo­we, to nas róż­ni, a łą­czy pra­gnie­nie wol­no­ści znisz­cze­nia de­spo­ty­zmu. Je­śli ko­mi­tet ogło­si, że poza ogól­ną for­mą pań­stwo­wą, nie na­ru­szy na­szej od­ręb­no­ści i tyl­ko my sami bę­dzie­my de­cy­do­wa­li o na­szych sto­sun­kach spo­łecz­no­eko­no­micz­nych, par­tya na­sza od­da­je się kie­row­nic­twu ko­mi­te­tu.

– Czy to nie se­pa­ra­tyzm? – za­śmiał się Jo­nasz – wy chce­cie szla­chec­kiej Pol­ski, chce­cie cie­mię­żyć ro­bot­ni­ka i chło­pa, sta­no­wić wy­jąt­ko­we pra­wa dla ży­dów. Czy nie tak?

Wara, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na Jo­na­sza, mó­wił spo­koj­nie:

– Po­ru­szy­li­ście Po­rwa spra­wę za­sad­ni­czą, chce­cie zmia­ny tak­ty­ki, a to nie­moż­li­we. Je­śli gło­si­my wol­ność, to dla wszyst­kich jed­na­ko­wą, czy to Ro­sy­anin, Po­lak, Fin, Mor­dwin, czy inny. Jed­na tyl­ko jest wol­ność i je­den ustrój so­cy­ali­stycz­ny, któ­ry może się tu i owdzie opóź­nić, ale tyl­ko opóź­nić, nie wy­od­ręb­nić. Co do mnie, od­rzu­cam wasz wnio­sek, a wy Procz?

– Ot dziw­no mi, aby taki to­wa­rzysz jak Po­rwa­nie ro­zu­miał abe­ca­dła na­sze­go. Toć bra­cie wol­ność, i cóż ona zna­czy? Ustrój ka­pi­ta­li­stycz­ny zły, to precz z nim; biu­ro­kra­cya zła, precz z nią; mier­zi cię re­li­gia, precz z nią; chcesz być Po­la­kiem, to i do­brze; a nie chcesz, niech i tak bę­dzie, to precz z na­ro­do­wo­ścią… A ty to­wa­rzy­szu, w na­szem pań­stwie przy­szłem chcesz być za­drą w ży­wem cie­le, i ono ma ro­pieć przez cie­bie? Nie, to nie ucho­dzi! Mó­wisz, lu­dzi nam brak, szu­kaj­cie, a znaj­dzie­cie; i pie­nię­dzy wam brak, a od cze­góż rzą­do­we kasy? Ach, jacy wy nie­za­rad­ni! Ty bra­cie nas po­słu­chaj, pod­daj się ko­mi­te­to­wi, już on wie, co robi, a gdy on da znak, i za­cznie się ro­bo­ta, zo­ba­czysz, jaki grzmot wstrzą­śnie Ro­syą od Ci­che­go oce­anu aż po Niem­cy, od Pół­noc­ne­go bie­gu­na po Śród­ziem­ne mo­rze, jesz­cze ża­den wul­kan na świe­cie nie za­grzmiał tak, jak na­sza re­wo­lu­cya.

Procz z twa­rzą roz­ja­śnio­ną, z błysz­czą­ce­mi za­pa­łem oczy­ma, ze swe­mi sze­ro­kie­mi ru­cha­mi rąk, był w tej chwi­li mimo po­spo­li­to­ści ry­sów pięk­ny, i umiał po­rwać słu­cha­czy.

Kola i go­spo­darz, któ­rzy na­le­że­li do so­cy­al­nych de­mo­kra­tów, wy­ra­zi­li swą zgod­ność z de­le­ga­ta­mi ro­syj­ski­mi, a Jo­nasz pa­trząc drwią­co na Po­rwę, rzekł:

– Otóż taka jest Pol­ska, ona za­wsze osob­no, za­wsze uprzy­wi­le­jo­wa­na, za­wsze nie­zgod­na. Wy, nie ro­zu­mie­cie Po­la­cy, co to wol­ność, wy chce­cie pa­no­wać, no już się z tem skoń­czy. Bund zga­dza się z de­le­ga­tem ko­mi­te­tu, ale to za­strze­że­nie musi być umiesz­czo­ne, że my ży­dzi mamy peł­ne pra­wo do uży­wa­nia na­sze­go ję­zy­ka, że my mamy na­sze szko­ły, na­szą re­li­gię, że spra­wy na­sze­go wy­zna­nia, my sami roz­strzy­ga­my. Je­śli de­le­gat w imie­niu ko­mi­te­tu przyj­mie ten wa­ru­nek na przy­szłość, a ko­mi­tet się zo­bo­wią­że, że w ra­zie po­gro­mów bę­dzie nas bro­nił i nam po­ma­gał, to Bund idzie pod roz­ka­zy ko­mi­te­tu. Czy moje wa­run­ki są cięż­kie? Czy nie są słusz­ne? Czy ja mó­wię o pra­wach hi­sto­rycz­nych? Czy chcę od­ręb­no­ści?

Na twa­rzy Wary zja­wił się le­d­wie do­strze­gal­ny uśmiech przy słu­cha­niu de­le­ga­ta Bun­du, lecz w tej­że chwi­li spo­waż­niał i od­po­wie­dział:

– W spra­wie po­mo­cy i obro­ny przy moż­li­wych po­gro­mach, je­stem upo­waż­nio­ny upew­nić was, że ko­mi­tet bę­dzie was bro­nił i wam po­ma­gał. Co zaś do praw ję­zy­ka i wia­ry, ko­mi­tet cen­tral­ny przy­rze­ka po­par­cie, ale nie może de­cy­do­wać o szcze­gó­łach. Z chwi­lą ogło­sze­nia swo­bo­dy oso­bi­stej i wy­zna­nio­wej, tem sa­mem wy roz­strzy­ga­cie sami w tych spra­wach.

– Ja przyj­mu­ję wa­szą wa­run­ko­wą zgo­dę – po­wie­dział Jo­nasz z od­cie­niem go­ry­czy – bo nie chcę roz­ła­mu, ale i wy przyj­mie­cie nasz wa­ru­nek, że so­cy­al­ni de­mo­kra­ci po­prą Bund gdy tego za­żą­da, i nie­ma uchwa­ły bez de­le­ga­ta Bun­du. Czy to wie­le?

– Do wza­jem­nej po­mo­cy je­ste­śmy obo­wią­za­ni, tak mo­ral­nie, jak i ma­te­ry­al­nie. Wa­sze wa­run­ki przyj­mu­ję, ale zo­bo­wią­zu­je­cie się iść ręka w rękę z ko­mi­te­tem.

– Niech i tak bę­dzie – wes­tchnął Jo­nasz – my z Bun­du zgod­ni lu­dzie. Czy nie tak?

– A wy to­wa­rzy­szu Po­rwa – za­czął Procz – nie chmurz­cie się, otwórz­cie wa­sze ser­ce, toż my swoi, ja­koś uła­dzi­my.

Bal spoj­rzał z pew­nem za­nie­po­ko­je­niem na mil­czą­ce­go Po­rwę, a to­wa­rzysz­ka gło­sem rów­nym i dźwięcz­nym za­czę­ła:

– Lo­gicz­nie rzecz bio­rąc, to­wa­rzy­sze Wara i Procz mają ra­cyę. Zważ­cie Po­rwa, że w tej wal­ce nie idzie b szczę­ście tej lub owej dziel­ni­cy, na­ro­du, czy pań­stwa… To wal­ka dwóch ustro­jów spo­łecz­nych. Ka­pi­ta­li­stycz­ne­go złą­czo­ne­go z de­spo­ty­zmem i prze­są­da­mi uro­dze­nia, re­li­gii i na­ro­do­wo­ści, a z dru­giej stro­ny ustrój so­cy­ali­stycz­ny, da­ją­cy jak naj­szer­szą swo­bo­dę jed­no­st­ce, za­pew­nia­ją­cy jej wszech­stron­ny roz­wój, usu­wa­ją­cy nie­spra­wie­dli­wość i prze­są­dy. Czy moż­na się wa­hać w wy – bo­rze? Tu słoń­ce, szczę­ście, spo­kój, a wy żą­da­cie za­trzy­ma­nia sta­rych form, prze­żyt­ków i na­ro­śli cho­ro­bli­wych. I ja je­stem Po­lką, a gdy mam do wy­bo­ru bez­miar świa­tła i wol­no­ści, nie mogę zro­zu­mieć, że ktoś chce do­bro­wol­nie za­mknąć się w klat­ce.

– Ot dziel­na to­wa­rzysz­ka – za­wo­łał Procz – nu, z ta­kie­mi do­brze pra­co­wać, do­brze i zgi­nąć.

Na wy­ra­zi­stej twa­rzy Po­rwy zja­wił się uśmiech wy­ro­zu­mia­ło­ści, gdy prze­ma­wia­ła to­wa­rzysz­ka, wi­dząc jed­nak drwią­ce oczy Jo­na­sza na sie­bie zwró­co­ne, wy­pro­sto­wał się w krze­śle i rzekł:

– Je­śli są­dzi­cie, że są mi obce ma­rze­nia i ide­ały so­cy­ali­stycz­ne, to się my­li­cie, a pra­gnąc je w ży­cie wpro­wa­dzić, mu­szę trzy­mać się rze­czy­wi­sto­ści. Ko­mi­tet cen­tral­ny, a je­śli chce­cie, so­cy­ali­ści ro­syj­scy, pro­wa­dzą z nami świa­do­mie, czy nie­świa­do­mie nie­szcze­rą grę.

Mi­mo­wol­nie wszy­scy spoj­rze­li na­Wa­rę, któ­ry po­pa­trzył ostro w oczy Po­rwy i rzekł to­nem su­ro­wym:

– Na go­ło­słow­ne za­rzu­ty nie od­po­wia­dam. Po­rwa, nie zwra­ca­jąc uwa­gi na te sło­wa, mó­wił da­lej:

– Spy­taj­cie się ko­go­kol­wiek z nich, jak wy­obra­ża so­bie ów ustrój so­cy­ali­stycz­ny, a od­po­wie, że na ob­sza­rze Ro­syi sie­dzą w ład­nych cha­tach chło­pi ro­syj­scy szczę­śli­wi i do­stat­ni; ro­bot­ni­cy ro­syj­scy pra­cu­ją w mia­rę chę­ci i po­trze­by; biu­ro­kra­cya ro­syj­ska znik­nę­ła; wszę­dzie są szko­ły ro­syj­skie, kwit­nie prze­mysł i rol­nic­two, a wszyst­ko w ra­mach du­cha, ję­zy­ka, ide­ałów na­ro­du ro­syj­skie­go, jako jed­nost­ki. I w ten sam sza­blon chcą we­pchnąć dru­gą jed­nost­kę, na­ród pol­ski. Ale co po­ma­ga do roz­wo­ju jed­nej in­dy­wi­du­al­no­ści, może za­bić dru­gą in­dy­wi­du­al­ność. My mamy inną kul­tu­rę, inną cy­wi­li­za­cyę, szli­śmy po in­nych szcze­blach roz­wo­ju i na­sza in­dy­wi­du­al­ność wy­ma­ga in­nych wa­run­ków, dla­te­go żą­dam od­ręb­no­ści i pra­wa rzą­dze­nia u sie­bie.

– No, no, cze­góż wię­cej wam się za­chcie­wa? – za­drwił Jo­nasz.

– Cała Pol­ska, to jed­no wię­zie­nie dusz­ne i za­tę­chłe, o czem wy, w Ro­syi, nie ma­cie po­ję­cia. Ję­zyk nasz zdep­ta­no i wy­klu­czo­no z uży­cia; są­dzą i rzą­dzą u nas, je­śli nie wro­gi, to obcy; znik­czem­nia­ją mło­dzież przez za­kła­dy ru­sy­fi­ka­cyj­ne; nie do­pusz­cza­ją nas do żad­nych urzę­dów; trwo­nią ma­jąt­ki pu­blicz­ne; okra­da­ją z pa­mią­tek; du­szą każ­dą myśl, każ­dy szla­chet­niej­szy po­ryw.

– To rząd, nie my! – za­wo­łał Procz.

– Je­śli więc ja, jako so­cy­ali­sta chcę zna­leźć od­dźwięk w moim na­ro­dzie, mu­szę mu po­wie­dzieć to, cze­go on pra­gnie i o co wal­czy od stu lat: bę­dzie­cie wol­ni, sa­mo­dziel­ni, sami bę­dzie­cie się rzą­dzi­li, sami usta­no­wi­cie pra­wa wa­sze­go ży­cia; na wa­szej zie­mi wy zo­sta­nie­cie pa­na­mi. A chcąc ich prze­ko­nać o praw­dzie słów mo­ich, mu­szę wal­kę roz­po­cząć tu, na miej­scu, z ro­syj­ską wła­dzą i jej przed­sta­wi­cie­la­mi. I jako Po­lak, i jako so­cy­ali­sta ra­dzę wam li­czyć się z rze­czy­wi­sto­ścią, użyć tych ha­seł, przy­jąć je za swo­je, po­przeć nas, a wów­czas nie­tyl­ko nas so­cy­ali­stów bę­dzie­cie mie­li za sobą, ale cały na­ród.

– Im za­wsze za­chcie­wa się Pol­ski – za­drwił Jo­nasz i spoj­rzał po zgro­ma­dzo­nych, w na­dziei uzna­nia słów swo­ich, a spo­tkał się z mil­czą­cem nie­za­do­wo­le­niem.

Wara, ba­wiąc się ołów­kiem, mó­wił zwol­na a do­bit­nie:

– My so­cy­ali­ści idzie­my za­wsze dro­gą praw­dy, i dą­ży­my nie­tyl­ko do zmia­ny rzą­du, ale i sto­sun­ków spo­łecz­nych. Na rów­ni z wami nie­na­wi­dzi­my rzą­du i jego przed­sta­wi­cie­li, ale w miej­sce usu­nię­tych, nie wpro­wa­dzi­my in­nych, bo zmie­ni­my cały ustrój spo­łecz­ny. Z tego po­wo­du wa­szej pro­po­zy­cyi, to­wa­rzy­szu Po­rwa, przy­jąć nie mo­że­my. Na­sze sym­pa­tye są po wa­szej stro­nie, bo nasz wróg wspól­ny, mo­że­my wam po­ma­gać przy­god­nie, ale róż­ni­ca za­sad po­zo­sta­nie.

– Tak zro­zu­miej­cie Po­rwa – za­wo­łał Procz – wy chce­cie tyl­ko po­li­tycz­nej wol­no­ści, a my wam da­je­my wol­ność sze­ro­ką i głę­bo­ką jak mo­rze.

– Ależ to­wa­rzy­sze – rzekł znie­cier­pli­wio­ny Po­rwa – je­śli dusi mnie stry­czek, to przedew­szyst­kiem chcę się ode­rwać od strycz­ka… Je­śli nie mogę od­dy­chać, chcę przedew­szyst­kiem po­wie­trza, a czy kie­dyś będę miał raj na zie­mi, to spra­wa dru­go­rzęd­na. Naj­pierw mu­szę mieć wa­run­ki do­ży­cia tej chwi­li wol­no­ści sze­ro­kiej i głę­bo­kiej jak mo­rze. Już wam po­wie­dzia­łem, że nie znaj­dę od­gło­su w moim na­ro­dzie, a nie chce­my i moja par­tya i ja zo­stać osa­mot­nie­ni i wsz­czy­nać wal­kę bra­to­bój­czą, póki wspól­nie dźwi­ga­my pęta ohyd­nej nie­wo­li.

– Jak nie, to nie – wzru­szył ra­mio­na­mi Wara – te­raz na­ra­dzić nam się trze­ba nad tak­ty­ką na­szych stron­nictw. Pro­jekt Bu­ły­gi­na obu­rzył więk­szość na­ro­du, ła­two go zwa­lić i zboj­ko­to­wać.

Na­gle roz­legł się ostry głos dzwon­ka, go­spo­darz wstał z krze­sła i przy­ci­szo­nym to­nem:

To nie­zwy­kły gość… Szyb­ko kar­ty na sto­li­ki, do gry… Część w ja­dal­ni… – I szedł ku drzwiom przed – po­ko­ju, gdyż Procz dzwon­ka dały się sły­szeć pu­ka­nia do drzwi wej­ścio­wych.

– A co ja zro­bię? – za­wo­łał prze­ra­żo­ny Jo­nasz, chwy­ta­jąc rękę go­spo­da­rza – oni po mnie przy­szli.

– Puść­cie mnie – szarp­nął się Fi­gu­ra – Po­rwa, zaj­mij­cie się nim.

We­zwa­ny wziął go za ra­mię, po­sa­dził na krze­śle przy sto­li­ku do gry, na któ­rym roz­ło­żył kar­ty.

Za­le­d­wie Kola, Po­rwa i Jo­nasz usie­dli przy sto­li­ku, gdy do po­ko­ju we­szło dwóch żoł­nie­rzy puł­ku pie­cho­ty z ka­ra­bi­na­mi w ręku i usta­wi­li się przy drzwiach, a w przed­po­ko­ju sły­chać było roz­kaz zre­wi­do­wa­nia go­spo­da­rza.

Po krót­kiej chwi­li wszedł, dzwo­niąc sza­blą, ofi­cer i za­wo­łał:

– »Ruki w wierch«!

Wszy­scy trzej, sie­dzą­cy przy grze, wsta­li, wznie­śli obie ręce w górę, a pod­ofi­cer na ski­nie­nie do­wódz­cy ob­szu­kał sto­ją­cych, czy nie mają przy so­bie bro­ni. Nie zna­la­zł­szy, od­stą­pił i mel­do­wał ofi­ce­ro­wi. Ten zbli­żył się do sto­li­ka z uśmie­chem drwią­cym:

– Kar­ty roz­ło­ży­li pew­no dla nie­po­zna­ki… Ale to ze mną spra­wa. Wa­sze na­zwi­ska?

Ko­lej­no wy­mie­nia­li, a gdy ofi­cer po­sły­szał na­zwi­sko Koli, ka­zał mu po­wtó­rzyć, pa­trząc z nie­do­wie­rza­niem na nie­go.

– Mi­ko­łaj Mi­chaj­ło­wicz Czer­nie­jew.

– Wy krew­ny na­sze­go ge­ne­ra­ła?

– Syn.

– Ot dziw­nie… I co wy ro­bi­cie tu­taj?

– Przy­sze­dłem do przy­ja­cie­la – wska­zał na go­spo­da­rza – za­grać w kar­ty.

– Nu, kar­ty kar­ta­mi… Ale tu jest ze­bra­nie so­cy­al­nych re­wo­lu­cy­oni­stów. W tem cała spra­wa.

– Nic o tem nie wiem – wzru­szył ra­mio­na­mi i usiadł. Z dru­gie­go po­ko­ju do­la­ty­wał, mimo przy­mknię­tych drzwi, dźwięk ta­le­rzy i kie­lisz­ków, urwa­ne sło­wa gło­śnej roz­mo­wy.

– A tam kto? – spy­tał ofi­cer go­spo­da­rza.

– Zna­jo­mi… Przy ko­la­cyi.

– No, zo­ba­czy­my.

Pod­ofi­cer otwo­rzył drzwi sze­ro­ko, na pro­gu sta­nął ofi­cer i za­wo­łał gło­sem ko­men­dy:

– »Ruki w wierch«!

I znów ob­szu­ka­no, i znów mel­do­wał pod­ofi­cer, że nic nie zna­le­zio­no, a wtem krzyk­nął Procz:

– Wań­ka, to ty? Ot miła nie­spo­dzian­ka! – i szedł wprost do ofi­ce­ra z ręką wy­cią­gnię­tą.

Twarz ofi­ce­ra roz­ja­śni­ła się, uści­snął go­rą­co po­da­ną rękę, mó­wiąc:

– Ot Ha­ła­gan! Bra­cie, ja­kiż czort przy­niósł cię tu­taj?

– In­te­re­sa, dru­hu. Do fa­bry­ki na­szej trze­ba ma­szy­ni­stów i ot przy­je­chał po nich do in­ży­nie­ra Po­sęp­skie­go.

Hm… a któż tam­ci? – wska­zał ofi­cer na Lo­gi­kę, Warę i Bala.

To mój ko­le­ga, me­cha­nik, Alek­san­der Kon­stan­ty­no­wicz Po­ti­szew. a na­zwisk tam­tych za­po­mnia­łem, bo do­pie­ro się po­zna­jo­mi­łem z nimi.

– No, no, kto­by się spo­dzie­wał? Ot ka­za­li zro­bić re­wi­zyę za so­cy­ali­sta­mi, i to nie byle ja­ki­mi, sami przy­wód­cy… a tu syn ge­ne­ra­ła i mój druh i przy­ja­ciel, ja­kim­że spo­so­bem wy so­cy­ali­ści?

– Ale czor­taż ja so­cy­ali­sta! – za­śmiał się Procz – do­ku­czy­li mi oni wię­cej, niż to­bie, bo i co masz za kło­pot, pen­syą za­bie­rzesz, a nie za­bo­li cię gło­wa, skąd wziąć pie­nię­dzy… Ale ja? Śmiech mnie bie­rze, ja miał­bym być so­cy­ali­stą? Ja?…

– No, ja ci wie­rzę… ale coś w tem jest, kie­dy na­ka­za­li re­wi­zyę ca­łe­go domu i szu­ka­ją tych prze­klę­tych – za­klął ofi­cer do­sad­nie.

– Hm… Jak ci ka­za­li nas brać, to bierz bra­cie, służ­ba i ko­niec… Ale przed­tem nie za­szko­dzi wy­pić kie­li­szek i prze­gryźć… Wszak po­zwo­li­cie, pa­nie go­spo­da­rzu.

– Ależ pro­szę, ser­decz­nie pro­szę – i wy­jął ze sza­fy świe­że bu­tel­ki.

– Nu, jak wy­pić, to wy­pić – uśmiech­nął się ofi­cer – za­wsze bę­dzie czas od­dać was na­czal­stwu.

Zdjął czap­kę, od­piął sza­blę i zo­sta­wiw­szy dwóch żoł­nie­rzy z pod­ofi­ce­rem w przed­po­ko­ju ze su­ro­wym roz­ka­zem nie­wy­pusz­cze­nia ni­ko­go z miesz­ka­nia, sam siadł przy sto­le w ja­dal­nym po­ko­ju.

Przy­pił Procz, przy­pi­li i inni do ofi­ce­ra, któ­ry na­rze­kał:

– Psia służ­ba te­raz, dziś na dy­żu­rze w po­li­cyi stoi pół puł­ku na­sze­go. A mia­łem wła­śnie dziś ren­dez-vous, nie ru­mień­cie się ma­da­me – skło­nił się Lo­gi­ce – to nie ze zna­jo­mą damą, cho­ciaż tu cudo pięk­ne ko­bie­ty, ale z to­wa­rzy­sza­mi.

– To dziw­na rzecz, że te­raz woj­sko peł­ni służ­bę po­li­cyi – uśmiech­nął się Wara – nie by­wa­ło tego daw­niej.

– Ot wam ro­bo­ta so­cy­ali­stów – wes­tchnął ofi­cer – po­li­cya tchó­rzy, to wzię­li nas. I po­wiem wam, że pew­no bę­dzie go­rzej, bo Czer­nie­jew ostry i za­wzię­ty. A gdzież syn jego? – pa­trzał po obec­nych.

– Syn?… Kola gra w kar­ty – ob­ja­śnił go­spo­darz – hej, Kola! A przyjdź na chwi­lę, wy­pij kie­li­szek. Wszedł za­wo­ła­ny, ele­ganc­ki, uśmiech­nię­ty, i bio­rąc kie­li­szek od wina, na­peł­nił go wód­ką:

– Za zdro­wie na­szej sław­nej ar­mii! W wa­sze ręce po­rucz­ni­ku!

– Tak wy­pić się go­dzi, cho­ciaż już mam do­syć – przy­jął ofi­cer peł­ny kie­li­szek.

Po chwi­li rzekł go­spo­darz:

– Po­zwo­li pan po­rucz­nik wy­pić żoł­nie­rzom? Nu­dzą się.

– O nie! Służ­ba, nie wol­no! – ale po krót­kim na­my­śle do­dał – ech! służ­ba służ­bą, po­mę­cze­ni, no… po kie­lisz­ku.

Go­spo­darz wy­niósł bu­tel­kę do przed­po­ko­ju, a gdy wra­cał, usły­szał mó­wią­ce­go ofi­ce­ra:

– Ot, za was, ma­da­me, dał­bym sło­wo ofi­cer­skie, że wy nie so­cy­alist­ka. Zna­łem ja ich, te prze­klę­te stu­dent­ki, na­sie­nie czor­ta. Każ­da ob­cię­te wło­sy, a śmia­łe one, bo brzyd­kie; krzy­kli­we, bo ko­bie­ty, palą, piją, roz­bi­ja­ją się… a wy ma­da­me, za­raz po­znać szlach­cian­kę… u was kul­tu­ra, ta cy­wi­li­za­cya eu­ro­pej­ska… znam się na­tem, jako czło­wiek wy­kształ­co­ny… czy nie tak Ha­ła­gan?

– Praw­da, czy­sta praw­da… ty za­wsze by­łeś cie­ka­wy do na­uki.

–- I ta­kim zo­sta­łem.

Do uszu sie­dzą­cych do­le­ciał brzęk szy­by.

– A tam co? – spy­tał ofi­cer.

Go­spo­darz szyb­ko prze­szedł do pierw­sze­go po­ko­ju i uj­rzał prze­ra­żo­ne­go Jo­na­sza przy oknie.

Wy­słan­nik Bun­du, bo­jąc się aresz­to­wa­nia, wbrew ra­dom Po­rwy i Koli, po­sta­no­wił zba­dać, czy nie uda mu się uciec oknem. Otwo­rzył jed­no skrzy­dło okna, doj­rzał żoł­nie­rzy sto­ją­cych na dole i z prze­ra­że­nia zbyt moc­no za­trza­snął okno.

– Sia­daj przy kar­tach i nie rusz się – szep­nął gniew­nie go­spo­darz – a wra­ca­jąc do ja­dal­ni – za go­rą­co im przy kar­tach, otwie­ra­li okno.

– Hej, za­grał­bym i ja w kar­ty – za­wo­łał pod­nie­co­ny ofi­cer – cóż, gdy ta psia służ­ba.

Procz i Wara znów za­czę­li pić z ofi­ce­rem, za­chę­ca­jąc i in­nych. Co­raz gło­śniej i we­se­lej było w ja­dal­ni, a w tem wszedł pod­ofi­cer i mel­do­wał:

– Wa­sza wiel­moż­ność, re­wi­zya domu skoń­czo­na.

– Zła­pa­li so­cy­ali­stów?

– Aresz­to­wa­no dzie­się­ciu… Sto­ją na dole pod kon­wo­jem.

– No, chwa­ła Panu Bogu, że po­wio­dło się na­szym – za­śmiał się za­do­wo­lo­ny – idź, po­wiedz, że za­raz przyj­dę. Ot, nasz ka­pi­tan chwat, sły­sze­li­ście, dzie­się­ciu zło­wił.

– Ani się spo­dzie­wa­łem, aby w tym domu ta swo­łocz so­cy­ali­stycz­na ze­bra­ła się – obu­rzał się Procz.

– A jed­nak byli i zna­leź­li­śmy – wy­pro­sto­wał się z dumą ofi­cer.

– Kie­dyż się zo­ba­czy­my, Wań­ka? – roz­czu­lał się Procz.

– Ju­tro bra­cie. Przyjdź na moją kwa­te­rę, – po­dyk­to­wał ad­res, – ot, smut­no roz­stać się z wami i wód­ka jest i prze­ką­ski… i tę­sk­no mi bę­dzie za wami, ma­da­me – skło­nił się – no, trud­no, służ­ba.

Zno­wu wszedł pod­ofi­cer.

– Wa­sza Wiel­moż­ność, czy ścią­gnąć war­tę z tego miesz­ka­nia?

– Ach, ty dur­niu – za­śmiał się ofi­cer do­bro­dusz­nie – jak już zła­pa­li so­cy­ali­stów, to czor­taż pil­no­wać tego miesz­ka­nia.

– Tak jest, wa­sza wiel­moż­ność–-i zro­bił ob­rót w tył. Wy­pi­li jesz­cze po kie­lisz­ku, wresz­cie ofi­cer wy­szedł. Na­słu­chi­wa­li czas ja­kiś w mil­cze­niu, czy nie wró­cą po nich żoł­nie­rze z roz­ka­zu ka­pi­ta­na, lecz przez uchy­lo­ne okno po­sły­sze­li mia­ro­we kro­ki od­da­la­ją­cych się żoł­nie­rzy.

– Ja już idę – za­wo­łał Jo­nasz po pol­sku i szyb­ko pod­szedł do drzwi.

– Za­cze­kaj­cie, to­wa­rzy­szu, umó­wi­my się o ju­trzej­szą schadz­kę – wstrzy­mał go go­spo­darz.

– Do­brze, tyl­ko pręd­ko… Oni mogą wró­cić, i co bę­dzie?

Na­ra­da trwa­ła dość krót­ko. Jo­nasz pierw­szy znik­nął za drzwia­mi, a gdy się że­gna­li, rzekł Procz za­do­wo­lo­ny:

– Na ra­zie uda­ło się… I to do­bre.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: