Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Na zgliszczach Zakonu: powieść dla młodzieży - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Na zgliszczach Zakonu: powieść dla młodzieży - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

NA ZGLISZ­CZACH ZA­KO­NU

Tej­że Au­tor­ki.

Gier­mek ksią­żę­cy. Po­wieść hi­sto­rycz­na z XVIII w. dla młodz. do­ra­sta­ją­cej. Wyd. 2-gie. Kar­ton. – 1 20

Jan Nie­wdżyd. Po­wieść z dawn… cza­sów z 6 ryc.Kar­ton – 1 20

Je­rzy Jasz­czur Ba­żeń­ski. Po­wieść z XV w. Wyd.2-gie. Kar­ton – 1 20

Król kur­ko­wy. Po­wieść hi­sto­rycz­na z XVI w. 1 –

Kró­le­wicz. Po­wieść z XV w. Kar­ton.– 1 20

O sza­rej go­dzi­nie. Opo­wia­da­nia z dzie­jów oj­czy­stych. Kar­ton – 1 –

Pod Sa­so­wym ro­giem. Po­wieść hi­sto­rycz­na z XVII w.Kar­ton – 1 20

Po­wie­ści dla mo­ich przy­ja­ciół. Wyd. 2-gie. Kar­ton.– 1 20

Przy­go­dy Im­ci­pa­na Mi­ko­ła­ja Reja. Po­wieść dla mło­dzie­ży z XVI w. Kar­ton – 1 50

Rot­mistrz Wy­bra­niec­ki. Po­wieść hist. Kar­ton – 1 50

Szer­sze­nio­wie. Opo­wieść z po­cząt­ku ze­szłe­go wie­ku – 1 50

Wil­cze gniaz­do. Po­wieść z cza­sów Krzy­żac­kich. Wyd. 2-gie. Kar­ton.– 1 –

Wi­tek z Kle­pa­rza. Ob­ra­zek. Kart. – 1 40

Z. Mo­raw­skaGO­ŚCIE.

Na Mal­bor­skim zam­ku było bar­dzo lud­no i gwar­no, jak chy­ba jesz­cze nig­dy od za­ło­że­nia tej wiel­kiej krzy­żac­kiej sie­dzi­by.

Cu­dzo­ziem­skich ry­ce­rzy przy­by­ła moc taka, że nie tyl­ko Ulryk Jun­gin­gen, mistrz Za­ko­nu, od nie­daw­na pia­stu­ją­cy tę god­ność, ale naj­star­si kom­tu­ro­wie, pa­mię­ta­ją­cy rzą­dy kil­ku już mi­strzów, a też i bra­cisz­ko­wie tak wiel­kiej licz­by cu­dzo­ziem­skich go­ści nie pa­mię­ta­li.

Nie pa­mię­ta­li i po­spo­li­ta­ki, i knech­ty, cho­ciaż od lat dzie­cię­cych Za­ko­no­wi słu­ży­li.

– Musi, bę­dzie woj­na… – ozwał się Bi­ber, je­den z naj­star­szych knech­tów, zaj­mu­ją­cy obec­nie sta­no­wi­sko set­ni­ka, to jest prze­ło­żo­ne­go nad dzie­sią­tem po­dwó­rzem.

– Oo!? – spy­ta­no go chó­rem cie­ka­wie.

– Woj­na toć nie no­wi­na! – mruk­nął Fals, chłop mło­dy, po­cią­ga­jąc z wiel­kiej kon­wi cien­kusz, któ­rym się wszy­scy po ko­lei ra­czy­li.

– Jeno z lek­ka, z lek­ka, bo czy woj­na, czy nie, ty cią­gniesz tak, że dla dru­gich nie osta­nie! – wo­ła­li inni, od­cią­ga­jąc ko­new od chci­wych ust Fal­sa.

Aż ten, nie mo­gąc po­do­łać na­past­ni­kom, wy­pu­ścił z rąk ko­new, ale na­bra­nym w usta na­po­jem par­sk­nął na nich śmie­chem, opry­sku­jąc den­kiem piw­kiem, jak rzę­si­stym desz­czem.

A kie­dy po­szko­do­wa­ni ocie­ra­li się rę­ka­wem, od­gra­ża­jąc, że mu nie da­ru­ją, Fals, śmie­jąc się, wo­łał:

– Jesz­cze wam źle! od gę­by­ście mi od­ję­li, a ja, żeby was nie uszko­dzić, od­da­łem na­wet to, co mia­łem w gę­bie!

Wtem dało się sły­szeć gwał­tow­ne ko­ła­ta­nie do głów­nej bra­my i od­głos trąb, oznaj­mu­ją­cych no­wych go­ści. Echo roz­nio­sło je po po­dwór­cach i prze­rwa­ło za­ba­wę knech­tów.

– Przy­by­wa­ją nowi go­ście! – mruk­nął Bi­ber. Ten i ów nad­sta­wił uszu, za­po­mi­na­jąc o kon­wi,

Fals zaś, sko­rzy­staw­szy z za­ję­cia się czem in­nem to­wa­rzy­szy, po­chwy­cił w ra­mio­na wiel­ką ko­new i, usu­wa­jąc się z nią z przed oczu za­cie­ka­wio­nych, my­ślał:

– Nad­sta­wiaj­cie uszu, a ja tym­cza­sem nad­sta­wię gębę!

Tak my­śląc, ły­kał chci­wie na­pój, zdą­ża­jąc jed­no­cze­śnie do furt­ki, pro­wa­dzą­cej na głów­ny po­dwó­rzec.

I jego bo­wiem bra­ła cie­ka­wość, żeby zo­ba­czyć no­wo­przy­by­wa­ją­cych, na­cie­szyć się wi­do­kiem lśnią­cych zbroi, rzę­dów na ko­niach i po­ka­zać zda­la pa­choł­kom ko­new, na do­wód, że w mu­rach zam­ko­wych nie zbrak­nie im na­pit­ku.

Cięż­kie wrze­cią­dze wiel­kiej bra­my, przy­wy­kłe do kil­ka­krot­ne­go w ostat­nich dniach otwie­ra­nia się dla przy­by­wa­ją­cych, lek­ko bez naj­mniej­sze­go zgrzy­tu się roz­war­ły.

Lecz ja­kież było zdzi­wie­nie Fal­sa, gdy sur­my, wi­ta­ją­ce zwy­kle no­wo­przy­by­wa­ją­eych, umil­kły, a na po­dwó­rzec wje­cha­ło kil­ku­na­stu za­le­d­wie jezd­nych Odzia­ni byli bez naj­mniej­szych ozdób, nie zna­mio­nu­ją­cych do­sto­jeń­stwa, ani bo­gac­twa przy­by­łych.

Je­dy­ną oso­bli­wo­ścią wśród tego nie­licz­ne­go pocz­tu był mło­dzie­nia­szek, naj­wy­żej lat szes­na­stu, w po­ły­sku­ją­cej ciem­ną sta­lą pół­zbro­icz­ce, któ­re­go inni z wiel­ką czcią i usza­no­wa­niem ota­cza­li.

– Iii, mia­łem też po co bie­dzi jesz­cze pia­sto­wać ko­new, nie na­cie­szyw­szy się wprzó­dy jej za­war­to­ścią – mruk­nął Fals.

To mó­wiąc, sta­nął za roz­war­tą fur­tą po­dwór­ca, na­chy­lił ko­new, do ust, sze­ro­ko roz­war­tych, i ły­kał chci­wie, jak­by chciał wy­na­gro­dzić czas stra­co­ny.

Tak zaś był za­ję­ty, że nie opa­trzył się, gdy sil­na pięść spa­dła na jego ple­cy, a spa­dła tak po­tęż­nie, że aż zę­ba­mi o wrę­by kon­wi za­dzwo­nił i całą za­war­tość na sie­bie wy­lał. Stra­cił też rów­no­wa­gę i padł na odrzwia fur­ty, a resz­ta nie­do­pi­te­go cien­ku­szu ob­le­wa­ła go rzę­si­ście.

– Że­byś się udła­wił! Że­byś nic nie miał w ży­ciu, jeno ten ostat­ni łyk cien­kie­go piwa! – za­wo­łał ten, któ­ry go tak po przy­ja­ciel­sku przy­wi­tał.

– Nie dość, że pije, jak po­twór mor­ski, ale jesz­cze so­bie ką­piel z piwa urzą­dza! – do­dał z wiel­kiem obu­rze­niem, za­glą­da­jąc do wnę­trza kon­wi.

Zo­sta­ło w niej jesz­cze kil­ka ły­ków, któ­ry­mi nie po­gar­dził przy­by­ły i wier­nie do ostat­niej kro­pli wy­są­czył.

To za­ję­cie się przy­by­sza sma­ko­wi­tym na­pit­kiem po­zwo­li­ło Fal­so­wi oprzy­tom­nieć, ze­rwać się i strzą­snąć z sie­bie ocie­ka­ją­ce piwo.

– I żeby tak mar­no­wać dary Bo­skie! – wes­tchnął, oglą­da­jąc się, kto go tak po­czę­sto­wał. – Ba, nie kto inny, jeno ten ku­las, Hilt! – rzekł, zbli­ża­jąc się z pod­nie­sio­ną pię­ścią do pi­ją­ce­go.

Ale ten wła­śnie ko­new do szczę­tu wy­próż­nił, a ob­cie­ra­jąc dło­nią usta, mó­wił:

– Nie z pię­ścią, lecz z wy­cią­gnię­tą pra­wi­cą po­wi­nie­neś przyjść do mnie – ozwał się Hilt.

– Jak­to? – spy­tał Fals, wy­trzesz­cza­jąc oczy,

– Przedew­szyst­kiem, żem ci prze­szko­dził do speł­nie­nia śmier­tel­ne­go grze­chu, ja­kim jest ła­kom­stwo i pi­jań­stwo; po­wtó­re, żem cię uwol­nił od kon­wi, za któ­rą oglą­da­ją się w po­dwór­cu, a za któ­rą zo­stał­byś przez Bi­be­ra wtrą­co­ny do ciem­ni­cy co naj­mniej na cały dzień o su­chej gę­bie.

– Bi­ber się ze­sta­rzał…

– Ze­sta­rzał się, ale nie­mniej z pi­wem jest w zgo­dzie, a obo­wiąz­ki prze­ło­żo­ne­go na­der pil­nie spra­wu­je! – prze­rwał Hilt.

Fals po­skro­bał się w gę­stą czu­pry­nę i le­ni­wym kro­kiem od fur­ty od­cho­dził.

– Cóż ten be­stya my­śli, że ja próż­ną ko­new będę za nim no­sił? – mruk­nął miły to­wa­rzysz.

Kop­nął też z po­gar­dą bez­u­ży­tecz­ny sprzęt w tej chwi­li i krzyk­nął za od­cho­dzą­cym:

– Do­kąd się wle­czesz, do­kąd?

Fals udał, że nie sły­szy, i szedł da­lej. Hilt zaś, jak­by mu na­gle przy­szła ja­kaś myśl szczę­śli­wa, uśmiech­nął się i za­brał wzgar­dzo­ną ko­new.

Szep­nął też przy tem:

– Po­cze­kaj, bę­dziesz ty się miał z pysz­na! I ku­le­jąc po­dą­żył za to­wa­rzy­szem.

Wkrót­ce Fals sta­nął w dru­gim koń­cu dzie­sią­te­go po­dwór­ca, gdzie Bi­ber po­wo­li, no­so­wym, lecz do­no­śnym gło­sem wy­kła­dał coś knech­tom.

Mu­sia­ło to być coś bar­dzo cie­ka­we­go, bo wszy­scy, po­rzu­ciw­szy czysz­cze­nie za­rdze­wia­łej bro­ni, słu­cha­ją z wy­trzesz­czo­ne­mu ocza­mi i otwar­te­mi usty.

– Do­bra na­sza – po­my­ślał Fals – nie spo­strze­gli, żem od­szedł, a co wię­cej, żem za­brał pra­wie peł­ną ko­new.

Tak my­śląc, pod­niósł ol­brzy­mi miecz, a wziąw­szy w garść ubi­tą wło­sień, uda­wał, że był za­ję­ty czysz­cze­niem.

Ten zaś mó­wił:

– Woj­na się szy­ku­je, ja­kiej do­tąd ani oko nie wi­dzia­ło, ani ucho nie sły­sza­ło…

– Ale z kim? z kim? – ozwa­ły się gło­sy.

– Ciem­ni je­ste­ście, jak ko­new, wi­nem na­peł­nio­na – obu­rzył się set­nik. – Toć nie z kim in­nym, jeno z Pol­ską.

– A prze­cie po­wie­da­li­ście nie­daw­no, że za­war­to z nią po­kój – ozwał się Hilt, któ­ry zdą­żył przy­być na ostat­nie Bi­be­ra wy­ra­zy.

– Głu­piś! – huk­nął ten­że. – Po­kój jest dla tego, żeby no­wych sił na­brać i roz­pa­trzeć się, co da­lej czy­nić, nie zaś dla­te­go, żeby go utrzy­mać.

– A czy to w onej Pol­sce są po­ga­ny? – ozwał się któ­ryś z młod­szych knech­tów.

– Wi­dzie­li­ście głu­pie­go! – za­śmiał się Bi­ber.

– Czy ty ksiądz, że­byś się py­tał, czy po­ga­ny, czy chrze­ści­ja­ny? – mó­wił da­lej.

– Prze­cie tu nie o chrze­ści­jań­stwo cho­dzi, ale o roz­sze­rze­nie gra­nic i po­tę­gi na­sze­go za­ko­nu – mó­wił z pew­ną wyż­szo­ścią set­nik.

– Gdy po­ko­na­my Pol­skę, tego ich kró­la, Ja­gieł­łę, Li­twi­na, co roz­siadł się na tro­nie pol­skim i bróź­dzi we wszyst­kiem, to i z Li­twą, i Żmu­dzią ła­two, się bę­dzie upo­rać, ba! i tam­te het kra­je da­lej będą do nas na­le­żeć – mó­wił Bi­ber z taką pew­no­ścią, jakg­dy­by naj­taj­niej­sze spra­wy za­ko­nu były mu do­kład­nie wia­do­me.

Pu­szył się tez z tych swo­ich wia­do­mo­ści, jak­by co naj­mniej był po­uf­nym wiel­kie­go mi­strza i na na­ra­dach za­sia­dał.

Był ci on wpraw­dzie ulu­bień­cem wiel­kie­go mi­strza Ulry­ka Jun­gin­ge­na i, bę­dąc w jego służ­bie pod­czas oglę­dzin ziem za­ję­tych, przy­słu­chi­wał się roz­mo­wom – i stąd ta jego pew­ność i opo­wia­da­nie.

Przy­słu­chi­wa­no się też opo­wia­da­niom, każ­dy ja­kieś wtrą­cił słów­ko, ko­rzy­sta­jąc z ła­ska­wo­ści set­ni­ka, je­den tyl­ko mło­dy, dziar­ski knecht, zwa­ny Ja­kó­bem, nie wtrą­cił ani słów­ka.

Wsłu­chi­wał się wszak­że cie­ka­wie i twarz roz­ognio­ną i oczy błysz­czą­ce na mó­wią­ce­go pod­no­sił.

I Fals wsłu­chi­wał się, jak inni, otwo­rzył na­wet usta, bo i jego to opo­wia­da­nie za­cie­ka­wi­ło.

Na­gle po­ciem­nia­ło mu w oczach, uczuł cię­żar na gło­wie, ale jed­no­cze­śnie wchła­niał w sie­bie ulu­bio­ny za­pach piwa.Śmiech się roz­legł do­ko­ła; śmiech po­dob­ny do dzi­kich be­styi, gdy znaj­dą się nad ciel­skiem upo­lo­wa­nej ofia­ry i ra­dość swą ry­kiem ob­ja­wia­ją.

Je­den Bi­ber się nie śmiał, a po­wiódł­szy zgor­szo­nem okiem, szu­kał przy­czy­ny tej na­głej we­so­ło­ści.

Po­strzegł też za­raz ster­czą­cą do góry dnem ko­new na gło­wie Fal­sa i z ca­łej siły krzyk­nął:

– Tau­send Teu­fel! da­waj­cie mi tego ło­tra!

Fals, uczuw­szy na gło­wie cię­żar i woń przy­jem­ną, do­my­ślił się, że to Hilt tak mu się przy­słu­żył.

Usły­szaw­szy zaś śmiech, nie cze­kał, aż się przy­czy­na one­go wy­kry­je, jeno schwy­cił ze swo­jej gło­wy ko­new i wtło­czył ją z nad­zwy­czaj­ną szyb­ko­ścią na gło­wę naj­bli­żej sto­ją­ce­go to­wa­rzy­sza. Ten uczy­nił to samo są­sia­do­wi, któ­ry ustro­ił nią dru­gie­go, i tak da­lej i da­lej. Ko­new prze­cho­dzi­ła z jed­nej gło­wy na dru­gą. Śmiech wzra­stał, dow­ci­py i prze­kleń­stwa jak grad le­cia­ły, a Bi­ber wśród ogól­ne­go za­mie­sza­nia nie mógł dojść, kto był pierw­szym spraw­cą urzą­dzo­nej na­pręd­ce kro­to­chwi­li.

Aż przy­ła­pał w koń­cu Hil­ta, któ­ry, śmie­jąc się wraz z in­ny­mi, ani spo­strzegł, gdy go w ten nie­zwy­kły hełm ustro­jo­no.

– To wte­dy, gdy ja opo­wia­dam o wiel­ko­ści na­sze­go za­ko­nu, ty mi bę­dziesz wy­chy­lał piwo, prze­zna­czo­ne dla wszyst­kich, i stro­ił się w pu­stą ko­new! – wrzesz­czał na całe gar­dło prze­ło­żo­ny dzie­sią­te­go po­dwór­ca, pła­zu­jąc ple­cy Hil­ta za­rdze­wia­łym, zła­ma­nym mie­czem.

Hilt, oswo­bo­dzo­ny z przy­god­ne­go heł­mu, su­mi­to­wał się, że ani łyka piwa nie wy­pił i zgo­ła nie wie, kto go w ko­new ustro­ił, ale Bi­ber nie słu­chał jego wy­mó­wek, jeno, wy­pła­zo­waw­szy do­sko­na­le, za­gro­ził:

– Jak mi raz jesz­cze nie bę­dziesz pil­no­wał służ­by, jeno uga­niał się za kon­wią i żar­ty so­bie stro­ił, pój­dziesz na cały dzień do ciem­ni­cy o su­chej gę­bie.

Fals tym­cza­sem z naj­zim­niej­szą krwią roz­po­wia­dał:

– Wzię­ła mnie taka cie­ka­wość, gdym usły­szał gwał­tow­ne ko­ła­ta­nie do głów­nej bra­my, żem chył­kiem pod­su­nął się do fur­ty.

– I cóż? I cóż? – za­py­ta­no do­ko­ła.

– Iii… nie war­to było za­cho­du! – od­rzekł z lek­ce­wa­że­niem.

– No?…

– Ani my ucie­chy, ani tam­ci po­żyt­ku z przy­by­łych nie będą mie­li…

– Prze­cie… – na­le­ga­no.

– Po­wia­dam wam, wje­cha­ło kil­ku­na­stu po­wsze­dnio odzia­nych, a na ich cze­le ja­kiś, co wy­glą­dał ra­czej na pa­choł­ka.

– Eee?

– Prze­cie spo­dzie­wa­no się zna­ko­mi­tych go­ści? – ktoś za­py­tał.

– Już­ci, nie tyl­ko, że był mi­zer­nie odzia­ny, ale Bał­bym szy­ję, że to mło­kos ja­kiś – upew­niał Fals. – Ba, toć za­kon na mło­dych łasy! – rzu­cił Któś ze słu­cha­ją­cych.

– Mło­dych, ale i moż­nych! – do­dał inny. – Może to ja­kie­go Po­la­ka lub Li­twi­na przy­wie­dli? – rzu­co­no do­mysł.

– A może kró­lew­skie­go lub ksią­żę­ce­go syna wzię­to z Pol­ski w nie­wo­lę? – rzu­cił Fals z ta­jem­ni­czą miną.

I na­tem tle po­czę­to snuć roz­ma­ite do­my­sły. Na­wet Bi­ber mó­wił swo­im no­so­wym gło­sem:

– Nie chy­bi, jeno król pol­ski, do­wie­dziaw­szy się, że mistrz nasz szy­ku­je nań nową wy­pra­wę, przy­słał jed­ne­go ze swo­ich, żeby za­wrzeć ugo­dę.

– A że prze­czu­wa­ją, że bez oku­pu naj­prze­wie­leb­niej­szy mistrz Ulryk nie za­nie­cha woj­ny, przy­sła­li umyśl­nie bied­nie odzia­nych, żeby jak naj­mniej po­win­nej da­ni­ny za­pła­cić… Oho, znam ja ich! – do­dał z pew­ną nie­chę­cią.

– I ja ich znam! – ozwał się ja­kiś przy­ci­szo­ny głos z po­mię­dzy pa­choł­ków.

Ale głos ten brzmiał but­nie i wca­le nie był po­dob­ny do lek­ce­wa­że­nia.ZA­WÓD.

Tym­cza­sem je­den z owe­go nie­po­kaź­ne­go pocz­tu szedł śmia­ło do głów­nej sie­ni zam­ku, nie py­ta­jąc zgo­ła ni­ko­go o po­zwo­le­nie.Śmia­łość, z jaką so­bie po­czy­nał, to­ro­wa­ła mu dro­gę, na pod­sie­niu do­pie­ro za­stą­pił mu Fry­drych von Ulmen, któ­ry, jako mar­sza­łek dwo­ru wiel­kie­go mi­strza, miał obo­wią­zek spo­ty­kać przy­by­łych go­ści i o ich przy­by­ciu wiel­kie­mu mi­strzo­wi oznaj­miać.

Nie­po­zor­na odzież wcho­dzą­ce­go na pod­sie­nie, jako i po­czet, sto­ją­cy w głę­bi po­dwór­ca, wy­wo­łał nie tyl­ko zdzi­wie­nie na ob­li­cze Fry­dry­cha, ale wprost nie­za­do­wo­le­nie, a na­wet zgro­zę, że śmia­łek wcho­dził sa­mo­pas w uprzy­wi­le­jo­wa­ne po­dwo­je.

Zmarsz­czył więc Fry­drych brwi krza­cza­ste i już miał wy­buch­nąć gnie­wem, gdy przy­by­ły, od­da­jąc dwor­ny ry­cer­ski ukłon, rzekł coś przy­ci­szo­nym gło­sem.

Wy­mó­wio­ne wy­ra­zy po­dzia­ła­ły, jak do­tknię­cie cza­ro­dziej­skiej różdż­ki.

Twarz Fry­dry­cha roz­po­go­dzi­ła się, groź­ne spoj­rze­nie za­mie­ni­ło się w błysk oczu ra­do­sny. Z pod ru­de­go za­ro­stu wyj­rzał uśmiech, peł­ny uprzej­mo­ści. Sło­wem cała po­stać za­cne­go mar­szał­ka ozna­cza­ła wiel­kie za­do­wo­le­nie, jakg­dy­by na­gle padł pro­mień słoń­ca, roz­ja­śnia­ją­cy za­su­te chmu­ra­mi prze­stwo­rze.

Zgiął też w ukło­nie swą po­tęż­ną po­stać, z tym ukło­nem zbiegł szyb­ko ze scho­dów pod­sie­nia i skie­ro­wał się wraz z przy­by­łym ku nie­wiel­kie­mu, szczu­płe­mu ry­ce­rzo­wi, któ­ry, nie zsia­da­jąc z ko­nia, w oto­cze­niu swe­go nie­licz­ne­go or­sza­ku roz­glą­dał się po ob­szer­nym po­dwór­cu i przy­pa­try­wał gru­bym, wspa­nia­łym mu­rom krzy­żac­kiej sie­dzi­by.

Fry­drych, idąc śpiesz­nie, nie za­po­mniał za­dąć w nie­wiel­ką trąb­kę, wi­szą­cą mu u pasa.

Głos roz­szedł się prze­ni­kli­wym, do­no­śnym dźwię­kiem, tak do­no­śnym, iż dzi­wić się na­le­ża­ło, że tak mały in­stru­ment wy­da­wał tak prze­raź­li­we, dłu­go nie milk­ną­ce brzmie­nie.

Głos trąb­ki roz­legł się po ca­łym po­dwór­cu w naj­od­le­glej­sze jego za­kąt­ki, prze­nik­nął też znać przez gru­be mury, bo w wiel­kiej sali zro­bił się ru­mor i huk, jak­by prze­wró­co­nej na­głym ru­chem ławy.

To Ulryk Jun­gin­gen, w swej wła­snej oso­bie, na do­sły­sza­ny dźwięk trą­by mar­szał­ka wsta­wał z swe­go wy­wyż­szo­ne­go sie­dze­nia, któ­re prze­wró­cił na ka­mien­ną po­sadz­kę wiel­kiej skle­pio­nej sali.

Ci, co byli bli­żej, spoj­rze­li po so­bie, a sę­dzi­wy Hen­ryk Leuch­ter, kom­tur El­blą­ga, sie­dzą­cy naj­bli­żej mi­strza, szep­nął do swe­go są­sia­da, An­to­na Lu­dwigs­bur­ga:

– Nie szczę­ści się dziś wiel­kie­mu mi­strzo­wi, przed chwi­lą ode­rwa­ło się ucho od pu­ha­ra, gdy go niósł do ust, te­raz prze­wró­cił się jego sto­lec mi­strzow­ski (1).

– Zły to omen, zły – mruk­nął An­ton. Da­lej sie­dzą­cy nie zwró­ci­li uwa­gi ani na dźwięk sy­gna­łu, da­ne­go przez Fry­dry­cha, ani na prze­wró­ce­nie się ławy mi­strzow­skiej, ani na opusz­cze­nie przez nie­go bie­sia­dy, wszy­scy bo­wiem byli za­ję­ci wy­próż­nia­niem wiel­kich pu­ha­rów i roz­mo­wą o wiel­kiej wy­pra­wie, jaką mistrz Ulrich prze­ciw Pol­sce obie­cy­wał.

Ku temu wła­śnie za­pro­sił licz­ne gro­no ry­ce­rzy, przed­sta­wił swo­je pla­ny po­su­nię­cia swo­ich gra­nic na wschód, a ku temu woj­nę z Wła­dy­sła­wem Ja­gieł­ło.

Mó­wił też wciąż przy­by­łym:

– Pol­ska to kraj lud­ny i bo­ga­ty, ma dziel­nych wo­jow­ni­ków, prócz więc sła­wy z ich po­ko­na­nia, weź­mie­my łupy w lu­dziach, rzę­dach, ko­niach i roz­ma­itych bo­gac­twach.

–- (1) Stolc albo sto­lec ozna­czał wy­wyż­szo­ne sie­dze­nie, zna­czył to samo, co tron.

– A też i zie­mi moż­na bę­dzie szmat so­bie uszczk­nąć! – my­ślał nie­je­den z nie­miec­kich ry­ce­rzy, ma­ją­cy tak nie­wiel­ką jej ilość, że czę­sto­kroć na wy­ży­wie­nie przy­bocz­ne­go or­sza­ku i' psiar­ni nie wy­star­cza­ła.

Wiel­ki zaś mistrz, wy­szedł­szy z bie­siad­nej izby, na chwi­lę za­trzy­mał się w sie­ni, jak­by się na­my­ślał. Po chwi­li szep­nął coś jed­ne­mu z pa­choł­ków, bę­dą­cych za­wsze na roz­ka­zy.

Za­uwa­żył znać, że spo­ty­ka­nie oso­bi­ście przy­by­łych ubli­ża­ło­by jego god­no­ści, skie­ro­wał się do izby skle­pio­nej, wspar­tej na jed­nym tyl­ko fi­la­rze, im­po­nu­ją­cej swo­ją po­wa­gą, pro­sto­tą i za­wie­szo­ny­mi tro­fe­ami, zdo­by­ty­mi na licz­nych wy­pra­wach.

Tu siadł w głę­bi na wy­wyż­sze­niu, ka­zał na sie­bie za­rzu­cić płaszcz z bia­łym krzy­żem, oparł się na mie­czu, przy­brał wy­raz twa­rzy sto­sow­ny do swo­jej wiel­ko­ści i, pa­trząc na drzwi wcho­do­we, z nie­cier­pli­wo­ścią ocze­ki­wał przy­by­cia go­ścia.

Jed­no­cze­śnie z dzie­sią­te­go po­dwór­ca wy­biegł do fur­ty, przy któ­rej wi­dzie­li­śmy Fal­sa, mło­dy knecht i, ukryw­szy się we wnę­ce muru, przy­pa­try­wał się przy­by­łym, ło­wiąc uchem ich roz­mo­wę.

Po chwi­li po­trzą­snął gło­wą, wes­tchnął i szep­nął w so­bie:

– Nie, nie! nie oni!

Za­wró­cił do wnę­trza swe­go po­dwó­rza i za­jął się prze­rwa­nem czysz­cze­niem mie­cza. Na twa­rzy jego mło­dzień­czej ma­lo­wa­ło się uczu­cie nie­okre­ślo­ne.

Był to jak­by do­zna­ny za­wód, a za­ra­zem pew­ne za­do­wo­le­nie, z któ­re­go mło­dzian sam so­bie może nie umiał zdać spra­wy.

Ob­li­cze wiel­kie­go mi­strza mie­ni­ło się rów­nież roz­ma­ite­mi uczu­cia­mi. Obok wiecz­nie gosz­czą­cej py­chy, wy­peł­za­ła jesz­cze chy­trość, a za­ra­zem ra­dość z do­pię­cia wiel­kie­go ja­kie­goś za­mia­ru.

Ukła­dał też znać po­wi­tal­ne wy­ra­zy, bo usta jego po­ru­sza­ły się szep­tem, lewa ręka, spo­czy­wa­ją­ca na po­rę­czy sie­dze­nia, wy­ko­ny­wa­ła pal­ca­mi naj­roz­ma­it­sze ru­chy, pra­wą zaś gła­dził krót­ką, rzad­ką bro­dę, lub wy­cią­gał przed sie­bie, jak­by wska­zy­wał uło­żo­ne przez sie­bie pla­ny.

Za­ję­ty temi, my­śla­mi nie li­czył ubie­ga­ją­cych chwil. A ubie­gło ich nie­ma­ło, nim gość zrzu­cił zbro­ję i za­py­lo­ne dro­gą obu­wie.

Na­resz­cie Fry­drych von Ulmen wszedł i uro­czy­stym gło­sem oznaj­mił:

– Jego ksią­żę­ca mość Ka­rol, ksią­żę na Ni­der­lan­dach, Fry­zlan­dyi i in­nych po­sia­dło­ściach nad­mor­skich.

Wszedł też za­raz mło­dzie­nia­szek o wą­tłej, lecz szla­chet­nej po­sta­wie.

Bez zbroi i heł­mu zda­wał się jesz­cze mniej oka­za­łym, niż gdy sie­dział na ko­niu w peł­nym rynsz­tun­ku. Twarz szczu­pła, bla­da, nie ozdo­bio­na jesz­cze za­ro­stem, dłu­gie ja­sne wło­sy, wej­rze­nie błę­kit­nych, ła­god­nych oczu da­wa­ły mu po­zór ra­czej na­tchnio­ne­go tru­ba­du­ra, niż ry­ce­rza.

– Wi­taj, Ka­ro­lu, ksią­żę Ni­der­lan­dów i Fry­zlan­dyi, wi­taj, naj­do­stoj­niej­szy, a daw­no ocze­ki­wa­ny go­ściu – ozwał się Ulryk, szu­ka­jąc wzro­kiem przy­by­łe­go.

Od­le­głość bo­wiem, w ja­kiej sta­nął i wy­nio­słe skle­pie­nie izby, czy­ni­ły go jesz­cze mniej­szym i ni­klej­szym.

Fry­drych, mimo od­le­gło­ści, na ja­kiej znaj­do­wa­ły się drzwi wcho­do­we od wiel­kie­go mi­strza, uchwy­cił by­strem okiem wzrok jego, uśmiech­nął się tez iro­nicz­nie, jak­by chciał po­wie­dzieć:

– Ów naj­do­stoj­niej­szy wy­glą­da ra­czej na pa­choł­ka, niż na udziel­ne­go księ­cia ziem roz­le­głych…

– A może to i dzie­dzic­two po­dob­ne do oso­by!… – po­my­ślał w so­bie.

Ka­rol zaś po­su­wi­stym kro­kiem, do­ty­ka­jąc ka­mien­nej po­sadz­ki lek­kiem obu­wiem z nad­to dłu­gi­mi spi­cza­sty­mi no­sa­mi, zbli­żył się do wiel­kie­go mi­strza, a przy­ło­żyw­szy pra­wą dłoń do ser­ca, skło­nił się dwor­nie i mó­wił:

– Skła­dam na­leż­ny hołd wiel­kie­mu mi­strzo­wi, a za­ko­no­wi całe moje dzie­dzic­two i wsze­la­ką ma­jęt­ność, bła­ga­jąc wa­szej mi­ło­ści o przy­ję­cie mnie do za­ko­nu i po­li­cze­nie mię­dzy ry­ce­rzy krze­wią­cych wia­rę świę­tą i sto­ją­cych w obro­nie krzy­ża.

– Ży­cze­nie wa­sze, naj­mi­ło­ściw­szy ksią­żę, bę­dzie speł­nio­ne, lecz nim od­bie­rze­my przy­się­gę i pa­so­wać was bę­dzie­my na ry­ce­rza, roz­gość­cie się w na­szej ubo­giej sie­dzi­bie i od­pocz­nij­cie po tru­dach po­dró­ży.

– Po­dróż mnie nie umę­czy­ła; chęć jak naj­szyb­sze­go otrzy­ma­nia z rąk wa­szych pra­wa słu­że­nia w obro­nie krzy­ża Chry­stu­so­we­go i po­ko­ny­wa­nia nie­wier­nych do­da­wa­ła mi siły i ni­we­czy­ła wszel­kie tru­dy – mó­wił mło­dziut­ki ksią­żę z za­pa­łem, wzno­sząc oczy ku wy­so­kim skle­pie­niom izby, jak­by szu­kał tam zna­ku, w któ­re­go obro­nie pra­gnął wal­czyć.

Lecz skle­pie­nie, wią­żąc mi­ster­nie za­koń­czo­ne łuki, przed­sta­wia­ło jeno chłod­ną po­tę­gę, nie da­jąc żad­nej otu­chy, prze­niósł więc wzrok na wiel­kie­go mi­strza i spo­tkał się z krzy­żem czar­nym, na­kre­ślo­nym na jego płasz­czu.

Pierś mło­dzień­ca pod­nio­sła się wes­tchnie­niem, Ulryk zaś mó­wił z po­błaż­li­wym uśmie­chem:

– Wszyst­ko jest przy­go­to­wa­ne na tę wiel­ką uro­czy­stość. Wsze­la­ko mu­si­cie, naj­mi­ło­ściw­szy ksią­żę, za­pał was po­wstrzy­mać, póki nie zwo­ła­my rady i do­stoj­ni­ków, aże­by byli przy­tom­ni wa­szej przy­się­dze i pa­so­wa­niu na ry­ce­rza Za­ko­nu – za­koń­czył wiel­ki mistrz z wiel­ką god­no­ścią, da­jąc ja­kiś znak po­ro­zu­mie­wa­ją­cy swe­mu mar­szał­ko­wi.

Ten, po­stą­piw­szy kil­ka kro­ków, skło­nił się przed go­ściem i rzekł:

– Po­zwo­li wa­sza ksią­żę­ca mość, że mu wska­żę jego sie­dzi­bę.

Ka­rol wes­tchnął, pod­da­jąc się wy­ro­ko­wi przy­szłe­go prze­ło­żo­ne­go. Skło­nił przed nim gło­wę i, co­fa­jąc się, wy­szedł do ob­szer­nej sie­ni.

Fry­drych po­wiódł go po sze­ro­kich ka­mien­nych scho­dach, a otwo­rzyw­szy za­raz pierw­sze drzwi na pra­wo, rzekł z ukło­nem:

– Oto jest miesz­ka­nie wa­szej ksią­żę­cej mo­ści… I za­trzy­maw­szy się nie­co, do­dał:

– Pro­tek­to­ra i przy­szłej ozdo­by na­sze­go Za­ko­nu.

Zna­la­zł­szy się jed­nak za drzwia­mi, uśmiech­nął się sam do sie­bie, splu­nął i rzekł:

– Na­po­zór nie wart gar­ści kła­ków!

Ulryk po odej­ściu go­ścia wy­krzy­wił rów­nież po­gar­dli­wym uśmie­chem swe sze­ro­kie ob­li­cze, rzu­cił płaszcz sto­ją­cym za jego ple­ca­mi pa­choł­kom, a idąc ku drzwiom le­ni­wym kro­kiem, my­ślał:

– Śmier­dziel, go­ło­wąs!… cho­ciaż z ksią­żąt pa­nu­ją­cych, dy­abli wie­dzą, co z nie­go za po­ży­tek i co pod tą układ­ną po­sta­cią kry­je…

Za­sta­no­wił się chwi­lę i, miast wyjść z kom­na­ty, za­wró­cił ode drzwi i szedł na­po­wrót wol­nym, ocię­ża­łym kro­kiem, jak­by się nad czemś na­my­ślał.

Mó­wił też w so­bie:

– My­ślał, że za­raz za­cznie­my psal­my śpie­wać… cóż on so­bie my­śli, ten chły­stek, że je­ste­śmy pu­stel­ni­ka­mi lub kle­cha­mi, od­pra­wia­ją­cy­mi wiecz­ne prak­ty­ki…

– Ale mniej­sza o nie­go, je­że­li zrze­cze się swe­go dzie­dzic­twa, przy­bę­dzie nam duży szmat zie­mi nad mo­rzem, otwo­rzy dro­gę na za­chód i da nową pod­sta­wę po­tę­dze na­sze­go Za­ko­nu – za­koń­czył.

I szyb­kim już kro­kiem opu­ścił kom­na­tę.

W sie­ni znów się za­trzy­mał, na­słu­chu­jąc, czy go ja­kie słów­ko nie doj­dzie z bie­siad­nej kom­na­ty. Lecz do­cho­dzi­ły go tyl­ko pi­ja­ne, chra­pli­we, zmie­sza­ne w je­den wiel­ki gwar okrzy­ki.

– Piją, niech piją! Wkrót­ce żło­pać będą krew pol­ską! Weź­mie­my ob­szer­ne zie­mie i zdep­cze­my tego dum­ne­go pol­sko-li­tew­skie­go kró­la, a całe to pod­łe ple­mię u stóp swo­ich uj­rzy­my!

To mó­wiąc, ude­rzył nogą o ka­mien­ną po­sadz­kę, jak­by już wi­dział ty­sią­ce głów schy­lo­nych przed sobą i na ich kar­kach sta­wił cięż­ką swą krzy­żac­ką sto­pę.

Po­czem, za­mie­nił słów kil­ka z po­wra­ca­ją­cym od do­stoj­ne­go go­ścia Fry­dry­chem, przy­czem obaj, roz­cho­dząc się w dwie róż­ne stro­ny, mie­li wiel­ce po­gar­dli­we, peł­ne nie­za­do­wo­le­nia ob­li­cze.

Tym­cza­sem mło­dziut­ki ksią­żę na Ni­der­lan­dach i Fry­zlan­dyi,. ro­zej­rzaw­szy się po kom­na­tach, od­da­nych mu przez za­kon, rzekł do ocze­ku­ją­ce­go nań Bo­ni­fa­cy­usza z Gro­ning, wier­ne­go so­bie pia­stu­na i opie­ku­na:

– Nie za­raz od­bę­dzie się tyle prze­ze mnie upra­gnio­na uro­czy­stość.

– To do­brze, wa­sza mi­łość zmę­czo­ny, przed tak waż­nym kro­kiem trze­ba wy­po­cząć… i… osta­tecz­nie roz­wa­żyć… – rzekł Bo­ni­fa­cy­usz.

– Oh, wiesz do­brze, sta­ry i je­dy­ny przy­ja­cie­lu, żem wszyst­ko już do­kład­nie roz­wa­żył – od­parł ksią­żę.

I sta­nął w głę­bie­niu wąz­kie­go okna. Okno to wy­cho­dzi­ło na dzie­sią­ty po­dwó­rzec. Ksią­żę roz­glą­dał się, chcąc na­sy­cić się wi­do­kiem wiel­ko­ści i po­tę­gi za­ko­nu, któ­rą znać było w gru­bych nie­zwy­kle mu­rach zam­ku, licz­nych po­dwór­cach, za­uł­kach, krę­cą­cej się wszę­dzie służ­bie, zda­la wid­nie­ją­cych na­sy­pach i fo­sach, oka­la­ją­cych tę wiel­ką obron­ną sie­dzi­bę krzy­żac­ką.

Ale znać to wszyst­ko nie za­do­wa­la­ło przy­by­łe­go ry­ce­rza, wzrok jego bo­wiem na żad­nej z tych oznak krzy­żac­kiej po­tę­gi dłu­żej się nie za­trzy­mał.

Słoń­ce czerw­co­we ozła­ca­ło gru­be mury, kła­dło wiel­kie zło­ci­ste pla­my na po­dwór­cach, wdar­ło się na­wet we wgłę­bie­nie wiel­kie­go okna i ozło­ci­ło ja­sną gło­wę za­my­ślo­ne­go Ka­ro­la.

A on, jak­by nie­za­do­wo­lo­ny z wi­do­ku, z ja­kąś nudą czy za­wo­dem na twa­rzy, pa­trzył i pa­trzył, prze­no­sząc wzrok z mu­rów i wież obron­nych na fosy i na­sy­py, to znów na lu­dzi, krzą­ta­ją­cych się i prze­no­szą­cych wy­czysz­czo­ną broń, mie­nią­cą się i lśnią­cą, prze­ra­ża­ją­cą swo­ją ostro­ścią.

I mia­sto za­do­wo­le­nia z osią­gnię­cia upra­gnio­ne­go za­mia­ru, co­raz wię­cej na jego mło­dzień­czem ob­li­czu sia­da­ło roz­cza­ro­wa­nie. Na­gle wzrok jego się roz­ja­śnił.

Roz­ja­śnił i spo­czął na ra­mie­niu krzy­ża, pła­wią­ce­go się w krwa­wo-zlo­tem świe­tle za­cho­du słoń­ca.

Ksią­żę wy­cią­gnął ku upra­gnio­ne­mu go­dłu dło­nie, a usta jego z wiel­ką go­rą­co­ścią szep­nę­ły:

– Pod go­dłem two­jem, o Chry­ste, pra­gnę wal­czyć i cześć męki twej i na­uki sze­rzyć!

W tej chwi­li roz­legł się dzwon.

Dzwon gru­by, chra­pli­wy, nie przy­no­szą­cy uko­je­nia i bło­go­ści, lecz roz­kaz.

Lu­dzie na ten głos, peł­ni ra­do­ści i śmie­chu, gwał­tow­nym ru­chem zbie­ra­li oczysz­czo­ną broń, roz­wie­szo­ną na dłu­gich drą­gach odzież, rzę­dy na ko­nie, za­ta­cza­li wal­ce, któ­re­mi rów­na­li zie­mię po­dwór­ca, wy­przę­ga­li ko­nie, sło­wem, koń­czy­li po­spiesz­nie ca­ło­dzien­ną pra­cę.

Nie wi­dać było wszak­że sku­pie­nia, wznie­sie­nia się du­cha i ci­szy, ja­kie, we­dług mło­de­go księ­cia, głos dzwo­nu po­wi­nien był wy­wo­łać.

Owszem, przy­tłu­mio­ny gwar i śmie­chy wzno­si­ły się z każ­de­go za­kąt­ka, roz­bi­ja­jąc się chra­pli­wem echem o po­tęż­ne mury zam­ku.

Lecz mło­dy przy­bysz wciąż na­słu­chi­wał, roz­chy­lo­ne jego usta cze­ka­ły ja­kie­goś dźwię­ku, któ­ry mógł­by się po­łą­czyć z gło­sem, wy­cho­dzą­cym z jego pier­si, prze­peł­nio­nej wiel­ką eks­ta­zą.

Wtem mia­sto owe­go gło­su do­le­ciał jego uszu śmiech, śmiech chra­pli­wy, pi­ja­ny, do­cho­dzą­cy z wiel­kiej bie­siad­nej sali.

Mło­dzie­niec ze wstrę­tem cof­nął się we wgłę­bie­nie okna, a doj­rzaw­szy sto­ją­ce­go opo­dal Bo­ni­fa­cy­usza, z dzie­cię­cem uczu­ciem padł na jego pier­si, jak­by chciał na nich uchro­nić się od co­raz chra­pli­wiej roz­cho­dzą­cych się gło­sów.

Sta­ry przy­ja­ciel, któ­ry wciąż pa­trzył na sto­ją­ce­go w oknie księ­cia, jak­kol­wiek nie wi­dział twa­rzy swe­go uko­cha­ne­go wy­cho­wań­ca, do­my­ślał się snać jego uczuć, bo, ob­jąw­szy go ra­mie­niem, koił, jak mat­ka dzie­cię, do­zna­ją­ce ja­kie­goś strasz­ne­go za­wo­du.

Jed­no­cze­śnie z pod muru po­dwór­ca od­cho­dził mło­dy knecht krzy­żac­ki, wlo­kąc za sobą miecz cięż­ki, przez dłu­gi czas w sto­ją­ce­go w oknie go­ścia wpa­try­wał się cie­ka­wie.

Od­cho­dząc zaś, szep­nął znów so­bie:

– Nie, nie!… ale kto to?…URO­CZY­STOŚĆ.

Ka­rol von Leu­war­den, był po ką­dzie­li po­tom­kiem Ka­ro­la W., po­cho­dził z li­nii bur­gundz­kiej i miał pra­wo do Ni­der­lan­dów i Fry­zlan­dyi.

Za­tar­gi wszak­że, ja­kie pod­czas jego ma­ło­let­no­ści w tych kra­jach pa­no­wa­ły, za­tru­wa­ły mu ży­cie i znie­chę­ca­ły do rzą­dów wśród bez­u­stan­nej wal­ki z in­ny­mi ksią­żę­ta­mi.

Do­szedł­szy lat szes­na­stu, t.j… wie­ku, w któ­rym pa­nu­ją­cy uzna­wa­ni są za peł­no­let­nich, po­sta­no­wił po­świę­cić się ży­ciu za­kon­ne­mu. Że zaś w owym cza­sie sła­wa krzy­ża­ków, roz­go­spo­da­ro­wa­nych nad Wi­słą, sze­ro­ko na ca­łym za­cho­dzie roz­brzmie­wa­ła, jako po­grom­ców po­gan, po­sta­no­wił za­pi­sać się do tego Za­ko­nu.

– Słu­żyć Bogu, a za­ra­zem być ry­ce­rzem to naj­szla­chet­niej­sze po­wo­ła­nie… – my­ślał so­bie mło­dy en­tu­zy­asta.

– Niech Za­kon weź­mie wszyst­kie moje zie­mie i bo­gac­twa, niech ich uży­je na roz­krze­wia­nie wia­ry świę­tej… – my­ślał da­lej ma­rzy­ciel.

I no­sząc się z temi my­śla­mi, wy­słał z oznaj­mie­niem swych za­mia­rów do Mal­bor­ga.Że za­mia­ry te były na­der skwa­pli­wie przy­ję­te, wi­dzie­li­śmy z go­rą­ce­go ocze­ki­wa­nia tak hoj­ne­go go­ścia.

Przy­by­wał on wła­śnie w chwi­li, gdy Ulryk Jun­gin­gen zgro­ma­dził licz­ne ry­cer­stwo i wy­bie­rał się na pod­bój ziem Pol­ski.

– Te zie­mie, le­żą­ce na po­łu­dnie ziem na­szych, roz­cią­ga­ją­ce się po obu brze­gach Wi­sły aż do jej źró­dła, z pra­wa nam się na­le­żą… – my­ślał Jun­gin­gen.

– Nie ro­zu­miem na­wet, cze­mu po­przed­ni­cy moi po­zwo­li­li wro­gim nam ple­mio­nom lac­kim na tych zie­miach się roz­pa­no­szyć… cze­mu ba­wi­li się w ja­kieś ukła­dy… – my­ślał da­lej z obu­rze­niem.

– Było to nie­do­łę­stwo za­ko­nu! tak, nie­do­łę­stwo! Do mnie na­le­ży ten wiel­ki błąd ich na­pra­wić! – za­koń­czył z sil­nem po­sta­no­wie­niem, ude­rza­jąc nogą w po­sadz­kę, we­dług swe­go zwy­cza­ju.

– Po za­wo­jo­wa­niu ziem pol­skich z Li­twą ła­two się upo­ra­my – gdy­by nie Ja­gieł­ło, ten pol­sko-li­tew­ski wład­ca, ta ku­kła w rę­kach swych do­rad­ców, daw­no­bym się z Wi­tol­dem upo­rał i Li­twę miał pod swo­je­mi sto­pa­mi… – my­ślał znów po chwi­li.

– Szczę­ście samo nam w ręce wcho­dzi – mó­wił da­lej sam w so­bie. – Kra­je nad­mor­skie z Fry­zlan­dyą otwie­ra­ją nam han­del, a z nim pa­no­wa­nie nad za­cho­dem… Praw­da, mię­dzy na­sze­mi po­sia­dło­ścia­mi nad Wi­słą a Ni­der­lan­da­mi jest jesz­cze szmat zie­mi, ale i temu się po­ra­dzi… Po­mo­rze, Świec na­sze, ludy, dzie­lą­ce nas od Ni­der­lan­dów, same z sie­bie mu­szą po­tę­dze na­szej ustą­pić…

– I to wszyst­ko za­kon mnie za­wdzię­czać bę­dzie, mnie, Ulry­ko­wi von Jun­gin­gen! – mó­wił, wska­zu­jąc dło­nią na pier­si, pod­no­sząc gło­wę i pro­stu­jąc swą roz­ro­słą po­stać.

– Imię Ulry­ka von Jun­gin­gen sły­nąć bę­dzie po ca­łym świe­cie, a sła­wa moja da­le­ko w przy­szłość za­się­gnie…

– Wszyst­ko już do uro­czy­sto­ści przy­go­to­wa­ne, rad­ni za­ko­nu, a też ry­ce­rze cu­dzo­ziem­scy za­sie­dli już ławy w ko­ście­le, ocze­ku­ją jeno uka­za­nia się wa­szej mi­ło­ści! – prze­rwał te roz­kosz­ne ma­rze­nia głos mar­szał­ka.

Ock­nął się z swych ma­rzeń Jun­gin­gen, ock­nął z pew­nym nie­sma­kiem. Sark­nął na­wet:

– Ach, ten my­dłek, śmier­dziel!… bę­dzie nas za­nu­dzał swe­mi asce­tycz­no-ry­cer­skie­mi pra­gnie­nia­mi…

– No, ale i z nim się pręd­ko upo­ra­my! Od cze­góż woj­na z Pol­ską!… – za­koń­czył w so­bie.

I przy­obló­kł­szy ob­li­cze w sto­sow­ny do oko­licz­no­ści wy­raz, szedł śpiesz­nym kro­kiem przez dłu­gie kruż­gan­ki, łą­czą­ce za­mek z ko­ścio­łem.

U wej­ścia cze­ka­ło na nie­go sze­ściu urzęd­ni­ków, nio­sąc tar­czę, bu­ła­wę za­koń­czo­ną krzy­żem, czap­kę w kształ­cie heł­mu i płaszcz bia­ły, od­mien­ne­go od in­nych kro­ju. W tem oto­cze­niu prze­szedł przez ko­ściół z sto­sow­nym wy­ra­zem twa­rzy. Na lek­ką krót­ką zbro­icz­kę za­rzu­co­no mu płaszcz, od­da­no ber­ło, po­sta­wio­no tar­czę, i Ulryk za­siadł na miej­scu, dla wiel­kich mi­strzów prze­zna­czo­nem, miej­scu, na któ­rem od lat trzech, t… j… od chwi­li swe­go obio­ru, jesz­cze nie sie­dział.

Bla­de świa­tło lam­pek i świec wo­sko­wych, roz­sta­wio­nych na oł­ta­rzu świą­ty­ni, ga­sił zło­ty pro­mień czerw­co­we­go słoń­ca, wdzie­ra­ją­cy się przez wąz­kie okna.

Twa­rze wy­so­kiej rady za­ko­nu, naj­zna­ko­mit­szych kom­tu­rów, jako i twa­rze ry­ce­rzy, nie wy­po­czę­te jesz­cze po dłu­giej w noc pi­ja­ty­ce, nie mo­gły się rów­nież do­stro­ić do uro­czy­sto­ści, przed­sta­wia­ły nudę, usi­ło­wa­nie po­ko­na­nia roz­sze­rza­ją­cych się ust do zie­wa­nia, wpra­wia­ły lica w ja­kiś skurcz, na­da­jąc im wy­raz wprost wstręt­ny.

Nie­je­den też py­tał ze zdzi­wie­niem:

– Co to za uro­czy­stość?

– Miał nas pro­wa­dzić po zdo­by­cze, a wpro­wa­dza do ubo­giej świą­ty­ni.

– Nie przy­by­li­śmy prze­cie, aby być świad­ka­mi ob­łó­czyn za­kon­ni­ka!

Szem­ra­nie to było uza­sad­nio­ne.

Nie tyl­ko bo­wiem cu­dzo­ziem­scy ry­ce­rze, lecz ża­den z bra­ci, ża­den z wy­so­kich urzęd­ni­ków za­ko­nu nie pa­mię­tał ta­kiej uro­czy­sto­ści.

Wstę­po­wa­li do za­ko­nu na mocy krót­kiej przy­się­gi, a ra­czej zo­bo­wią­za­nia. Przyj­mo­wa­no każ­de­go, kto się wiel­kie­mu mi­strzo­wi wy­da­wał, że bę­dzie dla za­ko­nu po­ży­tecz­ny. Swo­bo­da zaś oby­cza­jów, ży­cie do­stat­nie, czę­ste wal­ki i łupy po­cią­ga­ły tłu­my lu­dzi, po naj­więk­szej czę­ści Niem­ców, szu­ka­ją­cych w owym cza­sie przy­gód, a nie prze­bie­ra­ją­cych w środ­kach ich zna­le­zie­nia.

Przy­się­ga, wpro­wa­dzo­na po woj­nach krzy­żo­wych, pod­czas po­wsta­wa­nia za­ko­nu w XII wie­ku, zo­sta­ła zu­peł­nie za­nie­cha­na. Zresz­tą nie było te­raz pra­wie ry­ce­rzy-za­kon­ni­ków, słu­żą­cych Naj­święt­szej Ma­ryi Pan­nie i świę­te­mu Je­rze­mu, byli tyl­ko ry­ce­rze za­ko­nu, no­szą­cy go­dło krzy­ża, roz­gła­sza­ją­cy szczyt­ne po­wo­ła­nie jego obroń­ców.

Uro­czy­stość tę Ulryk po­sta­no­wił wzno­wić, raz, że wi­dział w mło­dym księ­ciu od­mien­ną od wszyst­kich na­tu­rę, po­wtó­re, iż z ode­bra­niem przy­się­gi utrwa­li pa­no­wa­nie nad przy­obie­ca­ne­mi mu zie­mia­mi.

Ten zaś, dla któ­re­go tę uro­czy­stość urzą­dzo­no, go­to­wał się do niej z całą go­rą­co­ścią i za­pa­łem mło­dzień­czym. W tej wła­śnie chwi­li szedł w oto­cze­niu urzęd­ni­ków za­ko­nu i kom­tu­rów, obok nie­go szedł kom­tur z El­blą­ga, Hen­ryk von Leuch­ter.

Siwy był i znać, na bar­kach jego dużo już lat spo­czy­wa­ło.

Przy­po­mniał so­bie chwi­lę, kie­dy, ma­jąc lat 14, był głów­ną oso­bą ta­kiej­że uro­czy­sto­ści, i twarz jego przy­bra­ła ja­kiś bło­gi wy­raz, któ­ry wszak­że znikł w tej chwi­li, a dziw­ny, nie­okre­ślo­ny uśmiech siadł na jego po­marsz­czo­nem ob­li­czu.

Spoj­rzał z pod oka na idą­ce­go obok mło­dzień­ca i jesz­cze wię­cej się uśmiech­nął. Szli przez dzie­sią­ty po­dwó­rzec, któ­ry łą­czył za­mek z ko­ścio­łem.

Knech­ci pod do­zo­rem Bi­be­ra, w od­święt­nych nie­bie­skich ka­fta­nach z krzy­żem czar­nym, wy­szy­tym na pier­siach, sta­li w dwóch sze­re­gach, mię­dzy któ­ry­mi mło­dy ksią­żę prze­cho­dził.

Naj­cie­kaw­szem wszak­że okiem wpa­try­wał się w nie­go mło­dy knecht, któ­ry tak się za­po­mniał, że wy­stą­pił z sze­re­gu, aby się le­piej go­ścio­wi przy­pa­trzeć.

– Ja­kób! – roz­legł się gro­mią­cy głos Bi­be­ra, a Fals, bę­dą­cy naj­bli­żej, uszczyp­nął go przez bu­fia­sty rę­kaw ka­fta­na.

Ale Ja­kób, jak­by nie sły­szał i nie czuł da­ne­go zna­ku, jeno wy­cią­gnąw­szy szy­ję, za­wie­sił wzrok swój na twa­rzy mło­de­go księ­cia.

A wzrok to mu­siał być wiel­ce na­tar­czy­wy, bo Ka­rol pod­niósł oczy i spo­tkał się z wej­rze­niem knech­ta.

I oto dwaj mło­dzień­cy, zaj­mu­ją­cy tak róż­ne sta­no­wi­sko, uśmiech­nę­li się do sie­bie przy­jaź­nie.

Ksią­żę wczo­raj już za­uwa­żył wle­pio­ny w sie­bie wzrok mło­de­go knech­ta, a znać twarz ta zro­bi­ła na nim miłe wra­że­nie, bo dziś po­wi­tał ją, jak zna­jo­mą.

Knecht zaś, sta­nąw­szy na swem miej­scu, szep­nął znów swo­je:

– Nie, nie!

I ode­tchnął, jak­by mu ka­mień spadł z ser­ca.

Wtem ozwa­ły się dzwo­ny.

Naj­pierw je­den, zwy­kły, zwo­łu­ją­cy na na­bo­żeń­stwo, po­tem po ko­lei od­zy­wa­ło się co­raz wię­cej.

Spi­żo­we tony prze­peł­nia­ły prze­stwo­rze, stra­sząc lud, gę­sto koło zam­ku i mia­sta Mal­bor­ga osia­dły.

Dzie­ci, miast wy­biedz na dro­gę na od­głos tych dzwo­nów, tu­li­ły się do ma­tek, a lud­ność cała chył­kiem za­my­ka­ła wro­ta, kry­jąc się do swo­ich sie­dzib.

Dźwięk tych dzwo­nów wy­warł rów­nież nie­okre­ślo­ny lęk na tego, któ­re­go uro­czy­stość ogła­sza­ły.

Mło­dy ksią­żę, wszedł­szy do ko­ścio­ła, nie do­zna­wał tego bło­gie­go uczu­cia, ja­kie­go się spo­dzie­wał, owszem, lę­kiem i nie­po­ko­jem za­drga­ło jego ser­ce.

Z tem wszyst­kiem ukląkł na wska­za­nem so­bie miej­scu, na­wprost wiel­kie­go mi­strza, w ta­kiej od­le­gło­ści, aże­by mógł sły­szeć jego sło­wa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: