Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Natarcie - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Data wydania:
27 października 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Natarcie - ebook

Siadajcie wygodnie, zapinajcie pasy i ruszajcie w podróż w głąb armii galaktycznej! Bowiem już nic nie będzie takie samo...

Kagu. Lubimy Czytać

Obcy gromadzą się na obrzeżach Układu Słonecznego, umacniają podbitego Marsa i zaczynają spoglądać w stronę Ziemi.

Odległej lodowatej kolonii Nowy Svalbard, odciętej od reszty galaktyki, grozi chaos i śmierć głodowa. Dla zmęczonego walką sierżanta sztabowego Andrew Graysona i zdziesiątkowanych oddziałów Wspólnoty Północnoamerykańskiej, wojna o przetrwanie wkracza właśnie w katastroficzną nową fazę.

Po zawarciu niepewnego sojuszu z dotychczasowymi chińsko-rosyjskimi wrogami, WPA organizuje ryzykowną misję przebicia się przez blokadę obcych i odzyskania kontaktu z Ziemią. Tym razem walka o przyszłość ludzkości może zakończyć się wyłącznie pełnym zwycięstwem lub unicestwieniem.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7964-273-1
Rozmiar pliku: 1,9 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Ziemia. Nigdy bym nie pomyślał, że się za nią stęsknię.

Owszem, niewiele już z niej zostało. Mała niebieska kulka składająca się z pyłu i dużych ilości wody, tkwiąca w zakątku niewielkiej Galaktyki na zadupiu wszechświata. Wirowała w przestrzeni od pięciu miliardów lat, a my od początków swego gatunku zdołaliśmy wypełnić ją stu miliardami istot ludzkich. Skażona woda, paskudne powietrze, oceany w większości martwe. A jeśli czegoś nie zniszczyliśmy, nieustannie o to rywalizowaliśmy, wybijając się milionami, ponieważ nasza technologia dalece przewyższała zdolność utrzymywania przez nas na wodzy szczątkowych gadzich rejonów mózgu.

Nie. Gdy opuszczałem Ziemię, niewiele już sobą przedstawiała. Stanowiła jednak dom.

Byłem żołnierzem od pięciu lat, skakałem po całej zasiedlonej przestrzeni, dziesiątki lat świetlnych od ojczystej planety, i ani razu za nią nie zatęskniłem. To dlatego, że gdzieś w głębi wciąż miałem pewność, że Ziemia tam była, że nadal okrążała Słońce co trzysta sześćdziesiąt pięć dni, że roiło się na niej od ludzi, że miasta były pełne istot wyglądających oraz zachowujących się jak ja.

Teraz nie byłem już tego taki pewien.

Dryblasy zajęli Marsa, naszą najstarszą i największą kosmiczną kolonię. Na Nowym Svalbardzie większość z nas widziała przynajmniej urywki nagranych walk i danych z sensorów. Na orbicie nagle pojawiło się dwadzieścia okrętów nasiennych, roztrzaskując naszą flotę na strzępy i wystrzeliwując tysiące lądowników pełnych obcych, którzy pełnili jednocześnie funkcje osadników i zwiadowców. Na miasta rozpylono gaz i rozpoczęła się beznamiętna całościowa eksterminacja, usunięcie dokuczliwego gatunku z nowej nieruchomości, zanim mogli się na nią wprowadzić kolejni lokatorzy. Każda zdolna do lotu w przestrzeni jednostka załadowała na pokład uchodźców i opuściła Marsa na pełnym gazie tylko po to, by rozerwały ją na kawałki blokujące planetę okręty Dryblasów i ich orbitalne pola minowe. Większość uciekinierów poległa. Ci, którzy zostali, również zginęli.

Ostatnie pięć lat stanowiło dla obcych jedynie rozgrzewkę. Testowali nasze możliwości, sondowali taktykę obronną, szacowali reakcje. Bawili się z nami.

Nie, perspektywy ludzkości nie wyglądały obiecująco. Rozgrywał się najgorszy możliwy scenariusz. Gdyby sytuacja nie miała ulec zmianie, w ciągu kolejnego roku, może dwóch czekała nas zagłada gatunku.

Ale jesteśmy ludźmi – zawziętymi, upartymi, zadziornymi oraz nieracjonalnymi. I zachowujemy się tak samo jak większość inteligentnych stworzeń, gdy ktoś zapędzi je w kąt i nie zostawi drogi ucieczki: wysuwamy pazury i odsłaniamy zęby, po czym ruszamy do ataku.

Przewożące uchodźców połączone siły WPA/ZCR przybyły na Nowy Svalbard przed dwoma tygodniami. Wcześniej, podczas bitwy o Marsa oraz licznych potyczek, które miały miejsce w całym systemie słonecznym, utraciły większość obsady wojskowej i okrętów desantowych. We flocie znajdowały się dwa lotniskowce: „Mińsk” z ZCR oraz „Regulus” z WPA. Na „Mińsku”, zwykle zabierającym na pokład pełen pułk marines, znajdowała się jedynie wzmocniona kompania. „Regulus”, jeden z sześciu superlotniskowców WPA, stracił większość żołnierzy ze swego pułku Piechoty Kosmicznej.

Okręt nasienny Dryblasów, który zniszczyliśmy w systemie Fomalhaut, wpakowując w niego transportowiec wypełniony wodą, z nieznanego powodu nie rozstawił obronnych pól minowych wokół skolonizowanego przez ZCR księżyca, zanim ruszył w stronę Nowego Svalbardu. Zeszli na orbitę, zrzucili lądowniki kolonizacyjne na powierzchnię i popędzili za samotną rosyjską jednostką, bezbronnym krążownikiem, którego daremna ucieczka, a następnie destrukcja ostrzegły nas w ogóle o obecności obcych w systemie. Teraz na księżycu ZCR roiło się od olbrzymich osadników, nie broniły ich jednak miny, nie dysponowali też okrętem nasiennym, który mógłby zatrzymać nasze jednostki. Mogliśmy wreszcie walczyć z nimi na podobnych warunkach, korzystając z jednostek lotniczych i artylerii orbitalnej, czego zwykle nam brakowało na światach zajętych przez Dryblasów.

W chińsko-rosyjskiej kolonii nie wszyscy zginęli. Dryblasy znajdowali się na powierzchni od niespełna trzech tygodni i choć metodycznie niszczyli ludzką infrastrukturę, gdy tylko się z nią zetknęli, nie używali gazu, choć dotąd zwykle stosowali go podczas ataków na nasze kolonie. Nie brakowało tam schronów, w których mogli się ukryć ludzie, a niewielki garnizon marines ZCR posuwał się nawet do ataków z zaskoczenia na najeźdźców. Nasze eskadry rozpoznawcze nawiązały kontakt radiowy z dziesiątkami rozproszonych grupek cywilów i wojskowych ZCR, dowództwo z obu stron zebrało się więc i postanowiło zorganizować szturm. Chińczycy i Rosjanie, którym brakowało marines, lecz nie zbywało na dystansowcach, mieli dostarczyć większość okrętów. WPA, dysponująca sporymi siłami piechoty, lecz tylko nielicznymi okrętami desantowymi, miała w większości walczyć na powierzchni. Niesamowite, ale wszyscy się na to zgodzili. Co jeszcze dziwniejsze, zaplanowanie wspólnej operacji wojskowej obu bloków politycznych, na dodatek obejmującej różne formacje, posługujące się odmiennymi standardami uzbrojenia, sprzętu czy logistyki, zajęło zaledwie półtora tygodnia.

Teraz, dwa tygodnie po przylocie uchodźców, znajdowaliśmy się w drodze na księżyc ZCR w systemie Fomalhaut i zamierzaliśmy odbić ocalałych chińsko-rosyjskich osadników oraz żołnierzy, zabić jak najwięcej Dryblasów i wydostać się, zanim pojawi się kolejny okręt nasienny.

Tak przynajmniej wyglądał plan, ale po pięciu latach organizacyjnych porażek miałem pewność, że z żadnego scenariusza nie zostawało wiele po nawiązaniu kontaktu bojowego z wrogiem.Rozdział 1 Fomalhaut b

Wyglądasz jak robal – powiedział Dmitrij z rozkładanego siedziska po drugiej stronie przejścia. – Wielki, brzydki, imperialistyczny robal.

– Za to wy jesteście ekspertami od brzydoty – odparłem, rozglądając się.

Znajdowałem się w ładowni rosyjskiego okrętu desantowego typu Akuła, czyli w miejscu, do którego nigdy nie spodziewałbym się trafić, a przynajmniej nie z pełnym uzbrojeniem i oprzyrządowaniem. Dziwaczność ostatnich paru dni osiągnęła nowy, wcześniej nieznany poziom. Otaczał mnie mieszany pluton złożony z marines ZCR i Piechoty Kosmicznej WPA, wszyscy uzbrojeni po zęby i gotowi do walki. Gdybyśmy zaledwie miesiąc wcześniej znaleźli się na tak niewielkim obszarze, za to z tak dużą ilością broni, spotkanie zakończyłoby się szybką, brutalną strzelaniną i mnóstwem trupów. Teraz wszyscy ruszaliśmy w bój na jednym rydwanie, połączeni w tym dziwacznym nowym sojuszu przez prozaiczną konieczność.

Projektanci naszych desantowców nie poświęcali wiele energii, by nadać Osom czy Ważkom choć odrobinę urody, lecz wyglądało na to, że Rosjanie robili, co w ich mocy, aby uniknąć jakichkolwiek rozwiązań, które można by uznać za miłe dla oka. Nasze okręty desantowe wyglądały po prostu na to, czym były: funkcjonalne maszyny bojowe. Rosyjski pojazd sprawiał natomiast wrażenie ciężkiego sprzętu budowlanego. Nie potrafiłem jednak nie zachwycać się efektywnością projektu. Nasze rozkładane siedziska były mocowane na jednym zawiasie i wyposażone w amortyzatory, w nich zaś znajdowała się jedynie silna, swobodnie zwisająca sieć – równie amortyzująca jak u nas i zapewne dwadzieścia razy tańsza. Poza tym wiedziałem, że niezależnie od wyglądu ruskie desantowce potrafiły spuścić niezłe manto każdemu, kto znalazł się przed ich lufami.

– Ile jeszcze do strefy zrzutu? – spytałem Dmitrija, który zerknął na wyświetlacz i wzruszył ramionami.

– Osiemnaście, może dziewiętnaście minut. Rozsiądź się, zdrzemnij. – Po tych słowach oparł głowę w hełmie o znajdującą się z tyłu gródź, a jego twarz przybrała wyraz lekkiego znudzenia.

Był moim odpowiednikiem w siłach ZCR, rosyjskim kontrolerem walki. W drodze na ten gorący, pylisty księżyc krążący wokół Fomalhaut b mieliśmy kilka dni, by się poznać, i Dmitrijowi daleko było do stereotypowego ruskiego żołdaka. Nie miał rozmiarów czołgu, nie chlał wódki ani nie przemawiał z uczuciem do swej ciężkiej broni. Był raczej niski, tylko minimalnie przewyższał wzrostem panią chorąży Fallon, i miał kanciastą żuchwę oraz ostre, przystojne rysy zawodowego modela. Nawet nie strzygł się na jeża. Na głowie nosił niesforną czuprynę, która w PK przekraczałaby regulaminową długość, wypowiadał się spokojnie, a nie głośno i żywiołowo. W skrócie, stanowił przeciwieństwo wizerunku typowego Rosjanina, jaki wcześniej tkwił mi w głowie. W ostatnich dniach miałem mnóstwo okazji, by zweryfikować dawne uprzedzenia.

Przejrzałem dostępne obwody łączności i wybrałem kanał taktyczny najwyższego stopnia.

– Centrum operacyjne „Regulus”, tu Dysza Jeden. Proszę o ostatni test łączności i telemetrii.

– Dysza Jeden, tu centrum operacyjne – dobiegła odpowiedź. – Masz pięć na pięć z danymi i łącznością. Powodzenia, udanych łowów.

– Centrum operacyjne, przyjąłem. – Wyświetliłem strumień danych z centrum operacyjnego na „Regulusie”, skąd zwierzchnictwo piechoty i dowódca grupy lotniczej z lotniskowca koordynowali od strony WPA desant na kontrolowany przez Dryblasów księżyc.

W odbieranych informacjach widziałem osiem idących w pierwszej fali i ustawionych w formację klina desantowców, które wchodziły właśnie w atmosferę, nie natykając się na żaden opór.

Pierwsza grupa, w której się znalazłem, składała się z okrętów desantowych ZCR, a ja służyłem za naziemnego łącznika dla sił uderzeniowych WPA, ponieważ byłem jednym z zaledwie dwóch kontrolerów walki obecnych w całym systemie Fomalhaut.

Wejściu w atmosferę towarzyszyły zwyczajowe wstrząsy. Opancerzeni marines kołysali się lekko na swoich miejscach zgodnie z rytmem ruchów desantowca. Po raz ostatni sprawdziłem sytuację taktyczną na orbicie, wciąż dziwiąc się na widok naszych najcenniejszych jednostek lecących burta w burtę z okrętami, do których kilka tygodni temu natychmiast oddałyby salwę.

Trzy minuty przed przewidywanym przez Dmitrija czasem przylotu desantowiec skręcił ostro w lewo. Po chwili usłyszałem głuchy grzmot rakiet opuszczających zewnętrzne wyrzutnie, a następnie grzechot działek automatycznych na burcie. Okręty desantowe ZCR były wyposażone w większe działka niż nasze, lecz o niższej szybkostrzelności. Czułem, jak wstrząsy luf przenoszą się na kadłub, co nie zdarzało się w Osach czy Ważkach. Wyglądało na to, że czekał mnie cały miesiąc nowych doświadczeń.

– Matka Kuźki!

Głośnik na ścianie wypluł z siebie potok dosadnej ruszczyzny, którą życzliwie przełożył mi uniwersalny tłumacz wbudowany w mój pancerz. Nie radził sobie jednak zbyt dobrze z idiomami. Spojrzałem na Dmitrija i wskazałem swoje ucho.

– To znaczy dać komuś niezłą nauczkę – wyjaśnił.

Wszędzie wokół mnie żołnierze ZCR szykowali broń, poszedłem więc za ich przykładem. W wariancie wyposażeniowym Brawo miałem do dyspozycji wielki i ciężki karabin M-80 oraz dwadzieścia pięć ładunków umieszczonych w gniazdach szybkiego dostępu na pancerzu. Przesunąłem dźwignię otwarcia zamka i sprawdziłem, czy w komorach widać mosiężne spłonki dwóch przeciwpancernych pocisków. Komputer pilnował oczywiście stanu amunicji, ale żaden choć trochę doświadczony w boju wojak nie zawierzyłby w pełni krzemowemu mózgowi, jeśli w grę wchodziła kwestia życia lub śmierci.

Rosyjski okręt zmienił kilkakrotnie kurs, każdy zwrot akcentowany był serią z działka lub odpaleniem rakiet. Pociski na desantowcu służyły do wsparcia ogniowego i wykorzystanie większości z nich, zanim żołnierze zostaną wysadzeni, nie stanowiło dobrej praktyki, lecz desantowiec nagle uniósł dziób i zawisł w powietrzu, po czym otworzyła się tylna rampa i ujrzałem, dlaczego tak się ostrzeliwaliśmy przy zejściu.

– Jobanyj w rot! – skomentował jeden z marines obok mnie i całkiem nieźle zrozumiałem, o co mu chodziło, choć mój tłumacz zastąpił jego słowa jedynie sformułowaniem „wulgarne przekleństwo”.

Za ogonem desantowca rozciągał się pas startowy kolonii ZCR. Na brudnym szarym asfalcie i po jego bokach leżały masywne ciała kilku Dryblasów, wciąż dymiące w miejscach, gdzie zostały trafione. Nie miałem zbyt wiele czasu na podziwianie krajobrazu, ponieważ nasz okręt osiadł płozami na ziemi, a światło przy rampie zmieniło się z czerwonego na zielone. Rozpięliśmy pasy i wybiegłem za żołnierzami ZCR z ładowni, od razu lądując w ogniu walki.

– Szybko, szybko, szybko! – krzyczał znajdujący się na przedzie oficer ZCR, gdy pędziliśmy po rampie. Tak naprawdę wrzeszczał oczywiście coś po rosyjsku, ale pancerz przekazywał mi najbardziej zbliżone tłumaczenie.

Chińsko-rosyjscy marines działali jak dobrze naoliwiona maszyna, której częścią nie byłem. Przyjęli standardowy szyk osłaniający, gdy desantowiec z upiornym wyciem silników znów podrywał się w powietrze, sześćdziesiąt ton laminowanej stali i broni stłoczonej w potężny kadłub wznosiło się, choć nie powinno w ogóle być zdolne do lotu. Okręt nie znalazł się jeszcze nawet na stu metrach, gdy obrócił się i otworzył ogień z działek. Bez informacji z tak-łącza czułem się jak ślepiec. Musiałem polegać na sensorach pancerza i własnych oczach oraz uszach. Powiodłem wzrokiem wzdłuż trajektorii okrętu, by sprawdzić, w co strzelał, ale nie dostrzegałem celu. Usłyszałem jednak nieziemski skowyt trafionego Dryblasa, od kilku lat nawiedzający mnie wciąż w snach. Nagle zza oddalonego o dwieście metrów budynku wyłonił się obcy, wymachujący kończynami i próbujący uciec przed strumieniem pocisków wylatujących z wielkokalibrowych działek. Choć Dryblasy byli wysocy i potężni, dzięki swym rozmiarom stanowili wspaniały cel dla naszego wsparcia powietrznego. Po raz pierwszy w walce z nimi mogliśmy wykorzystywać wszystkie środki lotnicze i orbitalne, jakimi dysponowaliśmy, i to naprawdę robiło ogromną różnicę.

Nad głową usłyszałem rakietę opuszczającą wyrzutnię naszego autobusu. Błyskawicznie pokonała dystans i ugodziła obcego w połowie korpusu. Dryblas przewrócił się, oplątany pajęczymi kończynami. Marines wokół mnie zakrzyknęli donośnie.

Naziemne budowle ZCR wyglądały na niemal równie solidne, jak nasze konstrukcje w Nowym Longyearbyen, choć z innych powodów. Księżyc, na którym się znaleźliśmy, gorący, pełen piachu i skał, znajdował się znacznie bliżej gwiazdy Fomalhaut niż nasz niewielki lodowy glob. Przysadziste, kojarzące się z bunkrami budynki musiały być jeszcze wytrzymalsze, niż na to wyglądały, ponieważ nie dostrzegałem większych zniszczeń, a przecież obcy rządzili się tu już od kilku tygodni. Zwykle najpierw wypuszczali gaz na osiedle, po czym niszczyli nasz sprzęt terraformujący i zabierali się za demontaż reszty infrastruktury. Z danych przekazywanych przez mój pancerz wynikało, że nie zaczęli jeszcze nawet pierwszego etapu tej procedury. Skład atmosfery nie odbiegał od normy, nie było żadnych zagrożeń biologicznych ani chemicznych. Gdybym zechciał, mógłbym zdjąć hełm i odetchnąć świeżym powietrzem.

W oddali, po drugiej stronie osiedla, trasery i smugi kondensacyjne ciągnące się za wystrzelonymi rakietami zwiastowały przylot okrętów bojowych ZCR, które eskortowały nas przed chwilą do strefy desantu. Słyszałem grzmot eksplozji przetaczających się przez miasteczko, a następnie przerażający skowyt trafianych Dryblasów.

Rosjanie ustanowili perymetr, trzymali w gotowości karabiny i wyrzutnie rakiet, przekazywali sobie okrzykami wektory zagrożenia. Odpaliłem całe aktywne oprzyrządowanie w pancerzu i sprawdziłem sytuację. Jeden desantowiec nad nami, trzy na ziemi, cztery następne szykowały się do lądowania. Oddział WPA zajmował skrawek lądu po przeciwnej stronie miasteczka garnizonowego. W każdym z naszych plutonów PK znajdował się przynajmniej jeden marine ZCR, który służył jako łącznik i miał dopilnować, by miejscowi obrońcy nie zaczęli odstrzeliwać ludzi przybyłych im na ratunek.

– Sieć obrony przeciwlotniczej jest nieaktywna – poinformował mnie Dmitrij na najwyższym poziomie łączności. – Nie działa. Zniszczyli radar, lidar, wszystko, co wydzielało promieniowanie.

Przeloty zwiadowcze z orbity wskazywały właśnie na taką możliwość, ale dowództwo nie chciało ryzykować, że okręty desantowe zostaną strącone przez system automatycznej obrony przeciwlotniczej ustawiony tak, by strzelał do wszystkiego, co nie miało transponderów ZCR. Właśnie dlatego pierwsza fala składała się wyłącznie z chińsko-rosyjskich desantowców, wiozących w ładowniach głównie piechotę WPA. Skoro znaleźliśmy się już na powierzchni, mogłem wezwać sprzęt Wspólnoty.

– Centrum operacyjne „Regulus”, tu Dysza Jeden. Stanęliśmy na ziemi, strefa lądowania roi się od nieprzyjaciół. Proszę bliskie wsparcie lotnicze o ostrzał obszaru na północ od SL.

– Dysza Jeden, tu centrum operacyjne. Przyjąłem. Wysyłam bliskie wsparcie lotnicze, przewidywany czas przybycia: dziesięć minut. Sygnał wywoławczy Młot.

– Nadlatuje eskadra Młot, czas przybycia: dziesięć minut – potwierdziłem. Ostatnie słowo zostało niemal całkowicie zagłuszone terkotem działka desantowca Akuły nad nami. – Dmitrij, powiedz pilotom Akuł, że nadlatuje bliskie wsparcie lotnicze. Ostrzelają tamten obszar. Lepiej, żeby nie doszło do żadnego wypadku.

Dmitrij leniwie uniósł w moją stronę kciuk, nie przerywając pracy przy konsoli kontrolnej, którą ustawił przed sobą na kawałku gruzu.

– Nie martw się, człowieku – powiedział z akcentem brzmiącym jak parodia slangu amerykańskich surferów. – Rosyjscy żołnierze są dobrze wyszkolonymi zawodowcami.

Na północnym krańcu lądowiska, za pasem startowym, pojawiło się trzech Dryblasów. Ich dwudziestopięciometrowe sylwetki górowały nad kamienistą okolicą. Desantowiec ponad nami znów otworzył ogień z działek. Przez robalową skorupę nie czułem fali uderzeniowej, ale pył wokół moich butów poderwał się, gdy rosyjski pojazd zasypał nadciągających obcych granatami przeciwpancernymi. Jeden z Dryblasów upadł, po nim drugi, obaj wrzeszczeli i skowyczeli. Wydawane przez nich odgłosy nie przypominały nic, co znałbym z Ziemi. Były ostre, przenikliwe, a jednocześnie podszyte głębokim, niskim dudnieniem.

Desantowiec zaczął się unosić i odlatywać znad lądowiska. Dmitrij zawołał coś do swoich żołnierzy, którzy ustawili się na asfalcie w podwójnej linii. Marines z przodu przyklęknęli, po czym wymierzyli broń w ocalałego Dryblasa, który znajdował się sto pięćdziesiąt metrów od nas i wciąż się zbliżał. W walce z obcymi Rosjanie korzystali z wielkich, potężnych karabinów, jednak nie dwulufowych jak nasze. Te ich były jednostrzałowe i ładowane odtylcowo nabojami wyglądającymi na jeszcze większe niż w moim M-80. Klęczący rząd wystrzelił na komendę, której nie usłyszałem. Sześć karabinów dało ognia w tej samej chwili, niski grzmot zabrzmiał niczym pojedynczy strzał. Komory otworzyły się, wyrzucając mosiężne spłonki bezłuskowych pocisków, a drugi szereg przygotował broń. Obserwowałem, jak marines ZCR błyskawicznie wykonują trzecią, czwartą, piątą salwę. W czasie gdy jeden szereg strzelał, drugi przeładowywał, zupełnie jak w piechocie liniowej w dawnych kolonialnych czasach na Ziemi. Zbliżający się Dryblas przyjął na głowę i pierś sześć, później dwanaście i osiemnaście pocisków, z których każdy uderzał z gwałtowną detonacją typową dla kruszącej amunicji przeciwpancernej. Przy piątej salwie obcy potknął się, po czym upadł, wstrząsając ziemią pod moimi butami. Marines strzelali w sumie jakieś osiem, może dziewięć sekund. Ich taktyka walki z Dryblasami była zupełnie odmienna niż nasza, ale skłamałbym, twierdząc, że nie okazywała się przynajmniej równie skuteczna.

Na obszarze całego osiedla słyszałem kanonadę brzmiącą niczym pełna dysonansów wojskowa symfonia: niski rumor naszych M-80 i karabinów stosowanych przez ZCR przeciwko obcym, świst wyrzutni MARS, grzmot wybuchających granatów i rakiet, a wszystko to wymieszane ze skowytem Dryblasów i hałasem działek unoszących się nad nami okrętów desantowych. Każdy fragment nadziemnej infrastruktury został zniszczony i pośród gruzów stała już tylko część przysadzistych, solidnych budynków, jednak na ziemi nie leżały zasobniki po gazie, nie widziałem też martwych osadników. Zupełnie jakby obcy walczyli z rękoma związanymi za plecami. Cokolwiek stanowiło przyczynę, bardzo odpowiadał mi taki stan rzeczy, nawet jeśli miał okazać się tymczasowy.

Na moim wyświetlaczu taktycznym zaczęły się pojawiać ikony oznaczające, że żołnierze WPA zauważali i atakowali cele. Nie widziałem tego, co Rosjanie, ponieważ nasze sieci taktyczne nie komunikowały się ze sobą, ale wszystko, na co patrzyli nasi, trafiało do komputera mojej robalowej skorupy, a stamtąd do konsoli kontrolnej. Ludzie stanowili skupisko niebieskich symboli, otoczone szerokim, nieregularnym kręgiem pomarańczowych ikon symbolizujących Dryblasów, którzy koncentrowali się w grupki liczące maksymalnie trzech lub czterech osobników.

Bazę i miasteczko ZCR umieszczono na skraju skalistego płaskowyżu. Z jednej strony osiedle sąsiadowało z łagodnym zboczem schodzącym do stromej doliny. Drugi kraniec miasteczka, gdzie znajdowała się baza wojskowa i jej lotnisko, wychodził na rozległą wyżynę. Właśnie tam kręcili się obcy, część z nich zbliżała się w naszą stronę, a niektórzy oddalali się od strefy walki. W każdym starciu, w jakim dotąd brałem udział, wykazywali znacznie większą koordynację i agresję niż ta grupa. Nasi obecni przeciwnicy wydawali się wolniejsi, słabsi, niemal niepewni swoich działań. Choć zgromadziliśmy już na płaskowyżu spore siły, zmasowany atak ze strony Dryblasów mógłby zakończyć się naszą klęską. Nie atakowali jednak, a ja nie zamierzałem dać im czasu na zmianę zdania.

Bliskie wsparcie lotnicze nadleciało po kilku minutach: trzy eskadry Dzierzb wyładowanych po możliwości konstrukcyjne rakietami powietrze–ziemia. Zeszły z orbity i na pełnym gazie popędziły nad SL, strefę lądowania, zaledwie kilkadziesiąt kilometrów przed celem ustawiając się w formację sześciu okrętów w rzędzie. Odpaliłem komunikator i przełączyłem się na taktyczny kanał lotniczy.

– Eskadra Młot, tu Dysza Jeden. Możecie swobodnie przebierać w celach. Na płaskowyżu bezpośrednio na północ od SL roi się od Dryblasów. Potraktujcie ten obszar jak strzelnicę. Wszyscy sojusznicy znajdują się na południe od pasa startowego. Przesyłam koordynaty celów. I pamiętajcie, że w górze latają ruskie desantowce.

– Dysza Jeden, tu Młot Jeden – nadał w odpowiedzi pilot pierwszej Dzierzby. – Potwierdź, że możemy atakować wszystko na północ od pasa startowego. Przewidywany czas przybycia: jedna minuta.

Wysłałem kody potwierdzające i spojrzałem na Dmitrija, zajętego własnym sprzętem komunikacyjnym.

– Wsparcie lotnicze nadleci za sześćdziesiąt sekund! – krzyknąłem do niego. – Przekaż tym desantowcom, żeby opuściły przestrzeń powietrzną.

Dmitrij znów pokazał mi podniesiony kciuk, nie spuszczając wzroku z ekranu konsoli kontrolnej. Po chwili Akuły krążące nad osiedlem opuściły pozycje i rozpierzchły się na zachód i wschód, by zejść z linii ognia.

Dzierzby obwieściły swoje przybycie spektakularnym pokazem skuteczności pocisków kierowanych dalekiego zasięgu. Dwadzieścia cztery smugi kondensacyjne pomknęły od południa i błyskawicznie przecięły niebo nad osiedlem ZCR. Opadły na płaskowyż za miasteczkiem i eksplodowały gwałtownie, aż w odległości kilometra zatrząsł się żwir. Za pasem startowym w bezchmurne niebo wzbiły się pióropusze pyłu i dymu. Dziesięć sekund później przemknęły Dzierzby, wypuszczając z wielolufowych działek tysiące przeciwpancernych pocisków przeznaczonych dla niewidocznych dla mnie celów. Nigdy nie widziałem sześciu Dzierzb wykonujących skoordynowany atak i okazało się to absolutnie zachwycające, niczym boska pięść spadająca na grupę pechowych grzeszników. Otaczający mnie marines ZCR dali się porwać chwili i urządzili owację, gdy Dzierzby przelatywały nad naszymi pozycjami, a po minięciu osady znów rozdzielały się na pary. Sytuacja wydawała się tak surrealistyczna i absurdalna, że aż się uśmiechnąłem. Jeszcze kilka tygodni temu wiwaty byłyby ostatnią rzeczą, jaka przyszłaby na myśl rosyjskim żołdakom na widok lecących rzędem do ataku na cele naziemne doborowych pojazdów latających Korpusu Obronnego WPA. Świat stanął na głowie i wzbudzało to we mnie dziwną radość.

Dzięki danym spływającym tak-łączem widziałem to samo, co Dzierzby, gdy zawróciły, by ponownie ostrzelać płaskowyż. Pomarańczowe ikony wyskakiwały mi na mapie, kiedy piloci namierzali Dryblasów, po czym znikały, gdy rakiety i pociski trafiały w cel. Rozmiar obcych ułatwiał atakującym zadanie – nie mogli ukryć się przed naszymi myśliwcami szturmowymi i nie dysponowali możliwością kontrataku. Choć byli wielcy i silni, bez osłony swego statku-matki nie mieli szans przeciwko Dzierzbom zaprojektowanym do niszczenia pojazdów opancerzonych i fortyfikacji ZCR.

Wciąż jednak mogli poważnie zaszkodzić nam, piechociarzom, nieosłoniętym wzmocnionym kadłubem, który mógł umknąć z prędkością ośmiuset węzłów, gdy sytuacja robiła się napięta.

– Dysza Jeden, tu Młot Jeden. Oczyszczamy do końca płaskowyż. Informuję, że grupa dwudziestu nieprzyjaciół nadciąga w waszą stronę z kierunku dwieście siedemdziesiąt stopni. Nie zostało nam dość amunicji, by zlikwidować wszystkich, zanim do was dojdą.

– Młot Jeden, przyjąłem – odpowiedziałem. – Opuśćcie ten obszar, poproszę o przesyłkę z orbity.

– Odbiór – nadał w odpowiedzi dowódca eskadry Młot.

Przełączyłem się z powrotem na kanał taktyczny floty i wywołałem „Regulusa”.

– Centrum operacyjne „Regulus”, tu Dysza Jeden. Zadanie priorytetowe. Proszę o natychmiastowy atak kinetyczny na następującą lokację. – Przekazałem koordynaty punktu podanego mi przez eskadrę Młot, czyli wąwozu leżącego trzy kilometry na północny zachód od nas. Wkurzeni Dryblasy mogli całkiem szybko przebyć ten dystans, a nie chciałem, by dwudziestu z nich pokazało się za chwilę na pasie startowym, nawet jeśli nad nasze głowy miałyby wrócić desantowce.

– Dysza Jeden, tu „Regulus”. Potwierdzam odbiór współrzędnych. Przesyłka ruszy w drogę za siedemdziesiąt sekund.

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.

------------------------------------------------------------------------

1 Акула/akuła (ros.) – rekin (wszystkie przypisy tłumacza).

2 Кузькина мать (kuzkina mat), w pełnej wersji показать кузькину мать (pokazat´ kuzkinu mat) – rosyjski idiom o wieloznacznym pochodzeniu, którego rozpropagowanie przypisuje się Nikicie Chruszczowowi podczas kryzysu kubańskiego. Oznacza „damy wam nauczkę” albo „pokażemy wam, gdzie raki zimują”. W polskiej wersji celowo w tłumaczeniu dosłownym – ma to emulować działanie automatycznego translatora.Podziękowania

Liczba osób, które w sposób bezpośredni lub pośredni przysłużyły się powstaniu książki trzymanej przez Was w rękach (w wersji papierowej lub na czytniku) jest tak obszerna, że aż pocą mi się dłonie na myśl, iż mógłbym o kimś zapomnieć.

Przede wszystkim ogromne podziękowania dla zacnej ekipy z 47North, która pracowała ze wspaniałą wydajnością (nie, z wydajną wspaniałością), aby doprowadzić do publikacji. Są to: Britt, Ben, Justin, mój redaktor prowadzący Jason Kirk i wszyscy, którzy tyrali za kulisami, aby wszystko szło gładko w Seattle. Chciałbym również podziękować Davidowi Pomerico, który nie pracuje już w 47North, ale to on sprowadził tam serię Frontlines i opiekował się mną przez trzy powieści.

Dziękuję też, odpowiedzialnej za głęboką redakcję, Andrei Hurst, która kolejny raz dopilnowała, aby tekst miał jak najmniej złych stron, a jak najwięcej świetnych.

Kolejny raz jestem winien wdzięczność Markowi Berte, mojemu konsultantowi naukowemu, który postarał się, aby przedstawiane przeze mnie teorie naukowe nie przekroczyły granic groteskowej niemożliwości.

Jak zawsze dziękuję paczce z warsztatów pisarskich Viable Paradise, moim łotrom i oprychom. Są to: Claire Humphrey, Katrina Archer, Julie Day, Chang Terhune, Jeff Macfee, Curtis Chen, Steve Kopka i Tiffani Angus. Wasze towarzystwo i wsparcie przez lata dodawały mi skrzydeł, a nasza więź jest zdecydowanie najlepszym elementem obranej przeze mnie pisarskiej ścieżki, nie licząc przelewów z tantiemami.

Dziękuję Johnowi Scalziemu, który jak zwykle nie szczędził mi swego czasu i porad, a także Elizabeth Bear i Stevenowi Gouldowi. Jesteście mistrzami Jedi dla mnie, małego padawana.

Jestem wdzięczny mojemu agentowi, Evanowi Gregory’emu, który wciąż trzyma pieczę nad moimi interesami w brutalnym świecie wydawniczym i pilnuje, bym nie podpisywał wszystkiego, co kładą przede mną ludzie.

Dziękuję załodze z Camp Daydrinker, Drużynie Pantybear: Claire, Julie, Erice Hildebrand, Alowi Bogdanowi, Mike’owi DeLuce i Katie Crumpton. Nie skończyłem powieści na naszym wyjeździe, ale maksymalnie naładowałem wskaźnik energii pisarskiej. Poza tym zawsze fajnie jest poznawać nowych znajomych i tradycje.

I na koniec wielkie podziękowania dla moich czytelników. Kupujcie moje książki i opowiadajcie o nich innym, a ja będę dalej je pisał – to układ, który działa idealnie dla wszystkich zainteresowanych. Jestem wdzięczny za każdy e-mail, recenzję i miłe słowo. Uważam, że mam ogromne szczęście, mogąc właśnie w taki sposób zarabiać na życie.O autorze

Marko Kloos urodził się i wychował w niemieckim mieście Münster. Bywał żołnierzem, księgarzem, dokerem i administratorem sieci w korporacji, zanim uznał, że najbardziej w życiu chciałby robić coś twórczego.

Pisze przede wszystkim science fiction i fantasy, ponieważ pasjami uwielbia te gatunki, odkąd zaczął wydawać kieszonkowe głównie na pulpowe niemieckie serie SF. Lubi księgarnie, miłych ludzi, październik w Nowej Anglii, szkocką i długie spacery po plaży ze szkocką.

Mieszka w amerykańskim stanie New Hampshire z żoną, dwójką dzieci i wędrowną sforą bezwzględnych jamników.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: