Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 sierpnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Negroland. Zapiski z życia afroamerykańskich elit - ebook

Frapujący obraz czarnych elit Ameryki.
Jedna z najlepszych książek roku według „The Washington Post”, „Los Angeles Times”, „Time” i „Vanity Fair”!

Margo Jefferson, pisarka, krytyczka literatury i laureatka Nagrody Pulitzera w dziedzinie krytyki, dorastała wśród „czarnej arystokracji” Chicago. Negroland to świat uprzywilejowanych Afroamerykanów, którzy w połowie XX wieku osiągnęli status dorównujący przedstawicielom białych elit. Wnikliwie analizując własne doświadczenia, uczucia i wątpliwości, Jefferson tworzy wielowarstwowy portret ludzi uwięzionych wśród społecznych konwenansów i rasistowskich uprzedzeń, starających się znaleźć swoje miejsce w społeczeństwie, w którym biała większość najchętniej odmówiłaby im jakichkolwiek praw i przywilejów. Życie Margo w latach 50. i 60. to nieustające lawirowanie: pomiędzy wymogami własnej klasy społecznej (eleganckie stroje, kulturalne zachowanie, snobistyczne zainteresowania) a kamuflowaniem swojej przynależności do elity, zarówno przed biedniejszymi przedstawicielami czarnej społeczności, jak i przed większością białych.

Jefferson jest naszym narodowym skarbem, a jej wspomnienia powinny być czytane w całym kraju. „Vanity Fair”

Odważna, odkrywcza książka. Przywołuje głosy największych amerykańskich myślicieli w kwestii rasy: Jamesa Baldwina, Fredericka Douglassa, W.E.B. Du Bois. „The New York Times Book Review”

Margo Jefferson (ur. 1947 r. w Chicago) – amerykańska pisarka, dziennikarka i krytyczka literacka. Laureatka Nagrody Pulitzera w dziedzinie krytyki. Autorka On Michael Jackson, kulturowej analizy życia i twórczości króla muzyki pop. Obecnie prowadzi warsztaty kreatywnego pisania na Columbia University School of the Arts.

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-4734-1
Rozmiar pliku: 3,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Negroland

Uczono mnie, żebym zanadto nie rzucała się w oczy.

Wpajano mi, że mam się wyróżniać w sferze dokonań i obycia, unikając epatowania sobą oraz deklaratywności.

Czy jednak dzielenie się wspomnieniami nie jest zawsze swoistym ekshibicjonizmem?

W moim negrolandowym dzieciństwie odsłanianie siebie było sprawą ryzykowną.

Negrolandem nazywam niewielki skrawek murzyńskiej Ameryki, którego mieszkańców osłaniały spora doza uprzywilejowania i znaczna zamożność. Negrolandowe dzieci ciągle słyszały przestrogi, że tylko nieliczni Murzyni cieszą się przywilejami i dobrobytem, a biała większość z satysfakcją oglądałaby naszą pauperyzację, nasz powrót do uległości i nasze poniżenie. Dziecku w Negrolandzie mówiono, że murzyńskie masy, te nienależące do naszej sfery, powinny iść za naszym przykładem, podczas gdy one (z zawiści czy głupoty) dopuszczają się zachowań skłaniających do uprzedzeń rasowych.

Powiadano nam, że Murzyni nazbyt często niepotrzebnie rzucają się w oczy: swoją hałaśliwością, nieokrzesaniem i jaskrawym ubiorem; że zamiast zająć się nauką, humanistyką czy dyscyplinami ścisłymi, gustują w muzyce popularnej, tańcu i sporcie. Powtarzano nam, że te predylekcje rażą większość białych, która utożsamia je z podstawowymi cechami murzyńskości. Ale większość białych irytuje także to, że zbyt śmiało obnosimy się z osiąganiem ich sukcesów, ze zdobywaniem ich przywilejów, z dorównywaniem im zamożnością, bo wszystko to w białym mniemaniu ma znamionować właściwości ich rasy. Tym samym w obecności białych zawsze masz się zachowywać godnie, ale przy nich nie wolno ci także nadmiernie zwracać na siebie uwagi.

Wyróżnianie się było dozwolone czy wręcz pożądane tylko wtedy, gdy miało dobrze świadczyć o twojej rodzinie, jej środowisku i waszych wspólnych przodkach.

I tak, razem z podekscytowaną dzieciarnią zebraną w sali elitarnego murzyńskiego klubu Jack and Jill jako czterolatka oglądam popisy artystyczne naszych utalentowanych kolegów. Mimo że łagodnie, to jednak stanowczo jesteśmy uciszani; wśród siedzącej widowni toruję sobie drogę i pakuję się na scenę. Moja pięcioletnia przyjaciółka recytuje właśnie wierszyk. Staję na pierwszym planie i spoglądając w stronę akompaniującego na fortepianie dorosłego, mówię: „Proszę grać dalej”. Gdy ten posłusznie nie przerywa, zwrócona do publiczności daję parominutowy występ, w moim pojęciu będący tańcem. Słyszę, jak dorośli okrzykami dodają mi ducha i śmieją się z aprobatą. Oczarowuję ich, bo potwierdza się, że jestem dziewczynką bystrą i pełną werwy; nawet mama tej koleżanki nie ma pretensji. Reakcji jej samej sobie nie przypominam – ale niby czemu miałabym to zapamiętać? Przecież wystąpiłam dlatego, że chciałam ją przyćmić.

Bywało, że przeceniałam pobłażliwość dorosłych i potrzeba błyszczenia wiodła mnie na manowce. Na kolacji, niedługo po tamtym popisie, gdy oni bardziej interesowali się sobą niż dziećmi, odczekałam na sekundę ciszy przy stole, by powiedzieć: „A ja to czasem zapominam się podetrzeć”.

Goście wprawdzie się roześmiali, ale dopiero po krótkiej chwili, w której zanim popatrzyli na mnie, wymienili spojrzenia. Zrozumiałam wtedy, że oni bardziej mnie tolerują, niż akceptują, i wtedy też dotarło do mnie, że powtarzanie takich enuncjacji – kiedy przyznajemy się głośno do tego, co robimy na stronie – nieuchronnie spowoduje naganę.

I wychowywałam się w tym poczuciu. Dorastając, nauczyłam się bowiem, że świat dalszy niż rodzina i jej przyjaciele zawsze może obrócić twoje błędy – niestosowne obejście, kiepski smak, nadmierną żywiołowość – przeciwko tobie, twoim rodzicom i bliskim.

Przyswoiłam sobie fakt, że nagle i nieodwołalnie możemy zostać zbiorowo uznani za wulgarnych, niewyrobionych, gorszych.

Wybierając zawód krytyka, wykazałam się sprytem. Bo krytycy analizują i oceniają w szlachetnym celu. W imię wyższego dobra. Mamy prawo do własnego stylu i gustów, oczekuje się od nas deklaracji.

Możemy być ponad. Chyba że dopadnie nas życie. Chyba że się nas lekceważy albo się nami pogardza, zarzucając nam małostkowość albo zawiść, uznając nas za wtórnych i z definicji nietwórczych. Za tych, którzy stanowią podrzędną kategorię.

Takie są ogólne zarysy tej opowieści. Natomiast jej węższy aspekt wygląda następująco: będzie to historia o dziewczynce ze Środkowego Zachodu w połowie zeszłego stulecia, jednej z dwójki rodzeństwa urodzonego atrakcyjnej parze rodziców zadowolonych z własnego życia i osiągnięć, którzy dla swoich dzieci pragną jak najlepiej i chcą, by znalazły się wśród najlepszych.

Żeby odniosły sukcesy, zawodowe i w życiu osobistym.

I żeby były szczęśliwe.

Każde dziecko znajdzie sposoby na to, by stawać okoniem, i zawsze lubi narzekać. Na czym więc polegały metody oporu tej dziewczynki? Przejawiały się w tym, że gdy odnosiła sukcesy, przywykła traktować je jako wymuszone na niej ustępstwa. Bo tak jak w wypadku tych, którym dużo się daje, stawiano jej wysokie wymagania. W rezultacie nabrała poczucia, że wymaga się od niej zbyt wiele. I postanowiła wystawić za to rachunek. W swoim odwecie uprze się przy tym, by jej życie wewnętrzne zdeterminowała rozpacz.

Tym samym na swój użytek stworzy sobie taką oto historię własną: była sobie kiedyś dziewczynka, która później doszła do kresu. Do pewnego czasu godzi się ze swoim życiem, ale potem buntuje się przeciwko niemu i jej wszystkie problemy wyrastają z tego odrzucenia. Dochodzi do przekonania, że jej życie potoczyło się nie tak, jak powinno. Po trosze są w tym zwykłe niezaspokojone ambicje – ona daje radę, zawodowo radzi sobie całkiem dobrze. Wie, że powinna się wybić. Do pewnego stopnia się wybija, ale fenomenalna nie jest. Zdaje sobie sprawę, że dano jej przywilej pisania. Powinna swoje zajęcie kochać. Ale tego nie potrafi. Mnóstwo czasu traci na przekonywanie samej siebie, że nie cierpi pisać, i w rezultacie narasta w niej nienawiść do pisania. Powinna zdobyć się na śmiałość w miłości i w seksie, przełamywać w tych sferach lęk. Jakim więc cudem ktoś taki jak ona, tak często zawstydzony sobą, zawsze zażenowany własnymi niedomogami, decyduje się pisać o sobie?

Zamierzam teraz zmienić ton. Uważam, że kiedy się pisze o sobie, przywoływanie niemiłych wspomnień przychodzi nam zbyt łatwo. Pławimy się w swojej niewinności. Rozpamiętujemy swoje cierpienia. Własne złości przykrawamy tak, żeby nam z nimi było do twarzy.

Nie chcę, by tego rodzaju pobłażliwość nadała ton moim wspomnieniom.

Poza tym (jak mnie nauczono) osobistych sekretów nie zdradza się nieznajomym – bez wątpienia nie powierza się im tajemnic obnażających nasze błędy, słabości, porażki.

Tutaj czysto osobistych rzeczy nie będzie. Bo nie znam swoich czytelników. W tej chwili przytłaczają mnie już próby kalkulowania, wyobrażania sobie tego, czego moi czytelnicy mogą ode mnie oczekiwać; ich wymagań, buntów i protestów; tego, jak któryś z nich będzie się przy czymś upierać, a inny właśnie przed tym się bronić…

Pozwólcie więc, że to zawieszę i poskromiwszy własne „ja”, zacznę od zarysowania tła.

Jestem kronikarką Negrolandu, jego obserwatorką uczestniczącą, jego autorką elegijną, admiratorką i dysydentką; niekiedy emigrantką prowadzącą z nim nieustanną rozmowę.

Nazywam ten świat Negrolandem, bo słowo „Negro” – Murzyn – wciąż wydaje mi się słowem cudów, wspaniałym i strasznym. Słowem z listów gończych za zbiegłymi niewolnikami i z proklamacji praw obywatelskich; słowem, które pasuje zarówno do teorii społecznych, jak i do opisu ulicznej awantury. Słowem, o którego znaczeniu decyduje ton, w jakim zostaje wypowiedziane, o sensie zmieniającym się w zależności od okoliczności i kontekstu, podczas gdy historia bierze zakręty, idzie naprzód albo tkwi w zastoju. Kiedy piszemy je dużą literą, chyba nadajemy mu dostojeństwa; a inne, nowe terminy powstają, by się z nim ścierać i rzucać mu wyzwanie.

Nazywam ten świat Negrolandem dlatego, że słowo „Negro”, Murzyn, od bardzo dawna określało naszą historię; dlatego, że jego konotacjami czy nawiązaniami do niego żyłam bardzo długo; dlatego, że jego użycia stanowiły o istocie moich najwcześniejszych odkryć dotyczących tego, co to znaczy rasa, bądź, jak powiadamy dzisiaj, procesu tworzenia z rasy kategorii społecznej.

Przez blisko dwieście lat my, Negrolandczycy, nazywaliśmy siebie na różne sposoby. Przykładowo określaliśmy się jako:

kolorowa arystokracja

kolorowa elita

czterystu kolorowych

tych czterystu

towarzystwo o niebieskich żyłach

wybitne rody, stare rodziny, dawni osadnicy, pionierzy

śmietanka murzyńska, czarna socjeta

murzyńska, czarna bądź afroamerykańska klasa wyższa albo elita.

Urodziłam się w 1947 roku i moje pokolenie tak samo jak wcześniejsze generacje uczyło się, że skoro biała Ameryka pomija nasz dorobek albo go nie docenia, nie wolno nam mówić publicznie o naszych błędach, potknięciach ani wątpliwościach. (Słowo „porażka” do dzisiaj nie chce mi przejść przez gardło). Nawet te najbłahsze z nich zostałyby przecież przypisane naszej rasie i obrócone przeciwko nam. Większość białych nie przyjmowała, że mogą być one po prostu czymś „ludzkim, ludzkim z natury”: nasze niedoskonałości bywały ludzkie warunkowo albo wcale ludzkie nie były.

Nasze pokolenie wciąż obowiązywała dewiza: osiągnięcia, dzielność, przestrzeganie manier.

Mam w sobie opory przed odsłanianiem na tych stronach czegokolwiek, co zaprzeczałoby naszym dążeniom do doskonałości. Ale w nie mniejszej mierze boję się wynikającego z tego kneblowania ust. Mimo że my lubimy bywać drażliwi. Bywamy zadufanymi w sobie, zarozumiałymi snobami. Pozwólcie zatem, że zacznę z dystansem i analitycznie.

Urodziłam się w Chicago, w tutejszym Negrolandzie. Mój ojciec był lekarzem pediatrą i przez dobrych parę lat ordynatorem oddziału pediatrycznego w Provident, najstarszym w kraju czarnym szpitalu. Mama, która zgodnie ze swoim wykształceniem do zamążpójścia pracowała w opiece socjalnej, w okresie mojego dzieciństwa stała się pełnoetatową panią domu, żoną i matką oraz realizującą się towarzysko działaczką społeczną. Ale skąd oni oboje się wzięli, w jaki sposób zdobyli pozycję społeczną? I jakie kluby oraz organizacje umożliwiły im jej zdobycie?

Opiszę więc skrótowo swoje korzenie.

Margo Jefferson:

Przodkowie (w porządku chronologicznym): niewolnicy i właściciele niewolników w Wirginii, Kentucky i Missisipi; farmerzy, muzycy, lokaje, majstrzy na budowach, nauczycielki, kosmetyczki i służące, szwaczki i krawcowe, inżynierowie, policjantki, kamieniczniczki, prawnicy, sędziowie, lekarze, pracownicy socjalni

Bractwo mojego ojca: Kappa Alpha Psi

Żeńskie stowarzyszenie mojej matki (i siostry): Delta Sigma Theta

Ogólnokrajowe kluby moich rodziców: Boulé (ojciec); Northeasterners (matka)

Ogólnokrajowe kluby mojej siostry i moje: Jack and Jill; Co-Ettes

W trakcie tej opowieści będę podawać nazwy klubów, szkół, wyliczać obozy wakacyjne. Będę przybliżać i oceniać odcienie karnacji oraz rodzaje włosów, a także inne, przypisywane rasie cechy fizyczne. Pytania zrodzą się nieuchronnie. Między innymi o to, jak się czyta – jak ty odczytujesz, jak ja odczytuję – klasę, rasę, przynależność rodzinną, różnice usposobienia. O to, ile to stwarza barier i jakie są ich odmiany. O to, na czym polega uprzywilejowanie. O to, co mnie stworzyło i co mnie okaleczyło.

Naświetlę tutaj niektóre spośród kategorii konstytutywnych Negrolandu, wyróżniki i opozycje, jakie stosowaliśmy do samookreślenia. Oto część z nich:

pochodzący z Północy / pochodzący z Południa

niewolnik na służbie w domu / niewolnik pracujący w polu

wolny czarny / czarny niewolnik

wolny czarny / wolny Mulat

robotnik wykwalifikowany / robotnik niewykwalifikowany (wolny albo niewolnik)

posiadacz nieruchomości / nieposiadający nieruchomości

biegle czytający i piszący / trochę czytający, ale nieumiejący pisać / trochę czytający i piszący / analfabeta

pochodzący z afrykańskiej albo indiańskiej rodziny królewskiej / nieznane pochodzenie afrykańskie / mający białych przodków z klasy wyższej / mający białych przodków z niższych klas / niemający białych przodków.

Biali Amerykanie zawsze umieli tworzyć arystokrację na lokalnym podłożu, mimo że bywało ono bardzo ubogie. Brytyjscy handlarze, którzy przypłynęli na statku Mayflower, zostali ojcami założycielami. Po przyjeździe do Chicago niemieccy robotnicy wyrastali na królów rzeźni. Wywodzące się z równie skromnych środowisk kobiety przez małżeństwo z nimi, ich rywalami albo wspólnikami dostawały się do elity towarzyskiej.

Z nami było podobnie. „Kolorową socjetę” tworzyli początkowo:

mężczyźni i kobiety wysforowani społecznie dzięki względom dobrze urodzonego białego właściciela, pracodawcy czy rodzica, który wspierał ich finansowo, darowywał im nieruchomość albo nawet ich wyzwalał;

mężczyźni i kobiety, którzy kupili sobie wolność za własne ciężko zapracowane pieniądze;

mężczyźni, kobiety i dzieci, którzy zostali wykupieni z niewoli przez białych abolicjonistów albo murzyńskich znajomych czy krewnych;

mężczyźni i kobiety pochodzący od wolnych Murzynów, a więc urodzeni jako ludzie wolni.

Uczyli się pisania, czytania i obycia; uczyli się zawodu (fryzjera, kucharza, piekarza, jubilera, maszynistki, krawca, krawcowej); zatrudniali się jako wykwalifikowana służba w dobrych białych domach i w hotelach; kupowali nieruchomości; wydawali gazety; zakładali szkoły i kościoły; otwierali kluby i towarzystwa pomocy wzajemnej; a także dbali o to, by zawierać małżeństwa wśród swoich. Niektórzy przyjechali z Haiti razem z białymi zbiegami przed czarną rewolucją Toussainta L’Ouverture’a: do tej grupy należeli i wolni Mulaci, i czarni niewolnicy, którzy przez pewien czas służyli swoim panom, by później łatwo od nich uciec i wstąpić na drogę społecznego awansu. Od Nowego Orleanu po Nowy Jork mężczyźni i kobiety mieszanej krwi wytrwale wędrowali w górę.

Popadłam w szyderczy ton, brzmiący pochopnie i niesprawiedliwie. Przecież wśród założycieli Negrolandu byli przed wojną secesyjną ludzie, którzy swoje triumfy zawdzięczali osobistej determinacji i wybitnej inteligencji.

Wymieńmy paru z nazwiska.

James Forten z Filadelfii, abolicjonista i przedsiębiorca. Jego rodzice byli wolnymi Murzynami; jako ośmiolatek zaczął pracować w firmie produkującej żagle, mając dwadzieścia lat, został w niej majstrem, trzy lata później jej właścicielem. Prowadził ją tak dobrze, że został jednym z najbogatszych ludzi w mieście, spośród czarnych i białych. Wynalazł urządzenie do rozpinania żagli i odmawiał sprzedaży sprzętu na statki handlujące niewolnikami, był działaczem przeciwko niewolnictwu i kolonizacji, walczył z próbami ograniczania praw czarnych wyzwoleńców, dzięki jego wsparciu finansowemu William Lloyd Garrison zgromadził fundusze na założenie gazety „The Liberator”.

Frances Jackson Coppin, edukatorka. Urodzona w Waszyngtonie, do dwunastego roku życia była niewolnicą. Jej murzyński dziadek kupił wolność wszystkim swoim dzieciom z wyjątkiem matki Frances, bo dziewczynka miała białego ojca. Wykupiona przez ciotkę, pracowała jako służąca w Massachusetts, później w stanie Rhode Island; dzięki oszczędnościom sfinansowała sobie korepetycje, skończyła szkołę średnią i podjęła studia w Oberlin College. Tam założyła szkołę dla uciekinierów z niewoli, studiując jednocześnie łacinę, grekę i wyższą matematykę na zajęciach przeznaczonych dla mężczyzn. Poświęciła się działalności oświatowej – była pierwszą murzyńską dyrektorką szkoły średniej z programem ogólnokształcącym – owładnięta przesłaniem, „by ujrzeć”, jak powiedziała Frederickowi Douglassowi, „swoją rasę podniesioną z grzęzawiska ciemnoty, słabości i degradacji, gdy już nie musi kryć się po kątach, gdzie pochłaniała ochłapy wiedzy rzucane jej przez panów”^(I1).

Była też druga, gorsza strona wybijania się Murzynów. Chodzi o pionierów, którzy odnieśli sukces nie tylko dzięki własnej determinacji i inteligencji, lecz także za sprawą eksploatacji swoich pobratymców.

Urodzony w Angoli Anthony Johnson w 1621 roku został sprowadzony do Wirginii, gdzie trafił na plantację jako przymusowy robotnik kontraktowy (w tym czasie niewolnictwo jeszcze się w pełni nie ukonstytuowało). Ożenił się z równą sobie statusem Mary, Murzynką. Dochowali się czwórki dzieci, doczekali terminu zakończenia ich służby i w 1640 roku Johnson kupił sto hektarów ziemi. (Gdy w tym samym roku schwytano zbiegłego czarnego robotnika kontraktowego, został on skazany na „dożywotnią służbę swojemu panu”). Anthony i Mary powiększyli swój areał do dwustu dwudziestu hektarów, zakupili bydło i najęli kontraktową siłę roboczą. W 1654 roku jeden z nich, Murzyn John Casor, oskarżywszy Johnsona, że ten chce go zniewolić, opuścił jego gospodarstwo i zatrudnił się u białego plantatora, gotowego go traktować jako pracownika na kontrakcie. Johnson, który wniósł przeciwko białemu sprawę sądową, wygrał ją w drugiej instancji, po czym odebrał Casora na dożywotnią służbę, zostając tym samym jednym z pierwszych usankcjonowanych na mocy prawa właścicieli niewolników w koloniach.

Genevieve Belly Ricard, która w Luizjanie należała do nielicznej grupy gens de couleur libres, kupowała i sprzedawała duże areały ziemi oraz prowadziła zakrojony na znaczną skalę handel cukrem, ryżem, bawełną, żywym inwentarzem, maszynami rolniczymi i niewolnikami. Po zmarłym mężu Cyprianie Ricardzie odziedziczyła kwitnącą plantację, by jako wdowa Ricard, tak ją bowiem zwano, doskonale na niej gospodarować (z pomocą syna, ale nie pod jego nadzorem). Jej majątek, czyli około czterystu hektarów ziemi i blisko setka niewolników, został w przededniu wojny secesyjnej wyceniony na dwieście tysięcy dolarów.

Skromniejsi obywatele Negrolandu są pastorami, nauczycielami, wykwalifikowanymi rzemieślnikami. Posiadają ziemię i czerpią z niej renty gruntowe; otwierają zajazdy i hoteliki; trudnią się fryzjerstwem, stolarką, mechaniką, krawiectwem męskim i damskim, jubilerstwem i piekarstwem. Większość ma mieszane rasowo pochodzenie, a tym samym cenne koneksje z białymi patronami i krewnymi.

Na czym więc polegał uprzywilejowany status wolnego Murzyna? Umożliwiał swobodę zarobkowania; pozwalał zawierać formalne związki małżeńskie (niekiedy z pompą); dawał możliwość kształcenia wolnych w świetle prawa dzieci oraz przekazywania im majątku; pozwalał na podróżowanie, a także na zakup letniego domu, zakładanie stowarzyszeń oświatowych, klubów dyskusyjnych i towarzystw pomocy wzajemnej; kobiecie otwierał możliwość kultywowania „lżejszych zamiłowań , czyli rozwijania smaku i umiejętności w zakresie rysunku i malowania, gry na instrumentach, śpiewu oraz wszelakich robótek ręcznych etc.”²; pozwalał zatrudnić służącą i nianię; a także pozwolił mu stworzyć murzyński odpowiednik Social Register.

Chociaż na Północy murzyńskie elity zaczęły działać na rzecz zniesienia niewolnictwa i uzyskania praw wyborczych, to jednak do swoich kręgów towarzyskich nie dopuszczały Murzynów stojących niżej w hierarchii społecznej.

Chociaż na Południu elity murzyńskie próbowały ugruntowywać swoje chwiejne prawa, to jednak w imię pragmatyzmu wolały nie wspierać dążeń emancypacyjnych uboższych i mających ciemniejszą skórę wolnych Murzynów.

Elity murzyńskie walczyły o zachowanie uprzywilejowanego statusu w nadziei, że ich dzieci będą się nim cieszyły z racji urodzenia.

„Widzieliście, jak z człowieka zrobiono niewolnika; teraz przyjdzie wam zobaczyć, jak niewolnik staje się człowiekiem” – pisał Frederick Douglass w autobiografii³. Popatrzmy na proces, w którym niewolnice i niewolnicy wyrastali na autorytety i liderów społecznych. Część murzyńskiej elity, która swoje istnienie ogłosiła drukiem i na początku XIX wieku zaczęła publikować historie osobiste, tworzyli zbiegli niewolnicy, między innymi Frederick Douglass, William Wells Brown czy Ellen i William Craftowie.

Nawet autor, który jako pierwszy podał formalną definicję „elity naszego ludu”, wymknął się z niewoli. Filadelfijski dentysta Joseph Willson opublikował w 1841 roku Sketches of the Higher Classes of Colored Society . Wydał tę pracę pod pseudonimem „Południowiec”. Urodził się w Auguście w Georgii jako Joseph Keating, najstarszy syn zamożnego, niemłodego właściciela niewolników Johna Willsona juniora i kilkunastoletniej niewolnicy Betsy Keating, niezamężnej i uwolnionej przez Willsona przed urodzeniem pierwszego z ich piątki dzieci. Para ta mogła się poszczycić swoistym rodowodem: ciotka Betsy przez długie lata służyła jako niewolnica u wuja Johna. Ten w testamencie uwolnił ją oraz ich córkę i jej rodzeństwo, aby ciotka Betsy „sprawowała opiekę i nadzór nad mym gospodarstwem domowym”⁴. Ech, eufemizmy prawne w najczystszej postaci.

Joseph miał zaledwie pięć lat, gdy w 1822 roku zmarł jego ojciec. Na mocy testamentu Willsona jego murzyńska rodzina odziedziczyła udziały w banku w Auguście, którego zmarły był współzałożycielem, otrzymała pomoc godnego zaufania powiernika oraz zwolniony od opłat czynszowych dom na wsi wraz z „należytym umeblowaniem i wyposażeniem kuchni, a także odpowiednią liczbą służby, męskiej i żeńskiej, by zaspokajała ich potrzeby”⁵. Czy wszyscy służący i służące byli niewolnikami? Czy Betsy kogoś spośród nich znała z młodości?

Zaczynała jako niewolnicza dziewka, by zostać rozsądną i planującą przyszłość matroną. Keatingowie przez jedenaście lat żyli dyskretnie i wygodnie. Ponieważ w Georgii Murzynom nie wolno było się formalnie kształcić, Betsy wysłała synów do szkół poza stanem, a córkom zapewniła domowych nauczycieli. Z roku na rok tamtejsze prawodawstwo stanowe coraz bardziej utrudniało życie wolnym kolorowym, na różne sposoby ograniczając ich działania i odbierając im możliwość egzystencji. W 1833 roku, gdy Joseph miał szesnaście lat, Georgia wprowadziła przepisy: (1) ustanawiające karę grzywny dla każdego, kto umożliwi niewolnikowi albo wolnemu Murzynowi dostęp do drukowanych gazet albo zatrudni go do zajęć wymagających umiejętności czytania i pisania; (2) zakazujące uczenia niewolnika bądź wolnego Murzyna czytania i pisania; (3) legalizujące sprzedaż do niewoli wolnego Murzyna, któremu zarzuca się „życie próżniacze” (a próżniactwo znamionował na przykład jego powolny chód na ulicy). Keatingowie przeprowadzili się do Filadelfii, która od dawna słynęła ze swojej dobrze prosperującej społeczności murzyńskiej.

Betsy Keating nie zabrakło tam społecznego wyczucia. Filadelfia poznała ją jako panią Elizabeth Willson, wdowę. Elizabeth kupiła dwupiętrowy dom w dzielnicy z przeważającą liczbą białych – umiała żyć tak, by nie rzucać się w oczy białemu otoczeniu – została parafianką prestiżowego Afrykańskiego Kościoła Episkopalnego Świętego Tomasza i zadbała, by wprowadzić swoich najbliższych do murzyńskiej socjety. Byli ludźmi atrakcyjnymi i potrafili dobrze się osadzić w tym małym, nieufnym światku. Joseph znalazł mentora w osobie innego murzyńskiego imigranta z Południa, zagorzałego abolicjonisty Fredericka Augustusa Hintona, który był fryzjerem i perfumiarzem obsługującym białą elitę miasta. Hinton załatwił Josephowi naukę zawodu drukarza, dawniej Murzynom zakazanego – ale nie w Filadelfii, gdzie zwyczajowo biali drukarze nie przyjmowali murzyńskich uczniów, tylko w Bostonie, u gorącego białego abolicjonisty Williama Lloyda Garrisona. Po powrocie do Filadelfii Joseph założył drukarnię i poślubił młodą pannę, też pochodzącą z Georgii i z bliskiego mu środowiska. Elizabeth Harnett była córką szkockiego właściciela niewolników i wolnej kolorowej kobiety.

Cóż to musiała być za ulga dla młodych, gdy mogli ze sobą swobodnie rozmawiać o własnych rodzicach i swoich historiach!

Książka Willsona przez sto pięćdziesiąt lat nadawała ton pisarstwu na ten temat. Sama idea „klas wyższych” kolorowej społeczności „swoim zwiastowaniem bez wątpienia wywoła rozbawienie wśród ludzi uprzedzonych” – pisze; niemniej jednak jest ona „ze wszech miar uzasadniona i słuszna”⁶. Autor pragnie „usunąć” bezpodstawne i rozpowszechnione przesądy białego czytelnika. Chce także skorygować niestosowne nuty u angielskich pisarzy, jak Frederick Marryat, Harriet Martineau i Frances Trollope, którym poklask przyniosło natrząsanie się z amerykańskiej obyczajowości i sposobu bycia. Willson dowodzi tym samym, że świetnie potrafi formułować literackie i etyczne osądy o białym świecie. I chociaż pragnie poruszyć kwestię pewnych „niegodnych” zachowań, jakich dopuszcza się kolorowa socjeta, zapewnia ją, że w stosunku do niej przyświecają mu „jedynie najlepsze intencje i to one wyłącznie wiodły piórem Waszego pokornego sługi, Autora”.

Bez wątpienia pisze on, podobnie zresztą jak przyszłe pokolenia kronikarzy, językiem ostrożnym i pełnym zastrzeżeń. „Świat, wskutek panujących w nim uprzedzeń, od dawna myli się w swoich ocenach tego, co można nazwać naturą życia bądź egzystencją społeczną klas wyższych kolorowej społeczności, gdyż na co dzień styka się on z osobnikami, których można by nazwać »drwalami i nosicielami wody«. Jako że pochopna opinia – wyrabianie sobie zdania o pięknie pejzażu na podstawie oglądu tego, co jawi się jedynie na pierwszym planie – jest źródłem wielu bezpodstawnych i krzywdzących pomówień, które nie oddają ogólnego charakteru rzeczywistości, a zatem, w imię poczucia sprawiedliwości, domagają się zweryfikowania”⁷.

By uwiarygodnić się intelektualnie, Willson wymienia oraz omawia powszechnie przyjęte kryteria definiujące elity: majątek, wykształcenie, zajęcie, urodzenie, powiązania rodzinne. Klasę wyższą stanowi według autora „ta część kolorowej społeczności, której dochody z pracy albo innych źródeł (z wyjątkiem, rzecz jasna, wszelkiej działalności niemoralnej oraz przestępczej) pozwalają na utrzymanie pozycji posiadaczy domu, a ich rodzinom zapewniają względne wygody i komfort”⁸. Ponadto dochody wystarczają na zaspokajanie naturalnych dla tej klasy potrzeb w zakresie wykształcenia i uczestnictwa w życiu kulturalnym oraz umożliwiają zajmowanie stanowiska w kwestiach moralnych, od trzeźwości po abolicjonizm. Willson unika w tym miejscu pustosłowia i górnolotności. Zależy mu na ustanowieniu wysokich standardów, na zakwestionowaniu (może nieco retorycznie) prawomocności wszelkich różnic, które nie wiążą się przede wszystkim z ludzkimi przymiotami. Docenia awans społeczny, który znamionuje aspiracje do samodoskonalenia. Potępia małostkowe waśnie towarzyskie i rywalizację, gdyż hamują one dzieło emancypacji rasowej.

Nie jest więc chyba niespodzianką, że jego wywód przypomina osiemnastowieczną rozprawkę, że cytuje w nim Williama Szekspira, Alexandra Pope’a i Thomasa Graya i że lubuje się w wymyślnych metaforach, starannie dobierając słowa?

Mechanizm zegarka nie spełni pokładanych w nim nadziei, o ile nie wprawi go w ruch sprężyna; a zatem, chociaż przedmioty nieożywione nie wytrzymują porównania z duszą ludzką, od człowieka nie możemy wszak oczekiwać, by wzniósł się do wielkości w danej dziedzinie, jeżeli, jak jest w przypadku ludzi kolorowych, nie tylko brakuje im po temu jakiejkolwiek zachęty – jakichkolwiek bodźców – jakiegokolwiek jasno sprecyzowanego motywu pobudzającego ich do działania – lecz także nawet gdy te działania podejmą, zmierzą się z niedostatkiem zasad, jakie zapobiegłyby ich absolutnemu wykluczeniu!⁹

Choć nie dysponujemy relacjami o brzmieniu jego głosu w mowie, z pewnością był on już pozbawiony wszelkich śladów południowego akcentu. Porusza mnie jego sposób obrazowania: porównanie, w którym doskonale skonstruowany mechanizm różni się od duszy dążącego do doskonałości człowieka, bo rzecz jasna człowiek tego rodzaju doskonałości nigdy osiągnąć nie zdoła, a amerykański Murzyn sprzed wojny secesyjnej nie będzie się cieszył szacunkiem ani równością, które można by określić jako doskonałe.

Dlaczego wybrał sobie pseudonim „Południowiec”? Opisywana przez niego kolorowa elita dobrze wiedziała, kto jest autorem tej pracy. A jednak pseudonim zapewniał Willsonowi pozory anonimowości, które jak miał niewątpliwie nadzieję, uspokoją lęki murzyńskich „klas wyższych” dotyczące tego, że wszelka publiczna krytyka może rozniecić anglosaskie uprzedzenia. Miejscami zdaje się on sugerować, że tylko „Południowiec” wie, jak wątłe są prawa Murzynów, nawet na Północy. Murzyni w Pensylwanii, radzi, powinni w interesach „zachowywać się jak petenci oraz pamiętać, by zawsze, także w roli petenta, wyraźnie okazywać pokorę”¹⁰.

Być może liczył też na to, że ten pseudonim skłoni białych czytelników na Północy do uważania się za liberałów w porównaniu z południowymi właścicielami niewolników i przyda jego obserwacjom wiarygodności. Jednak ta książka, uzyskawszy parę pozytywnych recenzji zarówno w białych, jak i w czarnych gazetach, znikła z obiegu czytelniczego. Biali autorzy omówień potraktowali i Willsona życzliwie, choć nie bez wyższości. Jeden z nich, abolicjonista, który na tę pracę „zerknął”, pisał, że „ogólnie rzecz biorąc, wydaje się ona przekonująca”, i dodał, że pisarz, „będący człowiekiem kolorowym”, wykazał się pewną giętkością pióra. Inny pochwalił pisarza za chęć rugowania „przywar” typowych dla „swojej” grupy, lecz nie dostrzegł, że Willson chciałby przede wszystkim zmienić na lepsze białych. Recenzenci murzyńscy dołożyli starań, by pokazać, że z autopsji są znawcami przedmiotu: jeden odnotował obecny w książce ton „dezaprobaty” niektórych członków wyższej klasy; jego kolega podziwiał „odwagę moralną” autora, zważywszy na delikatność opisywanej materii. Już wtedy prowadziliśmy buchalterię własnych osiągnięć: Willson ze swoją książką, napisaną „dość dobrym stylem” (czy jest w tym cień braterskiej rywalizacji?), zauważył murzyński recenzent, „dołącza do szeregu naszych autorów”¹¹.

Prawie dwie dekady później – dwa lata przed wojną secesyjną – Cyprian Clamorgan publikuje The Colored Aristocracy of St. Louis . Jego obraz jest znacznie efektowniejszy, bardziej światowy. Zmieniły się czasy i jak przystało na człowieka noszącego tak znakomite, pyszne nazwisko, autor z upodobaniem cieniuje swój wywód.

Clamorgan już na wstępie nie pozostawia wątpliwości, że jest za pan brat z przeróżnymi wybitnymi ludźmi, poczynając od „F. Douglassa oraz jego utalentowanych rodaków”, na osiemnastowiecznych szlachetnie urodzonych podróżnikach, jak jego dziadek, który założył jeden z pierwszych białych rodów w St. Louis, kończąc. Na dalekich wyprawach, wyjaśnia Clamorgan, ludzie ci handlowali ziemią, futrem i niewolnikami, niekiedy „pojmując żony”, w których żyłach płynęła afrykańska krew, i z tych mariaży powstała kolorowa arystokracja miasta. Są to ludzie „należący do pewnego kręgu, którzy dzięki swojemu majątkowi, wykształceniu oraz wrodzonym zdolnościom tworzą szczególną klasę – elitę rasy kolorowej”¹². Jego dziadek posiadł wiele wspomnianych „żon”, tyle że z żadną nie wziął ślubu; babka autora była trzecią z pięciu kobiet, które urodziły dzieci jego wspaniałemu dziadkowi. Kolorowi Clamorganowie odziedziczyli po założycielu rodu majątek, twierdząc, że w 1796 roku otrzymał on od hiszpańskiego króla ponad dwieście tysięcy hektarów ziemi.

O sobie Cyprian pisze nie bez dezynwoltury, że „trudni się balwierstwem”. Zaczynał jako fryzjer męski w którymś z eleganckich hoteli w mieście, by następnie wraz z braćmi otworzyć „Skład luksusowych francuskich oraz angielskich artykułów perfumeryjnych i przyborów toaletowych, grzebieni, szczotek, brzytew etc.”. Wielu kolorowych arystokratów zostało „rycerzami brzytwy” – bo czyż to nie oni właśnie, sugeruje autor, są jedynymi ludźmi w mieście autentycznie kochającymi swobodne pogawędki? I koniec końców, „to oni trzymają białego za nos, nie czyniąc mu despektu ani nie przelewając jego krwi”¹³. Jego książka skrzy się od takich facecji.

Clamorgan pyszni się swoim urodzeniem i kolorem skóry oraz jest dumny z ludzi swojego pokroju, z ich prezencji, pieniędzy, nieruchomości i wyrafinowanego smaku; siebie uważa bardziej za arbitra niż kronikarza. Josepha Willsona obruszyłoby wspominanie o dochodach dżentelmena, miłostkach damy albo schlebianie „swoim” za to, że „od białej rasy dzieli granica tak cienka, iż może ją wychwycić jedynie zawzięcie uprzedzone oko”¹⁴. Ale my z filadelfijskiego Wschodu przenieśliśmy się do miasta, gdzie zachodnia obcesowość w obejściu spotyka się z południowymi zbytkami; gdzie krew jest gorąca; gdzie w jeden dzień można zbić fortunę i zdobyć dobre imię, by w jeden dzień je strwonić.

Książka ta przypomina wędrówkę, w której odwiedzamy znakomite domy po to, by słuchać hymnów pochwalnych na ich cześć zmieszanych z opowieściami o skandalach.

„Gdy czytelnik w moim towarzystwie wyruszy Siódmą Ulicą i zbliżymy się w strony Rutgersów, pokażę mu okazałą rezydencję, która wraz z przybudówkami i podwórzem zajmuje pół połaci rozciągającej się między przecznicami. Zajdźmy zatem do nich, bym mógł go przedstawić pani domu”¹⁵. Mowa o pani Pelagie Rutgers, byłej niewolnicy, która kupiła sobie wolność za trzy dolary i teraz ma ich pół miliona: „Pani Rutgers, choć jest analfabetką, żyje na wysokiej stopie; ma w domu wart dwa tysiące dolarów fortepian, lecz jej bogata córka, której przypadnie w spadku cała posiadłość, nie umie na nim grać”¹⁶. Dziarski Samuel Mordecai, który zbił majątek na hazardzie i „ma teraz dobre sto tysięcy dolarów”, córkę wysłał do szkół w Anglii oraz powiada, że chce się przenieść do Paryża, gdzie „będzie się obracał w najwyższych kręgach towarzyskich”¹⁷.

William Johnson otworzył zakład fryzjerski, by z oszczędności, za tysiąc dolarów, kiedy nieruchomości były tanie, kupić cały kwartał domów i później ją sprzedać za sto tysięcy: „Jak na kolorowego to niezgorsza spekulacja!”¹⁸. Cyprian podziwia inteligencję dam, ale znacznie więcej miejsca poświęca ich odcieniowi skóry, rodzajowi włosów, ich brylowaniu w towarzystwie oraz ich towarzyskim wpadkom.

London Berry „jest poczciwym człowiekiem, lecz niestety przejawia nadmierny pociąg do kart”¹⁹. Ponadto jego żona popełniła ostatnio faux pas, idąc na bal wydany przez „ludzi z gorszej klasy kolorowych”, i od tego czasu przestano ją zapraszać do szacownych domów. Cyprian kwituje to wyrozumiale: „Skoro bez wątpienia oboje żałują tego braku wyczucia, następnej zimy znów zaczną bywać i tamta lekkomyślność zostanie im wybaczona”²⁰.

„Mocno zaniedbana”²¹ pani Pelagie Foreman, pisze ze zjadliwą satysfakcją, była niegdyś ponętną, choć pyskatą „damulką o żółtawej karnacji”, której raz, pewnie nie bez powodu, dostało się szpicrutą od białego kochanka; przez swoje wybryki stała się wyrzutkiem towarzyskim, ale (o czym pisze z aprobatą) wciąż sprytnie zarządza swoim majątkiem i „posiada ładną sumkę stu tysięcy dolarów”²².

Przed wojną secesyjną inne miasta zarówno na Północy, jak i na Południu mają swoje, różniące się nieco charakterem elity: te najbardziej zasiedziałe są między innymi w Bostonie, Nowym Jorku, Baltimore, Waszyngtonie, Lexington, Fayetteville, Natchez, Cincinnati i Cleveland. Socjologicznie obejmują one środowiska od drobnej burżuazji po niższą klasę wyższą i średnią klasę wyższą. Wśród ich antenatów, czym zawsze dumnie się szczycą, są ludzie z białej socjety. Jeśli w swoim rodowodzie mogą doszukać się także przodków z królewskich rodów indiańskich i afrykańskich, nimi też się chlubią.

Cyprian Clamorgan kończy Colored Aristocracy zapowiedzią napisania następnej książki o „drugiej” klasie kolorowych mieszkańców St. Louis – czyli o tych, którzy wydają bale, na jakich nie uchodzi bywać arystokratom, a ich wybryki „zatrwożą wielu spośród naszych białych przyjaciół”²³. Ale mamy 1858 rok. Swoją pierwszą publikację zaczął od przywołania Harriet Beecher Stowe, Solomona Northrupa i Fredericka Douglassa; napisał też, że Partia na rzecz Emancypacji w Missouri „powstała dzięki niestrudzonym, wspólnym działaniom wolnych i majętnych kolorowych ludzi w St. Louis na rzecz abolicji, która uwolni ich rasę od piętna i pozwoli jej wznieść się wyżej w hierarchii społecznej”²⁴. Jego następna książka nigdy się nie ukazała. Kolorowym mężczyznom, kobietom i dzieciom, bogatym i biednym, wolnym i niewolnikom poprawę losu miała przynieść wojna secesyjna.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: