Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nethergrim - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
13 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nethergrim - ebook

Pierwszy tom nowej serii fantasy dla młodzieży. Dla fanów Zwiadowców i Opowieści z Narnii. Wszyscy w Moorvale wierzą w legendę, że odważny rycerz Tristan i sławny mag Vithric w czasie wielkiej wojny, lata temu pokonali zło uosobione przez Nethergrima, inaczej zwanego Otchłannym, Kołyskowym Złodziejem czy Klątwą Matek, który porywał i więził niewinne dzieci. Do dziś śpiewane są pieśni o Tristanie i Vithricu, a na cześć bohaterów organizuje się niezliczone święta i festiwale. Jednak znowu dzieje się coś złego. Znikają zwierzęta, pozostają po nich tylko kości. Zaczynają ginąć dzieci. Szepty zamieniają się w krzyk. Nethergrim powrócił!

Brat Edmunda jest jednym z zaginionych. Edmund wie, że musi coś zrobić, aby uratować jego życie. Ale co? Wraz z przyjaciółmi pokonuje swój strach i wyrusza do walki ze złem, którego mocy nikt nie jest w stanie sobie wyobrazić

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-387-0
Rozmiar pliku: 2,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Najlepszym koniem, jakiego znałem, był gniady ogier z białą gwiazdką na czole. Nazywał się Janowiec – dziwne miano dla bojowego rumaka, ale tak go ochrzczono tuż po narodzinach, a jeździec nigdy nie zmienił mu imienia. Jeźdźcem owym był czwarty syn lorda z małego majątku na południu. Chłopiec chłonął wszystkie opowieści o dawnych bohaterach, a gdy dobiegały końca, pragnął znów ich słuchać, w przeciwieństwie do innych chłopców, którzy zaczynali z nich szydzić. Ojciec podarował mu Janowca na szesnaste urodziny, bo nie miał już żadnej ziemi do rozdania. I tak chłopiec – nosił imię Tristan – podziękował ojcu za wierzchowca, zbroję oraz miecz i opuścił dom. Miał zbyt wielu braci, by ktokolwiek za nim tęsknił.

Tristan i Janowiec wiele miesięcy krążyli po gościńcach, szukając okazji do spełnienia dobrych uczynków. Po jakimś czasie nawet je znaleźli – samotne, ciche, w maleńkich wioskach i dworach przy granicy kraju. Tarcza Tristana często gięła się od ciosów i często ją naprawiano. Miecz, mimo coraz liczniejszych szczerb, pozostawał ostry. Janowiec stał się najbardziej nieulękłym z koni i wieść o ich przybyciu sprawiała, że straszne stwory umykały do nor.

Ale świat to nie opowieść, a jeśli nią jest, ma bardzo dziwną treść. Tristan zazwyczaj pomagał biedakom, a choć z wdzięcznością dziękowali mu, gdy zabił quiggana albo złapał bandytę, trudno było przeżyć na tym, co od nich dostawał. Wraz z Janowcem stawali się coraz twardsi i coraz bardziej dzicy, a w bezpieczniejszych okolicach, gdzie stwory nie kłopotały nikogo, Tristan odkrył szybko, że ludzie go nie potrzebują. Po jakimś czasie zaczął marzyć o innym życiu – ciepłym palenisku, smakowitej strawie, pogodnych przyjaciołach. Pewnego dnia, gdy podróżował przez krainę na południe i zachód od nas, nieopodal wielkiego górskiego łuku spotkał na gościńcu lorda i jego rycerzy, tęgich mężów w lśniących zbrojach na grzbietach wielkich rumaków. Polecili, by się zatrzymał, słyszeli bowiem opowieści o młodzieńcu, który krąży po marchiach, dokonując najdzielniejszych czynów dla najbiedniejszych ludzi.

Lord rozkazał Tristanowi, by przybył na jego dwór. Tam Tristan z wdziękiem i szczerością opowiedział o swych przygodach. Dworzanie słuchali do późnej nocy, a kiedy skończył, lord wzniósł kielich i powitał go jako swojego rycerza. Tristan z ogromną radością złożył świętą przysięgę, że będzie służyć swemu władcy po kres dni.

W końcu wszystko zaczęło układać się jak trzeba. Tristan był dzielnym młodym rycerzem, służącym potężnemu panu, galopującym w lśniącej zbroi na czele jego straży. Lecz w miarę upływu miesięcy zaczął odkrywać coś, co mu się nie spodobało. Tak jak wcześniej, słyszał historie o kłopotach na granicy: bogganach w młyńskich stawach, złodziejach i rzezimieszkach na gościńcach – problemach, które zawsze starał się naprawiać, gdy podróżował samotnie. Teraz jednak pozostawał związany przysięgą, a jego lord nie pozwalał mu na pomaganie innym. Pan Tristana bardzo chciał zdobyć więcej ziemi, choć i tak miał już jej tyle, że tydzień jazdy nie wystarczyłby, by przebyć ją całą. Spiskował zatem i knuł miesiącami, w sekrecie szykując plany i kupując sobie sojuszników kuframi pełnymi złota. Inni lordowie często odwiedzali zamek – niektórzy zalęknieni, inni rozgniewani, jeszcze inni uśmiechający się złowrogo i łapczywie.

Wkrótce wybuchła wojna. Wojna, do której doszło tylko dlatego, że lord, któremu służył Tristan, pragnął rządzić większą częścią świata. Tristan złożył przysięgę, co oznaczało, że nie mógł odejść, nieważne jak bardzo był nieszczęśliwy – wychowano go bowiem tak, by dotrzymywał słowa, zwłaszcza gdy wspierała je święta przysięga. Jego lord poprowadził atak na pobliską krainę, wyrąbując sobie drogę. Zamiast potworów, Tristan walczył w ogniu bitwy z ludźmi, którzy nic złego mu nie zrobili. Starał się pozostać miłosierny, kiedy tylko mógł, ale od jego miecza wciąż ginęli ludzie – dobrzy ludzie, niezasługujący na śmierć. Czasami w nocy nie mógł zasnąć i cichy głos w głowie pytał, czy nie lepiej byłoby, gdyby to on zginął.

W końcu rozpoczęli oblężenie jednej z wielkich warowni wroga. Pan Tristana sądził, że jeśli zaatakuje szybko i mocno, zdoła zwyciężyć, toteż w pewną letnią upalną noc rozkazał części swych ludzi przystawić drabiny do muru i spróbować szturmem zająć zamek. Żołnierze wspięli się na bramę i opuścili most zwodzony pod deszczem strzał. Sądząc, że zwycięstwo jest tuż, lord Tristana poprowadził atak, wiodąc swoich rycerzy daleko przed piechotę. Popełnił błąd, albowiem nieprzyjaciel w zamku okazał się znacznie liczebniejszy, niż lord przypuszczał. Żołnierze wylali się ze wszystkich wież, więżąc rycerzy na dziedzińcu. Tristan próbował chronić swego pana, rzucając się przed każdego wroga, który podszedł bliżej. Nadaremnie. Strzała trafiła lorda w szyję i runął z konia martwy.

Atak się załamał, dziedziniec zaściełały ciała zmarłych i umierających. Tristan opuścił miecz, patrząc przed siebie jak człowiek pogrążony we śnie, i tylko Janowiec, uskakujący tu i tam w zamęcie, ocalił życie tak swoje, jak i jeźdźca. Tristan z hukiem upuścił miecz na kamienie, tuż za nim o bruk uderzyła tarcza. Chwycił wodze i umknął z dziedzińca pośród gradu strzał, mijając własną armię i galopując w noc. Nigdy więcej nie widziano go w tym kraju.

Pory roku leniwie ustępowały miejsca następnym. Tristan i Janowiec, znów samotni, wędrowali po gościńcach, lecz tym razem Tristan bał się i wstydził, i nie chciał już być bohaterem. By kupić jedzenie, sprzedał siodło Janowca i pierścień, który podarowała mu matka. Mimo to nadal brakowało im jadła. Krążyli tak wiele miesięcy, obdarty młodzian i wielki kudłaty koń, aż w końcu w środku zimy takiej jak ta trafili na północ. Owej zimy w miejscu niedaleko stąd leżała niewielka wioska, która znalazła się w straszliwych opałach. Stała na samym skraju królestwa, daleka i samotna, przy drodze tak starej, że nikt nie wiedział, kto ją zbudował. Kiedy Tristan wjechał do wioski na grzbiecie Janowca, właśnie zapadał zmrok. Przekradali się od domu do domu, nie widząc nikogo, aż w końcu dotarli na rozstaje, gdzie stała maleńka gospoda. Z wnętrza nie dobiegał żaden głos, ale przez przesłonięte okiennicami okna przeświecał blask ognia. Tristan zarzucił koc na grzbiet wierzchowca i poprowadził go do pustej stajni na tyłach, po czym otworzył frontowe drzwi.

– Robisz przeciąg – rozległ się czyjś głos.

Jego właściciel okazał się jedynym człowiekiem w środku. Siedział z uniesionymi nogami przy ogniu, kaptur drogiego, ciemnego płaszcza osłaniał mu głowę. Choć to nieprawdopodobne w taką noc, wyglądało na to, że coś czyta.

– Dlaczego nie jesteś w domu spotkań z całą resztą? – spytał zakapturzony nieznajomy, nie odwracając głowy.

Tristan przekroczył próg i zamknął drzwi.

– Jestem tylko podróżnym, nie wiem, gdzie powinienem się znaleźć. Na dworze jest bardzo zimno.

Tamten odwrócił głowę, by na niego spojrzeć.

– Przyjacielu, musisz być najbardziej pechowym podróżnym na świecie.

Tristan podszedł bliżej jasnego, ciepłego ognia. Widział teraz, że tamten ma go za żebraka bądź zbiegłego niewolnika, i nawet tak wyglądał: obszarpaną starą tunikę uszyto na kogoś znacznie niższego, a kilka miesięcy temu sprzedał nawet buty. Stopy miał owiązane szmatami, a podczas długich miesięcy rozpaczy urosła mu długa broda, oczy zaś zapadły się w głąb czaszki.

Mężczyzna schylił się, by dorzucić do ognia.

– Karczmarz jest w domu spotkań z innymi. Jeśli dołączysz do nich, może przeżyjesz.

Tristan wyciągnął ręce ku płomieniom.

– Co się tu dzieje?

Nieznajomy spojrzał na niego z rozbawieniem i zdumieniem.

– Powiedz mi, wędrowcze, dokąd zmierzasz?

– Nie wiem. Jadę, dokąd mnie zawiedzie droga.

– Nie zajechałbyś nią dużo dalej. Za tą wsią leżało kiedyś kilka farm, teraz wszystkie obróciły się w popiół. Sam gościniec wiedzie dalej w góry, ale nigdy byś do nich nie dotarł. Przybył Otchłanny, znalazł tych ludzi na swym progu i wpadł w gniew.

– Otchłanny? – Tristan usiadł obok nieznajomego, grzejąc się przy ogniu. – Sądziłem, że to tylko bajka.

– Och, gdybyż tak było. – Mężczyzna zaczął przerzucać kartki, przeszukując każdą wzrokiem, aż do końca książki. Zamknął ją z westchnieniem. – Nic. Żadnej wskazówki.

– Co czytasz? – spytał Tristan.

– Dzienniki mojego mistrza, po raz trzeci – wyjaśnił tamten. – Szukałem jakiejś tajemnej wiedzy na temat Otchłannego, słabości, którą mógłbym wykorzystać.

– Gdzie zatem jest twój mistrz?

– Nie żyje – wraz ze swą strażą, służbą, wierzchowcami, przewodnikami i wszystkimi uczniami prócz mnie. Tylko ja wróciłem tu żywy. – Mężczyzna w płaszczu zaśmiał się, krótko, gorzko. – Badaliśmy przełęcz, szukając jakichś śladów sławetnego Otchłannego.

Tristan wstał i wyjrzał przez szczelinę w okiennicy. Nie ujrzał niczego, prócz zaśnieżonej drogi i ciemnych domów.

– I on tu przyjdzie?

– Owszem. Istnieją zapiski o podobnych wydarzeniach, z bardzo dawnych czasów. Wieśniacy wiedzą znacznie mniej niż ja, ale legendy wystarczą, by podsycić ich strach. Teraz zebrali się w domu spotkań, by postanowić, co dalej.

– Czemu cię tam nie ma?

Mężczyzna obejrzał się na cienie na ścianach tawerny.

– Nie lubię tłumu. Równie dobrze mogę przecież umrzeć tutaj.

Tristan poczuł dreszcz, bo umiał rozpoznać rozpacz.

– Jesteś pewien, że nie ma nadziei?

Mężczyzna zmierzył go wzrokiem.

– Jak się nazywasz?

Tristan zawahał się, bo od dawna nie posługiwał się swoim prawdziwym imieniem. Najpierw ze strachu, potem ze wstydu, po jakimś czasie – bo stracił nadzieję. We wzroku tamtego wyczuł jednak coś, co sprawiło, że zapragnął wyznać prawdę.

– Jestem Tristan.

– Mnie możesz mówić Vithric – oznajmił mężczyzna. – Posłuż mi zatem radą, Tristanie. Otchłanny powstał i zabił mego mistrza, potężnego maga. Słuchają go najróżniejsze ohydne stwory. Dziś wtargną do tej wioski, by ją nękać – wątpię, by do jutra ktokolwiek z nas pozostał przy życiu. W domu spotkań zebrała się może setka ludzi, w tym czterdzieścioro dzieci i z tuzin starców bądź chorych. Niewielu z nich ma broń, a nikt porządnej. Co kazałbyś im zrobić?

Tristan zdumiał się, bo od dawna nikt nie oczekiwał od niego słów mądrości.

– Wioskowy dom spotkań… jakiej jest budowy?

– Drewno na kamiennych fundamentach i wysoka strzecha.

Tristan pokręcił głową.

– Nie wytrzyma. – Zastanowił się chwilę. – Może wieśniacy mogliby kupić sobie wolność. Gdyby zgromadzili cały swój dobytek i zaoferowali w dani, może Otchłanny by ich wypuścił.

– Tu, na północy, Otchłanny nosi wiele imion – odparł Vithric. – Nazywają go Starcem z Gór, Kołyskowym Złodziejem, Klątwą Matek. Mówią, że ceni sobie jedynie ciało dzieci.

Myśl o nieszczęsnych dziatkach, uwięzionych w pułapce i czekających na podobną śmierć, okazała się dla Tristana nie do zniesienia.

– Musimy coś zrobić!

– Niczego nie można zrobić – odparł Vithric. – Wieśniacy równie dobrze mogą już zacząć kopać sobie groby. Może Otchłanny zechce łaskawie wrzucić do nich kości, kiedy już z nimi skończy.

– Mogą uciec. – Tristan wstał. – Mogą uciec! Jeśli będą trzymać się razem…

– Najbliższa wioska leży czterdzieści mil stąd, najbliższy zamek – w Northend, sześćdziesiąt – oznajmił Vithric. – Oni już nie żyją.

Tristan zaczął krążyć po izbie.

– Ile mają koni?

– Żadnych. Mój mistrz wynajął wszystkie. Do tej pory zostały pożarte albo uciekły w góry. – Vithric uniósł ręce, po czym je opuścił. – Gdyby był ranek i gdyby szybcy nie czekali na powolnych, część z nich mogłaby dotrzeć w bezpieczne miejsce, ale mamy noc, a matki będą nieść dzieci, synowie dźwigać na grzbietach sędziwych ojców i wszyscy zginą w drodze. Część z tych stworów umie poruszać się w mroku bardzo chyżo.

– Wiem o tym.

Usta Vithrica wygięły się w ponurym uśmiechu.

– Zatem nie chcesz już dłużej odgrywać wędrownego pielgrzyma? Nie byłeś w tym zbyt przekonujący, panie rycerzu.

– Po cóż mam się kryć, skoro to istotnie moja ostatnia noc na tym świecie?

Tristan wbił wzrok w ogień, Vithric patrzył wraz z nim. Żaden nie spoglądał na drugiego.

– Powiedz mi – zagadnął Vithric – kiedy jeszcze walczyłeś, to o co?

– Kiedyś służyłem wielkiemu panu – odparł Tristan. – Myślałem, że walczę o honor, ale tak naprawdę walczyłem w imieniu chciwości. Zabijałem dobrych ludzi, ich żony czyniłem wdowami i dzieci sierotami, bym mógł usłyszeć, jak mój pan mówi, że dobrze się spisałem.

– Szczerością przewyższasz wszystkich znanych mi rycerzy – oznajmił Vithric. – I o nic więcej?

– Kiedyś – przyznał Tristan – zdaje się, że dawno temu, wędrowałem od wsi do wsi, osłaniając swą tarczą biedaków niemających innej nadziei. Nigdy nie żądałem więcej, niż mogli dać, a nie było tego zbyt wiele. Miałem jednak swój miecz, tarczę, konia i honor.

– I ich wdzięczność – dodał Vithric. – Ich pochwały i miłość, a z czasem, gdy ratowałeś życie coraz liczniejszych poczciwych biedaków, zacząłeś się zastanawiać…

Tristan uniósł wzrok ku powale.

– Zacząłem się zastanawiać, czy robię to wszystko dlatego, że mnie potrzebują, czy też dlatego, że mnie wychwalają.

Jego towarzysz tylko raz skinął głową.

– W istocie, oto jest pytanie. Chętnie spędziłbym kilka dni na dyskusji na ten temat, bo myśli twoje płyną korytem głębszym niż u większości mężów. Lękam się jednak, że brak nam czasu.

– Prawdę rzeczesz. – Tristan podniósł się z miejsca przy ogniu. – Chodź ze mną.

– Co zamierzasz zrobić? – przemówił ostro Vithric. – Już to omówiliśmy. Nie ma wyjścia.

Tristan otworzył drzwi.

– Utraciłem miecz i tarczę, i może też honor, ale nie konia. Chodź.

Poprowadził ogłupiałego Vithrica do stajni.

– Będziesz musiał jechać na oklep. – Dotknął pyska Janowca. – Żegnaj, drogi przyjacielu. Zanieś tego człowieka w bezpieczne miejsce.

Vithric wbił wzrok w Tristana.

– Mogłeś uciec. Mogłeś wsiąść na konia i pogalopować w dal, gdy usłyszałeś, że grozi ci niebezpieczeństwo.

– Nazywa się Janowiec. – Tristan wyprowadził ich na gościniec. – Proszę tylko, byś dobrze go traktował.

– Dajesz mi nadzieję przeżycia. Skąd wiesz, że jestem godzien tego daru?

Tristan pomógł mu wsiąść na grzbiet konia.

– Spraw, żebyś był godzien.

Vithric ujął wodze, spojrzał z góry na Tristana, a potem w dal.

– A ty? Co poczniesz?

– Jeśli tylko zdołam, pomogę ludziom z wioski uniknąć ich losu albo też zginę u ich boku. – Tristan klepnął bok Janowca. – A teraz jedź i nie oglądaj się za siebie.

Janowiec puścił się galopem zimną, pustą drogą. Tristan zawrócił, samotnie kierując się do domu spotkań. Nim jednak dotarł bliżej, poczuł dreszcz na plecach. Obejrzał się – od zagrody, przez ogród, do stodoły słudzy Otchłannego podążali za nim, a teraz się zbliżali. Wiedział, że żywy nie dotrze do celu.

Choć pojmował, że nie ma to sensu, przybrał bojową postawę.

– Wiem, czym jesteście: już wcześniej zabijałem wam podobnych. Nie wystraszycie mnie na śmierć. Chodźcie i weźcie mnie, jeśli zdołacie.

Stwory podeszły bliżej, wyłaniając się z cieni pod domem i stogami. Nim wypełzły na drogę i nabrały kształtów wyraźniejszych niż tylko przeczucie grozy, Tristan usłyszał tętent galopującego konia. Z początku uznał, że śni, potem pomyślał, że to wieśniacy. Lecz łoskot dobiegał z przeciwnej strony. Zerknął w dal i nie uwierzył własnym oczom.

Tak. To był Janowiec – a także Vithric. Pędzili jak grzmot, o włos wyprzedzając stwory Otchłannego.

– Przychodzę zwrócić ci twój dar!

Vithric pochylił się, chwycił rękę Tristana i tak największy z rycerzy i największy z magów, jakich zna ten świat, zostali przyjaciółmi. Bo widzicie, zanim mogli ocalić maleńką wioskę, całe królestwo i świat, najpierw musieli ocalić siebie nawzajem.Rozdział 1

Edmund Bale zszedł późno na śniadanie, zbyt oszołomiony, by dostrzec osobliwą ciszę – a potem było już za późno. Szurając sennie nogami, pokonał skrzypiące schody tawerny, ziewając raz po raz. Jego rodzina jadła poranny posiłek przy najlepszym stole tuż obok kominka. Resztę izby wypełniały powywracane ławy, pozostawione po nocnych zabawach ostatnich gości.

Horsa znów zostawił skrzypki. Edmund odsunął je kopniakiem. Dopiero gdy dotarł do krzesła, zorientował się, że rodzina nie rozmawia ani nie je. Między nimi, na blacie, pośród bochenków chleba, porów i misek owsianki leżała sterta pergaminów – obwiązanych wstążkami zwojów i luźnych kart ciśniętych niedbale na parę starych ksiąg.

Edmund poczuł, jak z twarzy odpływa mu krew.

– Gdzie…

– Tam, gdzie je ukryłeś – odparł ojciec. – Siadaj.

Matka przygwoździła go zranionym spojrzeniem.

– Synu, mówiliśmy już o tym i to wiele razy. Ile trzeba, Edmundzie? Ile trzeba, by to do ciebie dotarło?

– Mamo…

– Chce ci się spać, co? – Ojciec Edmunda zazgrzytał zębami. – Siedziałeś do późna?

– Nie, ja… Nie, to nie… – Edmund nie zdołał znaleźć porządnego kłamstwa. – Po prostu…

Ojciec złapał go za ramię.

– Siadaj. Już!

Był taki ostrożny, tak bardzo uważał, by wybierać właściwe chwile, w których ukradkiem sięgał po swe tajne księgi. Matka westchnęła, odwróciła wzrok, pokręciła głową i znów westchnęła. Siedzący po drugiej stronie stołu jego młodszy brat, Geoffrey, wykrzywił zadartonosą, piegowatą buzię w złośliwy grymas.

– Masz przechlapane – wymówił bezdźwięcznie.

Edmund odpowiedział tak samo, poruszając wargami powoli, by brat dokładnie zrozumiał.

– Jeśli to twoja sprawka…

Zacisnął dłoń w pięść. Nie był zbyt rosły, wzrostu nieco niższego niż przeciętny w jego wieku, był też chuderlawy w porównaniu z umięśnionymi uczniami i synami rolników, mieszkającymi w wiosce. Mógł jednak z łatwością pokonać dwunastoletniego brata i poczuł lekką radość, widząc, jak uśmiech znika z twarzy Geoffreya.

Ojciec sięgnął do stosu i wyciągnął cienką broszurkę, zaledwie kilka wyświeconych stronic złożonych razem i obwiązanych sznurkiem. Otworzył je i przeczytał.

– Pieśń o Ingomerze.

– To tylko bajka, tato. – Edmund starał się dostrzec, jakie księgi leżą pod pergaminami; jeśli znaleźli tylko zbiór pieśni i stare legendy, może uniknie najgorszego. – Ingomer był słynnym magiem z dalekiego Południa, to tylko historia jego życia, podróży i …

– Tak, wiem, kto to był. – Ojciec odłożył broszurkę i uniósł teraz zwój, rozwinął go. – Odkrycie Wschodu, czyli relacja Plegmunda ze Sparrrock, z jego wyprawy poza Morze Białe. – Cisnął zwój na bok i pokręcił głową.

– Edmundzie, ile razy musimy o tym rozmawiać? – Twarz matki posmutniała. – Ile razy? Czemu tak się zachowujesz?

– Opar albo błysk – odczytał z kolejnego zwoju ojciec. – Debaty Tancreda z Oferstocke i Carlomana Niskiego na temat ognia, transformacji i magicznych związków przeciwieństw.

– Co za marnotrawstwo, Edmundzie. – Matka uniosła ręce. – Spierałam się z twoim ojcem, powiedziałam, że jeśli pozwoli ci zatrzymać napiwki, zaczniesz oszczędzać. To cię nauczy wartości grosza. Przez ciebie twoja matka wyszła na głupią. Zadowolonyś, synu? Jesteś rad?

– Bestie z Zachodniego Pasa – odczytał ojciec Edmunda z kolejnego zwoju. Odrzucił go i sięgnął po następny. – Przepływ Harmonii. Iluminacje Thodeberta.

– On stale czyta, ojcze. – Geoffrey podskoczył na krześle, ale nie zdołał ściągnąć na siebie wzroku ojca. Z rezygnacją odwrócił się na bok. – Zawsze czyta, mamo, same głupie rzeczy, kiedy nie patrzycie.

– A to co? – Ojciec Edmunda odkrył płaską, mocno podrapaną kartę pergaminu, na której widniało kilka wersetów, pokreślonych i pełnych poprawek. Edmund sapnął głośno i spróbował wyrwać mu kartkę, ale ojciec chwycił ją i wstał, posyłając mu gniewne spojrzenie. – Wygląda na to, że nasz chłopak sam też zaczął gryzmolić. – Przebiegł wzrokiem pergamin, udał, że kaszle, i uniósł go, czytając na głos:

Katherine, Katherine, zawsze piękna,

Burza włosów pasa sięga,

Oczu wielbię blask uroczy

I o ustach wciąż śnię w nocy.

Katherine, Katherine, doskonała,

Pełna zalet ducha, ciała.

Rzeknij ze swej wysokości,

Jak być godnym twej miłości?

Edmund poczuł falę gorąca wznoszącą się od szyi aż po czubki uszu. Geoffrey ryknął paskudnym śmiechem, drwiąco kiwając palcami.

– Zostaw to, Harmanie – wtrąciła matka. – To akurat zupełnie normalne.

– Wątpię, czy o tym możesz powiedzieć to samo. – Ojciec podniósł cięższą z dwóch ksiąg i Edmund stracił resztę nadziei. Znaleźli obie jego kryjówki.

Harman Bale otworzył miękką okładkę, nie zwracając uwagi na nowe pęknięcie grzbietu. Przycisnął książkę do blatu i zaczął przerzucać zapisane stronice, gęste fragmenty tekstu, przetykane stronami pełnymi geometrycznych kształtów, rysunków lutni, fletów i skrzypek, otoczonych zapiskami i słowami pieśni. Potem seria numerów i symboli, spis akordów w kręgach, długa lista słów i kolejne fragmenty pisma. Z każdą kolejną stroną na jego twarzy odbijał się coraz większy gniew. Z łoskotem rzucił książkę przed Edmunda.

– Co to takiego?

Edmund zerknął na niego i szybko odwrócił wzrok.

– Nazywa się Siedem Dróg.

Harman pochylił się bliżej.

– Siedem dróg do czego?

– To… – Edmund przełknął ślinę. – To kurs przygotowawczy.

– A do czego przygotowuje?

Żołądek Edmunda zacisnął się boleśnie. Chłopak nie odpowiedział.

Ojciec przysunął się jeszcze bliżej.

– Gadaj.

– Do magii – wymamrotał Edmund.

Harman uniósł mniejszą książkę i zamachnął się nią, jakby chciał uderzyć syna w twarz.

– A ta? To samo?

– Tak, ojcze.

Harman wyciągnął rękę i zaczął raz po raz stukać mocno palcem w skroń Edmunda.

– Jakbyś miał dziurę w głowie: wszystko, co mówię, wlatuje jednym uchem, wylatuje drugim. Niedobrze mi od tego.

Edmund siedział bez ruchu, kołysząc się po każdym pchnięciu palca w głowę. Z twarzy Geoffreya zaczął znikać wyraz złośliwego tryumfu.

Ojciec rąbnął drugą książką o blat.

– To koniec, Sarro, napiwki trafiają do mnie, póki nie dorośnie dostatecznie, by na nie zasłużyć.

– Miałeś rację, mój drogi. – Matka Edmunda pokręciła głową. – To wciąż niemądry chłopiec.

– Sama ta książka jest warta prawie markę. – Harman odwrócił się do Edmunda. – Jeśli dowiem się, że ją ukradłeś…

– Zapłaciłem za nią – przerwał mu Edmund. – Kupiłem za własne pieniądze.

– Synu, ten stos musiał cię kosztować każdą monetę, którą zarobiłeś przez ostatni rok! – zawołała Sarra. – Co ty sobie myślałeś? Dlaczego to zrobiłeś?

– Lubię to. Oto, co myślałem.

Harman uniósł groźnie rękę.

– Nie waż się podnosić głosu na matkę!

Edmund wzdrygnął się. Ojciec zaczął przemowę na jeden ze swych ulubionych tematów – mimo strachu Edmund odkrył, że powtarza bezdźwięcznie aż nadto znajome słowa.

– Myślisz, że przeniosłem rodzinę do tej dziury, do tej sennej mieściny pośrodku pustkowia dla własnej wygody? – Ojciec podkreślał słowa, waląc pięścią w „Pieśń o Ingomerze” tak mocno, że Edmund usłyszał, jak pergamin pęka. – Myślisz, że co wieczór znoszę cuchnących pijaków, bo lubię ich towarzystwo? Przeniosłem nas tu, abyś znalazł się w miejscu, które mógłbyś odziedziczyć, miał coś, co przetrwa, a oto, co dostaję w zamian.

– Nie prosiłem, żebyś nas tu przenosił – wymamrotał Edmund.

Jego brat spuścił wzrok – ojciec nigdy nie wspomniał choć słowem, co miałby odziedziczyć Geoffrey.

Harman zabębnił palcami po stole, krzywiąc się na widok nowego dnia, wschodzącego za oknem. Sięgnął po kufel piwa, pociągnął łyk, po czym przygwoździł wzrokiem matkę Edmunda.

– To twoja wina.

– Moja wina? – zaprotestowała Sarra.

– Traktujesz chłopaka jak dziecko, pozwalasz mu robić, co chce. I zobacz, do czego to doprowadziło.

– Ma zaledwie czternaście lat.

– Czternaście to dość dużo, by zaczął zachowywać się jak mężczyzna!

– Cóż, może gdybyś zwracał na synów więcej uwagi, wiedzieliby, czego chcesz!

– Nie zaczynaj, kobieto! Chłopak jest dość duży, by wiedzieć, czego od niego oczekuję! A co on robi? Bazgroli śmieszne symbole po księdze rachunkowej. Bawi się z osieroconym niewolnikiem i z tą wielką krową.

Edmund zacisnął dłonie na brzegu stołu.

– Katherine Marshall to dobra dziewczyna – rzuciła matka Edmunda. – Może trochę wysoka, ale figurę ma. I porządne biodra.

Harman parsknął.

– To tylko chłopczyca, jak większość wysokich dziewcząt – dodała Sarra. – Wyrośnie z tego.

– Cóż, ma przynajmniej spore wiano, więc skoro tak bardzo ją lubi, powinien poprosić o jej rękę – odparował ojciec. – A wiesz, czego do tego trzeba, chłopcze? Wiesz, czego potrzebujesz, by przekonać Johna Marshala, aby oddał ci jedyną córkę? Potrzebujesz dobytku, przyszłości, pieniędzy, które miałeś, nim wyrzuciłeś je w błoto na te bzdury. Spróbuj znaleźć sobie żonę ze stertą pergaminów i zobacz, jak ci pójdzie. Lubisz tego sierotę? W takim razie oszczędź dość, by odkupić go od jego pana. To cię nauczy handlować.

Edmund wstał, zaciskając pięści. Cały dygotał.

– Nie mów tak o moich przyjaciołach.

Harman podniósł się z krzesła; Edmund skulił się, ale cios nie padł. Ojciec zerknął na stół, po czym jednym szybkim ruchem zgarnął wszystkie książki i zwoje i cisnął je w ogień. Równie dobrze mógł wrzucić tam samego Edmunda. Pergamin natychmiast zajął się płomieniem, posyłając w górę kłąb cuchnącego dymu.

– Harmanie! – Sarra zakasłała i zaczęła machać rękami przed twarzą.

Ojciec Edmunda okrążył stół, złapał syna za ucho i powlókł do wiszącego nad dymiącym paleniskiem kociołka z wodą. Pociągnął głowę Edmunda, tak że chłopak ujrzał w wodzie swoje odbicie, oczy łzawiące od dymu z płonących książek.

– Przyjrzyj się – rzucił. – Co widzisz? Czym jesteś?

Edmund spojrzał na odbicie własnej twarzy, a potem na stojącego nad nim ojca. Nosy mieli identyczne, podbródki zupełnie inne. Miał oczy ojca, ale nie jego czoło. Jego własne włosy sterczały naokoło jak kupa żółtego siana, ojca – zaczynały rzednąć, tworząc cienką koronkę na czaszce.

Pofalowany Harman patrzył na niego z wody.

– Czy jesteś szlachcicem?

– Nie, ojcze.

– Jesteś bogaty?

– Nie, ojcze.

– Mieszkasz w mieście z inną bogatą szlachtą?

– Nie, ojcze.

– Czy wyjedziesz, by studiować u wielkiego, wspaniałego maga i całymi dniami wsadzać nos w książki?

W wodę plusnęła łza.

– Nie, ojcze.

– Nie, chłopcze. – Harman puścił szyję syna i odepchnął go od ognia. – Wiesz, czym jesteś? Niewdzięcznym smarkaczem, który nie ma pojęcia, jak mu dobrze. Masz dach nad głową, porządne posiłki i dziedziczny fach, a zachowujesz się, jakby to ci nie wystarczało. Jesteś synem karczmarza. Podajesz piwo. Liczysz baryłki. Gotujesz i serwujesz. Jesteś chłopem i powinieneś pamiętać, że masz się lepiej niż większość.

Edward cofnął się chwiejnie kilka kroków, przyciskając dłoń do obolałego ucha.

Harman zajął miejsce przy stole i wrócił do posiłku.

– Dorośnij – rzucił z ustami pełnymi owsianki. – Nie powtórzę tego więcej.

– Chodź do stołu, Edmundzie – poprosiła matka. – Zjedz śniadanie.

– Nie jestem dzisiaj głodny, mamo.

Ojciec odwrócił się i popatrzył srogo. Edmund usiadł.Rozdział 2

Hej, ty tam, chłopcze! Daj no tu więcej piwa!

Edmund napełnił do pełna kufel siedzącego przed nim mężczyzny i spojrzał w głąb zadymionej sali. Brudna ręka uniosła się, wzywając go do stołu w najdalszym kącie. Kilka innych podniosło się wraz z nią.

– Sześć piw, byle szybko!

Otarł z czoła krople potu, zajrzał do dzbanka – znów zostały tylko farfocle.

– Zaraz podaję! – zawołał. – Muszę je tylko przynieść!

Nigdy dotąd nie widział podobnego wieczoru. Tawerna trzeszczała i pękała w szwach: ludzie śmiali się i przepychali, wygadując bzdury. Nicky Bird i Horsa Blackcalf grali przy ogniu na flecie i skrzypkach i wyglądało na to, że Wat i Bella Cooperowie mają znów lepsze dni, bo tańczyli i figlowali razem pośrodku sali.

Edmund przecisnął się obok i pospieszył w dół wąskich stopni do piwnicy, wilgotnej nory cuchnącej piwem i pleśnią. Wzdłuż jednej ze ścian stały trzy baryłki, naprzeciwko nich półki, na których czekałyby zapasowe kufle, gdyby wszystkie nie powędrowały już na górę.

– Ta jest już prawie pusta. – Geoffrey schylił się przy kraniku środkowej beczki, patrząc na wąski, powolny strumyk piwa ściekający do dzbana. Zamrugał i potarł ręką opuchnięte oczy.

Edmund przycisnął plecy do chłodnej bielonej ściany. Odetchnął ze znużeniem.

– Gdzie ojciec?

Geoffrey wzruszył ramionami. Z góry dobiegł kolejny krzyk domagający się piwa.

– To przedostatnia beczka – zauważył Edmund. – Jeśli tak dalej pójdzie, wkrótce będziemy musieli odbić ciemne.

– Nikt go nie lubi w upały.

– Sam zobaczysz. Jeżeli opróżnią i tę beczkę, będą tak pijani, że równie dobrze można by im podać deszczówkę.

Geoffrey prychnął i tupiąc głośno, pobiegł na górę, ściskając w obu dłoniach pełniusieńki dzban. Edmund zajął jego miejsce przy kraniku. Poczekał, aż zimne, brązowe piwo wypełni dzbanek, zdmuchnął pianę, a potem pospieszył do głównej sali, nim krzyki stały się zbyt głośne.

– Powiadam wam, wszystkie zniknęły! Kuma, Bessy, Kaczeniec – wszystkie, bez śladu! – Hugh Jocelyn siedział zgarbiony nad kuflem na końcu stołu przy schodach. Zawsze nosił sfatygowaną czapkę wciśniętą głęboko na uszy, zdejmował ją tylko wtedy, gdy wyjątkowo się martwił. – Coś jest nie tak, powiadam wam, coś jest nie tak. – Kiedy się martwił, ściągał czapkę z ogolonej na łyso głowy i raz po raz wykręcał ją w dłoniach.

– Zaglądałeś do chlewika?

Hob Hollows pochylił się bliżej Hugh na ławie, machnął palcami przed twarzą Edmunda i postukał w kufel.

– Oczywiście, że zaglądałem do chlewika! To przecież świnie! – Podniesiony głos Hugh zabrzmiał ochryple i piskliwie. – Sprawdzałem wszędzie, wszędzie! A Kuma wkrótce będzie się prosić, zawsze daje takie dobre, porządne, tłuste prosiaki. Co ja teraz zrobię?

– Na pewno ich nie zarżnąłeś i o tym nie zapomniałeś? Jadłeś może ostatnio boczek? – Hob spuścił wzrok, przekonał się, że kufel wciąż jest pusty, i spojrzał na Edmunda.

Ten przycisnął dzbanek do piersi.

– Kto płaci?

Hob demonstracyjnie sięgnął do pasa. Zerknął na swego brata, Boba, który z głupawym uśmieszkiem wzruszył ramionami.

– Niestety, zostawiliśmy pieniądze w domu – oznajmił Hob. – Ale nie pozwolisz chyba, by zaschło nam w gardłach? A już na pewno nie dzisiaj!

Edmund westchnął i dolał mu piwa.

– Grzeczny chłopak. – Hob klepnął go po ramieniu. – Jutro przyniosę tłustą kurę i wyrównam rachunki.

Edmund spojrzał na umęczoną twarz Hugh i zdecydował, że Hob stawia mu piwo.

– Kiedy zniknęły?

– Och, kilka dni temu – tamten westchnął. – Wypuściłem je, żeby popasły się w lesie, no wiesz, poszukały żołędzi. Kuma uwielbia żołędzie. Pozwalam im pobiegać, a potem same wracają. Kuma zna drogę, mądra z niej maciora. Zawsze wraca do domu. – Zakrył twarz czapką. – A teraz nigdzie nie mogę ich znaleźć. Och, co ja zrobiłem?

Hob mrugnął do Edmunda i lekko popukał się palcem w skroń. Następnie stuknął swym kuflem o kufel brata.

– Zdrowie Kumy! Gdziekolwiek jest!

– Chłopcze! Ty tam! – Krzyk z drugiej strony sali zabrzmiał głośniej. – Prosiłem o piwo!

– Chwileczkę! – Edmund uniósł dzban nad głowę i manewrując wokół tancerzy, przecisnął się dłuższą drogą obok drzwi i przebiegł przed kominkiem, zmierzając do najdalszego stołu. Dokładał wszelkich starań, by nie patrzeć w oczy nikomu, kto sprawiał wrażenie spragnionego. Po drodze jego uszy wychwytywały urywki rozmów:

– …a tamtejsi ludziska wciąż nie wspinają się wyżej niż na pogórza. Mówią, że dzierzbce wcale się nie wyniosły i…

– Och, po prostu się zamknij. Od trzydziestu lat nie widziano w okolicy dzierzbca ani bolguga, ani innych podobnych stworów, a ty myślisz, że akurat dziś wieczór możesz powtarzać te bajdy…

– …a następnego dnia po prostu zniknęły. Tak właśnie mówili, zniknęły, całe stado. Ludzie szukali wszędzie, ale nie znaleźli nawet skrawka skóry. Jeśli chcesz znać moje zdanie…

– …wywiózł cały ładunek z miasta, ukrył w jaskini, odczekał tydzień i przywiózł z powrotem. Sprzedał co do sztuki, po pięć każdy. Cwany był ten nasz Bill…

– …ale przecież nie mogłem, co nie? Bo widzisz, już byłem żonaty, więc…

– Tego się nie da pić.

Ktoś podsunął Edmundowi pod nos kielich – prawdziwy, porządny kielich zrobiony z cyny czy może nawet srebra. Jego właściciel wyglądał młodziej, niż brzmiał jego głos, miał krótkie, ciemne włosy, dopiero zaczynające siwieć i mocny podbródek ogolony jak u mieszczanina.

– Najgorsze wino, jakiego zdarzyło mi się kosztować! – Nieznajomy wymachiwał kielichem przed twarzą Edmunda. – Najgorsze. To wyjątkowe osiągnięcie, biorąc pod uwagę zaciętą i różnorodną konkurencję. Mam szczerą nadzieję, że piwo okaże się lepsze.

Edmund jedynie gapił się bez słowa. Cały blat stołu nieznajomego pokrywały zwoje, księgi i pergaminy – skarbiec dziesięć razy większy i wolał nawet nie zgadywać, ile razy droższy od skromnego zbioru, jaki tego ranka cisnął w ogień jego ojciec. Stronice księgi, którą trzymał w dłoniach nieznajomy, pokrywało krągłe i wdzięczne eleganckie pismo zdobione inicjałami pełnymi wielokolorowych zawijasów, złoconych prawdziwym złotem. Para oczu zdawała się spoglądać wszędzie, nakreślona niezwykle misternie nad zarysem gwiazdy, na której spoczywało siedmioro ludzi – nie, siedmioro dzieci, każde ułożone w jednym z promieni. Okalały je rzędy symboli, każdy połączony z następnym; żaden nie powtarzał się na całej stronicy. Edmund poznał je dostatecznie dobrze, by odczytać drobny fragment: Przynieś klingę Temu-Który-Przemawia-Ze-Szczytu-Góry…

Nieznajomy stanowczym gestem położył dłoń na księdze i posłał Edmundowi kąśliwe spojrzenie. Zabolało zupełnie jak policzek.

– Bardzo przepraszam. – Edmund wziął szybko kielich i wylał wino na słomę. – Po prostu nigdy nie widziałem, by ktoś tu to robił… to znaczy czytał.

– W istocie? Nigdy bym się nie domyślił. – Nieznajomy oblizał palec, by przewrócić stronę, po czym zakasłał. Znów kaszlnął, pochylił się i zwymiotował na kawałek drogiej tkaniny. Pozostawił kartki odsłonięte i Edmund nie zdołał się powstrzymać przed kolejnym zerknięciem. W górnym rogu z mrożącą krew w żyłach zręcznością ktoś naszkicował stwora zrobionego wyłącznie z cierni. Jego pędy owijały się wokół pierwszej litery wykaligrafowanego akapitu: Tak jak quiggan służy Otchłannemu w mętnej wodzie, a kamieniupór w górskiej…

Mężczyzna obiema dłońmi zasłonił pismo.

– Powiedziałem, piwa.

Edmund napełnił kielich, jednocześnie czytając symbole wypisane wokół krawędzi kartki: Wiatr, Grzmot, Dziesięć Tysięcy Pór Roku. Przyjrzał się nieznajomemu: nie był stary, ale też nie wyglądał szczególnie zdrowo. Jego skóra przypominała spoczywające na stole pergaminy, pożółkła i połyskująca chorobliwie. Nie starł drobinki krwi na wargach i kolejnej na brodzie.

Edmund odwrócił się, wodząc wzrokiem po siedzących w tawernie sąsiadach i podróżnych. Atak kaszlu nieznajomego zabrzmiał ogłuszająco, jego ubranie kosztowało więcej niż mieli wszyscy zebrani, a jednak nikt nawet na niego nie zerknął.

Nagle uderzyła go myśl.

– Nikt inny pana nie widzi.

Wargi obcego wygięły się w słabym uśmiechu.

– Ależ nie, widzą mnie doskonale. Przewrócił kartkę. – Tyle że mnie nie dostrzegają. Nie mogą o mnie myśleć, nie mogą zapamiętać mojego widoku między jedną chwilą a drugą. Kiedy odejdziesz od tego stołu, ty też zapomnisz.

Wyciągnął rękę, nie patrząc; Edmund podał mu kielich wypełniony po brzegi spienionym piwem.

Z odległego kąta zabrzmiał kolejny donośny krzyk:

– Do wszystkich piorunów, chłopcze, co cię tam zatrzymało?! Piwa, do diaska!

– Tak, tak, już pędzę! Jedną chwilkę!

Odwrócił się i przecisnął między zatłoczonymi ławami, starając się jak najdokładniej odcisnąć w pamięci twarz i głos nieznajomego. Anna Maybell próbowała pociągnąć go do tańca, on jednak odtrącił ją i przepchnął się przez rozgadanych miejscowych do grupy podróżnych kupców w kącie.

– No, nareszcie. – Brudnoręki mężczyzna przesunął po stole pusty kufel.

– Bardzo przepraszam. – Edmund podniósł naczynie i napełnił je piwem. – Straszny dziś ruch.

– Zamówiliśmy też rybę. Myślałem, że ten nadąsany rudzielec poda ją do tego czasu.

Edmund przeczesał wzrokiem tłum.

– Mamo, gdzie jest Geoffrey?

– Musiał zejść do piwnicy. – Matka minęła go z tacą smażonego kurczaka. Gdy odwróciła głowę, jej mysi warkocz zakołysał się jak lina. – Kiedy skończysz, mógłbyś podać Twintreesom?

Edmund sięgnął po następny kufel, mamrocząc pod nosem przekleństwa pod adresem tego leniwego bachora, swego brata. Nagle ogarnęło go ogromne zmęczenie, ziewnięcie, od którego świat na moment poszarzał. Nie pamiętał, od jak dawna był na nogach. Czy tak właśnie czują się starzy ludzie? – pomyślał.

– Takie są plotki, ojcze. – Młody kupiec, który się odezwał, bez wątpienia musiał być synem Brudnych Rąk; był równie tłusty i odziany w równie krzykliwą koszulę. – Powiadają, że lord Tristan nie zjawi się na jarmarku.

– Co? A czemuż to Tristan miałby nie przybyć? – Kobieta siedząca pomiędzy dwoma mężczyznami opróżniła jednym haustem kufel i uniosła go w stronę Edmunda. – Przecież całe to święto odbywa się w dużej mierze na jego cześć?

– Lord Tristan posunął się w latach – oznajmił Brudne Ręce z roztropną miną, kiwając przy tym głową. – Musi już być po sześćdziesiątce i pewnie chce pożyć w spokoju.

– Ale on żyje, prawda? W takim razie dobre wychowanie nakazuje, by zjawił się na uczcie na swoją cześć.

Edmund szybko powiódł wzrokiem po sali. Wieści rozchodziły się wśród gości, psując humory w całej tawernie. Horsa Blackcalf zostawił Nicky’ego Birda samotnie wygrywającego refren skocznej piosenki i zaintonował na skrzypkach tęskną, powolną melodię.

– To dla nas kiepskie perspektywy, ojcze, bez dwóch zdań – oznajmił młodszy kupiec. – Marne dla interesów. Nie będzie Vithrica, a teraz też Tristana.

Kobieta, niemile zaskoczona, popatrzyła po twarzach męża i syna.

– Chcesz powiedzieć, że Vithric też nie przyjdzie?

– Och, nie słyszałaś? – Brudne Ręce zeskrobał łyżką resztki owsianki. – Vithric umarł wiele lat temu.

– Wielka strata – dodał młodszy kupiec. – Najlepszy czarodziej swoich czasów. Niektórzy twierdzą nawet, że wszech czasów.

– Cóż, trochę późno jak na jarmark i mniejsza o rocznicę – powiedziała kobieta. – Zapamiętacie moje słowa: handel pójdzie kiepsko i sporo stracimy na tej wyprawie.

Tłustą twarz Brudnych Rąk rozjaśnił pełen satysfakcji uśmiech.

– I dlatego, moja droga, to ja wybieram nam cele podróży. – Odwrócił się do Edmunda. – Ta wioska, jak się nazywa?

– Moorvale – odparł Edmund.

– Właśnie, Moorvale. Ta mała dziura jest tak blisko Pasa, że założę się, iż ponad połowa ludzi straciła w tych górach brata albo ojca, walczących z Otchłannym przez te wszystkie lata. Piją nie tylko zdrowie Tristana, ale też na cześć swoich zmarłych. A jutro przyniosą każdą monetę, jaką zdołają wyskrobać – i tak, wydadzą je, zamienią byki na kozły, byle tylko uczcić ten dzień. Zapamiętajcie moje słowa – nieważni bohaterowie, przez cały rok tyle nie zarobimy.

– Och, przestań paplać, nie jestem klientką. – Kobieta odwróciła się od niego. – Przejechaliśmy taki kawał drogi, żeby handlować na rocznicowym jarmarku ku czci dwóch starych bohaterów, a tu okazuje się, że jeden z nich od lat nie żyje, a drugi nawet się nie pojawi. Co za głupi pomysł. Nie mam pojęcia, czemu cię posłuchałam.

– Ona może mieć rację, ojcze. – Młodszy kupiec podrapał się po obwisłym podbródku. – Bez Tristana i Vithrica jaki cel ma to święto? To wielcy bohaterowie – jedyni, którzy wrócili.

– Trzech ich wróciło – powiedział Edmund bez zastanowienia. „Nigdy nie poprawiaj gościa”, brzmiała jedna z wielu zasad ojca. „Póki płaci, może mówić, że niebo jest zielone”.

Brudne Ręce przyjrzał mu się, mrużąc oczy.

– Co to miało znaczyć?

– Proszę wybaczyć, ale trzech wróciło. – Edmund zabrał ostatni kufel ze stołu. – Sześćdziesięciu ludzi pojechało wówczas w góry, ale tylko trzech wróciło. Tristan i Vrithric, i John Marshal.

– Nie słyszałem o tym trzecim. – Brudne Ręce powiedział to tak, jakby fakt, że o czymś nie słyszał, oznaczał, że to nie może być prawda. – Gdzie zatem jest teraz ów John Marshal?

– Mieszka w wiosce, no, na farmie pod wioską. – Edmund nalał z nieco większym impetem, by piwo spieniło się mocniej i ukryło fakt, że zabrakło mu pół kufla. – Jest masztalerzem w stajniach lorda Aelfrica, wychowuje i szkoli bojowe rumaki.

– Hm, no cóż… – Brudne Ręce wzruszył ramionami, patrząc na syna. – To chyba lepsze niż nic.

– Dla was, tutejszych, musi być prawdziwym bohaterem. – Kobieta nie wydawała się aż tak nadęta jak jej towarzysze. – Założę się, że opowiada świetne historie.

Edmund pokręcił głową.

– Wcale nie.

– Przyjaciele! Stawiam kolejkę! – Henry Twintree wstał i rzucił na stół sztukę srebra. – A kiedy będziecie pić, wypijcie za pamięć Vithrica, wielkiego i mądrego, który ongiś ocalił nas wszystkich przed Otchłannym!

Chóralny ryk, który mu odpowiedział, niemal ogłuszył Edmunda. Chłopak rozejrzał się gorączkowo, szukając Geoffreya i mimo wszystko licząc na pomoc, zamiast tego dostrzegł jednak ojca patrzącego gniewnie z drugiej strony sali. Harman Bale oderwał się na moment od wesołej rozmowy ze starszyzną wioski i znacząco machnął głową w stronę piwnicy.

– Wypijcie, przyjaciele i sąsiedzi, za Vithrica, za lorda Tristana i za naszego Johna Marshala! – Oczy Henry’ego Twintree zalśniły wilgotnym blaskiem; zdawał się kierować swoją przemowę w róg powały. – Ale przede wszystkim wypijcie za tych, którzy oddali wszystko, bo stoicie na ziemi, którą dała wam ich odwaga!

Jego sąsiedzi ryknęli na znak zgody. Ze wszystkich stron wzniosły się kufle, lśniąc w blasku ognia. Dziesiątki kufli spragnionych, wyczekujących.

– No idź! – Matka Edmunda szturchnęła go w plecy. – To pół marki!

Zabrała monetę i szybko schowała do fartucha. Edmund zbiegł po schodach piwnicznych i ujrzał pusty dzbanek brata walający się na podłodze. Z przekleństwem kopnął go pod ścianę i podsunął swój dzban pod kranik.

Nim wrócił, na górze rozpoczęły się hałaśliwe, tupiące tańce, jeszcze bardziej utrudniające przedarcie się do stolików przez wirujący gąszcz rąk i nóg. Potrzebował siedmiu chwiejnych, pełnych uników wycieczek do piwnicy, by obsłużyć całą tawernę – wystarczyłoby sześć, gdyby Wat Cooper nie wybrał akurat tej chwili, by zakręcić gwałtownie swoją żoną wprost pod nogi Edmunda. Tym razem nie zdołał uskoczyć – i oczywiście ojciec wszystko widział.

– Czy każdy dostał swoją kolejkę? Macie? W takim razie wypijmy! – Nicky Bird wskoczył na stół. – Podnieście kufle, a żwawo, wypijmy za Tristana i Johna, za Dziesięciu i pięćdziesięciu, za Vithrica!

Edmund przystanął, ogarnięty mdlącym, przelotnym uczuciem, że bardzo chce coś sobie przypomnieć, ale nie może. Rozejrzał się po sali, myśląc, że może przeoczył klienta w kącie. Przez chwilę coś prześliznęło mu się przez myśli, pozostawiając jedynie wspomnienie pary oczu patrzących z zimną pogardą. Wzruszył ramionami – bądź zadrżał – a potem wlał spienioną resztkę z dzbana do kufla starego Roberta Winglee, który jak dotąd zdołał przespać cały gwar.

– Za Tristana i Vithirca! – wykrzyknęli wszyscy, nawet Brudne Ręce, i był to najgłośniejszy krzyk, jaki Edmund kiedykolwiek słyszał. – Za Dziesię
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: