Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nic na pokaz. Fenomen Brata Alberta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nic na pokaz. Fenomen Brata Alberta - ebook

Książka Nic na pokaz. Fenomen Brata Alberta pokazuje artystę, który po okresie poszukiwań, zwątpienia i utraty nadziei doświadczył bezwarunkowej miłości Boga. W efekcie zrezygnował ze sławy i kariery, poświęcając całe swe późniejsze życie ludziom potrzebującym. Poszedł tam, gdzie nikt nie chciał iść – nie dlatego, że pomaganie danej grupie osób wykluczonych społecznie było „modne”, tylko z miłości do Boga-Człowieka, który objawił mu się w obrazie Ecce Homo. Dzięki temu umarł dla świata malarz, a narodził się wielki święty…

Autorka o bohaterze swojej książki pisze z pasją i przekonaniem. Maluje wizerunek Brata Alberta z pomocą ludzi, którzy, choć nigdy się z nim nie spotkali, znają go najlepiej. Krzysztof Zanussi, Anna Dymna, Jan Mela, bp Grzegorz Ryś, Marek Piekarczyk, br. Paweł Flis, Julia Wygnańska, s. Agnieszka Koteja, Dariusz Kiesz, ks. Mirosław Tosza, Maria Dobrowolska, dr hab. Hubert Kaszyński w rozmowach z Małgorzatą Bilską odkrywają przed czytelnikami kolejne fragmenty portretu niezwykłego świętego.

Kategoria: Duchowość
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7906-156-3
Rozmiar pliku: 9,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Pod koniec sierpnia 2016 roku kolega zobaczył mnie w jednej ze stacji telewizyjnych, kiedy komentowałam na żywo toczący się we Francji spór o prawo muzułmanek do noszenia na plaży specjalnego, zasłaniającego ciało stroju. Nie pamiętam nawet dokładnie tego, co mówiłam. Medialny szum wokół prawa do burkini wygasł tak szybko, jak się zaczął. Program miał natomiast inne, nieprzewidziane konsekwencje. Kolega zadzwonił do mnie po emisji i odbyliśmy dłuższą rozmowę, po dwóch, trzech latach mijania się gdzieś na ulicach Krakowa. W pewnym momencie rzucił: – Jak ja mam dość tej rutyny w pracy, ciągle to samo, nie mogę już wytrzymać! Albertynki założyły fundację i prowadzą jadłodajnię dla bezdomnych. Idę pomagać. Od razu wypytałam, co, jak i gdzie, bo sama od dłuższego czasu szukałam pomysłu na wartościowy wolontariat. Gdyby nie splot okoliczności, książka o Bracie Albercie chyba by nie powstała. Zarzekałam się bowiem, że nigdy więcej nie napiszę książki o świętym. Po dwóch solidnych poznawczo i objętościowo pozycjach wydanych na przestrzeni trzech lat (2013–2016) autentycznie byłam zmęczona odkłamywaniem hagiograficznych mitów. Hagiografia jest nurtem literatury, który zajmuje się żywotami świętych – przez stulecia były one jednak kształtowane głównie przez przekaz ustny, co doprowadziło do wymieszania pobożnych legend dla potrzeb ludu z naukowymi faktami historycznymi.

To zarazem pierwsza książka, która została napisana z wewnętrznej potrzeby. Poprzednie propozycje tematów pochodziły od zainteresowanego masowym targetem wydawcy. Skorzystałam wtedy z danej mi szansy, podchodząc do zadania z naukową wręcz rzetelnością, przekraczając niekiedy zastane i wygodne standardy. W tym przypadku o wyborze tematu zadecydowało osobiste doświadczenie zetknięcia z miłosierdziem albertyńskim, praktyka wolontaryjna i zachwyt nad… obrazami Adama Chmielowskiego, św. Brata Alberta. Przy czym z początku sugerowałam się powielanymi w łatwo dostępnych źródłach opiniami, że był on prekursorem impresjonizmu w polskim malarstwie. Uwielbiam od lat francuski impresjonizm. Tymczasem Adam Chmielowski był – według historyków sztuki – symbolistą. Brat Albert założył habit tercjarski w Krakowie w 1887 roku, z malarstwem rozstawał się stopniowo. Potrzebował środków dla swoich ubogich, więc (jak miał czas) malował płótna i szybko je sprzedawał, co pokazuje zmianę hierarchii wartości. Malowanie, granie, pisanie dla pieniędzy dziś nazwalibyśmy komercją, a on sztuki nie traktował użytkowo. Należał do artystycznej cyganerii, pochodził ze zubożałej szlachty. Jego postawa może dziś wydawać się niezrozumiała osobom nastawionym na zysk i karierę w kapitalizmie, pracownikom korporacji, walczącym raczej o „mieć” niż o „być”. Był jednym z ludzi wielkiego formatu, a jego świętość ma smak poszukiwań, przygody i niebanalności.

Wracając do początków: ucieszona wzięłam od kolegi numer telefonu siostry Samueli, czyli Ilony Samueli Wal, albertynki szefującej wolontariuszom. Kilka dni później, w niedzielę wieczorem 4 września, poszłam z kolegą na spotkanie wolontariuszy Fundacji „Po pierwsze CZŁOWIEK” inaugurujące nowy rok wolontaryjny. Od początku „chwyciło” dzięki ciepłu i prostocie siostry Samueli. Na spotkaniu usłyszałam między innymi, że 25 grudnia minie setna rocznica śmierci świętego. I to niestety „chwyciło” równie mocno, bo jak tu minąć obojętnie postać świetnego artysty, patrioty, który bez powodu rzuca sławę, towarzystwo i karierę?

Fundacja mieści się przy ulicy Woronicza w Krakowie, obok sanktuarium Ecce Homo, w którego ołtarzu głównym wisi obraz Ecce Homo (Oto Człowiek) Adama Chmielowskiego. Została założona w marcu 2015 roku przez Zgromadzenie Sióstr Albertynek Posługujących Ubogim, w odpowiedzi na posługę i wezwanie papieża Franciszka. Siostry prowadzą wiele dzieł pomocy w Polsce i za granicą. Tym razem przebudowały duży dom rekolekcyjny dla potrzeb osób ubogich. Remont zakończył się w czerwcu 2016 roku, choć jadłodajnia ruszyła wcześniej. Wolontariat opiera się na wyznaczonych na dany miesiąc dyżurach w stołówce, ale jest też wydawana żywność, ubrania, na święta pakuje się paczki; są grille, wycieczki. Wolontariuszki prowadzą warsztaty manualne. Dzięki nim nauczyłam się ozdabiać szkło techniką zwaną decoupage. Albertynki oferują też mieszkania treningowe dla bezdomnych kobiet – przeznaczyły na nie pomieszczenia służące wcześniej siostrom spoza klasztoru, które przyjeżdżały na rekolekcje. Ofiara godna naśladowania przez inne zgromadzenia. Fundacja ma skromną stronę internetową, nie rywalizuje w mediach o zainteresowanie, choć mogłaby. Co nie znaczy, że nie przychodzi tam młodzież. Pomagają ludzie w różnym wieku.

Temat „Brat Albert” pojawił się z zaskoczenia, chociaż chodził za mną jak cień od trzech lat. Najpierw pisałam książkę o libańskim pustelniku i szukając w Polsce pustelni franciszkańskich, odkryłam tę Brata Alberta w Tatrach, na Kalatówkach. Wtedy poznałam brata Pawła Flisa. Z okazji Roku Jana Pawła II (2015) zajmowałam się twórczością poetycką Karola Wojtyły, w tym dramatem Brat naszego Boga o Bracie Albercie. W roku 2016, kiedy pracowałam nad życiorysem krakowskiego filantropa, Erazma Jerzmanowskiego, znów wpadłam na Alberta. Chodzili do dwóch tych samych szkół, obaj byli w powstaniu styczniowym itd. Jerzmanowski po okresie emigracji osiadł pod Krakowem we wsi Prokocim, dziś to dzielnica Krakowa. Szukając dowodów na ich przyjaźń (wspomina o niej kilku autorów, ale bez sprawdzania źródeł), udałam się po pomoc do brata Flisa – i za jego radą do archiwum albertynek. Prawdopodobnie wielcy Polacy się znali, nie ma jednak śladów bliskich więzi. Brat podarował mi ważne Pisma Adama Chmielowskiego, św. Brata Alberta. Do książki udzielił mi wywiadu w 2017 roku już jako przełożony generalny zgromadzenia albertynów.

Ogłoszony w Polsce Rok Świętego Brata Alberta stanowi kontynuację Roku Miłosierdzia w Kościele powszechnym. Jeśli świat katolicki zna Chmielowskiego słabo, to tylko dlatego, że – jak to ujął Brat Starszy – niczego nie robił na pokaz, nie dbają też o to jego duchowe dzieci. Lans był mu z gruntu obcy, co widać między innymi w zachowanych listach. Analiza życiowych wyborów mówi to samo. Taka jest tradycja albertyńskiej szkoły miłosierdzia, duchowej i czynnego działania. W 1880 roku próbował ratować duszę przed ułudą sławy ziemskiej, jakiej ulegali koledzy artyści. Na pieniądzach mu nie zależało, na sławie jednak – do pewnego momentu na pewno. Wielu z nich było bardzo sławnych już za życia, czytelnicy znają ich nazwiska: bracia Gierymscy, Chełmoński, Witkiewicz, Wyczółkowski; aktorka Helena Modrzejewska itd. Wstąpił do zakonu jezuitów. Szybko popadł w depresję, trafił do szpitala psychiatrycznego. Pamiętajmy, że medycyna, a zwłaszcza psychiatria, były na zupełnie innym poziomie niż teraz. Uzdrowiło go Miłosierdzie i tercjarstwo św. Franciszka z Asyżu. Kwestia choroby budzi pewną konsternację u osób lękowo podchodzących do prawdy o człowieku; w tym przypadku została dokładnie zbadana – między innymi na potrzeby procesu kanonizacyjnego. Być może książka da nadzieję osobom zmagającym się współcześnie z depresją. Choroba ta znajduje się na czwartym miejscu, po bólach kręgosłupa, anemii i chorobach płuc, wśród najbardziej powszechnych dolegliwości na Ziemi, a liczba chorych stale rośnie! Według Światowej Organizacji Zdrowia w 2013 roku na świecie z depresją zmagało się 350 mln ludzi, w Polsce – aż 1,5 mln1. Wiele osób wciąż się nie leczy, gdyż wstydzi się szukać pomocy.

Brat Albert był niepełnosprawny od osiemnastego roku życia, leczył się przez półtora roku psychiatrycznie, poniekąd był bezdomny, nałogowo palił papierosy i nosił okulary (wtedy zwane binoklami). Był zwyczajnym człowiekiem. Równocześnie jest to bohater powstania styczniowego, wielki patriota, znakomity artysta malarz, założyciel dwóch zgromadzeń zakonnych i – jak twierdzą socjologowie – mądry prekursor współczesnej pracy socjalnej. Artystą ludzkich serc nigdy być nie przestał. Tworzył przytuliska, kwestował na ulicach, a znakomite domy poczytywały sobie za honor obdarowywać go datkami dla ubogich. Co ciekawe, siostrom albertynkom zabraniał kwestować – uważał, że kobietom „nie uchodzi”.

Rok Brata Alberta wypadł w czasie pontyfikatu jezuity, pierwszego w historii papieża Franciszka, co pokazuje, jak zaskakujące potrafią być zwroty akcji Ducha Świętego. Kościół staje się dzięki temu bliższy albertyńskiej wrażliwości. Bardziej miłosierny na co dzień.

Na książkę składają się głównie wywiady z ludźmi, którzy autentycznością, pokorą, odwagą, niebanalnością i (sic!) odpornością na presję otoczenia przybliżają współczesnemu odbiorcy serce i elementy życiorysu Brata Alberta. Wizerunek świętego jakby zdominowała zgrzebność. Kojarzy się on ze starszym, siwym panem w brązowej pelerynie, przytulającym smutne dziecko. Leon Wyczółkowski, jego przyjaciel malarz, tak oddał postać już po nieformalnym rozpoczęciu starań o beatyfikację – na podstawie wspomnień sprzed dwóch dekad lub więcej, a przede wszystkim… fotografii. Według Elżbiety Cherezińskiej, historyczki sztuki, ten najbardziej znany portret nosi tytuł Brat Albert jako opiekun opuszczonych dzieci (Miłosierdzie). Słowo „opiekun” łączy Alberta ze św. Józefem. Może w epoce „rewolucji czułości” papieża Franciszka powinno się bardziej eksponować obraz męża Maryi czule tulącego Jezusa? Takich wizerunków jest dużo, a mężczyznom byłoby raźniej, bo męska czułość w niektórych środowiskach nadal pozostaje tabu – i to nie mniejszym od chorób psychicznych. Adam Chmielowski był żołnierzem, patriotą, ale i wzorem czułości.

Jeszcze jedno. Chciałabym bardzo, aby książka trafiła do ludzi młodych, spragnionych motywacji po Światowych Dniach Młodzieży w Krakowie. Adam Chmielowski, zanim przybrał imię Brat Albert, był młodym, przystojnym i utalentowanym chłopakiem, gwiazdą towarzystwa i salonów. Malarzem kolorystą, który słynął z nastrojowych, zupełnie świeckich, a nie sakralnych obrazów. Nie znając jego sztuki, nie doceniamy tego, z czego zrezygnował. Obraz Ecce Homo jest uważany za najbardziej wybitny w całej twórczości świętego. Czy byłoby tak jednak, gdyby artysta nie został wyniesiony na ołtarze? To obraz częściowo mistyczny, świadek i towarzysz jego duchowej przemiany. Niezwykły, wielokrotnie już jednak opisany, począwszy od historyków sztuki po bp. Grzegorza Rysia, autora książki-medytacji Ecce Homo. Do moich ulubionych obrazów Chmielowskiego należą: Opuszczona plebania, Dziewczynka i Wizja św. Małgorzaty. Ten ostatni ma chłodny, nietypowy klimat, był stylizowany na dzieła malarza dominikanina Fra Angelico, dlatego z początku uważałam go za mało autentyczny. Jest jednak genialnym świadectwem ludzkiego wymiaru świętego, bo ukazuje jego największy życiowy błąd! Gdyby nie chęć naśladowania Fra Angelico za wszelką cenę, potrzeba stania się równie doskonałym, nie poszedłby do jezuitów (aż dziwne, że nie został dominikaninem). Obraz powstał dla nich, ukazuje wizję św. Małgorzaty Alacoque, której prywatne objawienie zapoczątkowało kult Najświętszego Serca Jezusa w Kościele katolickim. Chmielowski namalował go we Lwowie w 1879 roku. W tym samym roku i miejscu zaczął malować Ecce Homo. Zestawienie obrazów pokazuje, jak bardzo urosło serce Jezusa (jest na obu) w oczach Brata Alberta przez kilkanaście lat – tyle pracował nad swoim arcydziełem. Jestem przekonana, że w tym samym rytmie rosło bijące, realne serce artysty. To odtrutka na legendy hagiografii. Do miłosierdzia, a tym bardziej do świętości, człowiek dojrzewa nie tylko dzięki łasce, ale poprzez pracę nad sobą. Sursum corda, jak mówił św. Jan Paweł II. Zwykły śmiertelnik może spotkać Boga, pokochać bliźnich i trafić do nieba. Tylko trzeba się trochę napracować, nie czekać, aż gwiazdka spadnie stamtąd sama.

Bóg jest nam tkliwym Ojcem, ale znamy z Ewangelii również metaforę królestwa niebieskiego – pracodawcy w winnicy (Mt 20,1–16). Zanim uznamy Brata Alberta za kolejnego świętego pełnego cnót, jak ludzie pobożni, lub damy sobie spokój z wiarą, bo „z Kościołem i księżmi trudno wytrzymać”, spróbujmy może przemyśleć, co możemy wpisać na już, a co dodamy w tym roku, w swoim własnym curriculum vitae Miłosierdzia? Odnieść historię Chmielowskiego do siebie. Nieważne, „co ludzie powiedzą”. Liczy się Boski Pracodawca i jakaś relacja z Nim. Osoby wierzące mogą nagle dojść do wniosku, że w rubrykach mają głównie odmawianie koronki do Miłosierdzia Bożego lub raz w życiu wizytę w sanktuarium w Łagiewnikach. Osoby niewierzące – że mają dużo uczynków miłosierdzia wobec bliźniego, choć się nie modlą… Nawrócenie jest procesem, codziennym otwieraniem i wzrastaniem serca. Katolicy też wciąż się nawracają… Mam nadzieję, że książka posłuży za nasercowe drożdże.

Jeśli Brat Albert wyda się komuś niedościgłym wzorem bohatera, to już wspomniany św. Józef był prosty, skromny i niepozorny. Patron robotników.________Nic na pokaz!

Opuszczona plebania, 1888, wł. Muzeum Narodowe w Warszawie1

------------------------------------------------------------------------

1 Wszystkie dzieła Adama Chmielowskiego wybrane przeze mnie do książki to obrazy olejne. Siostra Magdalena Kaczmarzyk w książce Trudna miłość (Kraków 1990) podaje katalog twórczości artysty i następujące liczby: 61 obrazów olejnych, 22 akwarele, 15 rysunków, 5 dzieł wątpliwych, 6 szkicowników.

Brat Paweł Tomasz Flis – Brat Starszy Zgromadzenia Braci Albertynów Trzeciego Zakonu Regularnego Świętego Franciszka Serafickiego Posługującego Ubogim; wstąpił do niego w roku 1988, śluby złożył w roku 1991; posługiwał w domach Zgromadzenia (przytulisko dla bezdomnych, mieszkania dla wychodzących z bezdomności, dom pomocy społecznej), był także magistrem nowicjatu; w roku 2015 wybrany przełożonym generalnym zgromadzenia.

Małgorzata Bilska: Bracie Starszy, czy jest brat księdzem?

Brat Paweł Tomasz Flis: Nie. U albertynów brat, który przyjął święcenia kapłańskie, jest dyskryminowany (śmiech), ponieważ nie może być przełożonym generalnym zgromadzenia.

Wszystkich braci jest obecnie czterdziestu. Ilu z was to księża?

Mamy wyświęconych dwóch braci.

Pani Maria Poniewierska zwróciła mi niedawno uwagę, że odmowa przyjęcia święceń to chyba najwyższy wyraz pokory w Kościele. Trudno się z nią nie zgodzić. Kapłaństwo otwiera drogę do różnego rodzaju awansów.

Brat Albert był daleki od marzenia o awansach. Ten motyw nie miał na niego żadnego wpływu. Jego świadectwo życia wyraźnie wskazuje, że tam nie było mowy o jakichś osobistych ambicjach.

Słowo ambicje jest trafne.

Użyłem go w kontekście pani słów. Nie jest złą rzeczą dążyć do biskupstwa, mówi św. Paweł. Biskupstwa pojętego jako służba ludowi Bożemu. W przypadku Brata Alberta na pewno motyw kariery – ani w kwestii święceń, ani w innych – nie miał najmniejszego znaczenia. Jakimi wartościami żył? Do czego dążył? To była rzeczywiście służba ubogim, proste życie.

W jego czasach byli księża we wspólnocie?

Nie. Brat Albert nie przyjął święceń, mimo propozycji, zdaje się, kard. Albina Dunajewskiego. Był brat Józef Biesiekierski, bardzo wykształcony, z którym Brat Albert wiązał nadzieję na święcenia. Po jego przyjęciu pojawia się notatka: „będziemy mieli księdza dla braci”. Ale nie wytrwał w zgromadzeniu, wystąpił, później zrobił karierę naukową. Nasze konstytucje zakonne zakładają możliwość przyjmowania kapłanów do zgromadzenia oraz wyświęcania braci. Jako pierwszy przyjął święcenia kapłańskie dopiero brat Marcin Wójtowicz, w latach siedemdziesiątych XX wieku, za zgodą kard. Karola Wojtyły.

Czy brak księży nie utrudnia funkcjonowania? Ktoś z parafii musi przychodzić do domu, żeby odprawić mszę.

W Polsce, w dużych miastach, księdza zawsze się znajdzie w promieniu kilkuset metrów. Kapłaństwo nie należy do istoty życia zakonnego. O tym musimy pamiętać. Ani św. Benedykt, ani św. Franciszek nie byli kapłanami. Istotą jest konsekracja poprzez ślubowanie rad ewangelicznych. Mówi o tym Konstytucja Lumen gentium Vaticanum II: „Stan (zakonny) – gdy ma się na uwadze boski i hierarchiczny ustrój Kościoła – nie jest stanem pośrednim pomiędzy stanem duchownym i świeckim, lecz z jednego i drugiego Bóg powołuje niektórych chrześcijan, aby w życiu Kościoła korzystali ze szczególnego daru i byli, każdy na swój sposób, pomocni w zbawczym jego posłannictwie”.

Brat Albert sam objaśniał Pismo bezdomnym, był ich przewodnikiem duchowym, braci i sióstr także. Nie był teologiem, a radził sobie znakomicie, słuchali go. Gdzie się tego nauczył, skoro był malarzem?

Przede wszystkim dostrzegał godność każdego człowieka. Malował obraz Ecce Homo i w pewnym momencie zrozumiał, że dotykając każdego człowieka, dotykamy Chrystusa. Szczególnie, gdy ten człowiek jest sponiewierany, biedny. Jego trzeba ze szczególnym szacunkiem dotykać. On po prostu tych ludzi szanował i chciał im przekazać to, czym sam żył, co było dla niego wartością.

Ważne jest, że w pewnym momencie musiał stać się dla siebie samego bardzo wyrozumiały i łagodny. Mówię o tym, co przeżył w nowicjacie u jezuitów, który skończył się pobytem w szpitalu psychiatrycznym. Był bardzo surowy. Wymagał od siebie tego, żeby po wstąpieniu do zakonu jezuitów stać się doskonałym. Po swojemu. „Siebie oczyścić i uświęcić”, jak pisał do Lucjana Siemieńskiego. Co prawda wiele lat wcześniej, ale myślę, że to w nim później dojrzewało i z tą myślą poszedł do jezuitów. Chciał być jak dominikanin i malarz Fra Angelico. Pisał, że trzeba iść do zakonu i „święte rzeczy malować”. To była wizja bardzo idealistyczna, chciał być idealny. Prawdopodobnie jednym z powodów jego załamania było to, że chciał rzucić palenie, co się nie udało. Potem przez dwa lata dojrzewał do przyjęcia Bożego Miłosierdzia. Przyjął je dla siebie i z tym mógł iść już do ludzi. Do tych, którzy mieli dużo większe wady niż palenie papierosów.

W noc przed śmiercią, w wielkich bólach, bo umierał na nowotwór, poprosił o papierosa i z lubością się nim na łóżku zaciągnął. Jakby już mógł sobie na to pozwolić czy też jakby chciał zostać zapamiętany w swojej słabości. Naprawdę tak było?

Mamy te same źródła, czyli wspomnienia ks. Czesława Lewandowskiego. Tak nam to przekazał. Są też inne świadectwa, które ukazują Brata Alberta jako tego, który nie robi nic na pokaz, on był sobą. Był bezkompromisowy w poszukiwaniu prawdy, dlaczego miałby udawać kogoś, kim nie był naprawdę?

To spina klamrą drogę w habicie, od załamania po sięgnięciu po niedopałek po spełnione życie założyciela zgromadzenia.

Uczłowieczony święty. Co nie jest zachętą do palenia papierosów. Palenie jest przykrym nałogiem, dla palącego i dla środowiska. Ale jest ludzkie. Brat Albert decyzję o życiu zakonnym powziął w wieku trzydziestu pięciu lat. Próba u jezuitów okazała się nieudana. Potem podjął kolejną. Trzeba przy tym zrozumieć, że on nie zakładał zakonu. Był tercjarzem świeckim. Złożył śluby prywatne na ręce kapucyna, które nie były jednoznaczne z tym, co teraz rozumiemy przez śluby zakonne. Nie ślubował w konkretnej wspólnocie, to był akt indywidualnej pobożności. Przyjęty przez Kościół, ale obowiązujący w inny sposób.

To znaczy w duchu, w relacji do Pana Boga, mamy być zawsze szczerzy, czy ślub jest prywatny, czy publiczny. Więc jeżeli chcemy być wobec Niego uczciwi, ślub wypełniamy, choćby nas to dużo kosztowało. Różnica między ślubami prywatnymi a publicznymi jest taka, że składając śluby publiczne (zakonne), w sposób szczególny reprezentuję Kościół. Bo Kościół rozeznał, że ja powołanie mam. Zgoda na śluby publiczne wyrażona przez przełożonych jest tego potwierdzeniem.

I nie można się z tego po prostu wycofać, a Albert, jak rozumiem, mógł.

Ze ślubów prywatnych zwalnia – mówiąc o różnicach zewnętrznych – spowiednik. Jeżeli coś się wydarzyło, co wskazuje na to, że dalsze zachowywanie ślubu będzie ze szkodą dla osoby, dla wspólnoty, to spowiednik ma władzę z niego zwolnić. Jeżeli śluby były publiczne, to wtedy władzą ustanowioną do zwolnienia jest Kościół.

I znów dzwoni telefon Brata Starszego. Jak wygląda dzień albertyna? Ile godzin na służbie?

Czas mamy nienormowany. Ma pani pewnie na myśli pracę. To coś, w czym chyba mężczyźnie łatwiej się spełniać niż w modlitwie. Przynajmniej mi. Dlatego tak ważny jest czas, który oddamy Panu Bogu. Wtedy dopiero praca, nasza aktywność, ma dobre podłoże. Trzeba o to stale walczyć, wydzierać czas tylko dla Pana Boga. Jest pokusa myślenia, że będziemy bardziej skuteczni, bardziej potrzebni, gdy będziemy pracować. Nasza praca nie będzie jednak owocna, jeśli nie podeprzemy jej modlitwą.

W zakonie kontemplacyjnym da się wprowadzić stały rytm doby, jak jest u was? Bywają sytuacje interwencyjne. Policja lub pogotowie nagle kogoś przywożą.

Zgadza się. Planowanie jest potrzebne, ale w każdym rodzaju życia musi uwzględniać to, że człowiek planuje, a Pan Bóg prostuje te plany. Dopiero wtedy się sprawdzamy, na ile jesteśmy podatni na wolę Bożą. Czasami wyraża się ona właśnie poprzez przyjście kogoś niespodziewanego, kto potrzebuje pomocy. Usłyszałem kiedyś: „Nie powinniście mieszkać tam, gdzie pracujecie, bo zwariujecie”. To jest zasada psychologiczna, skądinąd słuszna. Ale Brat Albert nam zostawił testament – poprzez wspólne życie z bezdomnymi mamy apostołować. Więc nie możemy być pracownikami etatowymi, którzy się pojawiają od–do. Co jest pewnym wezwaniem i wyzwaniem, żeby w rytmie codzienności nie zaniedbać modlitwy. Idąc do ubogich, muszę być napełnionym Bogiem. Bo co ja zaniosę? Jak będę już tylko kłębkiem nerwów, słabości…

Jak się Boga zanosi bezdomnym?

Nie wie się tego. Tak uważam. Było wiele sytuacji, co do których miałem potem nawet żal do siebie, że tak się zachowałem. Okazały się skuteczne. Tu nie ma reguły. Zanosi się wtedy, kiedy jest się Nim napełnionym. A czy napełnionym w stu procentach, czy w trzydziestu, to już inna sprawa.

Przypomniał mi się o. Jan Góra OP, który wyrzucił raz chłopaka z Domu św. Jacka na Jamnej, bo narozrabiał. Miał potem poczucie winy, że zraził go na dobre do Boga. Po latach chłopak przyszedł i mu podziękował. Stwierdził, że był młody, bezczelny i dopiero jak go ojciec przegonił, doszedł do wniosku, że trzeba by się jednak za siebie wziąć. Zadziałało odwrotnie, niż ojciec myślał. O tym brat mówi?

O tym dokładnie. Podobną sytuację mam na myśli. Któryś z bezdomnych po wielu latach mi powiedział: „Jak mnie wyrzuciłeś, to się tak na ciebie wkurzyłem, że sobie pomyślałem – ja mu udowodnię”. Po dziesięciu latach znowu się spotkaliśmy. Na przekór wszelkim prognozom i jego ówczesnym możliwościom – poradził sobie. Rzeczywiście prowadził życie, jak to nazwać, dobre. Co najważniejsze – trzeźwe.

Człowiek przychodzi brudny, głodny, trzeba mu dać jeść, zapewnić nocleg. A jak jest pijany?

Jeśli nie ma zagrożenia życia, to z powodów wychowawczych dla niego oraz z troski o innych (są obok i obserwują) wybieram takie rozwiązanie, w którym poniesie skutki swojego zachowania. W tym przypadku picia. Gdy jest zagrożenie życia, ratujemy bezwarunkowo.

Mam problem z Bratem Albertem, który mówi: Macie stać się jak chleb, położyć na stole i dać wszystkim pokroić. Jak okazywać miłosierdzie, żeby nie dać się skroić do okruszka? Mnie to przeraża.

Fundamentalnym rozróżnieniem jest osoba i jej zachowanie. Osoba ma godność bezwarunkową. Jeśli godność jest sponiewierana, to trzeba podjąć działania, żeby pomóc osobie w odkryciu jej godności. Często zauważam dwie skrajności w ocenie osób bezdomnych, które spotykamy na ulicach. Jedna: On sam jest sobie winien, dlaczego mam mu pomagać? I zwalniamy się, nie obchodzi nas. Bo bezdomni są nimi na własne życzenie. Druga skrajność – pomagamy, ale w zamian żądamy od tego człowieka pewnych zmian, które są po naszej myśli. To jest też niedobre, bo osoba pomagająca warunkowo później się dziwi. Przecież ja mu to, ja mu tamto, a on mnie oszukał, wziął pieniądze na jedzenie, a kupił wódkę. Po jakimś czasie reakcja druga przechodzi w pierwszą. Przestaje się pomagać, bo nie ma efektów. Brat Albert po prostu z nimi był. To jest coś, czego się chcemy od niego uczyć. Być z tymi ludźmi, pokazywać pewne możliwe drogi wyjścia z sytuacji, w której są. Tylko najpierw trzeba sobie odpowiedzieć na pytanie: „Czego ten człowiek potrzebuje?”. Nie czego chce. Czego potrzebuje tak naprawdę, w swoich uwarunkowaniach.

Nauczyłem się tego od jednego z młodych bezdomnych. Chłopak, chyba dwudziestoczteroletni, powiedział, że nie chce zakładać rodziny. Wyniósł złe doświadczenia z domu rodzinnego, nie miał żadnych wzorców pozytywnych. Ja mu wyskoczyłem z wizją: „No słuchaj, stary, będziesz mógł w domu pomieszkać, popracować; potem podjąć gdzieś pracę, odłożyć trochę grosza, bo tu koszty są oczywiście niższe niż na stancji; będziesz mógł prowadzić normalne życie”, a on mi, że nie, dla niego to nie jest normalne życie. Narzucamy im pewną wizję szczęścia, jaką mamy w sobie. Ona może być słuszna, jak najbardziej. Ale on ma swoją historię, swoje uwarunkowania, o których mi się nawet nie śniło. Nie ma gotowych recept. Złe doświadczenia z domu rodzinnego to dominujący problem bezdomnych. Nie tworzą wspólnoty, rodziny, bo nikt ich nie nauczył bezinteresownego daru. Troski o drugiego…

O siebie chyba też…

Przede wszystkim. Tyle pokochamy innych, co umiemy zrobić dobrego dla siebie.

Czy nie jest tak, że bezdomność łączymy głównie z problemem alkoholizmu, ignorując problem przemocy doświadczanej w dzieciństwie? Najczęściej jedno wiąże się z drugim, ale przemoc – wbrew stereotypom – nie wymaga alkoholu. Bezdomny nie nazwie siebie ofiarą przemocy, bo twardemu facetowi nie przystoi być ofiarą, wstyd się przyznać (choćby przed sobą). To musi mieć ogromny wpływ. Na obraz siebie, na wiarę w swoje siły. Godność zostaje zniszczona na dość wczesnym etapie życia i potem, żeby o siebie zawalczyć, nie ma się na czym oprzeć. Im na sobie jakby nie zależy, bo czy świat obchodzą problemy kogoś tak mało od dziecka ważnego?

Bardzo możliwe. Historia tego młodego chłopaka to mi pokazała. Opowiadał mi o sobie. Mówił, że do osiemnastego roku życia policja jeszcze go szukała, jak uciekał z tego tak zwanego domu. Buntował się jako nastolatek, nie chciał żyć w atmosferze przemocy, alkoholu itd. Niestety, trafił do grupy przestępczej, bo w niej się dowartościował. Mówił mi o tym wprost. Jako młody, niewinnie wyglądający chłopaszek był wspaniałym pracownikiem gangu złodziejskiego. Co wiązało się ze znakomitymi dochodami. Był doceniony przez swoich kolegów. Wynagradzany, przyzwyczajony do dużych pieniędzy. Skończyło się uzależnieniem od narkotyków. Bezdomność to nie jest brak dachu nad głową. Według mnie to są zaburzone relacje – do siebie, do drugiego człowieka, do Boga.

Miłość jest relacją. Przemoc także jest relacją. Taką, w której osoba jest używana jak przedmiot.

Tak.

Trudno kochać na co dzień ludzi, którzy nie umieją odpowiedzieć tym samym. Trzeba przebaczać siedemdziesiąt siedem razy, jak mówił Jezus?

Siedemdziesiąt siedem razy to chyba jeszcze nikt nie był u nas przyjmowany, więc daleko nam do ideału (śmiech). Wiemy oczywiście, że liczba jest symboliczna. Ale tak, niektórzy wiele razy przychodzili. Niestety, tak to jest, że większość odejść bezdomnych z przytuliska niekoniecznie wiąże się ze znalezieniem mieszkania czy z odbudowaniem relacji z rodziną. Powodem jest złamanie abstynencji alkoholowej; czasem jest to zniknięcie bez pożegnania. Następnym razem pytamy: „Co się stało? Dlaczego odszedłeś?”. Jeżeli pamiętamy, że miało to związek z alkoholem, zawsze się próbuje podprowadzić na ten temat. Czy to nie jest tak, że alkohol zabrał ci ostatnio mieszkanie u nas, czy to nie jest czasem twój problem? Bo on mówi: „Bracie, nie mam gdzie mieszkać”. No dobrze, ale miałeś u nas mieszkanie i nikt cię nie wyganiał. Odszedłeś – zobacz, jaki był powód. Nie zawsze to dociera, próbujemy. Niektórzy się decydują na terapię odwykową. W cuda wierzymy, ale najpierw trzeba zrobić po ludzku wszystko, co możliwe.

Można miłością przemienić? Jak bardzo trzeba kogoś kochać, żeby zmienił całe życie?

Jeżeli to jest miłość Chrystusowa, to ona będzie skuteczna. Nie nam oceniać, czy jesteśmy skuteczni, my mamy być dla ludzi. Brat Albert co prawda pisał sprawozdania ze skuteczności pomocy, wyliczał, o ile było w mieście mniej interwencji policji, przyjętych do szpitali, ale to wynikało z konieczności rozliczenia się z zebranych środków. Przekonania urzędników miejskich do przytulisk. Od strony duchowej to nie ma znaczenia. My nie wiemy, w którym momencie łaska zadziała.

Mamy być „dla”. Myślenie w kategoriach skuteczności jest pokusą, bo jej brak może nas zniechęcić. Niech ona mobilizuje nas do szukania błędów w pomaganiu, ale to nie może być kryterium decydujące.

Przyszło mi do głowy, że z perspektywy skuteczności sam Bóg mógłby się załamać. Wcielił się dwa tysiące lat temu, a skutków prawie nie widać. Jest w nas tyle samo obłudy, głupoty, nienawiści, podziałów, krzywdy. W kulturze chrześcijańskiej mieliśmy nazizm i Holocaust.

No jak to nie widać? A jak by było, gdyby nie przyszedł?

Nie wiem. Może Bóg jest zawsze „dla”, nie licząc na wielką skuteczność ofiary? Jezus nie ma idealistycznych złudzeń. Jak Albert, kiedy szedł mieszkać w ogrzewalni.

Tajemnica miłości.

Tajemnica miłości… Dziękuję bratu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: