Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nie było nas był las: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nie było nas był las: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 401 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W nie­dzie­lę, o wpół do ósmej rano, Li­pec­ki wy­je­chał z War­sza­wy na wieś do swo­ich krew­nych, pań­stwa Sie­szyń­skich, u któ­rych spę­dza­ła wa­ka­cje jego żona z dziec­kiem.

Mała Wola (tak się na­zy­wał fol­wark) była reszt­ką wiel­ko­pań­skiej re­zy­den­cji, i po­zo­sta­ły jej pa­łac i ogród, nie­pro­por­cjo­nal­ne do roz­mia­rów po­sia­dło­ści.

Pa­łac był moc­no zruj­no­wa­ny, po­nie­waż Sie­szyń­scy, wciąż my­śląc o zmia­nie fol­war­ku na inny, nie chcie­li go re­stau­ro­wać. Ogród był rów­nież za­pusz­czo­ny, i to nada­wa­ło ca­łej sie­dzi­bie tro­chę ro­man­tycz­ny cha­rak­ter. Je­dy­nym czło­wie­kiem w ro­dzi­nie, któ­ry uwiel­biał z tego po­wo­du Małą Wolę, był Li­pec­ki. I ma­rzył o tem, żeby ją od­ku­pić od Sie­szyń­skich.

Na­ra­zie jed­nak był to pro­jekt jesz­cze dość da­le­ki, po­nie­waż Li­pec­ki, zruj­no­wa­ny do­szczęt­nie przez woj­nę, do­ra­biał się na nowo ma­jąt­ku. I to uspo­ka­ja­ło pa­nią Li­pec­ką, któ­ra nie po­dzie­la­ła wca­le za­chwy­tów męża nad ro­man­tycz­nym uro­kiem Ma­łej Woli i na­by­cie jej przez szwa­gra uspra­wie­dli­wia­ła tyl­ko rze­czy­wi­ście wy­jąt­ko­wą oka­zją. Po­przed­ni wła­ści­ciel miał za­hi­po­te­ko­wa­ny na Ma­łej Woli po­sag sio­stry i, bę­dąc za­dłu­żo­ny po uszy, mu­siał na­gwałt fol­wark sprze­dać, żeby ją spła­cić.

Dla Li­pec­kie­go Mała Wola, poza po­nę­tą wła­sne­go ka­wał­ka zie­mi, przed­sta­wia­ła jesz­cze pe­wien sym­bol. Z za­wo­du in­ży­nier, w du­szy uwa­żał się za po­etę i ar­ty­stę. Jed­na z szu­flad jego biur­ka, za­rzu­co­ne­go wy­li­cze­nia­mi i pla­na­mi, kry­ła całe sto­sy li­te­rac­kich rę­ko­pi­sów. Były to mło­dzień­cze utwo­ry, pi­sy­wa­ne w gim­na­zjum i na po­li­tech­ni­ce. Póź­niej Li­pec­ki nie miał już cza­su na li­te­ra­tu­rę, ale, mi­nio że wszedł w zu­peł­nie inną sfe­rę za­jęć i my­śli, nie re­zy­gno­wał z mło­dzień­czych ma­rzeń. Wciąż wi­dział przed sobą taki mo­ment w ży­ciu, kie­dy bę­dzie mógł po­rzu­cić in­ży­nier­ję i swo­bod­nie się już od­dać pra­cy, do któ­rej czuł się stwo­rzo­ny. I ta wy­ma­rzo­na przy­szłość łą­czy­ła mu się za­wsze w my­ślach z ob­ra­zem Ma­łej Woli.

Ma­rze­nia te jed­nak nie prze­szka­dza­ły mu zaj­mo­wać się in­te­re­sa­mi trzeź­wo i umie­jęt­nie.

Dwu­go­dzin­na po­dróż w upał, w prze­peł­nio­nym po­cią­gu, była ist­ną męką, i Li­pec­ki wy­siadł z wa­go­nu z roz­kosz­nem uczu­ciem ulgi. Na pe­ro­nie cze­kał na nie­go Ję­dra­szek z boną, pan­ną Eu­gen­ją. Ma­lec stał z na­chmu­rzo­ną bu­zią, zły wi­docz­nie, że go bona trzy­ma­ła za rękę. Zo­ba­czyw­szy ojca zda­le­ka już opo­wia­dał:

– Wie ta­tuś, pod­ku­li ko­by­łę na lewą nogę. Jak ją Jó­zef pro­wa­dził, tak ska­ka­ła, tak ska­ka­ła!

I mó­wiąc to, sam pod­ska­ki­wał z roz­iskrzo­ne­mi ra­do­śnie oczy­ma.

Na­tem zresz­tą za­koń­czy­ło się jego za­in­te­re­so­wa­nie przy­jaz­dem ojca. Po­chło­nę­ła go sto­kroć waż­niej­sza spra­wa: żeby wra­cać do domu na koź­le, obok Jó­ze­fa. I, gdy go tam usa­do­wio­no, od­ra­zu, nim jesz­cze ko­nie ru­szy­ły, za­czął wy­krzy­ki­wać cien­kim gło­si­kiem:

– Na­bok, na­bok!

Li­pec­ki ka­zał Jó­ze­fo­wi mal­ca ob­jąć wpół i zwró­cił się do bony:

– Cóż tu sły­chać?

Pan­na Eu­gen­ja przy­bra­ła ta­jem­ni­czy wy­raz twa­rzy.

– Ach, ta­ke­śmy się na­stra­szy­li wszy­scy wczo­raj, że ja całą noc oka zmru­żyć nie mo­głam.

– A cóż się sta­ło?

– Ban­dy­ci na­pa­dli na dwór. Li­pec­kie­go aż pod­rzu­ci­ło na sie­dze­niu.

– Na Małą Wolę?!

– Ach, nie. Co też pan mówi! Jak­by na nasz dwór na­pa­dli, to ja­bym z sa­me­go stra­chu umar­ła.

Jó­zef, któ­re­go do­cho­dzi­ła ta roz­mo­wa, od­wró­cił się na koź­le z wy­ra­zem zło­śli­wej ucie­chy w oczach.

– Pan­nie Eu­gen­ji to już się od­ra­zu ban­dy­ci przy­wi­dzie­li. Żad­ne­go na­pa­du nie było. Ukra­dli tyl­ko we dwo­rze w Ża­biej Woli wie­prza­ka i rząd­ca się z ka­ra­bin­ka ostrze­li­wał. Dużo im tam zro­bił!

Pan­na Eu­gen­ja za­czę­ła gwał­tow­nie pro­te­sto­wać, po­wo­łu­jąc się na świa­dec­two ja­kie­goś Mosz­ka, któ­ry rano był we dwo­rze, i Fran­cisz­ko­wej z Ża­biej Woli, ale Jó­zef od­wró­cił się ma­ni­fe­sta­cyj­nie, przy­gar­bił na koź­le i za­czął cmo­kać na ko­nie, zlek­ka do­ty­ka­jąc ich grzbie­tów ba­tem, co na piasz­czy­stych pol­skich dro­gach sta­no­wił umó­wio­ny sym­bol mię­dzy woź­ni­cą a szka­pa­mi. Roz­en­tu­zja­zmo­wa­ny po­wo­że­niem Ję­dra­szek trzy­mał kur­czo­wo ko­niec lej­ców i na­śla­do­wał, jak mógł, cmo­ka­nie Jó­ze­fa.

Pan­na Eu­gen­ja czu­ła się tro­chę skom­pro­mi­to­wa­na i, pra­gnąc za­trzeć nie­przy­chyl­ne wra­że­nie, ja­kie w Li­pec­kim mo­gło wzbu­dzić to, że go nie­po­trzeb­nie na­stra­szy­ła, zwró­ci­ła się do mal­ca:

– A po­wiedz ta­tu­sio­wi, żeś się ką­pał w rze­ce.

– Ką­pa­łeś się? – za­py­tał Li­pec­ki. Ję­dra­szek uro­czy­ście ski­nął gło­wą.

– Ką­pa­łem. W mo­rzu. Pły­wa­łem… – od­po­wie­dział, od­wra­ca­jąc się do ojca.

– To ty umiesz pły­wać? – ro­ze­śmiał się Li­pec­ki.

– Za­ją­ca wi­dzia­łem – cią­gnął Ję­dra­szek, któ­ry nie uwa­żał, aby od­po­wie­dzi mu­sia­ły mieć ko­niecz­nie lo­gicz­ny zwią­zek z py­ta­nia­mi. – Psy go go­ni­ły za ogro­dem. Ale nie do­go­ni­ły.

– Na­bok, na­bok! – wy­krzyk­nął na­gle, uj­rzaw­szy ja­kąś dziew­czy­nę, któ­ra szła ścież­ką wzdłuż dro­gi.

I znów po­chło­nę­ło go po­wo­że­nie. Nie słu­chał ojca, któ­ry pró­bo­wał go za­ga­dać, i z naj­zu­peł­niej­szą obo­jęt­no­ścią przy­jął ta­kie no­wi­ny, jak przy­wie­zie­nie cia­stek i zie­lo­nej po­le­wacz­ki.

– Ależ upał! – ode­zwał się Li­pec­ki, zsu­wa­jąc ka­pe­lusz na tył gło­wy.

Pa­trząc przed sie­bie, mia­ło się wra­że­nie, że po­wie­trze drży. Roz­grza­nym ko­niom po­wy­stę­po­wa­ły na sier­ści ciem­ne pla­my. Mi­nę­li nie­ru­cho­my wia­trak i zbli­ża­li się do rzad­kie­go so­sno­we­go la­sku, któ­ry rósł wzdłuż dro­gi. We­dług oko­licz­nej le­gen­dy, był tam kie­dyś cmen­tarz, i za­wsze w tem miej­scu ko­nie ja­ko­by się pło­szy­ły. Po­wta­rza­no to i wie­rzo­no, mimo, że ko­nie prze­cho­dzi­ły jak naj­spo­koj­niej. Ale, że Jó­zef pod­le­gał też uro­ko­wi opo­wie­ści, więc po­ru­szył się na koź­le i ujął moc­niej lej­ce.

Za la­skiem koń­czył się piach i da­lej do sa­me­go dwo­ru pro­wa­dził wą­ski, bity go­ści­niec, wy­sa­dzo­ny po obu stro­nach wierz­ba­mi. Ko­nie ru­szy­ły szyb­ciej i, mimo pro­te­stów Ję­drasz­ka, Li­pec­ki zdjął go z ko­zła, bo­jąc się, żeby mal­ca nie ude­rzy­ły ga­łę­zie, przed któ­re­mi raz po raz trze­ba było schy­lać gło­wę. Ję­dra­szek marsz­czył się już do pła­czu, ale oj­ciec prze­bła­gał go za­pew­nie­niem, że wy­strze­li przy nim z du­bel­tów­ki. Wresz­cie brycz­ka za­tur­ko­ta­ła na most­ku. Nad­próch­nia­łe de­ski, jak­by na znak po­wi­ta­nia go­ści, za­czę­ły pod­ska­ki­wać w górę i przez reszt­ki sta­rej bra­my, z któ­rej zo­sta­ły tyl­ko dwie ko­lum­ny z jed­nym nad­tłu­czo­nym wa­zo­nem, wje­cha­no na dzie­dzi­niec.

Na ta­ra­sie uka­za­ła się pani Mar­ja Li­pec­ka. Była to wy­so­ka, sztucz­nie wy­chu­dzo­na ja­sna blon­dyn­ka z żół­ta­we­mi i wiecz­nie zmru­żo­ne­mi, jak u kota, ocza­mi. Usta mia­ła wą­skie, za dłu­gi nos i ostre drob­ne zęby, któ­re nada­wa­ły jej twa­rzy tro­chę dra­pież­ny wy­raz. Mimo tych szcze­gó­łów, moż­na ją było za­li­czyć do ko­biet bar­dzo przy­stoj­nych. Ubra­na była z nie­sły­cha­ną ele­gan­cją, sta­ran­nie za­on­du­lo­wa­na i wy­wie­ra­ła wra­że­nie ży­we­go mo­de­lu z pierw­szo­rzęd­ne­go ma­ga­zy­nu mód.

Go­spo­da­rzy nie było w domu, po­nie­waż wy­je­cha­li na kil­ka dni w Ra­dom­skie, na ślub ku­zyn­ki Sie­szyń­skie­go. Li­pec­ki wszedł za żoną do wiel­kiej pa­ła­co­wej sie­ni, któ­rą za­mie­nio­no na let­nią ja­dal­nię. Ścia­ny były ubra­ne ro­ga­mi, nad drzwia­mi wi­siał ol­brzy­mi łeb dzi­ka, nad­je­dzo­ny przez mole, a w ką­cie pod ścia­ną stał wiel­ki bi­lard, za­stę­pu­ją­cy pod­ręcz­ny stół przy kre­den­sie. W kil­ku miej­scach wi­sia­ły, po­przy­cze­pia­ne do ro­gów, wą­skie pa­ski pa­pie­ru z le­pem, czar­ne od much. W ca­łym po­ko­ju uno­si­ła się woń mio­dow­ni­ka, któ­re­go wiel­ki pęk stał w gli­nia­nym wa­zo­nie na sto­le. Pani Mar­ja, po­ły­sku­jąc prze­ślicz­nie wy­po­le­ro­wa­ne­mi pa­znok­cia­mi, roz­wi­ja­ła przy­wie­zio­ne przez męża pa­kun­ki. Li­pec­ki opo­wia­dał żo­nie war­szaw­skie no­wi­ny.

– Z Ostja­no­wi­czem się wi­dzia­łeś? – prze­rwa­ła mu na­gle.

Ostja­no­wicz był wi­ce­mi­ni­strem, i Li­pec­ki spo­dzie­wał się przez jego wpły­wy do­stać bar­dzo ko­rzyst­ną rzą­do­wą ro­bo­tę.

– Ju­tro się zo­ba­czę.

– Ach, to tyl­ko na dziś przy­je­cha­łeś?

– Przez Ostja­no­wi­cza mu­szę wra­cać do War­sza­wy. In­a­czej po­sie­dział­bym do czwart­ku. Ale Ostja­no­wicz wy­jeż­dża.

– I do­sta­niesz tę ro­bo­tę? Li­pec­ki uśmiech­nął się iro­nicz­nie.

– Jacy to są lu­dzie jed­nak. Wczo­raj te­le­fo­no­wa­ła do mnie mat­ka Ostja­no­wi­cza. Ma ja­kąś pro­te­go­wa­ną bied­ną pa­nien­kę, po­dob­no z bar­dzo do­brej ro­dzi­ny, i szu­ka dla niej po­sa­dy.

– Bied­ne pa­nien­ki, któ­re szu­ka­ją po­sad, mają przy­najm­niej tę za­le­tę, że za­wsze po­cho­dzą z do­brych ro­dzin.

– To praw­da – od­parł Li­pec­ki, za­pa­la­jąc pa­pie­ros. – No, i wkle­pa­ła we mnie tę swo­ją pro­te­go­wa­ną. Przy­ją­łem ją.

Pani Mar­ja zmru­ży­ła oczy z nie­za­do­wo­le­niem.

– Jak kon­trakt pod­pi­szesz, to bę­dziesz jej się mógł po­zbyć.

Li­pec­ki mach­nął ręką.

– Ach, gdy­bym i rok miał ją trzy­mać, to mi się opła­ci. A czu­łem, że mat­ce Ostja­no­wi­cza nie­sły­cha­nie na­tem za­le­ży.

– Ła­two jest być fi­lan­trop­ką z cu­dzej kie­sze­ni.

– Szko­da, że na moją pa­dło. Prze­cież uda­ło­by jej się bez tru­du wpa­ko­wać przez syna tę swo­ją pa­nien­kę do mi­ni­ster­jum. Ale nie mo­głem od­mó­wić. Ostja­no­wicz bar­dzo mat­kę ko­cha, i wiem, że mu to zro­bi przy­jem­ność.

Po­da­no tłu­stą, bia­łą kawę ze świe­żo upie­czo­nym plac­kiem, któ­ry się, we­dług pani Li­pec­kiej, wy­jąt­ko­wo ku­char­ce nie udał. Za­raz po śnia­da­niu mał­żon­ko­wie się ro­ze­szli. Pani Li­pec­ka nie lu­bi­ła upa­łu, a Li­pec­ki był spra­gnio­ny po­wie­trza. Po­szedł szu­kać syna i zna­lazł go przy psiej bu­dzie. Pan­na Eu­gen­ja w pon­so­wej chu­s­tecz­ce na gło­wie, na znak wiej­sko­ści, na­próż­no sta­ra­ła się Ję­drasz­ka od­cią­gnąć od gro­ma­dy ma­łych szcze­niąt, peł­za­ją­cych po zie­mi.

– Ta­tu­siu, ta­tu­siu, ja­kie Musz­ka ma prze­cu­dow­ne ma­lut­kie ciu­cie. Praw­da, że po­ja­dą wszyst­kie z nami do War­sza­wy? – za­czął wy­krzy­ki­wać Ję­dra­szek, cze­pia­jąc się Li­pec­kie­go za nogę. – Praw­da, że po­ja­dą?

Mój ta­tu­siu, mój srebr­ny, mój zło­ty, mój po­zła­ca­ny… Li­pec­ki przy­rzekł mu to so­len­nie.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Mał­żeń­stwo Li­pec­kich było ide­ałem sza­blo­nu. Li­pec­ki po­znał swo­ją żonę na pu­blicz­nym balu do­bro­czyn­nym, na któ­rym był jed­nym z go­spo­da­rzy; wy­war­ła na nim sil­ne wra­że­nie, w na­le­ży­tym ter­mi­nie się oświad­czył i, po trzech mie­sią­cach kon­wen­cjo­nal­ne­go na­rze­czeń­stwa, wziął ślub.

I ani razu nie przy­szło mu na myśl, że to wszyst­ko było ty­po­wo bur­żu­azyj­ne, cho­ciaż, gdy­by szło o kogo in­ne­go, tak wła­śnie ze szcze­rą po­gar­dą okre­ślił­by tego ro­dza­ju mał­żeń­stwo. Ale w sto­sun­ku do sie­bie sza­blon uwa­żał tyl­ko za przy­pad­ko­wy po­zór, pod któ­rym kry­ło się coś ory­gi­nal­ne­go i nie­zwy­kłe­go. Tem czemś była, w jego mnie­ma­niu, nie­po­spo­li­tość du­cho­wa, za­rów­no jego, jak żony. W owych cza­sach, od któ­rych go już dzie­li­ło pięt­na­ście lat, wszyst­kie uczu­cia Li­pec­kie­go ule­ga­ły pew­nej ar­ty­stycz­nej sty­li­za­cji, i to w spo­sób da­le­ko sil­niej­szy, niż uświa­da­miał so­bie na­wet dziś, kie­dy zda­wa­ło mu się, że już wi­dział trzeź­wo i do­kład­nie eg­zal­ta­cję daw­niej­szych prze­żyć. Pani Mar­ja, kie­dy ją po­znał, po­cią­gnę­ła ku so­bie na­praw­dę, ale za­ko­chał się może ra­czej w fan­ta­stycz­nej li­te­rac­kiej po­sta­ci, jaką stwo­rzył w wy­obraź­ni. Jej chłód i skry­tość brał za ozna­kę pew­nej ta­jem­ni­czo­ści, pod kto­rą ukry­wa­ły się du­cho­we głę­bie. A gdy się te głę­bie­nie ob­ja­wia­ły, miał wy­tłu­ma­cze­nie w przy­rów­ny­wa­niu na­tu­ry żony do za­gad­ko­wo­ści sfink­sa. Roz­cza­ro­wa­nie przy­szło ła­god­nie, drob­ne­mi do­za­mi i nie spra­wi­ło już Li­pec­kie­mu naj­mniej­szej przy­kro­ści, bo rów­no­cze­śnie ży­cie ich ule­ga­ło ewo­lu­cji i we­szło w fazę przy­ja­zne­go sto­sun­ku, w któ­rym nie było miej­sca na gwał­tow­ne czu­cia. Ce­nił w swo­jej żo­nie wy­so­ce lo­jal­ną i wzo­ro­wą to­wa­rzysz­kę, sta­ran­ną pa­nią domu, roz­sąd­ną do­rad­czy­nię, i spra­wia­ło mu to przy­jem­ność, że po­wierz­chow­no­ścią i za­cho­wa­niem do­brze re­pre­zen­to­wa­ła jego na­zwi­sko. Pani Mar­ja była ty­pem zim­nym, wy­ra­cho­wa­nym i nie po­stę­po­wa­ła nig­dy bez na­my­słu i bez pew­nej me­to­dy. Po­ży­cie jej z mę­żem ce­cho­wa­ła rów­nież kon­se­kwent­na me­to­da. Była za­wsze tro­chę sa­lo­no­wa i prze­strze­ga­ła usil­nie po­zo­rów ety­kie­ty i es­te­ty­ki, za­nie­dby­wa­nej w więk­szo­ści mał­żeństw. Li­pec­ki zda­wał so­bie z tego spra­wę i wy­so­ce to w żo­nie ce­nił. Po­nie­waż była przy­stoj­na i nad­zwy­czaj dba­ła o swo­ją po­wierz­chow­ność, więc cie­szy­ła się dość znacz­nem po­wo­dze­niem i lu­bi­ła na­wet flir­to­wać, ale nig­dy nie przy­bie­ra­ło to roz­mia­rów, któ­re­by mo­gły za­nie­po­ko­ić jej męża.

W dzie­sięć lat po ślu­bie przy­szło na świat dziec­ko. Pani Mar­ja, któ­ra się dłu­go bro­ni­ła od ma­cie­rzyń­stwa, sta­ła się, nie­spo­dzie­wa­nie dla sie­bie i oto­cze­nia, naj­żar­liw­szą mat­ką. Syn za­cie­śnił chłod­nie­ją­ce tro­chę mał­żeń­stwo. Nie­tyl­ko dla eg­zal­to­wa­ne­go wciąż jesz­cze w głę­bi du­szy Li­pec­kie­go, ale i dla pa­trzą­cej chłod­niej i trzeź­wiej na uczu­cia pani Mar­ji, sta­ło się ja­sne, że ni­ko­go bar­dziej i na­mięt­niej niż syna ko­chać nie po­tra­fią.

Ję­dra­szek łą­czył w so­bie naj­szczę­śliw­sze po­do­bień­stwo do ojca i do mat­ki. Li­pec­ki był dość wy­so­ki, szczu­pły, miał cien­kie wią­za­nia, tro­chę spa­dzi­ste ra­mio – na, buj­ne wło­sy i ja­sne, ma­rzy­ciel­skie oczy. Twarz ce­cho­wał ten wy­raz szla­chet­no­ści, jaki się wi­du­je sta­ro­świec­kich por­tre­tach i fo­to­gra­fjach. Gdy­by w chudł i za­pu­ścił bro­dę, by­ła­by to twarz pro­ro­ka, alt asce­ty. Ję­dra­szek odzie­dzi­czył po ojcu cien­kie ko­ści bu­do­wę czasz­ki i duże ma­rzy­ciel­skie oczy, a po mat' nie­sły­cha­nie ja­sną czu­pryn­kę, bia­łą cerę i drob­ne, ostre zęby. Dzię­ki ta­kie­mu po­łą­cze­niu po­do­bieństw, małe któ­ry był ślicz­ny, za­spo­ka­jał swo­ją uro­dą am­bi­cje oboj­ga ro­dzi­ców.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Lu­dzie, zna­ją­cy oby­cza­je let­nisk pod­miej­skich, wie­dzą, iż przy­mknię­te okien­ni­ce w po­ko­jach mał­żeń­skich w nie­dzie­lę po po­łu­dniu są nie­omyl­nym zna­kiem iż mąż przy­je­chał tyl­ko na je­den dzień i nie ma za­mia­ru no­co­wać. Za temi przy­mknię­te­mi okien­ni­ca­mi żony za­bez­pie­cza­ją mę­żów od po­kus sa­mot­no­ści w mie­ście, a mę­żo­wie, któ­rzy w więk­szo­ści wy­pad­ków wo­le­li­by ko­rzy­stać ze świe­że­go po­wie­trza, nie pro­te­stu­ją, prze po­czu­cie obo­wiąz­ku i dla świę­te­go spo­ko­ju. To let­ni­sko­we pra­wo dzia­ła­ło i w Ma­łej Woli. Kie­dy po obie­dzie Li­pec­ki koń­czył pa­lić na ta­ra­sie cy­ga­ro, pani Mar­ja bez naj­mniej­sze­go za­chwy­tu za­pro­po­no­wa­ła mu wy­po­czy­nek. Z ta­kim sa­mym bra­kiem za­chwy­tu Li­pec­ki po­szedł za żoną do sy­pial­ni. Na szczę­ście ta ochro­na nie­ro­zel­wal­no­ści mał­żeń­stwa nie za­ję­ła im zbyt wie­le cza­su. Nie­ba­wem Li­pec­ki, sie­dząc na ław­ce przed ta­ra­sem, za­pa­lał nowe cy­ga­ro, a pani Mar­ja, kła­dąc zpow­ro – tem suk­nię, do­zna­wa­ła tej przy­jem­no­ści, jaką daje speł­nio­ny obo­wią­zek.

Li­pec­kie­go ogar­nę­ła sen­na ci­sza go­rą­ce­go nie­jed­ne­go po­po­łu­dnia. Rzu­cił cy­ga­ro i prze­stał my­śleć idąc od domu prze­ci­nał ostrą lin­ją kwiet­nik, któ­ry z dru­giej, osło­necz­nio­nej po­ło­wie zda­wał się aż pło­nąć barw. Zda­le­ka za­mi­go­tał na­gle bia­ło ubra­ny Ję­dra­czek, i na tle zie­lo­nych krze­wów wy­dał mu się po­dob­ny ol­brzy­mie­go kwia­tu. Na­peł­ni­ło go to tkli­wą roz­ko­szą. Wstał i po­szedł w głąb ogro­du. Mię­dzy owo­co­we­mi kwa­te­ra­mi, wśród gąsz­czu zdzi­cza­łych ma­lin znaj­do­wa­ła się sa­dzaw­ka, uję­ta nie­gdyś w ka­mien­ne ob­ra­mo­wa­nie. W szcze­li­nach mię­dzy ka­mie­nia­mi ro­sła tra­wa i ziel­sko. Li­pec­ki za­trzy­mał się i pa­trzył na gład­ką po­wierzch­nie wody, któ­rej od cza­su do cza­su do­ty­ka­ły ca­łe­mi pier­sia­mi prze­la­tu­ją­ce ja­skół­ki. Za­tra­cił po­czu­cie rze­czy­wi­sto­ści i stał się jak­by cząst­ką tego, co go ota­cza­ło. Drgnął, usły­szaw­szy głos pan­ny Eu­gen­ji.

– Pro­szę pana! Pro­szę pana!

– Je­stem – od­krzyk­nął Li­pec­ki. – A co?

– Pan By­strzyń­ski przy­je­chał.

Po twa­rzy Li­pec­kie­go prze­biegł gry­mas nie­za­do­wo­le­nia. Nie dla­te­go, żeby By­strzyń­skie­go nie lu­bił, Prze­ciw­nie. Uwa­żał go za jed­ne­go z naj­mil­szych lu­dzi, ta­kich znał i od­no­sił się do nie­go za­wsze z całą ser­decz­no­ścią. Ale po­pro­stu dzi­siej­sze­go po­po­łu­dnia nie był w na­stro­ju do roz­mo­wy. Ocią­ga­jąc się, po­szedł za pan­ną Eu­gen­ją w stro­nę domu. W gra­bo­wym szpa­le­rze, któ­rym już nie było słoń­ca, spo­tkał żonę, idą­cą ku temu z By­strzyń­skim. Pani Mar­ja mia­ła wy­raz twa­rzy, jak na rau­cie. By­strzyń­ski, ubra­ny w spodnie do kon­nej jaz­dy, śmiał się i opo­wia­dał jej coś z oży­wie­niem. Zo­ba­czyw­szy Li­pec­kie­go, za­wo­łał we­so­ło:

– Pan pew­no spał gdzieś w krza­kach. Ale to pani Mar­ja ka­za­ła pana obu­dzić. Na dłu­go pan przy­je­chał?

– Wie­czo­rem mu­szę wra­cać – od­parł Li­pec­ki, za­po­mi­na­jąc od­ra­zu na wi­dok By­strzyń­skie­go o od­ru­chu nie­za­do­wo­le­nia, ja­kie­mu uległ przed chwi­lą.

– Po­sie­dział­by pan dłu­żej. Obej­dą się bez pana w War­sza­wie, a te­raz tak cu­dow­nie na wsi.

– Nie po­trze­bo­wał­by mnie pan na­ma­wiać – od­po­wie­dział Li­pec­ki – ale mam bar­dzo waż­ne spra­wy ju­tro.

– Ju­tro? W po­nie­dzia­łek? Naj­fe­ral­niej­szy dzień w ty­go­dniu. Mnie się tyl­ko to uda­wa­ło, co za­czy­na­łem w pią­tek.

– Mój mąż oświad­czył mi się w pią­tek – wtrą­ci­ła pani Mar­ja, któ­ra, jak pra­wie wszyst­kie ko­bie­ty, na­wet naj­zim­niej­sze, mia­ła draż­nią­cą pre­dy­lek­cję do sen­ty­men­tal­nych wspo­mnień z wła­sne­go ży­cia.

– Ale po­wzią­łem ten za­miar w po­nie­dzia­łek – ode­zwał się z lek­ką iron­ją Li­pec­ki. Na­tu­ral­nie nie pa­mię­tał ani w jaki dzień się oświad­czył, ani też, kie­dy po­wziął ten za­miar.

By­strzyń­ski uczuł, że le­piej prze­rwać tę roz­mo­wę.

– Co ty nie­siesz? – zwró­cił się do Ję­drasz­ka, dźwi­ga­ją­ce­go z cięż­kim wy­sił­kiem ja­kiś ka­mień. – Ko­niecz­nie mu­szę go na­ma­lo­wać – do­dał, głasz­cząc mal­ca po gło­wie.

By­strzyń­ski był ma­la­rzem i od kil­ku ty­go­dni ba­wił w go­ści­nie w są­sied­nim ma­jąt­ku, Trąb­kach, u pań­stwa Do­ke­rów, gdzie ma­lo­wał por­tret pani domu. Utrzy­my­wa­no zło­śli­wie, że por­tret był tyl­ko pre­tek­stem. Li­pec­cy zna­li By­strzyń­skie­go za­le­d­wie od pół roku, ale po­czu­li od­ra­zu wza­jem­ną sym­pa­tję, i ma­larz przy­lgnął do ich domu. Przy­jaź­nią swo­ją da­rzył jed­nak głów­nie Li­pec­kie­go tak, że pani Mar­ja za­czę­ła z cza­sem od­czu­wać do By­strzyń­skie­go jak­by ura­zę za to, iż za mało oka­zy­wał jej wzglę­dów, jako ko­bie­cie. Tem bar­dziej, że miał on opin­ję ko­bie­cia­rza. Był już dwa razy żo­na­ty. Z pierw­szą żoną się roz­wiódł, a dru­ga mu umar­ła.

– Nie wie­dzia­łam, że ma­lo­wa­nie por­tre­tu tak dużo cza­su po­chła­nia – ode­zwa­ła się z lek­ką zło­śli­wo­ścią. – Od dwóch ty­go­dni sie­dzi pan już w Trąb­kach i dziś do­pie­ro pierw­szy raz pan się u nas po­ka­zał.

– Przy­zna­ję, że to świń­stwo – od­parł we­so­ło By­strzyń­ski – ale tak te dni ja­koś scho­dzą…

Do­szli do domu, gdzie już cze­kał na nich pod­wie­czo­rek. Spoj­rzaw­szy na za­sta­wio­ny stół, By­strzyń­ski chwy­cił się za gło­wę.

– Za­kli­nam pań­stwa, już mnie ni­czem nie pa­ście.

Li­pec­ki rów­nież nie miał ocho­ty jeść i ofia­rą od­ży­wia­nia padł Ję­dra­szek, któ­re­mu za­wią­za­no ser­wet­kę pod bro­dą i zmu­szo­no, mimo jego naj­gwał­tow­niej­szych pro­te­stów, do wy­pi­cia fi­li­żan­ki mdlą­ce­go ka­kao. Do­ro­śli asy­sto­wa­li przy tej ope­ra­cji, roz­tkli­wia­ją­cej dla ro­dzi­ców i tro­chę nud­nej dla ich go­ś­ca.

Ma­larz za­sie­dział się do wie­czo­ra. Ba­wił Li­pec­kich roz­ma­ite­mi we­so­łe­mi wspo­mnie­nia­mi ze swej cy­gań­skiej prze­szło­ści.

W cią­gu tej roz­mo­wy po raz pierw­szy wy­czuł, że Li­pec­ka go ko­kie­to­wa­ła. Zdzi­wi­ło go to tro­chę, po­nie­waż zna­jo­mość ich uło­ży­ła się w pew­ne, przy­ja­ciel­skie for­my, wy­klu­cza­ją­ce wszel­kie pró­by flir­tu. Pod wpły­wem ko­kie­ter­ji Li­pec­kiej, au­to­ma­tycz­nie nie­ja­ko, wzbu­dzi­ła się w nim na­tu­ra ko­bie­cia­rza i, na­śla­du­jąc pa­nią Mar­ję, tro­chę zmie­nił zwy­kły swój ton. Ko­kie­ter­ja pani Mar­ji po­chle­bia­ła jego mi­ło­ści wła­snej, ale rów­no­cze­śnie czuł się tro­chę skrę­po­wa­ny, bo wie­dział, że na­strój, jaki się wy­two­rzył mię­dzy nim a Li­pec­ką, nie mógł ujść uwa­gi Li­pec­kie­go. Nie do­my­ślał się, że pani Mar­ja, ko­kie­tu­jąc go w tak ja­skra­wy spo­sób, chcia­ła się tyl­ko ze­mścić na mężu za lek­ce­wa­żą­cą iro­nij­kę, z jaką się od­niósł do jej wspo­mnie­nia o oświad­czy­nach. Li­pec­ki jed­nak, któ­ry znał żonę bar­dzo do­brze i wie­dział, jak była pa­mię­tli­wa i mści­wa, przej­rzał od­ra­zu jej grę i nic so­bie z ko­kie­to­wa­nia ma­la­rza nie ro­bił. Na­to­miast bu­dzi­ła w nim pew­ną nie­chęć ma­łost­ko­wość żony.

O dzie­wią­tej za­je­cha­ły ko­nie. By­strzyń­ski po­że­gnał się rów­nież i czas ja­kiś to­wa­rzy­szył kon­no brycz­ce Li­pec­kie­go. Roz­sta­li się koło so­sno­we­go la­sku, w po­ło­wie dro­gi do sta­cji. By­strzyń­ski skrę­cił w bok i do uszu Li­pec­kie­go do­la­ty­wał jesz­cze przez kil­ka chwil tę­tent ostre­go kłu­sa. Ko­nie wlo­kły się znów noga za nogą w pia­chu. Na świe­cie było sza­ra­wo, po­wie­trze zwil­got­nia­ło. Li­pec­ki roz­glą­dał się po nie­bie, na któ­rem tu i owdzie wy­bły­ski­wa­ły pierw­sze, le­d­wo do­strze­gal­ne gwiaz­dy.

– Zdą­ży­my'? – zwró­cił się po chwi­li do Jó­ze­fa, bo wy­da­ło mu się, że na­wet mimo piasz­czy­stej dro­gi je­cha­li za wol­no.

– Co nie mamy zdą­żyć? Jesz­cze po­śpiesz­ny nie prze­szedł.

Wie­czór szyb­ko za­pa­dał. Po­wiał le­ciu­teń­ki wiatr i raz po raz ude­rzał Li­pec­kie­go w twarz falą pach­ną­ce­go po­wie­trza. Kie­dy sta­nę­li na sta­cji, było już ciem­no zu­peł­nie. Do na­dej­ścia po­cią­gu po­zo­sta­wa­ło jesz­cze kil­ka­na­ście mi­nut. Li­pec­ki po­szedł wzdłuż szyn i, zo­sta­wiw­szy za sobą mdłe świa­tła sta­cyj­ki, zna­lazł się wśród ak­sa­mit­no­czar­nej nocy. Ogar­nę­ło go wra­że­nie nie­wy­po­wie­dzia­ne­go osa­mot­nie­nia i od­cię­cia od świa­ta. Z ci­che­go szu­mu drzew, z bez­mia­ru nie­ba, usia­ne­go wiel­kie­mi, pra­wie zło­te­mi gwiaz­da­mi, spły­wa­ła na nie­go ja­kaś ta­jem­ni­ca, wo­bec któ­rej czuł się sła­by i bez­bron­ny.

I kie­dy tak stał za­pa­trzo­ny, wy­da­ło mu się na­gle, że ni­sko nad zie­mią za­pa­li­ły się dwie zło­te gwiaz­dy. Usły­szał głu­chy ło­skot po­cią­gu. Gwar­ny, za­tło­czo­ny prze­dział wa­go­nu, w któ­rym się zna­lazł po chwi­li, uprzy­tom­nił mu rze­czy­wi­stość.II.

– Jaka ona jed­nak ślicz­na – my­ślał Li­pec­ki, przy­glą­da­jąc się pan­nie Zo­fji Za­biel­skiej, któ­ra, po­chy­lo­na nad biur­kiem, pi­sa­ła dłu­gie ko­lum­ny cyfr.

Byli sami w biu­rze. Li­pec­ki, da­jąc pan­nie Zo­fji po­sa­dę, po­sta­wił za wa­ru­nek, że trzy razy w ty­go­dniu bę­dzie dy­żu­ro­wa­ła pod­czas przerw obia­do­wych, aż do po­wro­tu jed­ne­go z urzęd­ni­ków, któ­ry był na urlo­pie.

Pan­na Zo­fja sie­dzia­ła zwró­co­na do okna i słoń­ce pa­da­ło na jej po­chy­lo­ną gło­wę, za­pa­la­jąc we wło­sach zło­ta­we bla­ski i ró­żo­wiąc de­li­kat­ną cerę na czo­le i po­licz­kach. Po­wie­ki z ol­brzy­mie­mi rzę­sa­mi drga­ły jej od ra­żą­ce­go świa­tła.

– Cze­muż ta bie­dul­ka ro­le­ty so­bie nie za­pu­ści? – uśmiech­nął się w my­śli Li­pec­ki i, zbli­żyw­szy się do okna, opu­ścił do po­ło­wy ro­le­tę.

Pan­na Zo­fja spoj­rza­ła na nie­go z wdzięcz­no­ścią prze­ślicz­ne­mi sza­ro-nie­bie­skie­mi ocza­mi.

– O, dzię­ku­ję panu dy­rek­to­ro­wi. Na­masz­cze­nie, z ja­kiem da­rzy­ła Li­pec­kie­go tym dy­rek­tor­skim ty­tu­łem, tak go roz­ba­wi­ło, że z tru­dem po­wstrzy­mał się od śmie­chu.

– Nie moż­na pi­sać, gdy słoń­ce pada pro­sto w oczy.

– Ja wciąż my­śla­łam, żeby za­pu­ścić ro­le­tę, tyl­ko ba­łam się, że, jak prze­rwę, to już z temi cy­fra­mi nig­dy nie doj­dę do ładu.

– A cóż pani tak pi­sze?

– Nie wiem.

– Jak­to, pi­sze pani i sama nie wie, co? Uwa­ga Li­pec­kie­go prze­pło­szy­ła od­ra­zu pan­nę

Zo­fję.

– Ka­za­no mi ten pa­pier prze­pi­sać, tu były same cy­fry, – uspra­wie­dli­wia­ła się, trzy­ma­jąc pa­lec na ar­ku­szu w miej­scu, gdzie prze­rwa­ła pi­sa­nie.

– Pi­sa­nie cyfr, to bar­dzo nud­na rzecz – pod­żar­to­wy­wał da­lej Li­pec­ki.

– Pra­ca nig­dy nie jest nud­na – od­par­ła pan­na Zo­fja, ale wy­raz jej oczu, któ­re za­wsze były jak­by peł­ne śmie­chu nie bar­dzo się go­dził z tym przy­kład­nym afo­ry­zmem.

– My­śla­łem, że pani się nu­dzi w biu­rze.

– Nie – od­par­ła z we­so­łym uśmie­chem.

– No, a obia­dy?

– Ja­dam wie­czo­rem w domu.

– To świń­stwo jed­nak, żeby gło­dzić dziew­czy­nę – po­my­ślał Li­pec­ki, i ogar­nę­ła go na­gle chęć do­wie­dze­nia się bliż­szych szcze­gó­łów o mło­dej urzęd­nicz­ce. Do­py­ty­wał się więc da­lej.

– Gdzie pani miesz­ka?

– Na Pra­dze – od­par­ła z ta­kim uśmie­chem, jak­by to był po­wód do szcze­gól­niej­szej ra­do­ści.

– Cze­muż tak da­le­ko?

– Gdzie in­dziej nie mo­głam zna­leźć miesz­ka­nia. Ale tam bar­dzo przy­jem­nie się miesz­ka. Bar­dzo lu­bię jeź­dzić tram­wa­jem przez most. Za­wsze pa­trzę na Wi­słę.

– Ale nim pani tym tram­wa­jem do­je­dzie, to już jest póź­no na obiad.

– Oh, ja cza­sa­mi do domu bar­dzo póź­no wra­cam. Li­pec­kie­go tro­chę nie­mi­le ude­rzy­ło to zwie­rze­nie.

– A cóż pani robi?

– Naj­roz­ma­it­sze rze­czy. Dziś tak­że nie jadę pro­sto do domu. Za­raz z biu­ra idzie­my z moją zna­jo­mą na za­gon­ki. Pro­si­ła mię, żeby jej po­móc po­wy­ry­wać ziel­sko. Bar­dzo lu­bię pie­le­nie – do­da­ła z taką lu­bo­ścią, że dla Li­pec­kie­go było to re­we­la­cją, po­nie­waż nie przy­pusz­czał, że moż­na się en­tu­zja­zmo­wać pie­le­niem.

– A gdzie pa­nie zaj­mu­ją się tem pie­le­niem?

– W alei Trze­cie­go Maja. Tam są ta­kie za­go­ny dla in­te­li­gen­cji. Nie sły­szał pan?

– Ach, owszem… Coś sły­sza­łem.

– To nie­sły­cha­nie miła pra­ca. Na przy­szły rok i ja się mu­szę za­pi­sać. Moja zna­jo­ma po­sia­ła so­bie tro­chę mar­chew­ki, pie­trusz­ki; rzod­kiew­ka jej się nie uda­ła, ale ma ce­bu­lę, kil­ka krzacz­ków po­mi­do­rów, sa­ła­tę i na­wet tro­chę re­ze­dy. To ja jej urzą­dzi­łam ten za­go­nek, bo ona nig­dy w ży­ciu nie była dłu­żej na wsi i wca­le się na­tem nie zna. Chcia­ła sa­dzić chry­zan­te­my. Wy­per­swa­do­wa­łam jej i jest mi bar­dzo wdzięcz­na, bo bę­dzie­my mia­ły po­ży­tek. Po­dzie­li­my się ja­rzy­na­mi na zimę.

Li­pec­ki słu­chał tego opo­wia­da­nia z uśmie­chem. Nowa urzęd­nicz­ka wy­da­wa­ła mu się co­raz sym­pa­tycz­niej­sza. Po kil­ku mi­nu­tach roz­ma­wia­li już jak do­brzy zna­jo­mi. Do­wie­dział się, że pan­na Zo­fja była cór­ką le­ka­rza. Oj­ciec jej z za­mi­ło­wa­niem zaj­mo­wał się me­dy­cy­ną i ogło­sił na­wet kil­ka prac na­uko­wych, ale dla mat­ki, któ­ra była sła­be­go zdro­wia, nie mógł miesz­kać w War­sza­wie i prze­niósł się na pro­win­cję, do Za­mo­ścia. Umarł przed czte­re­ma laty na ty­fus, któ­rym się za­ra­ził od cho­re­go na wsi. Mat­ka nie mia­ła sił, żeby się zaj­mo­wać go­spo­dar­stwem, mu­sia­ła sprze­dać po­sia­dłość, jaką mie­li w mia­stecz­ku, i umar­ła w pół­to­ra roku po ojcu. Pan­na Zo­fja zo­sta­ła bez środ­ków do ży­cia i przy­je­cha­ła do War­sza­wy. Uda­ło jej się do­stać po­sa­dę, za­ra­bia­ła na­wet dość do­brze, ale po­tem nie­spo­dzie­wa­nie ją zre­du­ko­wa­no.

– Żeby nie pan, nie wiem, coby się ze mną sta­ło – za­koń­czy­ła, spo­glą­da­jąc na Li­pec­kie­go z ta­kim wy­ra­zem wdzięcz­no­ści w oczach, że aż się zmie­szał.

I, chcąc to po­kryć żar­tem, ode­zwał się we­so­ło:

– Sko­ro pani ma tyle za­jęć, to od ju­tra zwal­niam pa­nią z dy­żu­rów.

W oczach pan­ny Zo­fji od­ma­lo­wa­ło się za­nie­po­ko­je­nie.

– Dla­cze­go, pa­nie dy­rek­to­rze?

Li­pec­ki wy­czuł w jej to­nie, że nie zro­zu­mia­ła go i już się lęka o po­sa­dę. Żal mu się jej zro­bi­ło.

– Na­le­ży się pani prze­rwa obia­do­wa. Te dy­żu­ry były ro­dza­jem pró­by. Pra­cu­je pani bar­dzo sta­ran­nie i mamy z pani w biu­rze istot­ną po­moc.

Po­chwa­ła wy­wo­ła­ła na twa­rzy pan­ny Zo­fji go­rą­ce ru­mień­ce.

– Bar­dzo dzię­ku­ję, pa­nie dy­rek­to­rze. Ale je­śli pan nie ma nic prze­ciw­ko temu, to ja będę dy­żu­ro­wa­ła. Za­wsze prze­cież coś jest do ro­bo­ty. Cho­ciaż­by ja­kieś li­sty prze­pi­sać.

Li­pec­ki spoj­rzał na nią ze zdzi­wie­niem.

– Ale ja nie mam pra­wa pani wy­zy­ski­wać.

– To nie będę zo­sta­wa­ła – od­par­ła pan­na Zo­fja z ta­kim smut­kiem w gło­sie, że go to za­sta­no­wi­ło. I ode­zwał się, przy­bie­ra­jąc tro­chę oj­cow­ski ton:

– Niech no mi pani po­wie praw­dę. Dla­cze­go pani nie chce ko­rzy­stać z tej prze­rwy?

– Bo, bo… – za­jąk­nę­ła się pan­na Zo­fja.

– Niech mi pani mówi szcze­rze.

Pan­na Zo­fja wa­ha­ła się jesz­cze przez chwi­lę… Ale Li­pec­ki tak ją ujął swo­ją pro­sto­tą, że czu­ła, jak na­bie­ra do nie­go in­stynk­tow­ne­go za­ufa­nia. Przy­tem ko­bie­cą in­tu­icją od­ga­dła w nim bar­dzo do­bre­go czło­wie­ka. Zdo­by­ła się więc na od­wa­gę i wy­zna­ła praw­dę. Po­pro­stu nie mia­ła z tym cza­sem co ro­bić. Ja­da­nie na mie­ście było za kosz­tow­ne… Mu­sia­ła­by przez dwie go­dzi­ny spa­ce­ro­wać po uli­cach…

Li­pec­ki nic nie od­po­wie­dział. Uczuł się wo­bec jej bie­dy zu­peł­nie bez­sil­ny. Z wiel­ką ocho­tą był­by pod­niósł jej nie­wiel­ką pen­syj­kę, jaką otrzy­my­wa­ła w biu­rze, ale to, ze wzglę­du na po­zo­sta­ły per­so­nel, było nie­moż­li­we. I po­że­gnał ją dość po­śpiesz­nie, bo do­cho­dzi­ła trze­cia, a nie chciał, żeby urzęd­ni­cy, wra­ca­ją­cy z obia­du, za­sta­li go na roz­mo­wie z pięk­ną pan­ną.

– – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – – –

Zna­jo­ma, do któ­rej szła pan­na Zo­fja, była urzęd­nicz­ką w są­dzie. Na­zy­wa­ła się Ja­dwi­ga Sol­nic­ka. Zo­fja po­zna­ła ją za­raz po przy­jeź­dzie do War­sza­wy, i przy­lgnę­ły do sie­bie, mimo znacz­nej róż­ni­cy wie­ku. Pan­na Sol­nic­ka mia­ła już pra­wie pięć­dzie­siąt lat, a od trzy­dzie­stu pra­co­wa­ła po naj­roz­ma­it­szych biu­rach, wal­cząc cięż­ko o byt, po­nie­waż ze swo­ich skrom­nych za­rob­ków utrzy­my­wa­ła ciot­kę i cza­sa­mi po­ma­ga­ła jesz­cze sio­strzeń­co­wi, któ­ry cho­dził do gim­na­zjum. Była ona tak za­hu­ka­na przez ży­cie, iż po­czu­cie za­leż­no­ści sta­ło się już w niej nie­ja­ką dru­gą na­tu­rą. Z tego po­wo­du od sa­me­go po­cząt­ku zna­jo­mo­ści, któ­ra się mia­ła zmie­nić w przy­jaźń, uzna­wa­ła Zo­fję za isto­tę pod każ­dym wzglę­dem wyż­szą i ro­zum­niej­szą od sie­bie. Z chwi­lą zaś, gdy pan­na Sol­nic­ka, cze­pia­jąc się wciąż naj­roz­ma­it­szych środ­ków sa­mo­obro­ny in­te­li­genc­kiej przed ży­ciem, wzię­ła się do upra­wy za­gon­ka, jej uzna­nie dla Zo­fji zmie­ni­ło się w ist­ny kult.

Pan­na Sol­nic­ka zaj­mo­wa­ła z ciot­ką po­kój z kuch­nią w ofi­cy­nie jed­nej z ka­mie­nic przy uli­cy Świę­to­krzy­skiej.

Po­kój, no­szą­cy na­zwę sa­lo­ni­ku, był tak za­sta­wio­ny naj­roz­ma­it­sze­mi gra­ta­mi, że do cho­dze­nia po­zo­sta­wa­ły tyl­ko ja­kieś wą­skie prze­smy­ki. Ka­wa­łek kuch­ni mię­dzy wej­ściem, a drzwia­mi do sa­lo­ni­ku, od­gro­dzo­nem sta­rą zie­lo­ną ko­ta­rą, na­zy­wał się przed­po­ko­jem. Przej­ście 'przez ten przed­po­kój wy­ma­ga­ło tak­że spe­cjal­ne­go kunsz­tu, po­nie­waż dro­gę za­gra­dzał wiel­ki kosz, w któ­rym na dzień cho­wa­no po­ściel. Dzię­ki im­po­nu­ją­cym wy­sił­kom obu ko­biet, w miesz­ka­niu pa­no­wa­ła ide­al­na czy­stość, a głów­nym mo­ty­wem or­na­men­ta­cyj­nym były pu­deł­ka po imie­ni­no­wych cu­kier­kach i cała ko­lek­cja naj­roz­ma­it­szych kształ­tów mu­szel.

Kie­dy pan­na Zo­fja za­dzwo­ni­ła, otwo­rzył jej drzwi ku­zyn Sol­nic­kiej, słu­chacz uni­wer­sy­te­tu, Zbi­gniew Ob­tul­ski. Pan­na Sol­nic­ka mia­ła wo­gó­le bar­dzo licz­ną ro­dzi­nę. Za każ­dym ra­zem Zo­fja za­sta­wa­ła ko­goś z krew­nych. Wszyst­ko to na­le­ża­ło do chu­dej in­te­li­gen­cji, i ulu­bio­nym te­ma­tem roz­mów na wi­zy­tach było wy­rze­ka­nie, że wśród tak licz­nych ko­li­ga­cyj nikt nie po­tra­fił utrzy­mać choć czę­ści tego ma­jąt­ku, któ­ry we­dług tra­dy­cji był nie­gdyś wspa­nia­ły.

Pan­na Ja­dwi­ga była już go­to­wa do wyj­ścia. Upy­cha­ła w nie­wiel­kim ko­szycz­ku ja­kieś bu­tel­ki i pacz­ki, koń­cząc dys­pu­tę z ku­zy­nem.

– In­te­li­gen­cja po­win­na się uczyć me­tod wal­ki od pro­le­tar­ja­tu – mó­wił zma­to­wa­nym gło­sem Ob­tul­ski. – Wszel­kie po­lep­sze­nie bytu moż­na so­bie wy­wal­czyć tyl­ko siłą i bez­względ­no­ścią.

– To ra­cja – przy­tak­nę­ła ciot­ka Sol­nic­kiej, scho­ro­wa­na sta­rusz­ka, któ­ra się le­d­wo ru­szać mo­gła. – Gdy­by­śmy tak, jak Zbi­gniew mówi, dzia­ła­li so­li­dar­nie i bez­względ­nie, in­a­czej­by się z nami li­czo­no. Te­raz wszyst­ko tyl­ko dla cha­mów.

Pan­na Zo­fja, któ­ra już nie­jed­no­krot­nie sły­sza­ła te dys­pu­ty, zwró­ci­ła się do Ob­tul­skie­go.

– Cze­mu pan się z nami kie­dy nie wy­bie­rze na nasz za­go­nek? Mógł­by pan so­bie na jed­no po­po­łu­dnie zro­bić wa­ka­cje.

Ob­tul­ski po­trzą­snął prze­czą­co gło­wą.

– Co­dzień mam lek­cje. Te­raz na­wet w nie­dzie­lę.

– No, ale już nie­dłu­go. W Za­ko­pa­nem pan wy­pocz­nie.

Ob­tul­ski był po­waż­nie cho­ry na płu­ca i wy­bie­rał się na całą zimę do Za­ko­pa­ne­go, gdzie miał za­pew­nio­ne miej­sce w Okszy. Dla­te­go na­brał na wa­ka­cje tyle lek­cyi ile mógł. Wy­glą­dał jak cień, bo w do­dat­ku gło­dził się jesz­cze, żeby jak naj­wię­cej pie­nię­dzy wziąć do Za­ko­pa­ne­go. Pan­na Zo­fja współ­czu­ła z nim ser­decz­nie i z więk­szym może nie­po­ko­jem my­śla­ła o jego ku­ra­cji, niż o sam.

– W Za­ko­pa­nem to już pan nie po­wi­nien nic bić.

– Za­cznę się uczyć, bo do­tych­czas to na­praw­dę gdy nie mia­łem cza­su. A gdy­bym jed­ną, dwie go­dzi­ny lek­cyj zna­lazł, toby mi tak­że nie za­szko­dzi­ło. Prze­cież wła­ści­wie cho­ry nie je­stem, tyl­ko tro­chę osła­bio­ny, więc nad­zwy­czaj­nych wy­po­czyn­ków mi nie po­trze­ba.

– Mo­że­my iść – ode­zwa­ła się pan­na Ja­dwi­ga, owi­nąw­szy swój ko­szyk tak mi­ster­nie pa­pie­rem, że zro­bił się z nie­go ele­ganc­ki pa­ku­nek.

Na scho­dach Ob­tul­ski znów wró­cił do swe­go ulu­bio­ne­go te­ma­tu.

– My wszy­scy mamy za mało ego­izmu kla­so­we­go.

– Czyż ego­izm może co stwo­rzyć? – ode­zwa­ła się nie­pew­nym gło­sem Zo­fja.

Ob­tul­ski uśmiech­nął się i zwru­szył nie­znacz­nie ra­mio­na­mi. W ge­ście tym ma­lo­wa­ła się bez­brzeż­na po­gar­da dla pa­nień­skie­go sen­ty­men­ta­li­zmu. – Tyl­ko ego­izm jest twór­czy – do­rzu­cił wy­zy­wa­ją­co.

Był pod­nie­co­ny i cią­gnę­ło go do dys­ku­sji. Ale Zo­fja już nic na jego uwa­gę nie od­po­wie­dzia­ła, to prze­cię­ło roz­mo­wę.

– Sta­wiam tram­waj! – wy­krzyk­nę­ła, kie­dy wy – leź­li przez bra­mę. – Pan w któ­rą stro­nę?

– Na Wiej­ską.

– To do­sko­na­le. Je­dzie pan z nami. Mi­łe­go ma pan ucznia?

– He­bes. Ma trzy po­praw­ki. Syn pa­ska­rza Spóź­nię się dziś o kwa­drans na lek­cję.

– Dla­cze­go?

– Bo wczo­raj, jak wy­cho­dzi­łem, za­trzy­mał mie jego oj­ciec i kwa­drans mu­sia­łem z nim roz­ma­wiać.

– To pan to wli­cza w lek­cję?

– Ma się ro­zu­mieć. Ja sprze­da­ję swój czas. Nie ma sen­su, że­bym go od­da­wał za dar­mo. Gdy­by cała in­te­li­gen­cja po­stę­po­wa­ła tak, jak ja, to nie by­li­by­śmy wy­dzie­dzi­cze­ni. Tak, trze­ba się od cha­mów uczyć – cią­gnął co­raz bar­dziej pod­nie­co­ny. – Żad­nych ustępstw żad­ne­go sen­ty­men­ta­li­zmu, żad­nej de­li­kat­no­ści! Do cze­go mam pra­wo, to świę­te! Cały świat może się wa­lić, a ja nie ustą­pię!

I, groź­nie wy­ma­chu­jąc pa­kie­tem pan­ny Sol­nic­kiej, ze­rwał się z ław­ki, żeby ustą­pić miej­sca ja­kiejś za­żyw­nej, czer­wo­nej jak bu­rak da­mul­ce, o wy­glą­dzie, któ­ry w żad­nym ra­zie nie zdra­dzał przy­na­leż­no­ści do in­te­li­gen­cji.

Oczy­wi­ście, za bi­le­ty za­pła­cił Ob­tul­ski i po­pro­stu się obu­rzył, gdy mu pan­na Zo­fja chcia­ła zwra­cać pie­nią­dze. Na przy­stan­ku, obie pa­nie mu­sia­ły cze­kać nie­go, bo się za­ma­ru­dził, po­ma­ga­jąc wy­sia­dać ja­kimś ba­bi­nom, z któ­re­mi wdał się jesz­cze po­tem w po­ga­węd­kę i udzie­lał, jak wi­dać było z ge­sty­ku­la­cji, ob­ja­śnień, ty­czą­cych się ulic.

– Je­że­li masz za­miar spóź­nić się na lek­cję, to może nas pod­pro­wa­dzisz? – ode­zwa­ła się pan­na Ja­dwi­ga, kie­dy pod­biegł do nich zzia­ja­ny.

W tej chwi­li na­wi­nął się wy­nędz­nia­ły dzie­ciak, ka­le­ka bez nogi, z pacz­ką ga­zet. Na ner­wo­wej twa­rzy Ob­tul­skie­go od­ma­lo­wa­ła się przy­krość, po­łą­czo­na ze współ­czu­ciem. Wziął ga­ze­tę i nie­dba­le mach­nął ręką, kie­dy chło­pak chciał mu wy­dać resz­tę.

– Dzię­ku­ję ja­śnie panu hra­bie­mu – za­wo­łał dzie­ciak z wy­raź­ną drwi­ną w gło­sie.

– Pod­pro­wa­dzisz nas? – po­wtó­rzy­ła pan­na Sol­nic­ka.

Ob­tul­ski spoj­rzał na ze­ga­rek.

– I… pój­dę punk­tu­al­nie. Wolę wyjść wcze­śniej – od­po­wie­dział i pu­ścił się pę­dem w stro­nę uli­cy Wiej­skiej.

– Strasz­nie mi go żal – ode­zwa­ła się pan­na Zo­fja. – Miły chło­pak, a taki cho­ry.

– W Za­ko­pa­nem wró­ci do zdro­wia – od­par­ła pan­na Sol­nic­ka, któ­ra przy ca­łem za­hu­ka­niu ży­cio­wem była wiecz­ną opty­mist­ką.

I, ująw­szy Zo­fję pod rękę, za­czę­ła ją wy­py­ty­wać roz­ma­ite szcze­gó­ły wiej­skie­go go­spa­dar­stwa. Roz­ma­wia­ły o tem ca­łe­mi go­dzi­na­mi. Zo­fja mu­sia­ła jej opo­wia­dać, jak się sie­je, jak się sa­dzi, i jak wy­glą­da­ją roz­ma­ite ro­śli­ny. Sol­nic­ka słu­cha­ła tego z na­tę­żo­ną uwa­gą i cza­sa­mi mru­ży­ła oczy, jak­by chcąc wy­wo­łać wi­zje tych wszyst­kich ob­ra­zów, ja­kie kre­śli­ła przed przy­ja­ciół­ka. Skrom­ny za­go­nek dla in­te­li­gen­cji obu­dził w sta­rej urzęd­nicz­ce na­głą no­stal­gję za przy­ro­dą, któ­ra przez całe ży­cie była dla niej zu­peł­nie mar­twem po­ję­ciem. Zna­ła kil­ka­na­ście ga­tun­ków kwia­tów, i na­tem koń­czy­ła się cała jej wie­dza o ro­ślin­no­ści, Kil­ka ga­tun­ków drzew roz­róż­nia­ła po li­ściach, ale zu­peł­nie pew­na była tyl­ko kasz­ta­nów. Te­raz ogar­nę­ła ją gwał­tow­na chęć nad­ro­bie­nia tego wszyst­kie­go. W nie­dzie­lę cho­dzi­ły ra­zem do Ła­zie­nek i tam Zo­fja mu­sia­ła jej mó­wić na­zwy roz­ma­itych kwia­tów i traw. Pan­na Sol­nic­ka me­to­dycz­nie za­pi­sy­wa­ła so­bie to wszyst­ko w no­tat­ni­ku, ra­zem z in­for­ma­cja­mi, w ro­dza­ju: "dłu­ga, wą­ska", lub "pącz­ki bla­do ró­żo­we, li­ście ząb­ko­wa­ne po brze­gach". No­tat­nik ten stu­djo­wa­ła pil­nie przez ty­dzień, ale nie­ste­ty na na­sęp­nym spa­ce­rze wszyst­ko mie­sza­ło się jej w gło­wie, i Zo­fja mu­sia­ła po­wta­rzać na nowo lek­cję.

Za­go­nek, któ­ry re­pre­zen­to­wał dla pan­ny Sol­nic­kiej nie­zna­ne i cud­ne świa­ty, miał mniej wię­cej dzie­sięć me­trów dłu­go­ści. Na jed­nym koń­cu ster­cza­ła tycz­ka z nu­me­rem, a z po­śród bied­nej zie­le­ni wy­sta­wa­ło kil­ka­na­ście pa­ty­ków z po­za­ty­ka­ne­mi na nich żół­te­mi ko­pert­ka­mi od na­sion. Wy­glą­da­ło to ra­zem, jak­by ja­kiś min­ja­tu­ro­wy cmen­ta­rzyk. Pan­na Sol­nic­ka roz­pię­ła bluz­kę pod szy­ją i na­bra­ła od­ra­zu prze­dziw­nie za­ma­szy­stych ru­chów. Ka­pe­lusz zsu­nę­ła na tył gło­wy, uka­zu­jąc rzad­kie, si­wie­ją­ce już wło­sy. Na twa­rzy jej, za­su­szo­nej, o śpi­cza­stych, pta­sich ry­sach, od­ma­lo­wa­ło się nie­sły­cha­ne oży­wie­nie. Roz­ło­żyw­szy chu­s­tecz­kę na zie­mi, uklę­kła i de­li­kat­nie, z wiel­ką ostroż­no­ścią, za­czę­ła roz­pro­sto­wy­wać list­ki ja­kiejś wą­tłej ro­ślin­ki.

– Niech pani wy­ry­wa – uśmiech­nę­ła się Zo­fja.

– Praw­da, to ziel­sko! – wy­krzyk­nę­ła pan­na Sol­nic­ka ta­kim to­nem, jak­by nie za­uwa­ży­ła tego tyl­ko przez ja­kieś nie­po­ję­te roz­tar­gnie­nie.

I dłoń jej jak or­kan prze­le­cia­ła po za­go­nie, pa­stwiąc się nad ubo­żuch­ną traw­ką.

En­tu­zjazm sta­rej pan­ny bu­dził w Zo­fji po­li­to­wa­nie, po­łą­czo­ne z roz­tkli­wie­niem. Sta­ra­ła się tak dy­plo­ma­tycz­nie kie­ro­wać pra­cą, żeby Sol­nic­ka na­bra­ła prze­ko­na­nia, że sta­je się zna­ko­mi­tą ogrod­nicz­ką.

– Szczę­śli­wą ręką po­sia­ła pani mar­chew­kę – po­wie­dzia­ła. – O, wi­dzi pani, jaka ślicz­na.

I wy­cią­gnę­ła z zie­mi ane­micz­ny ko­rzo­nek gru­bo­ści za­pał­ki.

– To już do domu się przy­da – ucie­szy­ła się pan­na Sol­nic­ka, kła­dąc ko­rzo­nek na pa­pier­ku. – Oj, niech mi pani po­mo­że wstać – do­da­ła, wy­cią­ga­jąc rękę do Zo­fji.

Wą­tła i nie­przy­zwy­cza­jo­na do po­zo­sta­wa­nia w sku­lo­nej po­zy­cji, od­ra­zu zmę­czy­ła się i za­sa­pa­ła. Po twa­rzy jej pły­nę­ły gru­be kro­ple potu.

– Mu­szę chwil­kę od­po­cząć. To świe­że po­wie­trze tak roz­bie­ra – do­da­ła to­nem uspra­wie­dli­wie­nia.

– Mamy czas – od­par­ła we­so­ło Zo­fja, któ­ra przez do­bre ser­ce go­to­wa była sie­dzieć z przy­ja­ciół­ką aż do wie­czo­ra, mimo, że już głód jej strasz­nie do­ku­czał.

Pan­na Sol­nic­ka z tru­dem ła­pa­ła od­dech.

– Ba, żeby to tak na re­gu­lów­ce sa­dzić, toby in­a­czej ro­sło – ode­zwa­ła się na­gle nie­sły­cha­nie fa­cho­wo, mimo, że tech­ni­ka re­gu­lów­ki, któ­rą Zo­fja wy­kła­da­ła jej przed dwo­ma dnia­mi, przed­sta­wia­ła jej się zu­peł­nie męt­nie.

I, wy­po­cząw­szy, wró­ci­ła do swej pra­cy. Do­oko­ła cią­gnę­ły się sze­re­gi ta­kich sa­mych za­gon­ków. Pan­na Zo­fja zna­ła już z wi­dze­nia więk­szość osób, któ­re na nich pra­co­wa­ły. Prze­waż­nie były to ko­bie­ty. Urzęd­nicz­ki, na­uczy­ciel­ki, wdo­wy po roz­ma­itych in­te­li­gen­tach, wy­żół­kłe, zmi­ze­ro­wa­ne, za­bie­dzo­ne. Tu i owdzie plą­tał się ja­kiś eme­ryt. Wy­czu­wa­ło się od­ra­zu, że nad wszyst­ki­mi cią­ży, jak zmo­ra, ten pe­wien po­ziom sfe­ry, któ­ry oku­po­wa­li nie­do­ja­da­niem i cią­głym, bez­na­dziej­nym wy­sił­kiem. Każ­dy ka­pe­lusz, każ­da świe­ża bluz­ka kry­ła w so­bie ta­jem­ni­ce gen­jal­nych oszczęd­no­ści, wy­kal­ku­lo­wa­nych przy bez­u­stan­nych, mę­czą­cych ra­chun­kach. Wszy­scy pra­co­wa­li z prze­ję­ciem, w na­boż­nem nie­omal sku­pie­niu, szczę­śli­wi, że uda­ło im się mieć choć złu­dze­nie ode­rwa­nia od po­spo­li­tej, sza­rej rze­czy­wi­sto­ści.

Z uli­cy do­la­ty­wał głu­chy szum mia­sta. Po prze­czy­stem nie­bie snu­ło się kil­ka ob­ło­ków, i upał stał nad zie­mią, jak w szcze­rem polu. Raz po raz ktoś prze­ry­wał ro­bo­tę i, mru­żąc oczy, z roz­ko­szą pod­da­wał twarz pod słoń­ce.

Pan­na Zo­fja zmę­czo­na wy­pro­sto­wa­ła się i za­ło­ży­ła ręce za gło­wę. Ruch ten uwy­dat­nił jej mło­de, ślicz­ne pier­si. Ze strze­li­stej po­sta­ci, ze smu­kłych kształ­tów pro­mie­nio­wa­ło pięk­no i zdro­wie. I sto­jąc tak, za­pa­trzo­na przed sie­bie, wy­glą­da­ła, jak­by wcie­le­nie tych wszyst­kich ma­rzeń o ży­ciu w słoń­cu, ja­kie przy­świe­ca­ły wy­dzie­dzi­czo­nej in­te­li­gen­cji, pra­cu­ją­cej na swo­ich bied­nych za­go­nach.III.

Li­pec­ki sie­dział za­my­ślo­ny przy biur­ku w ga­bi­ne­cie. We drzwiach uka­zał się na­gle woź­ny biu­ro­wy z bi­le­tem wi­zy­to­wym w ręce. Li­pec­ki spoj­rzał na bi­let i ode­zwał się znu­dzo­nym gło­sem:

– Nie mam cza­su. Pro­szę po­wie­dzieć, żeby ten pan ju­tro przy­szedł.

Le­d­wo woź­ny znikł za drzwia­mi, Li­pec­ki za­dzwo­nił na nie­go.

– Niech Fran­ci­szek wy­łą­czy mój te­le­fon i po­wie, żeby nikt tu do mnie nie wcho­dził.

Za­mknął drzwi na klucz i wró­cił na fo­tel przed biur­kiem. Usiadł­szy, za­czął ma­chi­nal­nie ob­ra­cać bi­let w pal­cach, i po chwi­li do­pie­ro przy­szło mu na myśl, że nie­po­trzeb­nie jed­nak zlek­ce­wa­żył swe­go in­te­re­san­ta. Ale per­spek­ty­wa ja­kiej­kol­wiek roz­mo­wy na­peł­nia­ła go od­ra­zą. Miał fa­tal­ny ner­wo­wo dzień. Wszyst­ko go przej­mo­wa­ło nudą i obrzy­dze­niem. Od­daw­na, co ja­kiś czas nad­cho­dzi­ły go ta­kie ata­ki, zwy­kle bez żad­nej bez­po­śred­niej i uchwyt­nej przy­czy­ny. Wbrew opin­ji żony i oto­cze­nia, któ­re do­pa­try­wa­ło się w tem neu­ra­sten­ji, Li­pec­ki uwa­żał, że miał jak naj­zdrow­sze ner­wy. W okre­sach mię­dzy ata­ka­mi czuł się za­wsze do­sko­na­le; tłu­ma­czył je so­bie, jako zu­peł­nie na­tu­ral­ną re­ak­cję swo­jej na­tu­ry i we­wnętrz­nych po­pę­dów prze­ciw­ko wa­run­kom, w ja­kich mu­siał żyć. Ro­zu­miał, że inni mo­gli to na­zy­wać neu­ra­sten­ją. Nie zwie­rzał się przed ni­kim ze swo­ich du­cho­wych prze­żyć, bo wie­dział, żeby go nie zro­zu­mia­no. Te sta­ny przy­gnę­bie­nia trwa­ły nie­raz po kil­ka dni, i Li­pec­ki za­nie­dby­wał wów­czas naj­waż­niej­sze spra­wy. Na szczę­ście, gdy go atak mi­nął, od­ra­biał je ze zdwo­jo­ną ener­gją.

Wy­cią­gnął się w fo­te­lu i tę­pym wzro­kiem pa­trzył przed sie­bie w okno. Nie chcia­ło mu się na­wet pa­pie­ro­sa za­pa­lić. Dzień był chmur­ny, słot­ny i, jak na sier­pień, wy­jąt­ko­wo zim­ny. Sza­re świa­tło i roz­ma­zu­ją­ce się po szy­bach kro­ple desz­czu da­wa­ły już zu­peł­ne wra­że­nie je­sie­ni. I na­gle za­ma­ja­czył mu przed ocza­mi ob­raz Ma­łej Woli. Roz­mo­kła, śli­ska zie­mia na ścież­kach w ogro­dzie i oka­pu­ją­ce desz­czem drze­wa… Nie­omal po­czuł świe­że, wil­got­ne po­wie­trze wsi. Po­my­ślał, że z roz­ko­szą tam­by się zna­lazł, gdy­by mógł ja­kimś cu­dem prze­nieść się w jed­nej chwi­li, bez po­trze­by wy­dat­ko­wa­nia ener­gji na jaz­dę na dwo­rzec, ku­po­wa­nie bi­le­tu i tłu­cze­nie się przez dwie go­dzi­ny w wa­go­nie.

– A gdy­by tak jed­nak prze­móc się i po­je­chać… – my­ślał le­ni­wie, szu­ka­jąc wzro­kiem pa­pie­ro­śni­cy, któ­ra mu się za­po­dzia­ła gdzieś na biur­ku. Wy­obra­ził so­bie, jak­by szedł po­ciem­ku, sa­mot­ny, przez mo­kre pola, chla­sta­ny zim­nym desz­czem, i ten ob­raz tak ja­koś zhar­mo­ni­zo­wał się z jego na­stro­jem, że co­raz bar­dziej skła­niał się do de­cy­zji, żeby je­chać. Spoj­rzał na ze­ga­rek, była czwar­ta, o trzy na pią­tą miał po­ciąg.

– Chy­ba po­ja­dę – mruk­nął i za­czął po­rząd­ko­wać pa­pie­ry na biur­ku.

Na­gle ktoś moc­no po­ru­szył klam­ką, chcąc otwo­rzyć drzwi.

– Kto tam?

– To ja, otwórz – usły­szał głos żony.

Zdjął go prze­lot­ny lęk, czy nie sta­ło się na wsi co złe­go. Ale, kie­dy drzwi otwo­rzył, zo­ba­czył żonę i By­strzyń­skie­go w do­sko­na­łych hu­mo­rach. Z tru­dem zmu­sił się do uśmie­chu.

– Nie spo­dzie­wa­łeś się nas zo­ba­czyć – śmia­ła się pani Mar­ja. – Ja już z roz­pa­czy wpa­dłam na kil­ka go­dzin do War­sza­wy. Od trzech dni tak nie­mi­ło­sier­nie leje, że osza­leć moż­na. Spo­tka­li­śmy się z pa­nem Ja­nem na sta­cji. Też uciekł przed desz­czem.

– Sia­daj­cie – za­pra­szał ich Li­pec­ki, ze sztucz­nym hu­mo­rem.

– Cóż pan my­śli, że my­śmy tu na raut przy­szli? – wy­krzyk­nął By­strzyń­ski. – Umie­ra­my z gło­du. Pa­nie Je­rzy, niech pan się z nami za­bie­ra i idzie­my do ja­kiej knaj­py.

We­so­łość żony i ma­la­rza dzia­ła­ła tak de­ner­wu­ją­co na Li­pec­kie­go, że siłą woli pa­no­wał nad sobą, żeby nie być opry­skli­wym.

– Ja je­stem już po obie­dzie, a wła­ści­wie mam jesz­cze ro­bo­tę w biu­rze.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: