Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niepoliczalne - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niepoliczalne - ebook

 

 

Siedemnastoletnia Hedda ma zaburzenia odżywiania. Choroba ma charakter obsesyjny i jedyne, co ją uspokaja to nieustanne liczenie wszystkiego, co da się policzyć. Dni, godziny, minuty, pieniądze, kalorie, schody… Jej choroba ma imię – Nia.

Kiedy Hedda odkrywa, że jest w ciąży, liczby, które zawładnęły jej umysłem, przestają się zgadzać.

Jest przecież bardzo młoda, jest przecież bardzo słaba…

A na dodatek wciąż słyszy w głowie szepty Nii, że pasożyt, który w niej zamieszkał, deformuje jej ciało.

Dni mijają nieuchronnie, w końcu Hedda podejmuje decyzję: zawrze z Nią rozejm. Do narodzin dziecka pozostało siedemnaście tygodni, sto dziewiętnaście dni, trzysta pięćdziesiąt siedem posiłków.

Debiutancka powieść Karen Gregory opowiada o miłości i rozpaczy, o ludzkim uporze oraz o nadziei.

A także o tym, że tego, co najważniejsze, nie da się policzyć.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-597-3
Rozmiar pliku: 945 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ 1

Papieros, który trzymam w palcach, jest cienki i lekki. Jak ja.

Stoję przygarbiona na kwadracie zmarzniętej trawy przed Dewhurst House i czekam. Felicity zawsze się spóźnia, co jest naprawdę zabawne, bo gdyby chodziło o mnie, nie darowałaby mi tego.

W końcu jej samochód wytacza się zza rogu. Zaciągam się po raz ostatni, przyglądając się, jak żar oświetla moje opuszki, a potem odrzucam papierosa obok pozostałych, ponieważ Felicity właśnie się zbliża.

Udaje, że niczego nie zauważa, i mówi fałszywie pogodnym tonem:

– Co ty tu robisz na zewnątrz? Zamarzniesz na śmierć!

Kiedy wchodzimy do środka, Felicity trzyma mi dłoń na ramieniu, jakbym miała się rzucić do ucieczki. Nie byłby to pierwszy raz. Albo sprawdza, na ile da się wyczuć kości. Wymieniamy szybkie spojrzenia, a potem opuszczam głowę.

– Napijesz się kawy? Musi być ci zimno. Jeśli się upierasz, może być czarna!

Od gwałtownie wyrzucanych przez Felicity zdań zaczyna mnie już boleć głowa. Założę się, że nienawidzi tych spotkań prawie tak samo jak ja. To znaczy naprawdę mocno, jeśli się nad tym zastanowić. Mimo wszystko wytrzymała dłużej niż większość moich terapeutów – minęły już dwa lata – i w sumie jest w porządku. Lepsza nawet od niektórych.

– No dobrze… – Felicity pochyla się z troską na twarzy. – Co słychać?

– W porządku.

– A jak sobie radzisz w Yewlings?

– Świetnie. – Staram się stłumić sarkazm, ale dosłownie kapie on z mojego głosu, kap, kap, jakby miał uformować stalaktyt. Oczami duszy widzę maciupeńką kawalerkę w Yewlings, Wysokościowcu Marzeń. Wysilam się na sztywny uśmiech, skóra tworzy twarde zgrubienia na policzkach. – Naprawdę doskonale.

Felicity nie kupuje tego.

– To co, miejmy to z głowy? – mówi i macha ręką w stronę wagi.

Staję na niej tyłem, a moja twarz zastyga w maskę, kiedy słucham szurania długopisu Felicity zapisującej liczby.

– Co porabiasz? – pyta.

Wykręcam szyję i próbuję zobaczyć zanotowaną liczbę, ale Felicity zdążyła już przekręcić notes. Siadam znowu na fotelu i skubię nitkę wystającą w miejscu, w którym obicie się przetarło, odsłaniając gąbkę. Siedziałam tu już chyba z milion razy.

– College?

Felicity patrzy na mnie wyczekująco. Często to ostatnio robię, wyłączam się.

– Przepraszam, o co chodziło? – pytam.

Felicity powstrzymuje westchnienie. Z trudem.

– Pytałam, czy chodzisz na zajęcia?

Moje milczenie wystarcza za odpowiedź. Zamierzam pójść, ale w połowie przypadków kończy się na tym, że krążę po mieście albo gapię się w okno, aż jest już na tyle późno, że nie ma znaczenia, czy się pojawię na zajęciach.

Naciągam głębiej kaptur bluzy i podkulam kolana. Czuję mój brzuch, zupełnie nie taki, jak powinien być, w miejscu, gdzie przyciskam do niego uda. Jeszcze raz ciągnę za nitkę, aż zostaje mi w ręku.

Biorę głęboki oddech. Odwlekałam to przez całe tygodnie, ale naprawdę zwariuję, jeśli nie zapytam.

– Jest jedna rzecz…

– Mmm? – mówi Felicity.

Zaczynam zawijać nitkę na palcu i liczę, ile razy można ją owinąć.

– To nic takiego. Po prostu czuję się… nie najlepiej. To znaczy, bardziej niż zwykle. Jestem cały czas zmęczona. I jeszcze coś. – Znowu robię głęboki wdech i zaczynam mówić szybko. – Mój brzuch… jest jakby obrzmiały. Zastanawiałam się, czy to możliwe… Czy przez Nię stało się coś nieodwracalnego?

– Rozmawiałyśmy o tym, Heddo. Powinnaś przestać używać tego imienia, kiedy mówisz o swoich zaburzeniach odżywiania – oznajmia Felicity. Moim zdaniem trudno, żeby bardziej nie odpowiedziała na moje pytanie.

– Tak, jasne, przepraszam. Ale wracając do tego, co mówiłam. Czy to może być… rak?

– Nie sądzę… Cóż, z pewnością możemy ci załatwić badanie. – Felicity przygląda mi się uważniej, marszczy brwi, a potem znowu patrzy w swój notes potępienia. – Czy jest coś jeszcze, co w tym momencie może cię niepokoić? College, dom, przyjaciele? – Potrząsam głową, kiedy dodaje: – Chłopak? – Ale przy tych słowach prawie się uśmiecha.

Ja się nie uśmiecham. Czuję, że twarz robi mi się gorąca. Milczenie rozciąga się bez końca, jak ocean.

Kiedy podnoszę głowę, Felicity ma taki wyraz twarzy, jakby właśnie objawił się jej Elvis. Powoli pochyla się i łagodnym głosem, jakiego nigdy wcześniej u niej nie słyszałam, pyta:

– Czy robiłaś test ciążowy?ROZDZIAŁ 2

Co. Jest. Kur…? Co jest-co jest-co jest. Nie, nie, nie, nie. To niemożliwe.

Znowu patrzę na instrukcję. Patyczek, którego nie mogę utrzymać nieruchomo. Tkwię w toalecie centrum handlowego, w kabinie najdalszej od drzwi wejściowych. Gapię się na reklamówkę Boots pod nogami, aż zaczyna mi się rozmazywać w oczach. Deska wbija mi się w plecy, ale nie mogę się ruszyć.

W okienku jest krzyżyk. Jeszcze raz sprawdzam instrukcję. Krzyżyk znaczy, że jestem… ale nie mogę być, prawda?

Wydaje mi się, że mogę zaraz oderwać się od własnego ciała, ponieważ głowa mi puchnie, w uszach mam te dźwięki, jakie zwykle się słyszy, zanim się zemdleje, a przed oczami z lewa w prawo przepływają mi czarne kropki. Pochylam się, patrzę na nie i myślę: z lewa w prawo. Zawsze z lewa w prawo. Można by pomyśleć, że od czasu do czasu mogłyby lecieć pionowo albo po skosie.

Mija chwila, zanim znikają, ale mały niebieski krzyżyk nadal jest widoczny. Podciągam spodnie, odwracam się i wymiotuję. Część mózgu odruchowo robi obliczenia: objętość jedzenia na wejściu w porównaniu do objętości na wyjściu. Przeliczyć na kalorie, minus spoczynkowe tempo metabolizmu. Docelowa waga, waga w klinice, aktualna waga. Wszystkie liczby maszerują uspokajająco w równych rzędach.

Wpycham test do kosza na śmieci i zatrzaskuję pokrywę. To pomyłka. Na pewno. Z powodu Nii zwykle nie mam nawet okresów.

Tyle że tym razem to nie ona za to odpowiada.

Wychodzę z centrum handlowego i idę przez miasto, obok obskurnych sklepów z tandetą i zabitych deskami witryn, obok pustych miejsc, gdzie wyburzono budynki, ale nie postawiono nowych. Odwracam głowę, kiedy wiatr uderza mi w twarz mdląco tłustym zapachem McDonalda. Zimny podmuch sprawia, że twarz mnie piecze. Zauważam siebie, podłużną, przypominającą ducha plamę w witrynie, i naciągam czapkę, żeby zasłonić uszy.

Idę dalej, aż docieram do odrapanego budynku nazywanego miejską biblioteką, i wchodzę do środka. Tutaj zapach jest niewiele lepszy: poplamione, nadające się do wyrzucenia chodniki, wilgoć i zacieki wokół metalowych okien. Ale jest tu także przyjemny zapach książek i na tym staram się skoncentrować. Chowam się między półkami, obracam głowę i patrzę na grzbiety książek, a potem idę do wózka, gdzie oddane książki czekają na odstawienie na półki. Wypożyczam jedną, trzymając ją okładką w dół, nie przyglądając jej się. Zobaczę, co wybrałam, kiedy wrócę do mieszkania.

Idąc do wyjścia, widzę, że gapi się na mnie kobieta ze stosem książek spiętrzonym w grubych ramionach. Dostrzegam w jej oczach znajomą mieszankę obrzydzenia i zazdrości. Odwzajemniam spojrzenie. Wiem, o czym myślisz. Jedna książka wysuwa się jej z rąk i spada na podłogę.

Przechodzę szybkim krokiem przez przejście podziemne, pełne graffiti i oleistych kałuż, przez labirynt bocznych ulic z zapuszczonymi szeregowcami i chwastami w ogródkach, a potem jestem już poza miastem, na ścieżce rowerowej. Ręce kołyszą mi się w rytm kroków. Liczę te kroki w głowie.

Mieszkam kilka kilometrów po skosie od Dewhurst, jakby na końcu sąsiedniej szprychy w kole rowerowym, którego środkiem jest centrum miasta. Na końcu jednej szprychy jest ośrodek dla młodzieży, na końcu drugiej Yewlings. Jeśli doliczyć wizytę w Boots, przejdę dzisiaj osiem kilometrów, ale głos Nii cały czas dogryza mi spod odgłosu kroków.

Spaślak. Jutro powinnaś przejść dziesięć – mówi i wiem, że to zrobię.

Obchodzę grupę chłopców kopiących piłkę na popękanym betonowym placu przed blokiem i potrzebuję obu rąk, żeby otworzyć ciężkie drzwi na klatkę. Nie muszę używać klucza; zamek jest rozwalony, tak samo jak domofon. Drzwi zatrzaskują się, dźwięk niesie się echem po ciemnych schodach, jak zawsze pachnących szczyną. Na drzwiach windy przyklejona jest kartka z nagryzmolonym Nie działa, ale ja i tak zawsze wchodzę po schodach.

Osiem pięter, po osiem stopni na piętro, to razem sześćdziesiąt cztery. Sześćset cztery nadal byłoby za mało. W połowie drogi kilka dziewczyn siedzi nad plastikową butelką cydru z supermarketu, więc z opuszczoną głową przyciskam się do ściany, żeby je minąć, a potem wbiegam resztę drogi. Milczą, kiedy przechodzę, ale potem za sobą słyszę wybuch śmiechu.

Kiedy staję pod drzwiami i grzebię kluczem w zamku, znowu kręci mi się w głowie, więc wciągam głęboko w płuca zapach starego dymu i obiadu gotowanego w sąsiednim mieszkaniu. Przysięgam, że teraz nawet nie zamierzałam wymiotować. Patrzę do ubikacji i widzę, że to głównie zabarwiona różowo woda. Biegnę z powrotem, zamykam drzwi do mieszkania na klucz, zdejmuję plecak. Buty. Wchodzę na wagę. Schodzę. Znowu wchodzę. I jeszcze raz. Powtarzam liczbę w głowie, czekając, aż woda się zagotuje.

Nie jestem w ciąży. Nie mogę być. To na pewno fałszywy wynik. To się często zdarza, prawda?

Piję gorącą herbatę z połową łyżeczki cukru, a potem znowu wyjmuję pudełko z reklamówki Boots. Zostały dwa testy. Chyba nie mam innego wyboru. Rozrywam opakowanie, sikam na jeden, a potem na drugi, i odsuwam je na bok umywalki, zanim umyję ręce, szorując wystające kłykcie.

Przez moment ze strachu mam ochotę zadzwonić do mamy, ale zamiast tego odwracam się plecami do testów i idę do kuchni/pokoju dziennego/jak to się nazywa, żeby usiąść przy malutkim stole na rozkładanym krześle. Ostatnio niewiele rozmawiam z mamą. Szczerze mówiąc, skreśliła mnie jakiś czas temu i nie dziwię się jej.

Na komórkę przychodzi esemes od Laurel. Teraz nie jestem pewna, na co mam mniej ochotę patrzeć – na wiadomość czy na testy.

Musiały już minąć trzy minuty. Wracam do łazienki i patrzę na dwa niezaprzeczalne krzyżyki. Mój mózg zaczyna obliczać, ile czasu minęło, od kiedy to się stało – od dnia pogrzebu Molly. Jeśli to prawda, to by znaczyło, że jest późno. Bardzo późno. Nie mogę porządnie oddychać, kiedy myślę, co to znaczy.

Jest w tobie COŚ. Pasożyt – mówi Nia.

Mdleję i czuję, jak uderzam głową o umywalkę.

Co jest do dupy w ośrodku

Punkt 1.

Nie chcesz tam wracać

Ale czasem koniecznie chcesz tam wrócić

Miałam dwanaście lat, kiedy po raz pierwszy znalazłam się w ośrodku. Po jakimś czasie kolejne pobyty zaczęły się zlewać w jedno, ale pamiętam, że kazano mi leżeć w łóżku i odpoczywać, na materacu, od którego bolały mnie biodra i kolana. Pamiętam także czyjś płacz, tak głośny, że nie mogłam się skoncentrować na książce. Lew, czarownica i stara szafa – ostatnia książka, którą wzięłam do ośrodka z domu, kiedy jeszcze czytałam książki, jakie mi się podobały.

Płacz trwał i trwał, dźwięk wdzierał się przez drzwi, które zostawiono otwarte, żebym nie mogła spróbować żadnej z tych sztuczek, których uczysz się w ośrodku. Sztuczek, które mają ich powstrzymać przed wepchnięciem ci tej całej dodatkowej masy. Wtedy jeszcze, prawdę mówiąc, nie miałam pojęcia o połowie z nich.

Kiedy teraz o tym myślę, byłam okropnie niewinna, jak sarenka z oczami otwartymi tak szeroko, że aż bolało. Rzeczy, jakich się uczysz w ośrodku. Ludzie, których się uczysz. Twoje stałe towarzyszki, twoi najlepsi wrogowie. Ludzie, których nie chcesz nigdy więcej widzieć na oczy, rozstania, których nie możesz znieść.

Jeśli się zastanowić, tak samo jest z Nią.ROZDZIAŁ 3

Felicity nie odzywa się przez całe dwie minuty, kiedy przekazuję jej radosną wiadomość. Wiem na pewno – liczę.

W końcu panuje nad twarzą, bierze głęboki oddech i mówi:

– Cóż. To musiał być dla ciebie prawdziwy szok.

– Tak pani myśli?

– A który…

– Chyba jakiś dwudziesty tydzień. Mniej więcej – mówię. – Nie jestem na bieżąco z tym, jak się powinno liczyć ciążę. – Twarz wykrzywia mi się przy ostatnim słowie.

Felicity zastanawia się. Z całej siły stara się nie wyglądać na zaszokowaną, aż chce mi się śmiać. Ale nawet ja wiem, że to nie jest śmieszne.

– Dwudziesty tydzień? Czyli to się stało po…? – zaczyna Felicity.

Wiem, że obie myślimy o tym, co się stało z Molly trochę ponad dwadzieścia tygodni temu, i o tym, że nie zamierzam ciągnąć tematu. Nie mam zamiaru jej mówić, jak dzień pogrzebu Molly zostawił mnie z niczym w środku. Często bywam głodna, ale nigdy nie czułam się tak pusta, jak wtedy. Podejrzewam, że Felicity i tak to wie, ale nie będzie mówić o tym głośno. To jeden z wielu niepisanych Warunków Umowy. Obok Żadnych Chusteczek i Tylko Bez „Wnikliwych” Pytań. Nienawidzę ich.

Moja twarz jest sztywna i napięta, zaciskam zęby na wewnętrznej stronie policzków. Patrzymy na siebie. Zegar tykaniem odlicza czas do zakończenia spotkania: zostało czterdzieści pięć minut, dwadzieścia pięć, piętnaście… Felicity próbuje mnie skłonić do rozmowy, przypomina o Możliwościach, College’u i Mojej Przyszłości – to ostatnie udaje jej się powiedzieć, jakby naprawdę wierzyła, że mam jakąś przed sobą, ale ja nie daję się na to nabrać. Nie dzisiaj.

Kiedy zostaje pięć minut, mówię:

– Chyba muszę iść do lekarza. Umówić się na wizytę, żeby… wie pani.

Felicity pochyla się na fotelu.

– Nie wiem?

– Noż kur… – powstrzymuję się w pół słowa.

Doskonale wie, stara się tylko wywołać Reakcję. Wzbudzić we mnie Emocje, a potem porozmawiać o Zachowaniach, Działaniach i Konsekwencjach.

– Żeby się tego pozbyć – mówię.

Mój głos robi dziwną cyrkową sztuczkę i zamiast zabrzmieć w tonie „nic mnie to nie obchodzi”, drży z takim przejęciem, że jestem zaszokowana. Żeby to zrównoważyć, wychodząc, trzaskam drzwiami i wracam do Yewlings jeszcze bardziej okrężną drogą niż zwykle, licząc po drodze w myślach każdy krok.

Czekam prawie tydzień, zanim zdobywam się na odwagę, żeby zadzwonić do kliniki ginekologicznej, co jest błędem, ponieważ okazuje się, że nie można tak po prostu przyjść i zrobić aborcji tego samego dnia. Lekarka, pulchna kobieta z ewidentnymi początkami zarostu, wyjątkowo długo notuje, pisząc dwoma palcami na klawiaturze, kiedy wyjaśniam, że chcę tylko załatwić sprawę. Najlepiej dzisiaj.

– Kiedy miałaś ostatni okres?

Patrzę w sufit i próbuję sobie przypomnieć, czy miałam w ośrodku przed wyjściem, ale uświadamiam sobie, jakie to głupie – to nie tak, że mam do wyboru więcej niż jedną datę poczęcia.

– Myślę, że to jakiś dwudziesty tydzień – mówię.

Pisanie dwoma palcami urywa się.

W końcu lekarka zaczyna znowu stukać w klawiaturę, drukuje pasek papieru i oznajmia energicznym tonem:

– Musisz pilnie zrobić USG.

– Po co?

Przybiera taki wyraz twarzy, częściowo zniecierpliwiony, ale także pełen litości, i mówi wolniej:

– Musimy mieć pewność, który to jest tydzień, zanim zaczniemy się zastanawiać nad dalszymi krokami.

Zastanawiam się, o jakich „my” może jej chodzić, ale ona podnosi już słuchawkę i mówi do kogoś po drugiej stronie, że to pilne. Potem rozłącza się i wręcza mi świstek papieru.

– Zanieś to do szpitala – mówi. – Ktoś odwołał wizytę o szesnastej, więc mogą cię wcisnąć.

Biorę skierowanie trzęsącą ręką.

Na zewnątrz czytam je, ale tylko powiększa to uczucie spanikowania w mojej piersi, aż gardło całkiem mi się zaciska, a rytm serca przyspiesza czterokrotnie. Muszę się trzymać latarni, dopóki nie zwolni. Szpitale nie są dla mnie najulubieńszymi miejscami na świecie. SOR-y, oddziały dziecięce – tamtejsze pielęgniarki po prostu uwielbiają anorektyczki. Oddziały dla młodzieży są… bardziej skomplikowane.

Nia siedzi na czubku latarni.

Głupi spaślak – syczy.

I jeszcze: Patrz, co narobiłaś.

A potem: To COŚ w tobie sprawi, że się jeszcze bardziej upasiesz. Ohyda.

To za dużo. Odpycham się i zaczynam iść tak szybko, jak tylko mogę, po drodze wyciągając komórkę. Przez ułamek sekundy zastanawiam się nad telefonem do mamy, ciut dłużej nad telefonem do Laurel. I nagle gwałtownie uświadamiam sobie coś, co sprawia, że się zatrzymuję.

Tęsknię za Molly.

Ona wiedziałaby, co robić. Jej twarz pojawia mi się przed oczami, ale odpycham ją. Nie zamierzam zaczynać od nowa.

Nie mam pojęcia, co mam robić do szesnastej. To jeszcze całe wieki.

Idę jeszcze szybciej, pod górę, wzdłuż jeszcze jednej szprychy, oddalając się od sklepów, Yewlings, Dewhurst House, w stronę college’u. Co oznacza, że jestem naprawdę zdesperowana.

Jeśli będę miała szczęście, zdążę na matematykę.

Edward, wykładowca matematyki na poziomie A, patrzy ponad okularami, jak przemykam na tył sali.

– To miło, że dzisiaj do nas dołączyłaś – mówi.

Słychać chichoty, ludzie odwracają się, żeby na mnie spojrzeć, ale on mówi już dalej i zapisuje na tablicy równania.

Szukam czegoś do pisania i uświadamiam sobie, że zapomniałam torby. Chłopak obok mnie – nie mam pojęcia, jak się nazywa – wyrywa kilka kartek z notatnika i podsuwa mi je razem z cieknącym długopisem.

– Dzięki – mamroczę i odwracam wzrok, kiedy zauważam, że chyba chciałby pogadać.

Zabieram się do pracy i czuję, że zaczynam się odrobinę uspokajać. Matematyka jest jednym z niewielu przedmiotów, z którymi zawsze sobie radziłam, nawet jeśli nie chodziłam do szkoły. Chyba liczby to coś dla mnie, na dobre i na złe. Opuściłam tyle zajęć, że materiał z poziomu A przestał być dla mnie zrozumiały, ale przynajmniej mam coś do roboty poza słuchaniem Nii albo myśleniem o tym CZYMŚ.

Kiedy zajęcia się kończą, uciekam z sali, zanim Edward albo właściciel cieknącego długopisu zdążą mnie zatrzymać. Przez chwilę zastanawiam się, czy pójść na fizykę, ale muszę najpierw zapalić dla uspokojenia. Przemykam do nieoficjalnego miejsca dla palaczy, po drugiej stronie ulicy za główną bramą. W zasadzie nie wolno nam palić w college’u, ale mnóstwo osób to robi. W tym momencie przyłapanie na paleniu nie byłoby największym z moich zmartwień.

Staję w pewnej odległości od małej grupki uczniów, odwracam się plecami i skręcam papierosa. Wiatr zacina w moje odsłonięte ręce, sprawia, że stają się odrętwiałe i niezgrabne. Czubki palców mam już zupełnie białe. Wiem z doświadczenia, że nie będę miała w nich czucia przez dobre dziesięć minut po powrocie do budynku.

Nadal z opuszczoną głową próbuję poradzić sobie z bibułą i woreczkiem tytoniu.

Słyszę za sobą:

– Przyjdziesz później?

– Nie. Matka strasznie się przejmuje. Chce, żebym wracał na obiad.

Błysk zazdrości rozpala się i gaśnie jak płomień mojej zapalniczki. Nikt nie oczekuje, żebym wracała do domu na określoną godzinę, chociaż do zalet tej sytuacji należy zaliczyć to, że nie mam też obiadu, chyba że powlokę się wcześniej do sklepu. Znowu naciskam przycisk zapalniczki, metal zgrzyta, ale iskra przeskakuje i gaśnie.

– Proszę. – Płomień migocze przed moją twarzą. Za nim widzę dziewczynę, której początkowo w ogóle nie rozpoznałam w college’u, ponieważ przeszła przemianę zupełnie jak brzydkie kaczątko, stając się kimś niesamowicie efektownym.

To Sal.

Zaciągam się długo, skrępowana.

– Dzięki – mówię na wydechu, wypuszczając dym.

Sal jest ostatnią osobą, jaką mam ochotę widzieć, zwłaszcza dzisiaj. I na pewno nie chcę widzieć tej znajomej troski przypominającej mi szóstą klasę, kiedy to nie zjadłam ani kęsa tortu na jej urodzinach.

Wiem doskonale, co zaraz usłyszę.

– To… co tam… słychać?

– A, wszystko w porządku, dzięki. Miło cię widzieć. Miałam zajrzeć, żeby się przywitać.

Sal wzrusza leciutko ramionami i zapala papierosa.

Jasne, że bym zajrzała.

Obie to myślimy. Obie wiemy, że pomiędzy tortem a dniem dzisiejszym upłynęło za dużo lat. To jeden z powodów, dla których w college’u nie podnoszę głowy, od kiedy zaczęłam ją poznawać.

Zaciągam się jeszcze raz i znikąd spada na mnie fala mdłości. Spojrzenie Sal zdradza, że musiałam zrobić się bledsza. W jej pełnym niepokoju wzroku jest też ledwie dostrzegalny cień irytacji, jakby przypominała sobie wszystkie te momenty, gdy siedziała ze mną podczas lunchu, próbowała mnie rozbawić i kręciła na palcach niczym hula-hoop chrupki, których nie jadłam. Nauczyła się tego bardzo szybko. Ale ja nadal pamiętałam Sal taką, jaką była jeszcze wcześniej. Tę, z którą się kiedyś kłóciłam, kto będzie czerwonym Power Rangersem (czerwony prowadził Megazorda, więc był najlepszy, nieważne, że to zawsze był chłopak, a nie dziewczyna).

Gdyby sprawy potoczyły się inaczej, może to Sal poprosiłabym, żeby poszła ze mną na to USG. Przygryzam od środka policzek i zmuszam się do uśmiechu.

– Muszę już lecieć. Fajnie, że się spotkałyśmy – mówię.

Mam nieodparte wrażenie, że kiedy się oddalam, Sal potrząsa głową.

Szpital jest pełen echa. Wchodzę schodami na piąte piętro i daję skierowanie od lekarki recepcjonistce. Mruży nad nim oczy, a potem wskazuje mi rząd krzeseł. Zajmuję miejsce jak najdalej od morza brzuchów, którym towarzyszą mężczyźni z idiotycznymi wyrazami dumy i troski na twarzach. Staram się nie nawiązywać z nikim kontaktu wzrokowego, koncentruję się na liczeniu w myślach sekund. Kiedy jestem już dobrze za dwoma tysiącami, zostaje wywołane moje nazwisko.

Wchodzę za kobietą do małego gabinetu z łóżkiem, obok którego stoi coś, co uznaję za aparat do USG z ekranem.

– Na nikogo nie czekamy? – pyta w sposób, który chyba ma być życzliwy.

– Nie.

– Dobrze, w takim razie podwiń bluzkę.

Odwracam głowę, żeby patrzeć w ścianę, podczas gdy ona zabezpiecza mi krawędź spodni ligniną, wyciska żel na mój brzuch i przyciska do niego głowicę, całkiem mocno, biorąc pod uwagę okoliczności.

Po paru sekundach mówi:

– O, tutaj jesteś.

Odwracam do niej szybko głowę, ale kobieta skoncentrowana jest na monitorze.

Chcę zapytać: „Jest pani pewna? Naprawdę coś tam jest w środku?”. Ale ona mówi już o wymiarach.

Nagle uśmiecha się i odwraca monitor w moją stronę.

– Tutaj widać, jak bije serce.

– Nie chcę tego oglądać! – Mówię to znacznie głośniej, niż zamierzałam.

Odwracam wzrok do ściany.

Lekarka nieruchomieje na chwilę, a potem zaczyna klepać w klawiaturę pod monitorem. Wydaje mi się, że mówi coś jeszcze – wyłapuję słowa „dwudziesty trzeci tydzień”, ale kiedy tylko cofa głowicę, wstaję i obciągam bluzkę, nie dając jej czasu na wytarcie żelu.

Nie biorę zdjęć, które mi podaje.ROZDZIAŁ 4

– Heddo? Jestem Mary, dyplomowana położna. Rozmawiałyśmy telefonicznie.

Przyszła przed czasem.

Przyciskam do piersi paczkę makaronu błyskawicznego, przesuwam ją, żeby uścisnąć wyciągniętą do mnie rękę. Mary ma u stóp obszerną torbę, a ja zastanawiam się, co jest w środku. Mam nadzieję, że nie waga.

– Czy mogę wejść?

Uświadamiam sobie, że gapię się na torbę, więc cofam się i rozkładam ramiona.

– Proszę się rozgościć.

Widzę, jak rozgląda się po praktycznie pustym mieszkaniu, ale robi to dyskretnie. Staram się ignorować dudnienie basów dobiegające zza ściany łazienki. Pamiętam pierwszy wieczór tutaj, kiedy starałam się zasnąć mimo głośnej muzyki, a potem krzyków na korytarzu, skulona w kłębek pod idiotycznie cienką kołdrą, na którą narzuciłam jeszcze płaszcz. Byłam jednak zbyt nakręcona, żeby spać. Wydaje się niewiarygodne, że to było sześć miesięcy temu. To najdłuższy okres, jaki spędziłam poza szpitalem, od kiedy skończyłam dwanaście lat. Zwykle trwało to trzy-cztery miesiące, a potem tam wracałam. Tamtej pierwszej nocy w Yewlings wydawało mi się, że nawet trzy dni to będzie za długo. Nawet w najlepszym okresie nie wiedziałam, jak mam sobie radzić sama, nie mówiąc już o nagłym znalezieniu się we własnym mieszkaniu, gdzie najwyraźniej miałam być odpowiedzialna za rzeczy takie jak pilnowanie płacenia za światło i – co bardzo śmieszne – kupowanie jedzenia. Mało brakowało, a zadzwoniłabym wtedy do mamy i błagała ją, żeby zmieniła zdanie. Pewnie by to zrobiła, biorąc pod uwagę, że następnego dnia miał być pogrzeb Molly, ale nie mogłam się zmusić do wykonania telefonu. Przede wszystkim byłam zbyt zszokowana.

Mary patrzy na mnie z ciepłem w oczach. Przyglądam się jej twarzy, ale nie dostrzegam ani śladu tego fałszywego spojrzenia profesjonalistki, która udaje, że nie ocenia innych ludzi. W swojej pracy musiała już widzieć wszystko. Muszę też przyznać, że jest szybka. Byłam na USG zaledwie dwa dni temu. Dwa dni, przez które nie robiłam właściwie nic poza gapieniem się w internet, który – będąc największym źródłem informacji dostępnych dla ludzi/kobiet/kogokolwiek – w niczym nie pomaga, kiedy próbuję zrozumieć, co właściwie mam teraz zrobić. W moim świecie nie przytrafiają się dzieci.

– Napije się pani herbaty?

– Tak, poproszę. Z mlekiem i łyżeczką cukru.

Włączam czajnik, odwracam się i widzę, że wyjęła gruby plik notatek i arkusz nalepek. Robię herbatę i siadam po skosie, zaplatając ramiona na moim – jak na razie – prawie nieistniejącym brzuchu.

– Bardzo dziękuję – mówi Mary. Rozgląda się za miejscem, gdzie może odstawić kubek, i ostatecznie stawia go na podłodze. – To co, możemy się dowiedzieć paru rzeczy? – Zagląda do notatek. – Czy możesz potwierdzić swoją datę urodzenia?

Przerabiamy pytania ogólne: adres, wzrost, waga (oczywiście kłamię).

Potem pada najlepsze pytanie:

– Czy ojciec jest nadal obecny w twoim życiu?

Przebłysk wspomnienia niezgrabnych palców, moich dżinsów opuszczonych do kostek, szorstkiej i zimnej ściany. Gin z tonikiem, pierwszy i ostatni alkohol, jaki piłam, przelewa mi się w żołądku jak kwas. Po tym wspomnieniu, niby napisy końcowe jakiegoś surrealistycznego filmu, przewija się Lista Molly. Ta, którą napisała dla mnie przed śmiercią.

Szybko odwracam głowę.

– Nie.

Mary składa palce w daszek i przygląda mi się. Ma pomarszczone grzbiety dłoni, to ręce kobiety starszej, niż mi się początkowo wydawało. Włosy ma ufarbowane na odcień rudego, co gryzie się z burgundowym lakierem do paznokci. W pasie ma parę dodatkowych kilogramów.

– Zastanawiałaś się nad wszystkimi opcjami? – pyta. – Byłaś u psychologa?

Staram się nie myśleć o wizycie u Felicity, na którą wczoraj nie poszłam, ani o wiadomościach, które nagrała mi w poczcie głosowej. Szukanie informacji w internecie liczy się jako pomoc psychologa, prawda?

– Mhm – mówię. – Wiem, co chcę zrobić. Nie chcę tego.

Głos Mary jest łagodny.

– Heddo, wyniki USG wskazują na…

– Dwudziesty trzeci tydzień.

– Tak, to…

– Późno. Wiem.

Mary rozkłada ręce z lekkim cmoknięciem.

– Tak. Ale aborcja nie jest wykluczona. Biorąc pod uwagę twoją historię, najprawdopodobniej byłaby najbezpieczniejszym rozwiązaniem.

– To co dalej mamy zrobić?

– Cóż, muszę cię ostrzec, że to będzie zabieg chirurgiczny.

– Wiem. Sprawdziłam to. – Nie wspominałam o zdjęciach, które widziałam, pokazujących malutkie dzieci z rękami rozmiaru mojego palca. – Chciałabym móc… ale nie mogę. Nie mogę mieć tego czegoś w środku. Powiedziałam, że tego nie chcę, i naprawdę nie chcę. Co miałabym robić z dzieckiem? To jakiś absurd. – Staram się mówić stanowczo, ale słowa brzmią zupełnie nie tak, jak powinny.

Mary walczy ze sobą, ale teraz mnie potępia – wyczytuję to z ledwie widocznego napięcia skóry wokół oczu.

– Dobrze. W takim razie muszę zadzwonić w kilka miejsc – mówi, składa notatki i wstaje.

Odprowadzam ją do drzwi.

Czuję za sobą Nię, kościste ręce opierające się na moich ramionach. Mam ochotę odchylić się do tyłu i poczuć jej twardość.

– To właściwa decyzja – mówię.

Ale nagle stoję przed drzwiami i nie mogę się zmusić, żeby sięgnąć do klamki. Nieoczekiwanie myślę o Molly i obietnicy, jaką jej złożyłam: że nie wrócę do szpitala. Myślę o Nii obserwującej mnie przez te wszystkie miesiące, przez które dotrzymałam słowa, niczym drapieżny ptak, któremu od czasu do czasu pozwalam polatać po pokoju – ponieważ Nia nie jest czymś, z czym można się tak po prostu rozstać.

– Wszystko w porządku? Jesteś bardzo blada – mówi Mary.

– Tak, nic mi nie jest.

Sięgam, żeby otworzyć drzwi, nie trafiam w klamkę i opieram się o nie ciężko. Patrzę na Mary.

– Nie. Właściwie nie – mówię.

Wracamy na kanapę. Mary czeka, aż zacznę mówić.

Niemożliwe myśli wirują mi w głowie, a pomiędzy nimi słyszę szepty Nii. Zaciskam oczy i staram się skoncentrować.

– A co, jeśli…?

– Tak?

– A co, jeśli postanowiłabym ją kontynuować? Ciążę? – pytam. To nie tak, że nie zastanawiałam się nad tym. Nie jestem całkiem egoistyczna. Chyba.

– Istnieje taka możliwość. – Mary bardzo ostrożnie dobiera słowa.

– Czy to by się udało? Wie pani, z powodu Nii… to znaczy, zaburzeń odżywiania. Czy to nie jest uszkodzone?

– Dziecko?

– Płód. Ale o to chodzi. – Mówię szybciej. – Są jacyś ludzie, prawda? Którzy mogą mu zapewnić lepsze życie?

– Zastanawiasz się nad oddaniem dziecka do adopcji?

Kiwam głową.

Mary znowu zagląda do notatek.

– I chcesz wiedzieć, czy…?

– Czy… wie pani… – Wskazuję swój tułów. Nie potrafię wykrztusić słowa „dziecko”. – Czy nic mu nie będzie? – Głos lekko mi się załamuje. W głowie mam pełno trajkoczących myśli, kręcących się w kółko jak na karuzeli, starających się rozważyć wszystkie możliwości, wybrać, co robić. Odchylam się do tyłu i przyciskam rękę do piersi, żeby poczuć słabe, szybkie uderzenia serca.

– Cóż, USG wykazało, że dziecko jest dość małe, jeśli masz pewność co do czasu.

– Mam pewność. – Był tylko jeden raz.

– Poza tym jest w całkowitym porządku. Aż dziwne...

Mary nadal patrzy w notatki, podczas gdy ja przyswajam, co powiedziała.

W końcu mówi:

– Adopcja z pewnością jest możliwa. Ale musisz się nad tym poważnie zastanowić. Wiem, że jest już dość późno na przerwanie ciąży, ale w twojej sytuacji, z twoją historią… W tym momencie wszystko jest w porządku, ale wydajesz mi się okropnie chuda. Zazwyczaj dziecko bierze potrzebne składniki odżywcze od matki, a nie jest to możliwe, jeśli nie ma czego brać.

– Wiem o tym.

– Na pewno? Bo jeśli zdecydujesz się utrzymać ciążę, ale nie będziesz się odpowiednio odżywiać, zarówno twoje zdrowie, jak i zdrowie dziecka będą bardzo poważnie zagrożone. – Zaczyna recytować listę możliwych komplikacji.

Po chwili podnoszę rękę.

– Rozumiem. Naprawdę. Powiedziała pani, że na USG wyszło, że wszystko się rozwija tak, jak trzeba.

– Owszem, na razie. Ale jeśli naprawdę chcesz donosić to dziecko, musisz poważnie się zastanowić. – Patrzy prosto na mnie surowym wzrokiem. Czuję się trochę tak, jakby ktoś wylał na mnie wiadro zimnej wody. – Jeśli chcesz donosić ciążę, nie możesz robić niczego głupiego. To nie jest zabawa i chodzi nie tylko o twoje życie. Jeśli chcesz mieć to dziecko, musisz jeść.

Co jest do dupy w ośrodku

Punkt 2.

Regulamin

Regulamin w ośrodku ma mnóstwo punktów. Godziny, w których nie należy spać, pory posiłków, spotkań grupowych, lekcji, terapii. Zostają rozpisane dla ciebie tak, że nie musisz się zastanawiać nad tym, co masz ochotę robić, czego byś chciała. Oczywiście łatwo przewidzieć, na co nie masz ochoty: na ważenie. Ćwiczenia pod nadzorem. Bycie wożoną na wózku.

Regulamin zabrania nam także odwiedzania się nawzajem w pokojach, żeby powstrzymać nas od nakręcania się nawzajem – nie, żeby to robiło jakąś różnicę.

Przed przyjściem Molly inne pacjentki nie obchodziły mnie poza porównywaniem, czy jestem od nich szczuplejsza. Pewnie miałam Zły Wpływ. Pewnie, kiedy już poznałam wszystkie sztuczki i wymyśliłam kilka nowych, przekazywałam tę wiedzę. Może powinnam czuć się winna z tego powodu – kto wie?

Z regulaminem w ośrodku było tak, że łamałyśmy go ciągle i bez przerwy. Jeśli się chce, można na to patrzeć jak na grę. Komu uda się przechytrzyć personel. Oszukać wagę. Jeśli ujdzie ci to na sucho, wygrywasz. My przeciwko nim. Byłam w tym dobra. Tyle że nie bardzo mogłam liczyć na nagrodę.ROZDZIAŁ 5

Mary poszła. Robię sobie herbatę i dodaję do niej całą łyżeczkę cukru oraz odrobinę mleka, a potem piję małe, parzące łyczki i myślę o wszystkim, co powiedziała. Czy zupełnie zwariowałam, jeśli uważam, że mogę donosić dziecko? Wszystko wydaje się trochę nieostre i odległe – jeszcze bardziej niż zwykle.

Robię kilka małych kółek po mieszkaniu w poszukiwaniu czegoś, czym mogłabym się zająć. Zauważam plecak, który miałam w dniu, kiedy zrobiłam test ciążowy, i wyjmuję książkę wziętą z biblioteki. Magia sprzątania. Aha. Kartkuję ją. Najwyraźniej sprzątanie pozwoli całkowicie zmienić moje życie. Może warto byłoby spróbować, gdybym miała w tym mieszkanku coś do sprzątania. Myślę o chaosie w pokoju Molly w Dewhurst. Personel zawsze upierał się, żeby zbierała śmieci z podłogi. Felicity weszła tam nawet z torbą na śmieci, co wywołało jedną z najdłuższych awantur, jakie widziałam w ośrodku. Prawie uśmiecham się na to wspomnienie, a potem zatrzaskuję książkę i wpycham ją do plecaka.

Przypominam sobie coś jeszcze sprzed prawie roku, tuż sprzed poznania Molly. Potknęłam się i spadłam ze schodów w college’u. Dobrze, może zemdlałam, ale nie zamierzałam przyznawać się do tego. Wyszłam z ośrodka tuż po egzaminie GCSE, więc tak jak teraz przychodziłam na spotkania z Felicity co tydzień, z domu. Przyszła mnie odwiedzić jako swoją pacjentkę w ośrodku tego wieczoru, kiedy mój stan znowu się pogorszył. Albo poprawił, zależnie od punktu widzenia. Miała ściągniętą, zmęczoną twarz. Popatrzyłyśmy sobie w oczy i tym razem to ja pierwsza odwróciłam wzrok. Felicity powiedziała wtedy: „Wiesz, jest określenie na to, co robisz. Zawodowa anorektyczka”.

Wtedy mnie to nie obeszło. Może nawet uznałam to za jakieś osiągnięcie. Ale teraz? Teraz nie jestem pewna.

Kładę dłonie na brzuchu i staram się wyobrazić sobie, co jest w środku.

COŚ – szepcze Nia.

Wewnątrz mnie jest życie. We mnie. Spośród wszystkich ludzi. To nie powinno być możliwe, ale się dzieje. Musi istnieć jakiś powód. Zastanawiam się, czy Molly mnie może zobaczyć, tam, gdzie teraz jest. Jeśli tak, to może to nie jest tylko najgorszy kosmiczny żart. Może to jakieś przeznaczenie czy coś.

Tam jest dziecko. Myśl o tym, że się porusza, rośnie i rośnie, sprawia, że robię się gruba, posyła mnie biegiem do łazienki. Pochylam się nad ubikacją, ale wtedy dzieje się coś przedziwnego. W ostatniej chwili jakaś siła, która jakby w ogóle nie pochodząca ode mnie, powoduje, że się prostuję, przełykam ciepłą herbatę i żółć, a potem otwieram na oścież okno, żeby odetchnąć świeżym powietrzem. Wymioty nie będą dobre dla dziecka. Dziecka, co do którego mam tylko maleńki ułamek pewności, czy mogę je donosić, i jeszcze mniej pewności, czy powinnam.

Siadam na zapadniętej kanapie i w nieskończoność gapię się na popękany tynk na ścianie naprzeciwko. To wszystko jakiś dziwaczny sen. Nie mogę być w ciąży. Na litość boską, mam dopiero siedemnaście lat.

Jakby życie zwracało na to uwagę.

Może powinnam zrobić aborcję.

Przechodzę do malutkiego aneksu kuchennego, robię sobie trochę makaronu błyskawicznego i zjadam na stojąco. Potem sięgam po jakiś owoc. To wszystko bezpieczne jedzenie, rzeczy, z którymi sobie radzę. Nadal mniej więcej stosuję się do planu posiłków z ośrodka. Mniej więcej. Szczerze mówiąc, wprowadziłam jedną czy dwie modyfikacje, po cichu zrezygnowałam z paru rzeczy. Życie z niewielkim budżetem nie jest złe, kiedy sobie uświadamiasz, że stać cię tylko na jedzenie najtańszego makaronu błyskawicznego, i to przez cały tydzień. Teraz wracają do mnie słowa Mary i wiem, że makaron mi nie wystarczy.

Gapię się i gapię na ogryzek jabłka na blacie, próbuję to wszystko przemyśleć i w tym momencie coś czuję. Dziwny, leciutki skurcz na dole, z boku. Czułam już wcześniej podobne, ale nie takie silne, a teraz uświadamiam sobie coś, co mi wcześniej nie przyszło do głowy: to nie jest niestrawność ani skurcz mięśni. To kopnięcie. Dziecko, prawdziwe, żywe dziecko wewnątrz mnie, kopie. To się dzieje naprawdę.

Tym razem zdążam się złapać blatu i opaść na kolana, zanim zemdleję.

Jestem zamroczona tylko przez parę sekund. Kiedy dochodzę do siebie, widzę nad głową przybrudzone białe kafelki i wydaje mi się, że jestem znowu w ośrodku, aż do chwili, gdy przekręcam głowę i widzę otwarte drzwiczki pralki. Uświadamiam sobie, że wszystko wokół jest nie tak. W tym momencie przypominam sobie: wyszłam z ośrodka. Po raz pierwszy w życiu nikt mnie nie pilnuje – ani mama, ani personel. Jestem we własnym mieszkaniu, ponieważ pomoc społeczna nie miała mnie gdzie umieścić, co – jak się nad tym zastanowić – jest zupełnym szaleństwem. Ale radzę sobie, mniej więcej. Drepczę w miejscu i staram się dotrzymać obietnicy danej Molly. Albo nie.

Leżę na plecach. Uświadamiam sobie, że wsłuchuję się w swoje ciało, staram się wyodrębnić ból będący wynikiem upadku od zwykłych bólów i zastanawiam się, czy poleciałam na brzuch.

Leżę długo na przetartej wykładzinie, zastanawiam się nad tym wszystkim i dochodzę do wniosku, że podjęłam decyzję. Urodzę to dziecko. To tylko kilka miesięcy. Mogę jeść, dopóki go ze mnie nie wydostaną. Może i jestem zawodową anorektyczką – popaprańcem, na którym wszyscy postawili krzyżyk – ale może przez kilka tygodni uda mi się być kimś jeszcze.

Liczę tygodnie, potem dni, potem posiłki. Siedemnaście tygodni, sto dziewiętnaście dni, trzysta pięćdziesiąt siedem posiłków. Uda mi się, jeśli tylko będę sobie z tym radzić krok po kroku.

Obracam bez końca w głowie ten pomysł i oczami duszy widzę twarz Molly – to, jak na mnie patrzyła tamtego wieczoru w ogrodzie, kiedy mi powiedziała, że kocha świat, nawet jeśli nikt poza mną nie odwzajemnia jej uczuć. Jeśli nie dałabym rady z jakiegokolwiek innego powodu, może dam radę ze względu na nią.

Wymyślam taką umowę: Nia i ja zawrzemy rozejm. Kiedy dziecko przyjdzie bezpiecznie na świat i znajdę mu odpowiednich rodziców, Nia może mnie odzyskać. Wystarczy, że będę jadła przez siedemnaście tygodni, a potem wszystko będzie jak dawniej.

Czuję, że Nia siedzi mi na ramieniu. Wydaje się, że zastanawia się nad tym, a potem słyszę cichutkie kliknięcie w środku, jakby układ został przypieczętowany.

Zgoda – szepcze Nia. Rozwiewa się jak dym i unosi się pod sufit, żeby mnie obserwować.

Czuję, jak dziecko kopie mnie od środka.Co jest do dupy w ośrodku

Punkt 3.

Jedzenie

Często się zastanawiałam, dlaczego wszystkie słowa powiązane z jedzeniem są takie obrzydliwe: łykać, siorbać, chapać, żreć, ćpać, przeżuwać (to jest chyba najgorsze), czkać, bekać. Wszystkie gardłowe, onomatopeiczne. (W siódmej klasie miałam świetną nauczycielkę angielskiego. Ja i Natalie siedziałyśmy prawie na samym przedzie, a ja powtarzałam szeptem w myślach o-e-i-a, żeby nie pomylić się przy pisaniu. Nie pamiętam tylko żadnego z wierszy, jakie analizowaliśmy, ani żadnego z tych, które napisałam. To pewnie lepiej).

Oczywiście bycie zmuszanym do jedzenia zawsze jest okropne. Ale jedzenie w ośrodku było okropne na więcej sposobów, niż mogłam sobie wyobrazić. Wszystkie te kalorie, tłuszcz, cukier, obrzydliwość wpychania mi tego do gardła, posiłek po przekąsce, po posiłku. Karmienie przez sondę w nocy. Siedzenie bez końca przy stole. Tak, każde jedzenie byłoby okropne, ale jedzenie szpitalne jest okropne na swój sposób. Jest gorsze od tego, co kazali ci jeść w podstawówce. Rozmiękłe frytki, warzywna paćka, kompletnie nierozpoznawalne zupy. Masło ściekające z zatłuszczonej folii na tosty, które można by zwinąć w rulon. Wszystko podawane letnie, na tacach z zapoconymi pokrywami. Serio, jeśli chcielibyście zniechęcić kogoś do jedzenia, trudno o lepszą metodę niż zmuszanie go, żeby jadł te świństwa dzień po dniu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: