Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niesamowity czyli Los niezawiniony - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 marca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niesamowity czyli Los niezawiniony - ebook

Dwaj bracia, Andrzej i Janek, po latach spędzonych w szkołach wracają do rodzinnego dworu. Choć pierworodny Andrzej będzie dziedzicem ojcowskiego majątku, to Janek wydaje się być dzieckiem szczęścia. W nauce zawsze lepszy od brata, równie dobrze jak rozumem władający szablą, do tego przystojny, rychło zdobywa serce panny z sąsiedztwa, a i przychylność jej rodziców. Kiedy jednak na łożu śmierci ojciec wyjawia mu tajemnicę jego urodzenia, Janek musi zapomnieć o dotychczasowym życiu i zacząć wszystko od nowa - najlepiej gdzieś daleko, gdzie nikt nie pyta o tytuły szlacheckie i pochodzenie.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7564-278-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

– Chłopaki dzisiaj przyjeżdżają! Andrzej i Janek! – zawołał pan miecznik Winnicki, a jego twarz pocięta licznymi bruzdami zmarszczek rozjaśniła się uśmiechem. – Janek!

I nagle jego radość znikła, głęboka fałda pojawiła się między brwiami, oczy zwilgotniały i nawet łza pociekła po policzku.

– Masz, mości mieczniku dobrodzieju – odezwał się z uszanowaniem stojący obok pan Łubkowski, stary rezydent – nie lada powód do radości, bo też synkowie się udali, chłopy jak dęby, a Janek! Toż to gładysz, jakiego drugiego w całej Rzeczpospolitej nie masz, choć i Andrzejowi niczego nie brakuje. Wielkie to dobrodziejstwo od Boga mieć takich synów. O, jak się chłopaki cieszą, wyobrażam sobie! Tyle czasu poza domem w konwikcie, toż sobie teraz użyją! A niech tam! Dobrze to młodym, nieprawdaż, mości mieczniku dobrodzieju?

Pan miecznik Winnicki milczał, ale łza toczyła się nadal po policzku. Odwrócił się do okna, żeby rezydent nie widział objawów jego słabości, i nagle przerwał panu Łubkowskiemu.

– Powinni być dzisiaj! Konie dobre, na południe chyba zdążą! Idź wasze do Tomasza i dowiedz się, czy wszystko gotowe na ich przybycie. Komnatę kazałem tam od lewej oficyny przygotować, łóżka pościelić, po takiej podróży odpocząć będą musieli, a ja tymczasem ranne pacierze odmówię.

– Rozkaz, mości mieczniku dobrodzieju – odparł, kłaniając się pan Łubkowski i wyszedł z komnaty.

Odprawiwszy pana Łubkowskiego pod tym pozorem, miecznik zadumał się. Wielka zgryzota odbiła się na jego twarzy.

– Janek – szeptał – syn mój ukochany, najdroższe dziecko nieszczęsne – i łzy zaczęły się już strumieniem lać mu z oczu – najukochańszy mój syn, taki silny, taki utalentowany, taki piękny! O nieszczęście! Co czynić? Może wybrać się do króla Jegomości? Lecz cóż to pomoże! Niektórzy ludzie o tym wiedzą, a najgorzej, że wie o tym Kobierzycki z Wolicy. O synku mój ukochany! Czy ty przebaczysz ojcu swemu tę krzywdę? O Boże Miłosierny i Ty Matko Najświętsza! Pomóż! Ratuj! – Mówiąc to do siebie, pan Miecznik nerwowo chodził po komnacie. Wreszcie nieco się uspokoił, ukląkł na klęczniku, który stał w kącie komnaty, i zaczął półgłosem ranne pacierze odmawiać.

Tymczasem pan Łubkowski pokuśtykał żwawo do kuchni.

– Magda – zawołał – a Tomasz gdzie?

– Przecież poszedł do spichrza, nie pamiętasz już panie Alojzy? – odpowiedziała Magda, zamaszysta baba w mocno przydeptanych chodakach na bosych nogach.

– A pokoje dla paniczów gotowe? – pytał pan Łubkowski. – Pan miecznik kazał pytać!

– Pewnie, że gotowe, co waść sobie o mnie myślisz! – zawołała Magda urażona. – Dla paniczów nie miałyby być gotowe? Wszystko gotowe, pościel świeżą nałożyłam, nie czekałam na waścine ponaglenia, panie Alojzy!

– To dobrze, dobrze – odparł pan Łubkowski pojednawczo i nie czekając na dalszy potok słów zaczepnie nastrojonej klucznicy, śpiesznie wyszedł na dziedziniec.

Dwór w Turadach, posiadłość Winnickich z dziada pradziada, nie był zbyt okazały ani budowany w jakimś konkretnym stylu, ale obszerny i wygodny, z komnatami, które bogatymi sprzętami ozdobione, świadczyły o zamożności jego właścicieli. Obecny dziedzic Turad, Imć Ksawery Winnicki, miecznik powiatowy, był potomkiem starego polsko-ruskiego rodu. Po długiej wojaczce i licznych przygodach osiadł na stałe w Turadach, które po śmierci swego brata odziedziczył. Ożenił się z jejmościanką Teresą Kobierzycką, córką podczaszego z Wolicy, ale małżeństwo nie trwało długo. Po dwóch latach żona jego umarła, pozostawiwszy dwóch synów, Andrzeja i Jana. Jan, podobno dwa tygodnie przed śmiercią matki urodzony, wychowywał się poza domem. Jako sześcioletniego już chłopca ojciec przywiózł go do Turad i odtąd wychowywał się razem ze starszym o rok bratem Andrzejem. Wśród domowników Turad krążyła, na ucho jedynie powtarzana plotka, że Janek nie jest synem Teresy z Kobierzyckich Winnickiej, ale jakiejś innej kobiety. Głośniej o tym nikt jednak nie ośmielał się mówić, gdyż pan miecznik był surowy i wielce porywczy i mógłby nawet poturbować plotkarza. Janek był jego ulubieńcem, chociaż Andrzeja także bardzo kochał. Janek był zresztą ulubieńcem wszystkich. Jak na swój wiek niezwykle poważny, swoim serdecznym wobec domowników postępowaniem zjednywał sobie ich serca. Pan miecznik, tak ostry i surowy wobec innych ludzi, dla Janka miał miękkie serce i pozwalał mu na wszystko, ale chłopak nie wykorzystywał tej słabości ojca do siebie. Był grzeczny i posłuszny, pozostając wzorem dla swoich rówieśników. Zresztą także Andrzej swoim postępowaniem trosk ojcu nie przysparzał. Pan miecznik prowadził życie samotnika, ze swoją rodziną nie utrzymywał bliższych kontaktów, a z rodziną swej zmarłej żony był w stałej wojnie. Do nikogo w odwiedziny nie jeździł, ani też nikogo w swoim domu nie przyjmował, co wówczas rzadkością wśród szlachty polskiej było. Od spraw publicznych też się całkowicie odsunął. Majątek miał znaczny, bo oprócz Turad należało do niego osiem wsi, a po żonie pozostała mu wieś Wolica, którą za darmo bratu swej zmarłej żony w używanie oddał, ale z nim żadnych bliższych stosunków nie utrzymywał. Wolica była oddalona od Turad zaledwie dwie mile. Tak oto pan miecznik żył w samotności, nikogo do siebie oprócz służby i synów nie dopuszczając. Jedynym wyjątkiem był pan Łubkowski, daleki kuzyn, który przed laty zawędrował do Turad i już tam na stałe w charakterze rezydenta pozostał. Pan miecznik z początku go nie lubił, potem się do niego przyzwyczaił, ale go do swoich tajemnic nie dopuszczał. Pan Łubkowski liczył sobie nieco ponad siedemdziesiąt lat i w swym życiu wiele doświadczył, wielu niepowodzeń doznał, a majątek odziedziczony po rodzicach przehulał. Potem po dworach swoich krewnych i znajomych się włóczył, przebywając u nich po kilka tygodni lub miesięcy, ale osiadł na dobre dopiero u miecznika. Życie dworzanina czy rezydenta nauczyło go sztuki dostosowywania się do otoczenia, do znoszenia złych humorów gospodarza i to zapewne sprawiło, że osiadłszy w Turadach – zwłaszcza po wyjeździe Andrzeja i Janka do szkół we Lwowie – stał się nieodstępnym towarzyszem miecznika, a służba tytułowała go iure caduco chorążym.

Tak urządził się pan Łubkowski na stare lata, ongiś szlachcic dosyć zamożny, jak mawiano wtedy bene natus et possessionatus, korzystając z łaskawego chleba rezydenta. Takich rezydentów obojga płci tułało się wielu po pańskich dworach, płaszczyli się oni i schlebiali możniejszym i swoje utrzymanie ich łasce zawdzięczali.

– Gorzki ten chleb rezydenta – mawiał nieraz pan Łubkowski, kiedy go pan miecznik nie mógł słyszeć – ale cóż mam robić? Wziąć się do pracy jakiejś, rzemiosłem czy handlem się parać? To bym klejnot szlachectwa stracił! A więc trzeba cierpieć, znosić pańskie chimery i tak siedzieć na łasce pańskiej, dopóki się da. A jak to nieraz trudno!

Podczas gdy pan miecznik tak niecierpliwie swoich synów wyglądał, Andrzej i Janek jechali bryką do Turad. Z konwiktu ojców jezuitów wypuszczeni po ukończeniu pięciu lat nauki z radością wracali do domu. Furman Petro, wypiwszy sobie nieco gorzałki w karczmie, koni nie żałował. Chłopcy zaś kręcąc się na siedzeniu bryki, cieszyli się wszystkim, co się dookoła nich działo. Radował się zwłaszcza Andrzej, śmiał się, pokrzykiwał, głośno wyrażał swoją uciechę. Migały mu przed oczami konie do ujeżdżania, polowania, kuligi, dziewczęta, szalone zabawy.

– Do domu jedziemy – wołał co chwilę – hu, ha, do domu!

Janek siedział spokojnie w bryczce, poważny jak zwykle, ale i jemu śmiały się oczy. Nie okazywał swojej radości tak spontanicznie jak Andrzej. Chwilami nawet smutek pojawiał się na jego twarzy, wyglądał tak, jakby sobie co jakiś czas przypominał o czymś przykrym. Zauważył to w pewnej chwili Andrzej i zawołał:

– Hej, Janku, nie cieszysz się, że do domu jedziemy? Już nas bazyliszki – tak Andrzej ojców jezuitów nazywał – nie będą do Alwara gonili! Brr – wstrząsnął się gwałtownie – już nigdy w życiu do łaciny zapędzić się nie dam. Szlachcic jestem z dziada pradziada, milsza mi zawsze szablina i dziewczyna niż łacina – powtórzył gdzieś usłyszane powiedzonko. – No mów coś, Janku! Czego siedzisz jak ten puchacz! Oj, dziwny ty jesteś, dziwny! Nigdy nie wiadomo, co zrobisz! No rozruszaj się, ciesz się razem ze mną!

Lecz Janek milczał dalej, najwyraźniej pogrążony w swoich myślach. Widząc, że brata rozruszać nie potrafi, Andrzej machnął ręką i wdał się w żywą pogawędkę z furmanem.

Bracia różnili się od siebie nie tylko fizycznie. Andrzej dość wysokiego wzrostu, miał niebieskie oczy i blond włosy. Z natury był dobroduszny i serdeczny, czasami porywczy, ale nie zawzięty i nie mściwy. Chłop szczery jak złoto! – mawiali o nim koledzy z konwiktu. Janek natomiast prezentował zupełnie inny typ urody, bardzo wysoki, przerastał swego brata prawie o głowę, szeroki w ramionach, miał ciemne włosy i duże czarne oczy. Właśnie te duże, melancholijne i pełne wyrazu oczy zwracały uwagę wszystkich, a zwłaszcza dziewcząt. Jego zachowanie odróżniało go często od rówieśników, niekiedy ogarniała go dzika, niepohamowana wesołość, wtedy bawił się i śmiał bez miary. Innym razem poddawał się melancholijnym nastrojom, szukał samotności i rozmyślał, całymi dniami do nikogo się nie odzywał. Często w takich chwilach brał teorban i śpiewał, a głos miał silny. Należał wszak do najlepszych śpiewaków w szkolnym chórze. W nauce był prymusem. Andrzej natomiast uczył się po szlachecku, ledwie dostatecznie. Naukę uważał za zło konieczne. Jeżeli niekiedy się uczył, to ze strachu przed dyscypliną, której ojcowie jezuici swoim wychowankom nie żałowali. Jeżeli coś zbroił, kładł się z uległością na kobiercu i starał się pokorą przebłagać ojca prefekta. Inaczej było z Jankiem. Starał się spełniać nałożone na niego obowiązki, jak mógł najlepiej. Bardzo zdolny, z łatwością uczył się łaciny, którą w jezuickim kolegium przede wszystkim wbijano uczniom do głowy. Kolegium ukończył z notą maxima cum laude. Nie było jednak mowy o poddaniu się przez niego karze cielesnej. Gdy mu raz za jakieś przewinienie czterdzieści plag zaaplikować kazano, wpadł w furię, pobił kalifaktorów i z trudem go obezwładniono. Potem wyczerpany walką zemdlał. Zamknięto go przeto w karcerze na trzy dni o chlebie i wodzie. Karę zniósł w milczeniu, nie bito go nigdy więcej.

Bracia żyli ze sobą w przykładnej zgodzie. Andrzej kochał brata, ale czasami drażniło go jego nierówne usposobienie. Poza tym nie raz zazdrościł mu siły fizycznej, postępów w nauce, powszechnej sympatii u ludzi, ale były to mało znaczące zgrzyty. Obaj bracia nie mieli jak do tej pory miłosnych przygód. Zamknięci przez pięć lat w konwikcie, skąd ich prawie nie wypuszczano, nie spotykali ani młodych panienek, ani młodych kobiet. W domu, w Turadach, Andrzej nieraz zerkał na dworskie dziewuchy, ale u pana miecznika panowała surowa dyscyplina i o bliższych kontaktach z dziewczynami mowy nawet nie było. W Janku nie obudził się jeszcze temperament i nie odczuwał pociągu do kobiet. Marzyła mu się natomiast sława wojenna, sława rycerza, który broni wiary i pokrzywdzonych ludzi. Siedząc w bryczce obok Andrzeja, zagłębiał się w swoich myślach tak dalece, że nawet nie rozumiał, co Andrzej do niego mówił. Konie pędziły szparko, Andrzeja bawiła niesłychanie taka szybka jazda. Nagle usłyszeli za sobą tętent koni i głośny turkot jakiegoś pojazdu. Zza zakrętu wyłoniła się kolaska ponoszona przez spłoszone konie.

– Zjeżdżaj na bok! – krzyknął Andrzej na furmana.

Petro ledwie zdążył skręcić w bok, by uniknąć zderzenia z pędzącymi końmi. Konie minąwszy brykę, rwały dalej, ciągnąc za sobą kolaskę, która przechylała się raz na jedną, to znów na drugą stronę. Furmana na koźle nie było, widocznie spadł po drodze. Z kolaski wydobywał się przeraźliwy krzyk kobiet.

– Goń, Piotrze, konie, ile tylko możesz! – krzyczeli Andrzej i Janek. Ale podnieconych widokiem gonitwy koni nie trzeba było popędzać, same rwały, ile miały sił. Obaj bracia trzymali się poręczy siedziska bryczki, gotowi w każdej chwili wyskoczyć i przyjść z pomocą kobietom. W tumanie kurzu stracili nawet z oczu kolaskę. Lecz na szczęście kolaska była ciężka, ciągnące ja konie zmęczyły się długim biegiem i nieco zwolniły. Bryka Winnickich zrównała się z kolaską.

– Stój! Ho! Ho! – krzyczeli Andrzej i Janek z całych sił. Nagle koło kolaski zaczepiło o kamień, konie na moment przystanęły, ale potem szarpnęły ze zdwojoną siłą, dyszel pękł z trzaskiem, a kolaska przechyliła się gwałtownie na bok. Siedząca z prawej strony kobieta wypadła z kolaski i wpadła w ramiona Janka, który w tym momencie wyskoczył z bryki. Szarpnięta gwałtownie kolaska zatoczyła łuk na drodze i szczęśliwie omijając Janka, zwaliła się na ziemię. Andrzej i Petro chwyciwszy za lejce, z największym wysiłkiem zatrzymali rozhukane konie. Spod kolaski wydobywały się przeraźliwe jęki. Janek stojąc na drodze, trzymał na rękach zemdloną dziewczynę. Miała może osiemnaście lat. Nakrycie zleciało jej z głowy i jasne warkocze opasały niemal szyję Janka, twarz dziewczyny nawet w takiej chwili uderzała niezwykłą urodą. Po chwili Janek złożył ją na murawie obok drogi. Andrzej i furman wydobywali spod kolaski drugą jęczącą kobietę. Leżąca na trawie dziewczyna była jeszcze nieprzytomna, oczy miała zamknięte i Janek zastanawiał się, jak ma jej przyjść z pomocą. Nagle poruszyła się, wydając głębokie westchnienie, wkrótce otworzyła oczy i wzrok jej spoczął na nachylonej nad nią męskiej twarzy.

– Gdzie jestem – zapytała przestraszona – co się ze mną stało?

– Już wszystko w porządku – odpowiedział Janek – na szczęście zdrowa i cała wyszłaś, panienko, z tej niebezpiecznej przygody.

Dziewczyna usiłowała się podnieść, Janek pomógł jej stanąć na nogi. Początkowo oparła się na nim, ale za chwilę stanęła już pewnie.

– Kim waćpan jesteś? Komu mam podziękować za ratunek? Oczy jej i Janka spotkały się ze sobą. Obydwoje poczuli, że spodobali się sobie, a ich serca zabiły szybciej. Janek przerwał milczenie.

– Jesteśmy bracia Winniccy z Turad – jego głos zdradzał przebyte wzruszenie – Widzieliśmy, jak konie ponoszą kolaskę, i na szczęście udało się nam ją zatrzymać.

– Dziękuję wam z całego serca – odparła dziewczyna jeszcze łamiącym się głosem i ponownie jej oczy spotkały się z oczami Janka.

Tymczasem z gościńca dochodziły żałosne jęki. To druga kobieta wyciągnięta spod kolaski jęczała z bólu. Dziewczyna usłyszawszy te jęki, zawołała:

– O Boże, co się stało z ciocią! – I podbiegła do leżącej na trawie swojej towarzyszki. – Ciociu Filu, co się cioci stało? – pytała zaniepokojona, klękając nad nią.

– Oj, Bisiu – wyszeptała ciocia Fila – rękę mam złamaną, a tobie, gołąbeczko, nic się nie stało?

– Nic, ciociu – odparła Bisia. – Jak ci pomóc?

– Nie wiem, chyba umrę tu na drodze – zajęczała pani Fila.

– Jesteśmy na wasze usługi – zawołali obaj bracia – co mamy czynić?

– Myślę – rzekła dziewczyna – że najlepiej by było, gdybyście mogli nas zawieźć do domu, do Stryja, to półtorej mili stąd. Ja jestem Beata Komorowska, a ojciec mój jest starostą stryjeckim.

– Ależ owszem – zawołali bracia – chętnie usłużymy jejmościankom

– Tak, byle jak najprędzej do domu – wołała ciocia Fila – chcę umrzeć w domu!

Młodzieńcy raźnie się zakrzątnęli. Ostrożnie wsadzili ciocię do swojej bryczki, Andrzej usiadł na koźle, by powozić bryką zamiast furmana, który pozostał na straży przy koniach pana starosty i rozbitej kolasce. Janek stanął na stopniu bryki, gotów w każdej chwili do usłużenia niewiastom. Ciocia Fila jęczała z bólu przy każdym wstrząsie. Beata podtrzymywała ją i uspokajała. Janek stojąc na stopniu bryczki obok Beaty, co jakiś czas obejmował wzrokiem twarz pięknej panny, jej twarz wydawała mu się ideałem kobiecego piękna, ucieleśnieniem jego marzeń. Beata była zajęta ciocią, ale rejestrowała spojrzenia Janka, choć sama starała się na niego nie patrzeć. Czuła wyraźnie, że jest obiektem zainteresowania tego dzielnego i przystojnego młodzieńca, po części wprawiało to ją w zmieszanie graniczące z lekkim oburzeniem, a po części była dumna, że ten młody człowiek jest nią tak oczarowany.

Jadąc z konieczności noga za nogą, dojechali do dworu pana starosty Komorowskiego już dobrze po południu. Bryczka zajechała przed ganek. Z domu wyszedł szlachcic z podgoloną czupryną, zwany przez domowników żartobliwie marszałkiem dworu. Pan Szaflarski w rzeczywistości był rezydentem u pana starosty i jego totumfackim. Spostrzegłszy brykę, a obok niej nieznanych mu młodzieńców, podszedł do nich i ceremonialnie się kłaniając, zapytał:

– Hm, hm, panie dzieju, kogo mam powitać?

Ale za chwilę spostrzegł w bryczce Beatę i ciocię Filę i nie czekając już na odpowiedź, krzyknął głośno:

– Na miły Bóg, co się stało? Czy nie wypadek jaki?

– Ach – zajęczała ciocia Fila – konie nas poniosły, poturbowana jestem śmiertelnie, rękę mam złamaną. Ichmościom tym podziękujcie, że nas wyratowali, inaczej byłoby już po nas!

Usłyszawszy te głośne narzekania, wybiegł na dziedziniec pan starosta, potem pani starościna, a za nią cały fraucymer z piskiem i wrzaskiem.

Pan starosta podbiegł do Beaty i obejmując ją i tuląc do siebie, pytał:

– Czy naprawdę nic ci się nie stało, Bisiu?

– Nic, tatku – odparła Beata – tylko ciocia Fila ma złamaną rękę. – To tylko dzięki tym panom – i wskazała na Andrzeja i Janka, którzy stali onieśmieleni nieco z boku – uszłyśmy cało z tego wypadku!

I zaczęła opowiadać, jak to konie poniosły kolaskę, jak furman Fedko spadł z kozła, jak one strasznie krzyczały, jak je panowie ratowali.

Pan starosta aż się za głowę łapał, słuchając tego opowiadania, wreszcie zwróciwszy się do młodzieńców, rękę do nich wyciągnął:

– Serdecznie wam dziękuję za uratowanie życia mojej córki. Nigdy w życiu wam tej przysługi nie zapomnę. A można wiedzieć, z kim mam honor?

Młodzieńcy mocno zakłopotani uścisnęli podaną im rękę i Andrzej pokonawszy onieśmielenie, powiedział:

– Jesteśmy, jaśnie wielmożny panie starosto, Andrzej i Jan Winniccy z Turad. Wracamy z konwiktu ojców jezuitów ze Lwowa do domu, a naszym ojcem jest miecznik Winnicki z Turad.

– Co? – zawołał uradowany pan starosta – synowie Winnickiego? Przecież znam doskonale pana miecznika. Razem na Wołoszczyźnie wojowaliśmy. Ale już z piętnaście lat go nie widziałem. Bardzo jestem rad, że synom mojego starego przyjaciela zawdzięczam życie mojej córki. Ależ wejdźcie do domu, zapraszam was w moje niskie progi, rozgośćcie się i czujcie się jak u siebie!

Do młodzieńców podeszła pani starościna.

– Ach, moi kochani – rzekła – nie wiem doprawdy, jak wam dziękować za uratowanie naszej Beatki. Proszę, chodźcie, zaraz siadamy do stołu, na pewno jesteście głodni.

Poprowadzono młodzieńców do jadalni. Pan starosta posadził ich koło siebie i wypytywać zaczął o zdrowie pana miecznika, o postępy w szkole i dalsze szczegóły dotyczące ratowania córki. Po przełamaniu pierwszych lodów Andrzej i Janek odpowiadali na pytania coraz śmielej i szerzej opowiadali o sobie.

– O, ma pan miecznik synów jak dęby – rzekł łaskawie pan starosta – będą z was jeszcze dzielni rycerze. Mnie Bóg więcej potomstwa odmówił, tylko tę jedną Beatkę mam i o mały włos byłbym ją dziś stracił. Zjecie z nami obiadek i pozostaniecie u nas przynajmniej do niedzieli, prędzej was nie puszczę!

– Jaśnie wielmożny panie starosto – odezwał się Janek, zebrawszy się na odwagę – wielki to dla nas zaszczyt być gośćmi jaśnie pana, lecz ojciec czeka na nas z wielką niecierpliwością, na pewno już teraz niepokoi się, że nie przyjeżdżamy, a ojciec gorączka jest i niecierpliwy wielce, wszelka irytacja może mu na zdrowiu zaszkodzić. Dlatego musimy się spieszyć, aby do domu jeszcze przed nocą zdążyć.

Te słowa Janka bardzo się panu staroście podobały.

– Bardzo się cieszę, że synowie o zdrowie ojca tak dbają. Dobrze to o was świadczy, dlatego też nie będę was zatrzymywał, po obiedzie możecie jechać, ale musicie mi dać szlacheckie słowo, że najdalej do tygodnia mnie odwiedzicie i kilka dni w moim domu pozostaniecie. Pana miecznika też wielce rad bym widział, od lat piętnastu żadnej o nim wiadomości nie miałem. Poproście go w moim imieniu, by i on swoją obecnością me niskie progi zaszczycił.

Podano do stołu. Młodzieńcy usiedli na wyznaczonym im miejscu. Weszła pani starościna i zajęła pierwsze miejsce przy stole. Obok niej usiadła panna Beata ubrana w najładniejszą suknię, jaką posiadała. Cały dwór pana starosty, a było osób prawie trzydzieści, zasypywał młodzieńców licznymi pytaniami. Oni nieco zmieszani tym powszechnym zainteresowaniem, odpowiadali na pytania bez zbytniej swady i zrobili na wszystkich dobre wrażenie, tym bardziej że obydwaj byli przystojni, a zwłaszcza Janek, który swoją nietuzinkową urodą zwracał uwagę zwłaszcza płci pięknej.

Beata, choć na Janka wprost nie patrzyła, jednak obserwowała go spod oka. Była dumna z jego urody, cieszyła się, że się wszystkim podoba, że jego oczy tak żywo błyszczą. Tak niedawno nawiązane nici sympatii i wzajemny podziw obojga dla siebie sprawiały, że myślała o Janku jak o kimś jej bardzo bliskim.

Po sutym obiedzie młodzieńcy zaczęli się żegnać z gospodarzami. Pan starosta ich nie zatrzymywał, ale musieli mu dać solenne przyrzeczenie, że wkrótce przyjadą w odwiedziny. Obdarzył ich hojnie – Jankowi dostał się bardzo piękny bułanek, a Andrzej otrzymał bogato zdobioną karabelę. Młodzieńcy byli zażenowani tymi podarkami, ale przyjęli je, nie chcąc pana starosty obrazić.

Dobrze już pod wieczór przyjechali do Turad. Pan miecznik, gdy synów swoich zobaczył, chociaż opóźnionym ich przybyciem mocno poirytowany, natychmiast się uspokoił i gdy mu do nóg przypadli, obu gorąco do piersi przycisnął.

– No jak tam? – zapytał. – Jak tam ojcowie jezuici o was piszą? Pokażcie swoje cenzury!

Pokazali. Przerzucił szybko cenzurę Andrzeja.

– No, waszeć – rzekł, kręcąc głową – zanadto się do dyscyplin szkolnych nie przykładałeś, a szkoda, bo i rycerskiemu człowiekowi wiedzy potrzeba, i to nie mało, chociaż wielu w naszym kraju zgoła inaczej sądzi! A ty, Janku, jak ci tam poszło?

A gdy przeczytał cenzury Janka, zadumał się na chwilę i wreszcie rzekł:

– Znakomicie, Janku, że we wszystkich dyscyplinach szkolnych osiągnąłeś takie sukcesy, niczym kanonik kapitulny, lecz czy przez zbytnią naukę nie zaniedbałeś rycerskiego rzemiosła? – I rzucił badawcze spojrzenie na Janka. Widocznym jednak było od razu, że Janek celował także w rozwoju fizycznym, wysoki, w barach rozrosły, robił wrażenie bardzo silnego mężczyzny.

– No, chłopaki – rzekł po pewnym czasie – bardzo jestem z was rad. Odpocznijcie sobie z tydzień, potem do gospodarki będę was przyuczał, lecz o rycerskim rzemiośle nie możecie zapomnieć. Mości Łubkowski, waść byłeś w swoim czasie podobno nie lada szermierzem, wiele pojedynków odbyłeś – jak to opowiadałeś – poducz moich chłopaków krzyżowej sztuki. Wielce ci za to wdzięczny będę i sam postępy ich w sztuce szermierczej sprawdzę!

– Oczywiście, z wielką chęcią, jak rodzonych synów uczyć ich będę – wołał uradowany Łubkowski – dzień i noc ćwiczyć ich będę, staną się nie lada fechtmistrzami, wszyscy poznają rękę mistrza Łubkowskiego.

Coś tam jeszcze mamrotał, ale już nikt go nie słuchał, bowiem chłopcy łaskawością ojca ośmieleni, zaczęli opowiadać na wyścigi, jakie przygody przeżyli po drodze do domu, jak to konie starościankę Komorowską poniosły, jak ją i jej ciotkę ratowali, jak im starosta i starościna dziękowali, jakie podarunki dostali. Wspomnieli też o zaproszeniu pana starosty. Pan miecznik nie był tą całą historią nazbyt ukontentowany.

– Dobrze się spisaliście – rzekł w końcu – znam pana starostę od wielu lat, razem służyliśmy krajowi jako żołnierze ze dwadzieścia lat temu, a od piętnastu lat nie widziałem się z nim. Wolałbym wprawdzie, żebyście jakiś czas w domu siedzieli, nie szwendając się po sąsiadach, ale teraz widzę, że nawet tygodnia nie będę mógł was w domu utrzymać. Ja się jednak nigdzie z Turad nie ruszę, nawet do pana starosty Komorowskiego, chociaż starym mi druhem jest i niemało przygód z nim przeżyłem. Jak tam będziecie, to mnie przed panem starostą wyeksplikujcie, że z powodu choroby nigdzie ruszyć się nie mogę. No, ale dość tej gadaniny, pora nam do wieczerzy.

Po wieczerzy, w czasie której prawie wcale nie rozmawiano, pan miecznik udał się do swojej sypialni, a chłopcy do przygotowanej dla nich komnaty. Nie dano im jednak spokoju. Za chwilę zjawił się pan Łubkowski, chcąc, jak się wyraził, swobodnie z nimi pogwarzyć, potem Magda z łakociami dla swoich paniczów, wreszcie Tomasz z guldynką przez siebie zmajstrowaną, następnie ktoś jeszcze z domowników, tak że w izbie zaroiło się od młodych i starszych mieszkańców dworu w Turadach. A śmiechu było przy tym co niemiara, tak że pan Łubkowski uciszał co chwilę całe towarzystwo, bojąc się, aby te śmiechy nie obudziły pana miecznika, który już się zapewne do snu ułożył. A on żadnych hałasów wieczorami nie znosił i biada byłoby wszystkim, gdyby poirytowany wpadł do komnaty synów. Gderania pana Łubkowskiego nikt nie słuchał i młodzi bawili się różnymi opowiadaniami aż do drugich kurów.

Dwa tygodnie po powrocie z Turad minęły młodzieńcom rozkosznie. Same rozrywki i zabawa. Tu konie do ujeżdżania, tam psy do polowania, tu znów nowy łuk i strzelba. Okazji do polowań nie brakło, lekcje szermierki też pociągały. Młodzi ludzie stale byli w ruchu, używali sobie, ile tylko mogli. Także służba chciała sobie zjednać przychylność paniczów, była więc na każde ich skinienie.

W Turadach, w chacie obok dworu, dożywał swego wieku stary Kozak zwany Hałajem. Ongiś w czasie wojaczki miał oddać panu miecznikowi wielkie przysługi i dlatego miecznik chatę dla niego pobudować kazał i dożywotnie utrzymanie mu zapewnił. Zajmował się kiedyś Hałaj kowalstwem, zmyślny był z niego rzemieślnik, ale ósmy krzyżyk przekroczywszy, nie miał już sił pracować, zwłaszcza że i wzrok zaczął tracić. Siedział w swojej chacie i żył wspomnieniami dawnych lat. Przychodzili do niego w odwiedziny chłopi ze wsi i domownicy dworu, nawet sam pan miecznik co jakiś czas do Hałaja zaglądał. Stary Hałaj jednako wszystkich przyjmował, czy to dziedzic do niego przyszedł, czy najbiedniejszy wieśniak. Miał swój honor i przed nikim poniżać się nie lubił. A jak się rozgadał, to do białego rana można było słuchać jego opowiadań. Tyle widział, tyle przeżył, tak barwnie potrafił opowiadać, tak ciekawie bajać. Synów pana miecznika znał od maleńkości. Bardzo ich miłował, a zwłaszcza Janka, który był jego ulubieńcem. To on wyuczył chłopca na bandurze i teorbanie pięknie grać i tęskne dumki ukraińskie śpiewać. Janek bardzo się przywiązał do starego Kozaka i zawsze, nawet wśród najgorętszych zabaw znajdował czas, aby wpaść do starego Hałaja i z nim pogwarzyć. Hałaj witał chłopca zawsze z wielką radością.

– Siądź ty przy mnie, detyno moja kochana – mówił starczym, trzęsącym się głosem – powiedz mi, jak ci zabawa idzie albo może posłuchać czegoś chcesz, to ci opowiem, o bojarach dumnych, o kniaziach, którzy tu ongiś po grodach siedzieli, albo też o Kozakach z Siczy?

Widząc czasem zadumę i smutek w oczach Janka, Hałaj pocieszał go takimi słowami:

– Tylko ty, detyno, nie sumuj! Tęsknisz, serce boli, teorban weź i zaśpiewaj jakąś dumkę ukraińską. Ona cię rozrzewni, może nawet zapłaczesz, ale na sercu lżej ci będzie i złe myśli odpłyną. Nie masz lepszego na ból duszy lekarstwa jak pieśni rzewliwe.

I tak Janek robił, a na duszy stawało mu się raźniej, melancholia go opuszczała i znów pełen energii i chęci do życia biegł do swoich rozrywek.

Przeminął jeden tydzień od powrotu braci do Turad, potem drugi i wreszcie Janek nieśmiało zaczął napomykać w czasie obiadu, że właściwie należałoby słowa dotrzymać i do starosty Komorowskiego w odwiedziny się wybrać. Miecznik, acz niechętnie, wyraził zgodę na wyjazd. Z wielką ochotą przygotowywali się bracia do podróży. Ponieważ po raz pierwszy po ukończeniu szkół wybierali się z wizytą, ubrali się w odświętne szaty, przypięli szable do boku, wybrali co najlepsze konie i wyruszyli. Z Turad do Stryja nie było daleko, konie szły raźno i po około dwóch godzinach bez żadnych przygód dotarli do domu pana starosty. Tam przyjęto ich bardzo gościnnie, a ponieważ pan Komorowski był nieobecny, przywitała ich pani starościna razem z Beatą. Lico panny okrasił rumieniec w odpowiedzi na wymowne spojrzenie Janka, który też był zmieszany bliskością pięknej dziewczyny, tak że z trudem odpowiadał na zadawane mu przez panią domu pytania. Po krótkim powitaniu młodzieńcy udali się do wyznaczonej im komnaty, aby tam mogli się przygotować do obiadu. Janek nie mógł wysiedzieć w komnacie i po chwili wybiegł na dziedziniec. Tam natknął się od razu na Beatę. Tak się tym spotkaniem ucieszył, że z wrażenia słowa nie mógł wymówić, ale dziewczyna przyszła mu w sukurs.

– Jak się cieszę – zawołała dźwięcznym głosem – że waćpan, że waćpanowie – poprawiła się szybko – byliście łaskawi odwiedzić nasz dom. Ja wam zawsze będę wdzięczna za ocalenie mi życia i teraz raz jeszcze korzystając z okazji wam dziękuję.

– Ależ to dla mnie prawdziwe szczęście – powiedział Janek, całując jej rączkę – żem mógł waćpannie jakąś przysługę wyświadczyć. Wierz mi, że bym nawet życia swego nie żałował, bym tylko mógł twoje życzenie spełnić, jakie by ono nie było.

Te słowa Janka wydały się dziewczynie tak szczere i z serca płynące, że wyciągnęła do niego rękę, którą Janek zaczął zapamiętale całować. Beata wyrwała mu ją, po dziedzińcu kręciło się wiele ludzi. Skręcili z dziedzińca w polną drogę, która wiodła do lasu. Niewiele do siebie mówili, ale ich serca biły mocno, a oczy szukały oczu. Ogarnęła ich fala wzajemnego uczucia i dobrze im z nią było. Polna dróżka, którą szli, zdawała się być drogą wprost do raju. Ani się obejrzeli, jak przed nimi wyrosła ściana lasu. Ta naturalna ciemna zapora sprawiła, że Beata wróciła do rzeczywistości.

– Ach, Matko Najświętsza –zawołała – dokąd myśmy zaszli? Cóżby pani matka powiedziała, gdyby nas tu zobaczyła, wracajmy czym prędzej do domu!

W tym momencie Janek zdał sobie sprawę, że pragnie schwytać ją w ramiona i całować bez końca i dał się porwać temu przemożnemu pragnieniu. Objął Beatę, przytulił ją do siebie i dostrzegając w jej oczach uczucie, którego sam doznawał, całował namiętnie jej usta. Dziewczyna nie broniła się, ale po chwili odepchnęła go lekko i szepnęła drżącym głosem:

– Co robisz, Janku kochany, tak nie można!

Jej szept zginął jednak w powodzi nowych pocałunków. Wreszcie nieco oprzytomnieli. Beata skierowała się w kierunku dworu, Janek, bardzo szczęśliwy, szedł obok. Nagle zatrzymał się i bardzo wzruszony zapytał dziewczynę:

– Beato, powiedz mi, czy kochasz mnie?

Od razu nie było odpowiedzi, ale po chwili doszedł do uszu Janka jej cichy szept:

– Kocham cię, Janku…

Chłopak porwał ją w ramiona i na usta dziewczyny spadł znowu grad jego pocałunków. Beata tym razem broniła się, prosiła go, żeby się uspokoił.

– Janku, dosyć już – prosiła – jesteśmy na drodze, ludzie zobaczą, co powiedzą?

Janek powoli opanował się. Drogę powrotną do dworu przebyli szybko. Beata szła przodem, niby to zagniewana na chłopaka, ale w głębi ducha przepełniała ją radość, że Janek ją kocha. Janek czuł się bardzo szczęśliwy, że zdobył uczucie pięknej panny. Przed dworem rozstali się, Beata poszła w stronę oficyn, a Janek wprost do dworu.

Kilka miesięcy minęło jak jeden dzień. Andrzej i Janek bywali częstymi gośćmi w domu pana starosty Komorowskiego. Państwo Komorowscy powoli oswoili się z myślą, że wydadzą swoją jedynaczkę za Janka Winnickiego.

– Cóż na to poradzimy – mówił pan starosta do sąsiadów – młodzi tak się pokochali! Mamy ich szczęściu na drodze stać? Zresztą Janek odziedziczy po ojcu niezły majątek. Razem z tym, co Beatka od nas dostanie, stworzy się niezła fortuna, nie magnacka wprawdzie, ale zawsze fortuna.

Przez tych kilka miesięcy Janek zmężniał, młodzieniec stawał się mężczyzną. Między kolejnymi spotkaniami z Beatą – które były dla niego najważniejszą rzeczą w jego życiu – polował, bawił się, uczył się szermierki, wiele w tej mierze korzystał z nauk pana Łubkowskiego, ale i Hałaj też niejedną sztukę w tej materii przez Kozaków używaną mu pokazał. Janek był zadowolony ze swojego życia. Wydawało się, że los dobrze pokieruje nim pokieruje, że potoczy się ono gładko, jak po szerokim gościńcu. Ożenek z piękną i bogatą panną, niemała fortuna odziedziczona po ojcu, kilkoro dziatek, poważanie wśród ogółu, miłość u rodziny i poddanych, może nawet sława wojenna. To wszystko wydawało mu się bliskie i łatwo osiągalne. Nie mógł nawet przeczuwać, że nad jego głową gromadzą się ciemne chmury, że nadciągają nieszczęścia, tym boleśniejsze, że przez niego niezawinione.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: