Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niewygodny Polak - ebook

Data wydania:
14 czerwca 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niewygodny Polak - ebook

Historia człowieka o kilku obliczach, który stał się "niewygodnym Polakiem".

 

Pułkownik Aleksander Reszczyński był komendantem tzw. granatowej policji będącej na służbie niemieckiej władzy okupacyjnej. Podejmując kolaborację z Niemcami, równocześnie współpracował z Armią Krajową, dostarczając jej szeregu  bezcennych informacji. W 1943 roku ginie w zamachu. Dochodzenie prowadzą równolegle policja niemiecka i podziemie niepodległościowe.

Podejrzenie szybko spada na polskich komunistów.

Po wielu latach wnuk pułkownika Reszczyńskiego rozpoczyna własne dziennikarskie śledztwo, bo sprawa sprzed lat wcale nie jest tak oczywista.

 

Niewygodny Polak to wnikliwy reportaż historyczny z czasów II wojny światowej i walki podziemia o wolną Polskę.

 

Kategoria: Reportaże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7976-683-3
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Postaci historyczne, o których jest ta książka

Zamordowany, „niewygodny Polak”, podpułkownik Aleksander Reszczyński

„– (…) Ale niech Piasecki panu powie, co to za banda. W Warszawie zastrzelili z tajnego wyroku nadkomisarza policji granatowej, Reszczyńskiego. Może pan go pamięta z Wilna?

– Naturalnie.

– Później okazało się, że Reszczyński pomagał Żydom i dał nawet pewne tajne instrukcje podległej mu policji, ryzykując osobiście. I zarzuty w ogóle były fałszywe. Więc później przeproszono jego żonę za pomyłkę.

– To ładnie, że przeproszono.

– Pewnie, że ładnie. Władysław Studnicki wygłosił nad jego grobem publicznie ryzykowne słowa o »ciemnych elementach naszego narodu, które pozwalają sobie przywłaszczać prawo rozstrzygania o życiu i śmierci obywateli«. Ale nie został zastrzelony, jak dotychczas”.

Józef Mackiewicz, Nie trzeba głośno mówić

Dowódca zabójców podpułkownika Reszczyńskiego, Franciszek Bartoszek

„Komunistów uczono w tamtych latach strzelania: internacjonaliści, głosiciele pokoju, musieli wykazać niemało samozaparcia wewnętrznego, aby zabijać. W organizacjach młodzieżowych, na zebraniach i uniwersytetach powszechnych uczono ich wrażliwości na krzywdę ludzką, nienawiści do wojny. Gdy rozmawiałam z Frankiem Bartoszkiem czy z Zygą Bobowskim – artystami malarzami, którzy zamienili pędzle na pistolety – odgadywałam w nich często nutkę bólu, że życie, a przede wszystkim sprawa obrony ojczyzny na takie zawiodła ich szlaki”.

Izolda Kiryluk-Kowalska, Wspomnienia warszawskich peperowców

Żona Franciszka Bartoszka, Hedda

„Brystigerowa była jeszcze bardziej serdeczna. Nawet jakby współczująca. »Pomyliliście się, towarzyszu profesorze. Hedda była w agenturze na długo, zanim ją poznaliście. Tej jeszcze nocy, kiedy zginął bohatersko towarzysz Bartoszek, odbyła się orgia w burdelu na Złotej. Hedda brała w niej udział, razem z co najmniej pięcioma oficerami z Gestapo. Tu są jej zeznania, własnoręcznie podpisane«”.

Jan Kott, Przyczynek do biografii

Córka zamordowanego, Hanna Reszczyńska

„Wysoki sądzie! Reakcja w swojej wywrotowej robocie nie przebiera w środkach. Oto właśnie te środki działania reprezentują siedzący tu przed nami! Symbolem tego zła jest Reszczyńska – symbol zła i występku politycznego. Ojciec – nadkomisarz hitlerowskiej granatowej policji w Warszawie. A córka – walczy w Bielsku »o Polskę«. Reakcja wie dobrze, że odbudowa Polski to jej koniec. Przeciwstawia się tej odbudowie. Zabija – usuwa niewygodnych ludzi”.

Prokurator Okręgowego Sądu Wojskowego w Katowicach, płk Holder, 23 listopada, 1945 rokO tytule

„NIEWYGODNI POLACY” to określenie z donosu „wrogów żydokomuny” do Gestapo, z września 1943 roku – przypisywanego szefom wydziału wywiadowczo-informacyjnego sztabu głównego GL, Marianowi Spychalskiemu i Stanisławie Sowińskiej, na podstawie odpisu z dokumentów śledztwa przeciwko Spychalskiemu w 1952 roku:

„Wobec zbliżającego się niebezpieczeństwa żydokomunistycznego, rzucającego groźny cień na kontynent europejski, uważamy, że we wspólnym interesie wszystkich cywilizowanych ludzi i rozumnie myślących jest zażegnanie owego niebezpieczeństwa na swoim terenie. W tym celu podajemy poniżej spis osób działających bezpośrednio lub wybitnie sympatyzujących i agitujących za komuną. Ze środowiska tego dostarczana jest broń Gwardii Ludowej, kolportowana bibuła komunistyczna, jak »Trybuna Wolności«, »Gwardzista« i inne, robione są zebrania agitacyjne, jak w jednej fabryce na Woli; spośród tych ludzi wywodzą się zamachowcy na oddział SA, kawiarnię »Café Club«, jak i pomniejsze akcje rozbrajania i zabijania żołnierzy niemieckich i niewygodnych Polaków”.

„Instrukcja obsługi” tej książki

Przeplatają się w niej ze sobą dwa nurty: beletrystyczny i dokumentalny. W przypadku gdyby różnice pomiędzy nimi okazały się dla Czytelnika dezorientujące, zapraszam do Posłowia, które – jak mam nadzieję – wyjaśnia przyjęte przeze mnie podejście.

Maciej Bernatt-ReszczyńskiWstęp

JEDEN Z MOICH DZIADKÓW BYŁ FILOZOFEM, A DRUGI ARTYLERZYSTĄ. Ta książka opowiada o tym, co się stało ze starszym bratem artylerzysty, moim stryjecznym dziadkiem, policjantem Aleksandrem.

Na zdjęciu z czasów pierwszej wojny światowej przyszłego artylerzystę i przyszłego policjanta częstuje papierosami trzeci brat – przyszły urzędnik. Z całej trójki tylko on dożyje spokojnej starości. Artylerzystę wykończy za młodu gruźlica, a policjanta, tuż przed pięćdziesiątką, komuniści.

Wojna w ogóle obeszła się z rodziną mojego ojca dość surowo. Co prawda on sam wyszedł cało z obozu, ale stracił troje bliskich: dziadka w pierwszym dniu powstania rozstrzelali Niemcy, babcię pod jego koniec zamordowali Ukraińcy, a stryja Aleksandra na półmetku wojny zlikwidowała Gwardia Ludowa.

U mojego ojca, który stracił swojego, artylerzystę, mając zaledwie osiem lat, stryj Aleksander cieszył się wielkim mirem. Poza kobietami, mój ojciec najbardziej lubił następujące trzy rzeczy: jedzenie, chodzenie i gadanie. Jeszcze kiedy byłem mały, zaczął zabierać mnie na długie piesze wycieczki. W dolnośląskich lasach i na tatrzańskich szlakach recytował mi w marszu w kółko, aż do znudzenia, Śmierć pułkownika Adama Mickiewicza, od:

„W głuchej puszczy, przed chatką leśnika Rota strzelców stanęła zielona”

aż do:

„Ach, to była dziewica

To Litwinka, dziewica-bohater

Wódz Powstańców – Emilija Plater!”.

A kiedy mi nie recytował, to opowiadał o śmierci swojego stryja, też pułkownika, Aleksandra. Mówił o nim, „wielki patriota” i „wielki demokrata”, a na ilustrację obu tych przymiotów stryja jednocześnie miał taką dyżurną anegdotkę o tym, że ród stryjenki, Marty z Zarembów Reszczyńskiej, wywodził się w linii prostej od jednego z uczestników Sejmu Czteroletniego. Ciotka szczyciła się herbem Zarembów i w ogóle przywiązywała do tych kwestii wielką wagę, podczas gdy stryj, nie zważając na swój klejnot rodzinny – Rawicz – o herby nie tylko mało dbał, ale wręcz go irytowały. Kiedy więc stryjenka za dużo gadała o swoich szlacheckich koligacjach, to krzyczał na nią: „Ta twoja szlachta zgubiła Polskę!”. Tak przynajmniej opowiadał mi ojciec, który miał lat dwadzieścia jeden, kiedy stryj policjant został zamordowany i spoczął na Powązkach, nieopodal jego ojca, swojego brata, artylerzysty.

Odwiedzaliśmy oba te groby. Po Zaduszkach i świętach narodowych na mogile Aleksandra leżały wieńce z biało-czerwonymi wstążkami od „podwładnych”, którzy przeżyli wojnę i powojenną weryfikację „granatowych” przez „czerwonych”.

Poza ojcowskimi pogadankami i Powązkami do mojej edukacji na temat stryja należały książki. Nasze poniemieckie, wrocławskie mieszkanie sąsiadowało przez ścianę z przedwojennym sklepem, powojenną księgarnią, w której ojciec przesiadywał godzinami i gdzie kupował masę książek. Bardzo się ucieszył, kiedy znalazł tam w połowie lat sześćdziesiątych wspomnienia Tadeusza Sztumberka-Rychtera, z rzadkimi, jak na owe czasy, pozytywnymi wzmiankami o stryju, a konkretnie o paru przypadkach, kiedy pomógł lub próbował pomóc zwolnić zatrzymanych akowców. Wkrótce jednak do naszej księgarni trafiła publikacja o skrajnie przeciwnej wymowie, która ojca tak wzburzyła, że jej nie kupił, ale za to wysłał mnie, szesnastolatka, żebym ją tam sobie, jak to mówił „przestudiował”. Chodziło mu w szczególności o fotografię przedstawiającą, jak to ujęto w podpisie, „zdrajcę narodu polskiego, pułkownika Reszczyńskiego, podczas inspekcji w getcie”. Fotografia była ciemna i niewyraźna, ale wrażenie, jakie na mnie wywarł ten podpis, musiało być piorunujące, bo nawet po pół wieku cytuję go z pamięci. Książka nosiła tytuł Polacy–Żydzi 1939–1945. Stwierdzenie o zdradzie pułkownika Reszczyńskiego było żywcem wzięte ze znacznie wcześniejszego „dzieła” Władysława Gomułki, z lat czterdziestych, o którym ojciec też mi opowiadał. Niedługo potem ukazała się kolejna negatywna wzmianka o stryju jako o „funkcjonariuszu hitlerowskiego aparatu przemocy”, w poważnej książce Władysława Bartoszewskiego o okupacji w Warszawie. Co prawda, po interwencji różnych ludzi dobrej woli, w drugim wydaniu profesor zmienił „kwalifikację” stryja, ale była to jedynie kropla w morzu. W peerelowskiej historiografii pułkownik Reszczyński niewiele się różnił od hitlerowców i tylko mój ojciec ciągle uparcie powtarzał swoje, że „stryj był wielkim Polakiem, i patriotą był”. Ale władza twierdziła co innego.

I tak właściwie było zawsze, kiedy mieszkałem w Polsce: za komuny czy za demokracji moi rodacy mogą się w najlepszym razie z grubsza zgodzić co do porządku chronologicznego pocztu królów polskich (bo przecież nie w ich ocenie!), ale nigdy co do pocztu „wielkich Polaków” od trzeciego miejsca w dół, czyli po bezspornych liderach: Janie Pawle II, Koperniku i Kościuszce. Na każdego kolejnego, potencjalnego, wielkiego Polaka, każdy rodak ma – jak to się ordynarnie mówi – „haka”. Kończy się to wszystko w najlepszym razie zmianami nazw ulic; w bardziej skrajnych przypadkach demolowaniem nagrobków, a w ekstremalnych strzałem w Zachęcie.

Mój ojciec na szczęście nie był bohaterem – miał w czasie wojny dwadzieścia lat, mieszkał w Warszawie, a przecież przeżył – dzięki czemu z kolei żyję ja. Ale względność bohaterstwa zrozumiałem dopiero w pewnym wieku.

Najpierw, jako dziecko ery Gomułki i nastolatek z głową pełną głupich pomysłów o mały włos sam nie zostałem komunistą. Tak się bowiem przejąłem dojściem Gierka do władzy w 1970 roku, że mniej więcej w tym samym czasie, kiedy w księgarni na rogu pojawiła się książka ze zdjęciem stryja podczas inspekcji w getcie, mnie się zachciało do ZMS-u! Nie byłem aż taki głupi, żeby nie wiedzieć, że to był przedsionek PZPR-u. Wręcz przeciwnie, działałem z pełną premedytacją: nie chciałem zostać, tak jak mój pryncypialny, bezpartyjny ojciec – ubogim ginekologiem. Chciałem zrobić w PRL-u karierę! Nie musiałem przecież być od razu świnią. Nie na darmo szkoła pompowała nam głowy romantyzmem. Chciałem być Wallenrodem! Członkiem ZMS-u, a potem partii, cały czas potajemnie niewierzącym w komunistyczne brednie!

Poszedłem się zapisać do Związku Młodzieży Socjalistycznej w naszym ogólniaku.

– Hola! Nie tak szybko. Musicie najpierw wziąć udział w szkoleniu – powiedzieli mi.

– W szkoleniu! Nieźle – pomyślałem. I do tego zwracali się do mnie w liczbie mnogiej! Już czułem się jedną nogą w partii.

Na szkoleniu instruktor z województwa, równy chłop, przywitał ciepło naszą nieliczną gromadkę pryszczatych kandydatów na komunistów.

– Towarzysze!…

„Towarzysze!” No, to teraz już byłem prawie tak partyjny, jak sam Gierek, a przecież nawet się jeszcze nie zapisałem…

„Żeby nas nie zanudzać”, instruktor zaproponował, że nie będzie „teoretyzować”, a zamiast tego na kolejnych szkoleniach omawiać będziemy bieżące rocznice ważnych wydarzeń z historii ruchu robotniczego. I od razu przeszedł do rzeczy…

– Na przykład, co to dziś mamy? Piąty marca, tak? – Tu otworzył małą czerwoną książeczkę i przejechał palcem po stronie:

– O, proszę, piąty marca czterdziestego trzeciego roku, grupa bojowa sztabu Gwardii Ludowej wykonała w Warszawie wyrok śmierci na zdrajcy narodu polskiego, komendancie granatowej policji, pułkowniku Reszczyńskim.

Reszta „kandydatów na członków” była ze starszych klas i nie znała mojego nazwiska. Ale znałem je ja… Nie pozostało mi nic innego, jak wyjść. I właśnie w ten sposób, wbrew najszczerszym chęciom, nie dałem rady zostać komunistą. Nie mogłem. Nawet komunistą Wallenrodem – wrogiem wewnętrznym – mówiącym jedno, a myślącym drugie. Zostałem przed tym losem ocalony jako piętnastolatek. Ocalony przez stryjecznego dziadka, zamordowanego przez tychże komunistów, dwanaście lat przed moim przyjściem na świat.

Znalazłem się, pucułowaty piętnastolatek, po „jasnej stronie mocy”, dobra i sprawiedliwości. To było piękne uczucie. Ale też zwodne. Zrozumiałem to dopiero wtedy, kiedy na stare lata zacząłem porządkować sobie wiedzę na temat tych, co stryja zabili, i prześledziłem losy osób najbardziej dotkniętych jego zabójstwem. Zdałem sobie sprawę z tego, że – jak mówi historyk – dwa kolory: czarny i biały, to za mało, żeby opisać postaci historyczne, że nie obejdzie się bez wszystkich odcieni szarości.

O nich to, o zawsze komuś niewygodnych Polakach, jest ta opowieść: o Aleksandrze Reszczyńskim, o tym, co stało się z jego córką, moją ciotką, i o tym, kim byli i co stało się z jego zabójcami oraz niektórymi ich bliskimi.Śmierć komendanta

KSIĘŻYC BYŁ W NOWIU, A MIASTO ZACIEMNIONE. Łoskot czarnej limuzyny na śliskim bruku wbijał się w ciszę opustoszałych ulic i odbijał złowrogim echem od ścian pogrążonych w mroku kamienic. W jednej z nich, ostrożnie, żeby nie wypuścić najmniejszej strużki światła na ulicę, ktoś uchylił roletę z czarnego papieru, ujrzał znikającą za rogiem maszynę i odetchnął z ulgą. Nigdy nie wiadomo, po kogo jadą.

Pomimo że blade wiązki światła z przesłoniętych reflektorów ledwie muskały rozpościerające się przed nim ciemności, chevrolet jechał dosyć szybko. Był jedynym pojazdem na drodze, a umundurowany kierowca znał trasę na pamięć. Pasażer też znał tu każdy kamień. Za szybą zamajaczył mu przechodzący ulicą niemiecki patrol. Śledził ich wzrokiem. Żandarmi też odwrócili głowy za chevroletem z umundurowanym mężczyzną, wyprostowanym jak struna na tylnym siedzeniu. Ani myśleli go zatrzymywać. Odprowadzili tylko limuzynę zazdrosnymi spojrzeniami. Każdy z nich rad by się rozparł w cieple, na miękkim siedzeniu, i bujał na resorach. Do głowy by im nie przyszło, że pasażer czarnej limuzyny bynajmniej nie czuł się wybrańcem losu. Wręcz przeciwnie.

Po zaledwie piętnastu minutach od opuszczenia Krakowskiego Przedmieścia byli już na miejscu. Kierowca wyskoczył otworzyć komendantowi drzwiczki wozu, zasalutował służbiście, tak jak szef lubił i, odczekawszy, aż dozorczyni otworzy bramę, odjechał.

W sieni, za plecami dozorczyni Górowej, czaiło się dwóch albo trzech ludzi. Jeden z nich pchnął komendanta między łopatki lufą pistoletu. Wyciągnęli mu z kabury służbową broń. Wszelki opór byłby szaleństwem. Mieli jego żonę i córkę. Górową wepchnęli do jej mieszkania i prowadząc przed sobą rozbrojonego mężczyznę, ruszyli na trzecie piętro.

Nie byli nawet zamaskowani. Jeden z nich, o żółtej cerze i bardzo wąskim nosie, otworzył drzwi do jego mieszkania, jak do swojego. Na darmo komendant wypatrywał w ciemnym korytarzu żony i córki. Wepchnęli go natychmiast do mniejszego pokoju. Tu spał, pracował, spisywał przy biurku swoje wspomnienia, grał w brydża albo w szachy przy niewielkim stoliku. Balkon wychodził na tyły budynku. Mogli go tu po cichu wykończyć.

Biurko było rozbebeszone. Ich dowódca z oskarżycielskim wyrazem twarzy dzierżył w ręku prywatne zapiski. Miał blond czuprynę i na oko około trzydziestki. Był ewidentnie wykształcony, o inteligentnym, ale zaciętym obliczu. Zapewnił go, że jego bliskim włos głowy nie spadnie, o ile, rzecz jasna, „pan komendant…” No właśnie, o ile co?… Czego od niego chcieli? Zlikwidować mogli go wszak już przy wejściu, jednak wciąż tego nie zrobili.

Żonę i córkę komendanta, wraz z jego teściową i pomocą domową, napastnicy uwięzili w ciemnej służbówce na tyłach mieszkania. Cztery kobiety odchodziły tam powoli od zmysłów. Skulone pod znalezionym po omacku kocem, dygotały z zimna i strachu. Wstrzymując oddech na każdy najmniejszy odgłos z głębi mieszkania, próbowały rozpaczliwie rozszyfrować sytuację, w której się znalazły.

Wcześniej tego popołudnia żona komendanta, poetka, kończyła właśnie pisać przy stole w pokoju od ulicy nowy wiersz. Piętro niżej bawiącą się na klatce schodowej córeczkę sąsiadów, minęło dwóch nieznajomych. Szli na trzecie piętro. Żona komendanta starannie zakręciła eleganckie wieczne pióro i poszła przeczytać wiersz swojej matce, pod której bacznym okiem pomoc domowa gotowała w kuchni kapustę. W oparach tej kapusty córka zaczęła czytać matce wiersz o rozstrzelanych zakładnikach. Słowo „rozstrzelanie” miało dla nich realny wymiar grozy. Na rozkaz Niemców, podwładni komendanta kilkakrotnie dokonywali egzekucji w getcie i nie tylko. Komendant wił się jak piskorz, żeby tego nie musieli robić, i Niemcy na razie ulegli jego prośbom. Ale uprzedził swą małżonkę, że ich cierpliwość może się wyczerpać w każdej chwili, a on sam może wylądować w Oświęcimiu. Żona komendanta była w połowie wiersza o egzekucjach, kiedy nagle w korytarzu mieszkania rozległy się podniesione niemieckie głosy. Zanim tam wybiegła za matką, odruchowo wrzuciła rękopis do garnka. Smugi atramentu poplamiły kapustę na granatowo.

W przedpokoju ujrzała córkę w otoczeniu trzech intruzów. Czternastolatka była przerażona, że to najście to jej wina. To ona niechcący wpuściła nieznajomych do mieszkania. Powiedzieli, że są z gazowni…

Prowodyr wymierzył lufę pistoletu w jej matkę.

– Macie w domu broń? – ryknął po niemiecku najpierw do niej, a potem do jej matki.

Nie zrozumiały.

Przyłożył lufę do podbródka jednej, a potem drugiej i uporczywie powtarzał pytanie, aż wreszcie żona komendanta wykrztusiła z siebie, że nie rozumieją po niemiecku. Zaskoczony mężczyzna opuścił broń i przeszedł na płynny, wręcz elegancki polski…

Później, już uwięzione w służbówce, kobiety słyszały kilkakrotnie dzwonek telefonu i głośne zapewnienia po niemiecku: Ja, ja! Alles in Ordnung! A potem wszystko ucichło. Zostały w ciemności same ze swoim strachem. Powoli traciły już poczucie czasu, kiedy nagle usłyszały kroki i zgrzyt klucza w zamku. Światło ze słabej żarówki w przedpokoju całkowicie je oślepiło. Usłyszały ten sam męski głos, najspokojniej w świecie mówiący po polsku:

– Proszę przyjść i zrobić mężowi herbaty…

Żona komendanta zerwała się na równe nogi – To mąż wrócił?

– Oczywiście. Wrócił i prosi o herbatę.

Wrócił. Żyje. Nic mu nie zrobili! Poprosił, żeby mu zrobiła herbatę, żeby wiedziała, że nic mu nie zrobili. Żona komendanta nabrała nieco otuchy. W kuchni zajrzała ukradkiem do garnka z kapustą. Wiersz diabli wzięli. Pod bacznym okiem napastnika, próbując opanować trzęsące się ręce, nastawiła wodę, przygotowała czajniczek z herbatą i jedną szklankę. Już dobrze, już dobrze. Nic mu nie zrobili. Poprosił o herbatę, żeby ją uspokoić. Będzie mogła przekonać się na własne oczy, że nic mu nie zrobili. Ale kiedy herbata była gotowa, mężczyzna bezceremonialnie odebrał szklankę z jej rąk i zamknął ją z powrotem w komórce.

W ciemnej komórce wkrótce znowu straciła poczucie czasu. Z otępienia wyrwało ją pukanie do drzwi wejściowych.

Uwięzione kobiety podskoczyły na odgłos szamotaniny w korytarzu, a potem skuliły się na odgłos kroków. Raptem drzwi służbówki się otworzyły i wpadł do niej, popchnięty od tyłu, mężczyzna. Przed oczyma mignął im granatowy policyjny mundur i znowu znalazły się w ciemności. Mężczyzna dyszał ciężko. Żona komendanta wzięła głęboki oddech:

– Olek? – wymówiła z nadzieją i niedowierzaniem imię męża.

– Pa… pani komendantowa?

Jak mogła być taka naiwna? To nie był jej mąż, ani żadna odsiecz, tylko posterunkowy, jąkała. Przyniósł biedaczysko, „tak jak pa… pan komendant kazał”, wkładki do tych śmierdzących lamp karbidowych – bez których nie można się było obejść przez coraz częstszy brak prądu.

Mój Boże, przydałaby się tu, teraz choćby taka cuchnąca karbidówka!

Ten posterunkowy nie miał nawet broni i był absolutnie przerażony. Po pewnej otusze, jaką wcześniej przyniosła kobietom prośba napastników o herbatę dla komendanta, strach tego policjanta zaczął im się udzielać. W ich sercach znów zagościł lęk.

Tuż przed końcem godziny policyjnej kobiety ponownie ocknęły się na odgłos kroków. Co teraz? Ale te kroki brzmiały inaczej. Dobrze znały ten odgłos ciężkich oficerskich butów. To on! Był coraz bliżej. Zatrzymał się. Już myślały, że zaraz otworzy drzwi do służbówki, że powie, że już po wszystkim, kiedy usłyszały, jak otwiera drzwi obok. Wszedł do ubikacji! Wkrótce dotarł do nich, wyolbrzymiony przez nocną ciszę, prozaiczny odgłos spuszczanej wody. Potem znowu oddalające się, jak ich nadzieja, kroki. A potem krótki, suchy strzał.

Komendant zwalił się z nóg na wznak tuż za progiem swojego pokoiku. Żeby stamtąd wyjść, napastnicy musieli jeden po drugim przestępować nad trupem leżącym z otwartymi szeroko oczyma w rozlewającej się powoli, ale uporczywie kałuży krwi. Jeden z nich, szczególnie wrażliwy, schylił się i zamknął trupowi oczy. Drugi, mniej delikatny, ukradł mu oficerki.

Kiedy pierwszy się wyprostował, jego wzrok padł na wiszącą na ścianie litografię. Wydął pogardliwie usta. Całą noc go drażniła swoim burżuazyjnym sentymentalizmem, a jednocześnie przyciągała wzrok, i wciąż jeszcze nie mógł zdecydować dlaczego. Ale na dalsze rozważania nie było czasu, trzeba się było zbierać. Jego towarzysze czekali ze swoimi trofeami. Dowódca przestąpił nad ciałem swej ofiary i wraz z nimi opuścił mieszkanie.

Na dworze dniało.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: