Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niezwyciężeni. Arsenal w sezonie, który przeszedł do historii futbolu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 kwietnia 2017
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Niezwyciężeni. Arsenal w sezonie, który przeszedł do historii futbolu - ebook

Walczyliśmy o przejście do historii, o coś, czego nikt nie dokonał i być może już nie dokona.
Thierry Henry

Jens Lehmann w bramce. W linii obrony Ashley Cole, Sol Campbell, Kolo Touré i Lauren. Robert Pirès i Fredrik Ljungberg na skrzydłach, w środku pola Gilberto Silva z Patrickiem Vieirą, a z przodu niezapomniany duet: Dennis Bergkamp i Thierry Henry.

Skład Arsenalu z sezonu 2003/2004 jednym tchem potrafi wymienić każdy fan Kanonierów. Nic dziwnego – wyczyn drużyny prowadzonej przez Arsène’a Wengera, która w drodze po mistrzostwo Anglii nie przegrała ani jednego spotkania, przeszedł do historii futbolu.

Amy Lawrence, rozmawiając z zawodnikami Arsenalu i francuskim trenerem, stworzyła fascynujący reportaż. Ta książka pokazuje legendarny sezon Kanonierów oczami głównych bohaterów wydarzeń: wielkiej drużyny zwycięzców i zwycięskiej drużyny wielkich mężczyzn.

Ta historia mogła się zdarzyć tylko raz. Ta historia mogła się zdarzyć tylko tam. I tylko wtedy, bo już nigdy nie będzie drugiego takiego zespołu, jak Niezwyciężeni.

W chwili, gdy ta książka trafia na polski rynek, wielu fanów angielskiej piłki – ba, wielu fanów Arsenalu – uważa, że czas Arsène’a Wengera w klubie dobiegł końca. Amy Lawrence pozwala zrozumieć, dlaczego pożegnanie z Francuzem jest tak długie i trudne. Nie mówiąc już o tym, że dzięki Autorce starsi mogą wrócić do tych niezwykłych lat, kiedy zespół z północnego Londynu grał najpiękniejszy futbol świata, a młodsi dowiedzieć się, jak to wszystko wyglądało.
Michał Okoński, „Tygodnik Powszechny”

Na taki wyczyn futbolowa Anglia czekała 115 lat. Od końca XIX wieku, kiedy to Preston North End przemierzyło cały ligowy szlak bojowy, w sumie 22 mecze, bez choćby jednej porażki.
Arsenal w sezonie 2003/2004 to osiągnięcie przebił, bo z Jensem Lehmannem w bramce, Solem Campbellem w obronie, Patrickiem Vieirą w pomocy i Thierrym Henrym w ataku nie znalazł pogromcy w 49 kolejnych spotkaniach w Premier League. I też zdobył mistrzostwo Anglii!
To naprawdę piękna historia o czasach, w których Kanonierzy rządzili na Wyspach, a nikomu nie śniło się nawet, że można skandować hasło „Arsène Wenger musi odejść”…
Rafał Nahorny, Canal+Sport

Każdy kibic marzy, by zajrzeć do szatni drużyny piłkarskiej i odkryć jej tajemnice. Dzięki Amy Lawrence staje się to możliwe. Gwiazdy Arsenalu z sezonu 2003/2004 hojnie dzielą się z nią wspomnieniami, dzięki czemu jesteśmy świadkami, jak krok po kroku wykuwa się drużyna legendarnych Niezwyciężonych.
Jarosław Koliński, „Przegląd Sportowy”

Może częściowo to kwestia szczęścia, ale wszystko – porozumienie między zawodnikami, nasze poczucie wspólnoty – było idealne.
Patrick Vieira

Mocno wierzę w to, że z każdym upływającym rokiem ludzie coraz bardziej zdają sobie sprawę, jak wyjątkowy był to wyczyn.
Dennis Bergkamp

Arsène wybrał piłkarzy i chciał przyrządzić smaczny posiłek. Wziął Kameruńczyka, Brazylijczyków, Francuzów, Niemca, Holendra i zatrzymał Anglików. Potem ich wymieszał i wyszło wspaniałe danie z sezonu 2003/2004.
Robert Pirès

Brałem udział w wielu ważnych meczach, ale bycie członkiem tej drużyny to jeden z największych powodów do dumy w mojej karierze.
Jens Lehmann

BIOGRAM

Amy Lawrence – brytyjska dziennikarka sportowa. Zakochana w piłce nożnej od szóstego roku życia, kiedy to pierwszy raz odwiedziła stadion Arsenalu. Pisze o futbolu dla dziennika „The Guardian” i tygodnika „The Observer” od ponad dwóch dekad. Współautorka autobiografii Iana Wrighta oraz Raya Parloura, napisała również inne książki poświęcone Kanonierom, m.in. So Paddy Got Up: An Arsenal Anthology (2011) oraz The Wenger Revolution: Twenty Years of Arsenal (2016).

Kategoria: Sport i zabawa
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7924-842-1
Rozmiar pliku: 6,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Arsène Wenger Przedmowa

Układałem drużyny od dziesiątego roku życia. Dorastałem nad knajpką w Duttlenheim, będącą zarazem główną siedzibą miejscowego zespołu. Asystowałem co niedzielę przy wyborze składu. Wyglądałem jak mały chłopiec, który próbuje być menedżerem – miałem już zresztą swoje zdanie. W dzieciństwie człowiek jest w stu procentach pewien swoich racji.

W sezonie 2003/2004 zdawałem sobie sprawę, że prowadzę wyjątkową drużynę. Od zawsze marzyłem, by przejść przez sezon bez porażki, choć może nie jest to zwyczajny cel. Wyjątkowość tego pragnienia polegała na tym, że zawsze dążę do doskonałości. Zawsze chciałem wykonywać swoją pracę tak dobrze, jak to tylko możliwe. Na zakończenie każdego sezonu pytałem siebie: czy osiągnąłem z tą drużyną maksimum? Jeśli zdobędzie się mistrzostwo, to i tak można uważać, że gość, który skończył na dziesiątym miejscu w lidze, poradził sobie lepiej, ponieważ w pełni wykorzystał możliwości swojej drużyny. Nikt nie jest tego w stanie tak naprawdę ocenić. Tylko ty jeden wiesz w głębi ducha, czy można było dać z siebie więcej. Dlatego zawsze zachwycała mnie myśl o sięgnięciu po mistrzowski tytuł bez porażki, ponieważ po takim wyczynie nie da się osiągnąć o wiele więcej. Myślisz sobie wtedy, że nie możesz już wykonać swojej pracy lepiej. Wygrać, wyciskając z drużyny, co się tylko dało, i zmuszając ją do krańcowego wysiłku, to największe z osiągnięć. Dlatego nigdy nie wolno tracić koncentracji ani pozwolić sobie na mniejsze zaangażowanie.

Sezon przed Niezwyciężonymi obwieściłem drużynie, że naszym celem idealnym jest przejście przez rozgrywki bez porażki. W 2002 roku zdobyliśmy mistrzostwo, nie przegrywając ani jednego meczu na wyjeździe. W 2003 roku utraciliśmy tytuł. Oczywiście byłem rozczarowany. W trakcie przygotowań do sezonu 2003/2004 odbyłem z piłkarzami naradę, podczas której powiedziałem:

– Przeanalizujmy, dlaczego straciliśmy mistrzostwo.

Część zawodników, na przykład Martin Keown, stwierdziła:

– To pańska wina.

– Dobrze, jestem gotów wziąć winę na siebie, ale dlaczego? – spytałem.

– Wywarł pan na nas zbyt dużą presję. Nie dało się udźwignąć myśli o zdobyciu mistrzostwa bez choćby jednej porażki. To niemożliwe – oświadczył Keown.

– Słuchajcie – odparłem – powiedziałem tak, ponieważ sądzę, że jesteście w stanie to zrobić. Ale musicie naprawdę tego pragnąć. Gdybyśmy zrobili to jako pierwsi, byłoby to niewiarygodne osiągnięcie.

Czułem, że niczego tej grupie ludzi nie brakuje. Mieliśmy pod dostatkiem piłkarskiego talentu, inteligencji i związanej z nią siły psychicznej, byliśmy też świetnie przygotowani pod względem fizycznym. Pamiętam, że któregoś dnia do naszego ośrodka treningowego zajrzał mój przyjaciel z Francji. Usiadł przy wejściu i obserwował. Nie prosiłem go o to. Po treningu podszedł do mnie i powiedział:

– Patrzyłem, jak pojawiają się wszyscy twoi piłkarze. Kiedy rano wchodzili przez te drzwi, widać było, że mają wyjątkową charyzmę.

Miał rację. Choć różnili się od siebie, byli obdarzeni charyzmą, wspólnie zaś stawali się jeszcze bardziej wyjątkowi niż każdy z osobna.

Pokazali mi, że można osiągnąć rzeczy, które wydają się nie do osiągnięcia.Wstęp

– Halo?

– Cześć, Ames, Tom z tej strony. Słuchaj, chciałabyś jedno z tych starych biurek z loży prasowej na Highbury?

– Hm… Tak.

Tom znał kogoś, kto ocalił kilka takich rzeczy, gdy buldożery były już w trakcie wyburzania miejsca, które znaczyło dla mnie więcej niż jakiekolwiek inne na świecie. Szczerze mówiąc, same biurka nie należą do najwspanialszych wytworów kultury materialnej: to prostokątne płyty pilśniowe obleczone szarym plastikiem, do których przytwierdzone są proste metalowe nóżki pokryte błyszczącą czernią. Moje kolana boleśnie się z nimi zaznajomiły; w starej loży prasowej panował ścisk. W zależności od tego, które miejsce człowiekowi przypadło, istniała spora szansa, że z powodu jednego ze słupów trzeba będzie podskakiwać i wić się przez cały mecz, żeby niczego nie przegapić. Ale na Boga, te słupy i cała reszta były piękne, a Highbury stało się miejscem niesłychanych wydarzeń.

Za każdym razem, gdy idę po jednym z ogromnych mostów prowadzących ku gładkiemu wnętrzu Emirates Stadium, chwilę zwlekam. Niemożliwe jest nie tęsknić za miejscem, które – w moich myślach i w głębi ducha – na zawsze pozostanie domem. Stare, dobre Highbury nie było tak przestronne, nowoczesne ani nie przynosiło takich zysków, jak nowe miejsce zamieszkania Arsenalu, ale jego dusza przenikała każdą ścianę, każdy korytarz, zakątek i najmniejszą szczelinę. Chodząc tam, zawsze można było dosłyszeć echo starych piłkarskich opowieści.

Dzięki temu, że przez lata mogłam poznawać różne części Highbury, dorobiłam się prawdziwej skarbnicy wspomnień: w latach 70. wraz z moją najlepszą przyjaciółką byłyśmy zabierane na stadion, gdzie bawiłyśmy się pluszakami. W latach 80. zgarniałam kieszonkowe i wskakiwałam do autobusu, żeby zapłacić przy bramce obrotowej pod North Bank, gdzie falowałam wraz z tłumem. W latach 90. przeniosłam się naprzeciwko, pod Clock End, żeby być z kumplami. W kolejnej dekadzie objęłam stanowisko pracy na East Stand. Wszystko to nadal wyraźnie widzę oczyma duszy. Bogato zdobione schody, po których szło się za Paddym, pracownikiem obsługi stadionu o roziskrzonych oczach, lubiącym pełnić straż w Marble Halls (Marmurowym Holu). Wielkie drzwi, które prowadziły do tunelu, ze schowanym tuż za nimi małym pomieszczeniem znanym jako „zajazd w połowie drogi”. Sklepik Kanonierów prowadzony w czasach mojej młodości przez byłego bramkarza Jacka Kelseya. Droga za stadionem i przez parking za Clock End do biur i sali dla piłkarzy nad starą halą JVC. Droga do środka przez czerwone drzwi z napisem PRASA i w górę po wąskiej klatce schodowej prowadzącej do strefy dla mediów. Czasem wymykałam się przez drzwi po drugiej stronie na korytarz nad Marble Halls. Cóż to był za punkt obserwacyjny: z jednej strony ponura, pokryta dębową boazerią sala posiedzeń, z drugiej drzwi, za którymi mieścił się gabinet menedżera, na wprost zaś – ku loży dyrektorskiej górującej nad tym doskonałym boiskiem – wpadało przez bramę światło. Całe to miejsce było czarodziejskie na sposób, którego nowe stadiony w erze wielkiej finansjery nie mogą powielić. Przynależeliśmy do niego, a ono przynależało do nas.

Jeśli chodzi o pamiątki, nadal mam tamto biurko ze starej loży prasowej. Kiedy spoglądam wstecz, ze wszystkich spotkań, które widziałam ze wspomnianego punktu obserwacyjnego, na swój sposób najbardziej niewiarygodne pozostaje to między Arsenalem a Leicester City z 15 maja 2004 roku, zakończone wynikiem 2:1. Była to jedna z tych okazji, kiedy trzeba postarać się świadomie zwolnić bieg czasu. Towarzyszył jej wewnętrzny przymus, by spróbować wchłonąć to, co się dzieje. Nie przegapić ani jednego szczegółu. Przechować wszystko z taką jasnością, z jaką tylko się da. Highbury było zalane słońcem, kibice oglądali najlepszą ekipę, jaką kiedykolwiek widzieli, a na naszych oczach rozgrywała się historia, Arsenal bowiem miał właśnie zakończyć sezon bez porażki jako pierwsza drużyna w dziejach współczesnej piłki. Próba, by odnaleźć właściwe słowa, które pomogłyby uchwycić istotę tej opowieści i przekazać w jakiś sposób jej atmosferę oraz znaczenie, wydawała się doniosłym obowiązkiem. Był to ciężar, ale zarazem ogromny przywilej.

Powrót do tamtego sezonu dziesięć lat później za sprawą rozmów z jego bohaterami przyniósł mi niewiarygodną satysfakcję. Spojrzenie Arsène’a Wengera, jego zawodników i innych pracowników klubu dodało tej opowieści i jej bohaterom głębi i szczegółowości. Wspomnienia, którymi tak hojnie się dzielili, pozwoliły im wyjaśnić własnymi słowami, w jaki sposób można było osiągnąć coś tak rzadko w sporcie spotykanego, jak tworzy się grupa piłkarzy, jak kształtuje się styl, jak spaja się ludzi i hartuje ducha. Zawodnicy nabrali wyjątkowej siły charakteru, by poradzić sobie z trudami sezonu – czasem gładko, innymi razy wstrząsani burzami – i przekroczyć wiekopomną linię mety bez najmniejszego uszczerbku. To ich opowieść, więc najlepiej będzie usłyszeć ją z ich ust. Postanowiłam też zostawić odczucia Wengera w czystej, niezafałszowanej formie, mógł je więc wyrazić własnymi słowami w zakończeniu książki.

Kiedy poszukiwałam ramy, która pozwalałaby uchwycić ducha ery Niezwyciężonych, nie przemawiały do mnie do końca ani chronologiczne przedstawienie meczów, ani zestaw sylwetek poszczególnych piłkarzy. Świadectwo zaangażowanych w owe wydarzenia osób umożliwiło zgłębienie różnych tematów, które zbiegają się ze sobą, tworząc wielowymiarowy obraz tamtych rozgrywek. Aby zrozumieć, jak drużyna z czasem ewoluowała, nie można było ograniczać się wyłącznie do jednego sezonu – konieczny okazał się więc rzut okna na dalszy plan. Przywołuję tutaj także fragmenty artykułów, które w trakcie sezonu 2003/2004 pisałam dla „Observera”, aby oddać ówczesne nastroje, co zwykle oddziałuje z inną siłą niż refleksje snute z perspektywy czasu.

Sezon bez porażki to nadzwyczajne osiągnięcie, będące dziełem jeszcze bardziej nadzwyczajnej grupy ludzi. Jestem podwójnie wdzięczna Niezwyciężonym – za to, że mogłam ich oglądać, a po latach wysłuchać ich opowieści.

To były czasy.

Amy Lawrence, Londyn,

maj 2014 roku1. Ciut, ciut

Wenecja jako cel wakacji jest dostatecznie bajecznym miejscem, by dało się tam uciec od przytłaczającej presji związanej ze światem zawodowej piłki nożnej. Robert Pirès cieszył się urlopem, kiedy natknął się na kilku angielskich kibiców, którzy zatrzymali go, by z nim porozmawiać.

– Co tutaj robisz, Ruud? – spytali.

– Ruud? – odparł zmieszany Pirès.

Nieznajomi przerwali, zawahali się, przyjrzeli mu się z góry na dół i wreszcie zdali sobie sprawę z błędu.

– Ty wcale nie jesteś van Nistelrooy!

Pirès pokręcił głową. „Och, merde” – pomyślał.

Czekamy. Wszyscy wstrzymujemy oddech. Sparaliżowany tłum 67 639 fanów. W tej konfrontacji jest kilka poziomów. Ruud van Nistelrooy kontra Jens Lehmann. Napastnik przeciwko bramkarzowi. Manchester United przeciwko Arsenalowi. Północ przeciwko Południu. Czerwony kontra żółty. Mistrz kontra pretendent. Sir Alex Ferguson kontra Arsène Wenger. W umysłach kibiców sprowadza się to wręcz do plemiennej wersji pojedynku sprawiedliwego z nieprzyjacielem. My kontra Oni. Przytłaczająca stawka, wszystko jest kwestią jednego rzutu karnego w doliczonym czasie gry meczu, który do tej chwili był wyrównany, pełen napięcia i pozbawiony bramek.

Van Nistelrooy stoi z rękami na biodrach, wygląda prawie niedbale. Przeciera twarz przedramieniem. Lehmann się przemieszcza. Podskakuje z rozłożonymi rękami w tę i z powrotem wzdłuż linii bramkowej, próbując zakłócić czyste pole widzenia przeciwnikowi. Przeszywający gwizdek sędziego oznacza jedno – zabawę czas zacząć.

W rozbiegu widać pewność siebie, strzał jest mocny. Lehmann rzuca się w lewo. Piłka śmiga w prawo. Może najbardziej niezwykły w tym wszystkim jest odgłos, który wydaje futbolówka, uderzając w poprzeczkę. Wyrazisty, silny trzask. Zadziwiający. Wściekle głośny.

Mimo że Lehmann był atakowany kakofonią zachłyśnięć, zawodzeń i pisków spływających kaskadą ze wszystkich czterech stron, do dziś pamięta tamten odgłos.

– Oczywiście, że się to słyszy – mówi. – To tak blisko. W tego typu chwili przez ułamek sekundy na całym stadionie panuje cisza. Bramkarz wie, kiedy jest szansa, że rywal spudłuje. Widziałem, jak piłka przemyka obok mnie i obserwując jej lot kątem oka, pomyślałem sobie: „Nie jestem pewien, czy wejdzie”. I szczęśliwie trafiła w poprzeczkę.

Rzadko mamy świadomość, że to, co dzieje się na naszych oczach, jest w jakiś sposób doniosłe czy historyczne. Przeważnie znaczenie nadaje się zdarzeniom dopiero po fakcie. Kto w tamtej chwili, gdy piłka zatrzęsła bramką – nie uderzając ani ciut za wysoko, by wylądować w trybunach, ani ciut za nisko, by musnąć poprzeczkę i wpaść do siatki – zdawał sobie sprawę, że waga tego wydarzenia będzie odbijać się szerokim echem przez kolejne dni, tygodnie, miesiące? Kto wiedział, że miano Niezwyciężonych zależy od takiego szczegółu? Nikt. Nikt nie miał o tym pojęcia, bo prawdę mówiąc, nikt nie zawracał sobie specjalnie głowy czymś tak dziwacznym, jak ukończenie rozgrywek ligowych bez porażki.

Nie był to pospolity cel. Na początku nowego sezonu rozsądnie jest myśleć o sięgnięciu po trofeum, a może i pobiciu klubowego rekordu. To normalne, że napastnik ma nadzieję zdobyć pewną liczbę bramek albo że obrońca chce, by drużyna straciła ich mniej niż wcześniej. Stary wiarus ma prawo pragnąć znaleźć się na szczycie listy graczy z największą liczbą występów w historii klubu. Najbardziej utalentowany piłkarz może chcieć indywidualnych laurów, jak nagroda dla gracza miesiąca, roku czy strzelca najpiękniejszego gola. Ale sezon bez porażki nie mieści się w sferze typowych marzeń.

– Nie mieliśmy podobnych rzeczy w głowach – twierdzi Sol Campbell. – Człowiek myśli o tym, żeby wygrać więcej meczów niż inne drużyny, i to tyle.

W tym decydującym momencie Campbell znajdował się kilkaset kilometrów na południe od Old Trafford. Był na urlopie okolicznościowym po śmierci ojca. Oglądał spotkanie w telewizorze w domu. To, co widział z odległości, potwierdza tylko jego przeświadczenie, że los odegrał swoją rolę, przesądzając o przyszłości tej grupy piłkarzy – przyszłości jego i jego przyjaciół, kolegów z pracy, ludzi, którym zaufał i którzy z kolei polegali na nim.

– To chwila wybiera ciebie – zastanawia się na głos. – A nie ty chwilę. Bo jeśli strzeli, to po zawodach, po sezonie bez porażki. Trzeba mieć odpowiedni zespół i tak dalej, ale to sytuacja wybiera ciebie. Naprawdę w to wierzę.

Na środku sceny na Old Trafford, po tym jak van Nistelrooy przestrzelił karnego, żaden z trawionych gorączkowymi emocjami piłkarzy Arsenalu nie myśli nawet przez sekundę o niczym innym niż uniknięcie porażki w tym jednym meczu. To drużyna, konstelacja osób, z których każda wniosła do grupy własną obsesję na punkcie wygrywania. Stąd wspólna przemożna odraza do porażek.

Tamto spotkanie pamięta się nie tylko ze względu na dramatyczny finał, lecz także z powodu burzliwych reakcji, jakie wywołało. Dekadę później większość piłkarzy na wzmiankę o niesławnym 0:0 na Old Trafford w pierwszej chwili odpowiada podobnie. Na twarzach pojawia się ten sam porozumiewawczy uśmiech. Widać w nim figlarność, zdecydowanie, a także ukłucie wstydu.

– Ten obraz Martina Keowna – mówi Dennis Bergkamp, śmiejąc się sam do siebie.

To coś, co odruchowo przychodzi wszystkim na myśl. Kolo Touré zaczyna śmiać się niskim śmiechem czarnego charakteru z kreskówki. He, he, he. Oczy Raya Parloura rozbłyskują. Robert Pirès wydaje z siebie typowo francuskie „À oui?”, przybierając wyraz twarzy, który doskonale ujmuje powszechnie odczuwane wówczas zdumienie, i przypomina sobie „wrażenie, że Martin chciał zabić van Nistelrooya”. Gilberto Silva i Lauren wydają się lekko niepewni, jakie uczucia powinni ujawnić. Uświadamiają sobie, że okazywanie otwartej radości z powodu tego, co wydarzyło się owego wrześniowego dnia, jest nie w porządku. Piłkarze Arsenalu dostatecznie dali temu wyraz już wtedy i miało to pewne, całkiem poważne, konsekwencje.

Chwila, w której Keown z wrzaskiem doskoczył do van Nistelrooya i zawisł mu nad głową – przez co napastnik United wyraźnie się skulił – stała się jednym z ikonicznych obrazów sezonu 2003/2004, w których odbija się to, jak głęboko tamten Arsenal nie był w stanie pogodzić się z przegraną i z jaką determinacją piłkarze stawali nawzajem w swojej obronie. Keown ciągle nie mógł przeboleć, że Patrick Vieira, kapitan Kanonierów i ich siła napędowa, w 81. minucie wyleciał z boiska. Van Nistelrooy był zamieszany w tamten incydent, niezdarnie wskoczywszy na plecy Vieirze, który w odwecie zamachnął się na niego nogą. Choć do kontaktu nie było nawet blisko – „między moją nogą a jego ciałem były całe hektary”, wyjaśniał później Vieira – Holender rzucił się do tyłu, jakby odskakiwał przed śmigającym w powietrzu nożem, i żałośnie rozłożył ręce w stronę sędziego. Kiedy Vieira ujrzał czerwoną kartkę, na jego ustach pojawił się uśmiech zaprawiony porządną dawką sarkazmu. Bomba zapalająca została podłożona.

Gdy wylatujesz z boiska, szatnia jest miejscem udręk. Przypomina trochę izolatkę. Piłkarz nie tylko zostaje wyrzucony i nie jest się w stanie wnieść żadnego wkładu do gry, ale jest także odseparowany i odesłany dostatecznie daleko, by nie mógł widzieć, co dzieje się na boisku.

Vieirze trudno poradzić sobie z kipiącą mieszanką frustracji, rozczarowania i gniewu wobec losu, który spotkał go owego dnia:

– W tamtej chwili go nienawidziłem – mówi. – Oczywiście dlatego, że pajacował i tak dalej. Dziś tego nie czuję. Ale wtedy go nienawidziłem. Wiesz, o co mi chodzi?

W tym pytaniu, wypowiedzianym dziesięć lat po owym zdarzeniu, kryje się świadomość, jakie to dziwne, że inteligentny człowiek może czuć odrazę wobec kogoś innego w czysto sportowym kontekście. Głowa wie, że powinien wznieść się ponad to, ale owego gorącego popołudnia w Manchesterze nie dało się okiełznać wzburzonego serca.

– To trudne, zwłaszcza w takiej wielkiej chwili – wyjaśnia Vieira. – To był szalony mecz, szczególnie że kończyliśmy w dziesiątkę, a do tego jeszcze ten karny. Czujesz, że zawiodłeś drużynę. Że jak przegramy, to będzie twoja wina. Przez głowę przelatuje ci tyle różnych emocji, wyłącznie nieprzyjemnych. Czujesz się naprawdę źle. Myślałem wtedy o tym, co się stało, i miałem nadzieję, że utrzymamy remis. Ale byłem taki wściekły na tę czerwoną kartkę…

Keown nie potrafi odpuścić. Wśród zawodników Arsenalu van Nistelrooy już i tak cieszy się pewną reputacją, co tylko pogarsza napiętą do granic atmosferę. Keown traktuje opiekę nad Vieirą jako osobisty obowiązek.

– Byłem gorylem Patricka – tłumaczy Keown. – Piłkarze polowali na niego, a ja poprzysiągłem sobie, że będę tym, kto pojawi się na czas, żeby stanąć im na drodze. Bo nie mogliśmy tego tolerować, nic byśmy bez Vieiry na boisku nie wygrali. Ludzie szybko dostrzegli, że Patrick nigdy nie prowokuje żadnych spięć, ale za to ma ostatnie słowo. Był kapitanem, wszystko przez niego przechodziło, nie zapominajmy o tym. Tym razem znowu ktoś udawał, że przez Patricka doznał kontuzji, i przyaktorzył. I znowu był to ten sam koleś. Miałem z nim już kilka spięć. A teraz przez niego mój kumpel schodził z boiska.

Parlour był równie sfrustrowany.

– „Niepoważny z ciebie gość”, powiedzieliśmy van Nistelrooyowi i trochę go opieprzyliśmy, bo oszukiwał. Patrick odgrywał bardzo istotną rolę w naszej drużynie, więc piłkarze z miejsca się wściekli, serio. – Instynkt samozachowawczy musiał jednak szybko zadziałać. United grało w przewadze. – Pomyśleliśmy sobie: „Musimy się tym zająć” – ciągnie Parlour. – Posłuchaj, myśmy już to przerabiali. Wiele razy graliśmy w dziesiątkę. Podczas większości treningów musisz się bronić dziesiątką przeciwko jedenastce, więc wiedzieliśmy, co trzeba robić, żeby utrzymać wynik.

Skupienie się na obronie cennego punktu na wyjeździe, gdy gra się w dziesięciu przeciwko cwanemu rywalowi, wymaga sporej siły charakteru. Kiedy w doliczonym czasie gry Gary Neville wrzuca piłkę z prawej strony, Diego Forlán pada na murawę razem z Keownem, a sędzia Steve Bennett wskazuje na jedenasty metr, niezwykle waleczny środkowy obrońca Arsenalu wygląda na tak osłupiałego, jakby zaraz miał runąć jego świat. Problemy się piętrzą. Chronić Patricka. Van Nistelrooy zalazł im za skórę. Czerwona kartka. Rzut karny. Ostatnia minuta. Mój atak. Niezgoda na porażkę. Emocjonalne spalanie.

– Zanim Patrick dostał czerwoną, to było całkiem spokojne popołudnie, a potem zrobiło się z tego Alamo – wspomina Keown. – I oczywiście to on był zawodnikiem, który w moich oczach i w oczach kolegów za tym stał. No więc gdy spowodowałem karnego, pojawiło się znajome uczucie, że znowu się to wydarzy i Manchester wygra po golu w ostatniej minucie. I, kurde, to przeze mnie, to moja wina. Kiedy spudłował, przyszła ulga i obezwładniające poczucie, że „to znowu on, ten *** oszust”. I tak właśnie do tego doszło. Szczerze mówiąc, nie było za wiele czasu od pudła z karnego do końca meczu, więc to się jakby dalej ciągnęło. Ludzie przyglądają się temu i pytają, czy żałuję. Cóż, nie było to modelowe zachowanie dla dzieciaków, ale tak naprawdę wyraziły się w tym lata tłumionej frustracji. Manchester wygrał sporo, a w naszych oczach to my byliśmy zwycięzcami. Nie zdawałem sobie sprawy, że to pudło będzie miało takie decydujące znaczenie, że tyle osiągniemy także z powodu tego karnego.

Z punktu widzenia Thierry’ego Henry’ego wiązało się to z rosnącym przeczuciem, że los w tym sezonie będzie Arsenalowi sprzyjał.

– Choć czasami potrzebowaliśmy szczypty szczęścia, by obrócić sprawy na naszą korzyść, zwykle go nam nie brakowało – rozmyśla na głos.

Vieira wie o karnym, ale w szatni nie ma telewizora. Polega więc na dźwięku. Oczywiście znajduje się szmat drogi od uderzenia w poprzeczkę, które słyszy Lehmann, ale wrzawa całego chóru mu wystarcza.

– Nie usłyszałem głośnego ryku – mówi, a na twarz zakrada mu się szeroki uśmiech. – Gdyby strzelili, brzmiałoby to inaczej.

W tej konkretnej sytuacji Keown mógł posłużyć za piorunochron, ale nie tylko on wdał się w bójkę, która rozpętała się po końcowym gwizdku. Zgraja piłkarzy Arsenalu rusza za van Nistelrooyem, nie daje mu spokoju, aż ten się potyka. Parlour, Ashley Cole, a nawet Lauren – łagodny, niewzruszony Lauren – wpadają w pomroczność jasną. Kameruńczyk również naskakuje na Holendra.

– Jestem bardzo spokojny, bardzo grzeczny, ogólnie miły ze mnie człowiek, ale jak każdy popełniam błędy – wyjaśnia po latach ze zmieszaniem. – Po prostu, kiedy wychodzę na boisko, przechodzę metamorfozę. Lubię widownię, lubię przebywać na murawie w otoczeniu 80 tysięcy fanów. Uwielbiam to. Kiedy wychodzę na boisko – Lauren pstryka palcami – staję się innym człowiekiem. Chcę tylko dać z siebie to, co najlepsze, po prostu pragnę wygrywać. Może dlatego zareagowałem w taki sposób. Pomagaliśmy sobie jak rodzina. Jeśli widzę brata w trudnej sytuacji, próbuję mu pomóc. Wszyscy patrzyli na to w ten sam sposób.

Trzeźwo myślący Gilberto stara się – za późno – ostudzić emocje.

– Wiesz, to był mecz pełen napięcia. Moje zadanie polegało na tym, żeby próbować je jakoś rozładować. Byłem jednym z rozjemców – mówi. Mimo że nie leży to w jego naturze, rozumie, jak to jest, gdy ktoś wybucha. – Kiedy adrenalina osiąga bardzo wysoki poziom, twoja reakcja może być naprawdę wybuchowa. I niektórzy piłkarze United też się tak zachowali. Przypominam sobie, że ktoś, wydaje mi się, że Ronaldo, pchnął kogoś i uciekł. Było to całkiem zabawne. Nie wyglądało to dobrze, bo jako zawodowy piłkarz musisz dawać przykład widzom, ale myślę, że ludzie rozumieli, że to kwestia temperatury tego spotkania. Oczywiście musieliśmy później przeprosić.

Co dziwne, jednym z zawodników zachowujących niewzruszony spokój w obliczu tego piekła jest Roy Keane, bezpośredni rywal Vieiry w tamtym okresie i zawodnik, który nie będzie miał skrupułów, gdy przyjdzie mu później wyrazić, jak bardzo wkurzał go zwykle zespół z Londynu.

– Żywiłem do Arsenalu sporo nienawiści – stwierdza. – Żadne inne słowo nie przychodzi mi do głowy w kontekście przygotowań do bitwy z londyńczykami. Tylko „nienawiść” jest tu na miejscu. Nie przypominam sobie, żebym lubił kogokolwiek stamtąd. Wiedziałem, że przeciwko nim muszę być tak rozjuszony, jak tylko potrafię. Nie myślałem w ten sposób o żadnej innej drużynie, ale Arsenal wydobywał ze mnie coś szczególnego… Tamtego dnia zachowywałem się bez zarzutu i bardzo tego żałuję!

Wściekłość nie ustępuje też w tunelu, w którym piłkarze się sprzeczają, padają groźby i obelgi, a między Wengerem i Fergusonem dochodzi do czegoś, co wielkodusznie można by określić mianem szczerej wymiany zdań. Kiedy krew przestaje buzować, a tętno zwalnia, okazuje się – co w tym najzabawniejsze – że obaj mają trochę racji. Ferguson jest wściekły, że piłkarze Arsenalu zjednoczyli siły przeciwko jego napastnikowi. Wenger wychodzi z siebie, ponieważ uważa, że van Nistelrooy nabrał sędziego. Ale taka już natura rzeczy, że broniąc własnych interesów, zwykle nie zważamy na krzywdy innych ani na przewiny we własnym otoczeniu.

Lehmann, znalazłszy się z powrotem w szatni, jest zaaferowany tym wszystkim. Nadal chłonie nowe doświadczenia. To dopiero jego szóste spotkanie na angielskich boiskach, po tym jak latem przyszedł z rodzimej Bundesligi, by zastąpić Davida Seamana. Przybywając do Arsenalu w wieku 33 lat, czuje się wystarczająco dobrze we własnej skórze, by cieszyć się wszystkimi wyzwaniami i zmianami kulturowymi, które nowa liga ma mu do zaoferowania. Ale skala tego szaleństwa go zaskakuje. Jedynym jego dotychczasowym wypadem poza Bundesligę był krótki pobyt w AC Milanie sześć lat wcześniej. Nie przyniósł on sukcesów i po sześciu miesiącach Lehmann opuścił Mediolan, ale przygodą w Anglii się rozkoszuje, a cała ta pomeczowa wrzawa trafia w jego czułą strunę. Rozgląda się wokół siebie i w każdym z kolegów z drużyny może dostrzec przemożną wolę zwycięstwa.

– Tak, lubiłem to. Uwielbiałem – entuzjazmuje się. – Myślę, że ani oni, ani ja nie wiedzieliśmy, jak bardzo tak naprawdę ceniłem sobie tego rodzaju grę. Arsène nie był świadom, że wybrał gościa, który jest stworzony do takiej piłki. Ja też nie miałem o tym pojęcia. Lubiłem najważniejsze starcia, gdzie trzeba było pokazać przeciwnikom, kto jest mocniejszy, oni czy my. W trakcie meczu wychodziłem kilka razy do dośrodkowań, oberwałem parę kuksańców, kopniaków i tak dalej, ale sędzia ani razu nie zagwizdał. Pamiętam, że po całym tym zajściu na koniec meczu kilku kumpli z Niemiec mówiło mi: „To wspaniałe! Goście się okładają, drą na sędziego i nikt nie dostaje nawet kartki, nic się nie dzieje!”. Ale sześć dni później federacja ukarała sześciu piłkarzy Arsenalu i trzech United… W tamtych czasach to był najważniejszy, największy mecz w angielskiej piłce. Starcie Wengera z Fergusonem, przyjemnie dla oka grających londyńczyków z twardymi kolesiami z Manchesteru, którzy odnosili sukcesy. Do tego po meczu sporo wydarzyło się w tunelu.

Freddie Ljungberg sądzi, że wynik, a w pewnej mierze i ówczesne reakcje, były komunikatem dla United.

– Zabrzmi to arogancko, ale to jasne, że wśród drużyn zawsze toczy się walka o władzę, o to, kto tak naprawdę jest grubą rybą.

Vieira nadal wszystko przeżywa.

– Posprzeczałem się jeszcze z van Nistelrooyem w tunelu, już po prysznicu. Ciągle byłem wściekły z powodu tamtej sytuacji – mówi.

Emocje buzują. Menedżerowie powinni po meczu udzielić wywiadu telewizji. Wenger wraz z Fergusonem spełniają obowiązek, ale konieczność wypowiedzi do kamer chwilę po tym, jak było się całkowicie pochłoniętym niezwykle intensywnym spotkaniem, to zabieg zaplanowany z myślą o tym, by przyłapać ludzi w chwili, kiedy najdalej im do zdrowego rozsądku. Obaj panowie przybierają wyraz ledwie maskowanego obrzydzenia. Ich odpowiedzi są stosownie kąśliwe.

Wenger:

– Myślę, że van Nistelrooy nie pomógł. Szczerze mówiąc, jego podejście jest takie, że zawsze szuka prowokacji i okazji, żeby zanurkować. Wygląda na miłego chłopca, ale uważam, że na boisku nie zawsze zachowuje się fair.

Reporterka Sky Clare Tomlinson:

– Czy w pańskim przekonaniu to coś na kształt oszustwa?

Wenger:

– Tak, sądzę, że tak, bo choć uważam, że Patrick być może nie powinien tak zareagować, to jednak ukarano raczej skutek niż przyczynę problemu.

Ferguson:

– Jeśli chodzi o mnie, to mogę jedynie bronić Ruuda van Nistelrooya. Słyszałem uwagi Arsène’a w wywiadzie z panią i bardzo mnie one rozczarowały. Ruud van Nistelrooy popełnił faul na Patricku Vieirze, zresztą w całym meczu było sporo faulów, sam Patrick też kilka zaliczył. Ale to Patrick brzydko się zachował! Ruud nie udawał, próbował zejść z drogi, spojrzał na sędziego z pytaniem, co to za zachowanie, a sędzia nie miał wyjścia… Co do wydarzeń na koniec meczu, sądzę, że FA się tym zajmie, więc nie muszę mówić o dyscyplinie w Arsenalu… Myślę, że moi zawodnicy zachowali się jak należy.

Ukryte powody nabierają kształtu. Wściekłość Arsenalu z powodu roli, jaką w całym incydencie odegrał van Nistelrooy, mija w obliczu gniewu ogółu wspierającego Fergusona, który krytykuje zastraszanie Holendra w końcówce meczu. Ze wszystkich stron płyną wyrazy świętego oburzenia. Na Wengera i jego podopiecznych spada w mediach lawina krytyki. Federacja szybko oskarża Arsenal o „brak kontroli nad zawodnikami”, menedżer zaś proszony jest przez władze, by wyjaśnił swoje komentarze pod adresem rzekomo oszukującego piłkarza z drużyny przeciwnej. Gazetowe nagłówki są przewidywalnie bezwzględne. „Przywalcie tym oprychom porządne kary!” – krzyczy „Daily Mail”. „Plemienne utarczki znaczą Old Trafford bliznami” – utyskuje „The Times”. „Paranoja Arsenalu naraża na szwank reputację dumnego klubu” – cmoka z dezaprobatą „The Independent”. „Po Haniebnej Niedzieli Arsenal w obliczu 20-meczowego wykluczenia. Pożegnajcie się z tytułem” – nie zostawia suchej nitki „The Express”. W artykule za artykułem pojawiają się te same słowa: mściwość, zmora, kapryśność, wstyd.

Ken Friar, członek zarządu Arsenalu, który przyglądał się wydarzeniom z loży dyrektorskiej, przygotowuje się do wizyty w siedzibie Football Association.

– Moja rola polegała na tym, by reprezentować najlepsze interesy klubu, więc jasne: człowiek idzie i broni swojego – mówi dobitnie.

Podejście klubu jest takie, by publicznie mówić jak najmniej, bronić pozycji Arsenalu przed FA, zaakceptować karę i przejść nad tym do porządku dziennego najspokojniej jak się da. Niektórzy dziennikarze mogą jednak liczyć na to, że prezes Peter Hill-Wood będzie uprzejmie odbierał ich telefony, i udaje im się skłonić go, by publicznie opowiedział o swoim zażenowaniu.

– Nie ma wymówek. Ponosimy winę za to głupie zachowanie. Rozmawiałem o tym wielokrotnie z menedżerem Arsène’em Wengerem, bo owszem, mamy problem – stwierdził rzekomo Hill-Wood. – Wygląda na to, że cokolwiek powiemy piłkarzom, zapominają o tym pod wpływem chwili.

Po czterech dniach nieustępliwej krytyki Wenger wystosowuje przeprosiny. Przywodzą one jednak na myśl słowa zadziornego dziecka, które nie do końca jest szczere.

Wenger:

– Obejrzałem mecz ponownie i uważam, że zareagowaliśmy zbyt emocjonalnie. Przepraszamy za to. Sądzę jednak, że to, co się wydarzyło, również spotkało się ze zbyt mocną reakcją. Nikt nie ucierpiał, a w czasie mojej przygody z angielską piłką widziałem niebezpieczne wślizgi i interwencje, które mogły zakończyć karierę. Widziałem rzeczy dziesięć razy gorsze niż to, co stało się w niedzielę. Nigdy jednak żaden z moich piłkarzy nie był winny niczego, co mogłoby wyrządzić szkodę czyjejś karierze, niebezpieczne zagrania też nam się nie przytrafiały. Nie twierdzę, że zachowaliśmy się jak należy. Rozmawiałem na ten temat z piłkarzami. Martin Keown wie, że nie powinno się tak robić. Rozpętała się cała kampania na rzecz tego, by nas ukarać. Musimy przyznać, że nasze zachowanie było nie na miejscu, ale naprawdę spotkało się ono z przesadzoną reakcją.

Dziennikarz Steve Stammers:

– Pojawiła się sugestia odjęcia punktów…

Wenger:

– Dlaczego od razu nie zdegradować nas do trzeciej ligi? Nawet w lidze niedzielnej dzieją się gorsze rzeczy niż to, co stało się w ostatni weekend.

Komisji dyscyplinarnej federacji angielskiej rozpatrzenie sprawy Bitwy o Old Trafford (jak ten mecz zostanie nazwany) i wydanie odpowiedniego orzeczenia zajmuje kilka tygodni. W tym czasie piłkarze Arsenalu robią, co w ich mocy, by nie zwracać na nic uwagi i skoncentrować się na boiskowych wydarzeniach. Odnoszą w Premier League trzy nieznaczne, lecz znaczące zwycięstwa z rzędu: 3:2 z Newcastle u siebie, 2:1 z Liverpoolem na wyjeździe i 2:1 z Chelsea na Highbury. Na tym tle wyróżnia się szczególnie jeden gol – olśniewające trafienie Pirèsa, które daje wygraną na Anfield. Wróciwszy na północny zachód kraju dwa tygodnie po meczu na Old Trafford, londyńczycy są w centrum uwagi, a ich krytycy nie odpuszczają. Udaje im się jednak odrobić początkową stratę, a Pirès posyła podkręconą piłkę w górny róg bramki z 23 metrów. Kiedy mknie świętować gola, na jego twarzy maluje się euforia. Spieszą do niego koledzy z zespołu. Oblegają go jeden po drugim: Ashley Cole, Thierry Henry, Edu, Sol Campbell… Ich zbiorowy, oczyszczający ryk podchwytują podczas transmisji telewizyjnej mikrofony przy linii bocznej. Chór czystej, instynktownej radości przydaje uderzeniu Pirèsa wagi.

– Pamiętam tamtego gola – mówi Pirès z wyrazem tęsknej radości na twarzy. – Był dla mnie źródłem dumy. Dał nam zwycięstwo. Chciałem się nim podzielić z fanami. To była ważna chwila dla Arsenalu, wymagała więc pewnej bliskości duchowej między kibicami a drużyną.

Gilberto w interesujący sposób patrzy na skutki meczu na Old Trafford, który sprzyjał temu, by drużyna ponownie skupiła się na swoich zadaniach. Uważa, że było to coś na kształt poważnego ostrzeżenia, które przypomniało piłkarzom o tym, by zachować superczujność. Pozwoliło im to także – jak sądzi – stworzyć inną opowieść niż w minionym sezonie. Brazylijczyk trafił do Londynu latem 2002 roku z – mówiąc w przenośni – zawieszonym na szyi świeżo wybitym złotym medalem mistrzostw świata. Nie wiedział zbyt wiele o Arsenalu, ale to, co słyszał o klubie, skłaniało go do szacunku. Szacunek ten okazał się zresztą odwzajemniony. Pod koniec pierwszego sezonu Gilberto w Anglii (2002/2003) Arsenal i Manchester United rywalizowały o pierwsze miejsce w Premier League. Ale Arsenal dostał zadyszki.

– W piłce nożnej nie wolno ani na chwilę tracić koncentracji – wyjaśnia Gilberto. – Nie wolno. W poprzednim sezonie, moim pierwszym na Wyspach, kluczowy moment przyszedł w Boltonie, gdzie zaprzepaściliśmy szansę na zwycięstwo. Zremisowaliśmy 2:2. Po tym meczu nie byliśmy w stanie wrócić do pełni formy. Wydawało się, że wszyscy zapomnieliśmy, jak się gra w piłkę. Ale w meczu na Old Trafford pokazaliśmy charakter, udowodniliśmy, że uczymy się na błędach z nieodległej przeszłości. Nie chcieliśmy, żeby tamto się powtórzyło. Pomyślałem sobie potem, że skoro nie przegrywamy takich spotkań, będziemy silniejsi niż kiedykolwiek. To był wspaniały mecz, nawet pomimo problemów, które mieliśmy, a to dlatego, że zrozumieliśmy, że jeśli nawet na sekundę stracimy koncentrację, może to mieć zasadnicze znaczenie dla całego sezonu. Mogłoby to nas drogo kosztować, tak jak rok wcześniej.

Pomimo całego zamieszania w awanturze na Old Trafford tkwiła pewna wartość – piłkarze Arsenalu stali się sobie jeszcze bliżsi i bardziej zdeterminowani jako kolektyw. Parlour wspomina jednak tamtą sytuację nieco inaczej:

– Ukarali mnie grzywną w wysokości dziesięciu kawałków! – wzdryga się. – Moja była żona nie tryskała przesadnie szczęściem.

Kary zostają ogłoszone 30 października, niemal sześć tygodni po wydarzeniach. Grzywny wynoszą ogółem 275 tysięcy funtów – to najwyższa kara finansowa za brak dyscypliny w historii angielskiej piłki. Winowajcy są łącznie zawieszeni na dziewięć spotkań (Lauren nie zagra w czterech, Keown w trzech, a Parlour i Vieira w jednym. Cole otrzymuje ostrzeżenie na przyszłość, a zarzut w sprawie „niestosownego zachowania” Lehmanna zostaje wycofany).

Arsenal wydaje oficjalne oświadczenie z doskonale sformułowanymi przez zespół klubowych prawników przeprosinami, w których padają wszystkie stosowne słowa. Obejmuje ono jeden fascynujący, ukryty w środku ustęp: „Zawodników poucza się, by nie dawali się sprowokować, i przypomina, że ich sukcesy nadeszły, kiedy nie pozwalali sobie na odciągnięcie uwagi od spraw boiskowych”.

Przekaz jest jasny.

*

Nie żeby kontekst był w jakiejś mierze wytłumaczeniem, ale ciekawie jest sobie przypomnieć, że Arsenal nie wyszedł na murawę Old Trafford specjalnie odprężony. Dwa poprzednie mecze nie poszły Kanonierom zgodnie z planem i napięcie rosło. Remis w Premier League u siebie z Portsmouth był lekko rozczarowujący, a w dodatku towarzyszyły mu kontrowersje związane z symulowaniem, Pirès bowiem runął na ziemię, by wywalczyć rzut karny, po którym Arsenal wyrównał.

– Wszyscy sądzą, że nurkowałem – mówi Francuz, wspominając oskarżenia po latach. – Ale tak nie było. To frustrujące, tyle że co człowiek może zrobić? Przez pewien czas słyszałem, jak wszyscy gwiżdżą, gdy dostawałem piłkę. Pomogli mi koledzy z drużyny. Mówili, żebym tego nie słuchał.

Cztery dni później na Highbury przyjechał Inter Mediolan i rozgromił Arsenal w meczu grupowym Ligi Mistrzów. Wyprowadzeni w pole, pobici 3:0 i trochę wykończeni londyńczycy jechali na Old Trafford, aby uspokoić sytuację. W tym wypadku presja doprowadziła do wybuchu, ale z innymi komplikacjami radzono sobie wraz z rozwojem sezonu z większą godnością.

Walka z United wykraczała ponadto poza ramy zwyczajnego starcia twarzą w twarz. W szerszym kontekście była to rywalizacja dwóch drużyn, które przepychały się ze sobą na szczycie ligi angielskiej przez sześć kolejnych sezonów. Historia wzajemnej niechęci ze sporadycznymi wybuchami w tle sięgała jednak kilku dekad wstecz. United stało się drużyną, która dominowała w latach 90. Potem rozpoczęła się huśtawka. Arsenal zdobył tytuł – w czym pomogła słynna wygrana Kanonierów na Old Trafford dzięki bramce Marca Overmarsa – w roku 1998. Czerwone Diabły pozbierały się i sięgnęły po mistrzostwo trzy razy z rzędu. Arsenal wrócił do gry w 2002 roku (tym razem ligowy tytuł przypieczętował na boisku United gol Sylvaina Wiltorda). Manchester odzyskał mistrzostwo rok później.

– Gra przeciwko nim zawsze stanowiła wyjątkowe wyzwanie. Przez lata strawiłem wiele godzin, zastanawiając się nad przebiegiem tych meczów – w zamyśleniu wspominał Ferguson.

W sezonie 2003/2004 w tej straszliwej piłkarskiej próbie sił drżały wszystkie mięśnie.

Bergkamp wspomina, że czuł, jak w trakcie jego pierwszych lat w klubie zmienia się układ sił w stosunkach między oboma zespołami.

– Już w pierwszym sezonie stało się dla mnie jasne, że Manchester United jest drużyną, którą trzeba pokonać. Znajdowali się, o, tutaj , a my nie byliśmy nawet w ich pobliżu. Ale zaczęliśmy ich dochodzić. W 1998 roku wygraliśmy, ale nie miałem wtedy poczucia, że naprawdę z nimi współzawodniczymy. To było bardziej jak fuks. Ale przez resztę mojej kariery w Arsenalu zmniejszaliśmy tę różnicę. A kiedy zdobyliśmy tytuł w 2002 roku, czułem, że to ta chwila. Dla nas, ale też i dla nich, bo zdali sobie sprawę, że to my jesteśmy teraz lepsi. Dlatego traktowali nas jak zagrożenie i może trochę jak kogoś, kogo trzeba dorwać. To oni byli zawsze drużyną, którą chciało się pokonać, aż tu nagle to my się nią staliśmy. I sądzę, że wszyscy mieli tego świadomość, ich zawodnicy też.

Czy już wtedy wyjście obronną ręką ze starcia na Old Trafford było kluczowe, mimo że nie miało jeszcze znaczenia w kontekście sezonu bez porażki?

– Tak. Musieliśmy sprostać oczekiwaniom. Ludzie spodziewali się, że uzyskamy tam dobry wynik. Chodziło też o panujące w drużynie poczucie: „Już się was nie boimy, możemy z wami wygrać. Jesteśmy na tym samym poziomie, a może nawet to my jesteśmy lepsi”. To było coś nowego. Nie oznaczało buty, raczej większą pewność siebie. To, że możemy tego dokonać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: