Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Niezwykłe choć prawdziwe przygody Kapitana Korkorana - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Niezwykłe choć prawdziwe przygody Kapitana Korkorana - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 327 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I. AKA­DE­MIA NAUK (W LYONIE) A KA­PI­TAN KOR­KO­RAN

Owe­go dnia – a było to 29 wrze­śnia 1856 roku – oko­ło go­dzi­ny trze­ciej po po­łu­dniu Aka­de­mia Nauk w Lyonie od­by­wa­ła po­sie­dze­nie, po­grą­żo­na w jed­no­myśl­nej drzem­ce. Na uspra­wie­dli­wie­nie pa­nów aka­de­mi­ków wy­pa­da po­wie­dzieć, że od po­łu­dnia słu­cha­li zwię­złe­go stresz­cze­nia pra­cy zna­mie­ni­te­go dok­to­ra Mau­ry­ce­go Schwart­za ze Schwart­zhau­sen na te­mat śla­dów, ja­kie po­zo­sta­wia w ku­rzu lewa łap­ka pa­ją­ka, któ­ry nie zjadł śnia­da­nia. Zresz­tą ża­den z drze­mią­cych człon­ków Aka­de­mii nie pod­dał się bez wal­ki. Ten, za­nim oparł łok­cie na sto­le, a gło­wę na łok­ciach, pró­bo­wał na­szki­co­wać pro­fil rzym­skie­go se­na­to­ra, ale sen za­sko­czył go w mo­men­cie, gdy uczo­ną ręką kre­ślił fał­dy togi. Inny znów zbu­do­wał okręt li­nio­wy z bia­łej kart­ki pa­pie­ru i do­pie­ro wów­czas dało się sły­szeć jego ła­god­ne chra­pa­nie – niby lek­ki wie­trzyk, któ­ry zda się miał wy­peł­nić ża­gle stat­ku. Je­dy­nie prze­wod­ni­czą­cy, z ręką na dzwon­ku ni­czym żoł­nierz pod, bro­nią, prze­chy­lił się w tył, na opar­cie fo­te­la, i spał z god­no­ścią w tej po­zie peł­nej ma­je­sta­tu.

Tym­cza­sem po­tok mowy pły­nął nie­prze­rwa­nie, a dok­tor Mau­ry­cy Schwartz ze Schwart­zhau­sen gu­bił się w nie­wy­czer­pa­nych roz­wa­ża­niach na te­mat ge­ne­zy i do­mnie­ma­nych skut­ków swo­ich od­kryć. Na­gle roz­brzmia­ły trzy ude­rze­nia ze­ga­ra i całe zgro­ma­dze­nie się prze­bu­dzi­ło. Wów­czas za­brał głos prze­wod­ni­czą­cy:

– Pa­no­wie – rzekł – w pierw­szych pięt­na­stu roz­dzia­łach pięk­nej księ­gi, któ­rą wła­śnie nam czy­ta­no, za­wie­ra się tyle prawd no­wych i twór­czych, że jak mnie­mam, Aka­de­mia wy­ra­zi zgo­dę, aże­by­śmy od­da­jąc na­leż­ny hołd ge­niu­szo­wi pana dok­to­ra Schwart­za, odło­ży­li lek­tu­rę dal­szych pięt­na­stu roz­dzia­łów na ty­dzień na­stęp­ny. Dzię­ki temu każ­dy zdo­ła prze­my­śleć i po­głę­bić ten nad­zwy­czaj­ny te­mat i bę­dzie w sta­nie przed­sta­wić au­to­ro­wi uwa­gi, gdy­by się one zna­la­zły.

Pan Schwartz wy­ra­ził zgo­dę, więc bez zwło­ki odło­żo­no lek­tu­rę i za­czę­ła się dys­ku­sja o czym in­nym.

Na to wstał ni­ski si­wo­wło­sy czło­wiek o ży­wym spoj­rze­niu, ze spi­cza­stą bia­łą bro­dą i tak chu­dy, że skó­ra przy­le­ga­ła do ko­ści niby przy­kle­jo­na. Dał znak, że chce za­brać głos, i w jed­nej chwi­li za­pa­no­wa­ła ci­sza, był to bo­wiem je­den z tych lu­dzi, któ­rym nikt nie śmie prze­ry­wać, kie­dy mó­wią.

– Czci­god­ni pa­no­wie – roz­po­czął – w ubie­głym mie­sią­cu zmarł w Su­ezie wiel­ce sza­now­ny i nie­od­ża­ło­wa­ny nasz ko­le­ga, nie­ja­ki De­la­ro­che. Za­mie­rzał był wła­śnie pły­nąć do In­dii, aże­by w Gó­rach Gatu w oko­li­cy źró­deł Go­da­we­ry wsz­cząć po­szu­ki­wa­nia Gu­ru­ka­ram­ty, któ­ra jest naj­star­szą in­dyj­ską księ­gą świę­tą, star­szą niż Wedy. Jak po­wia­da­ją, tu­byl­cy ukry­li ową księ­gę przed wzro­kiem Eu­ro­pej­czy­ków. Wszyst­kim mi­ło­śni­kom na­uki za­wsze bę­dzie dro­ga pa­mięć tego szla­chet­ne­go czło­wie­ka, któ­ry wo­bec nad­cho­dzą­cej śmier­ci nie chciał za­prze­pa­ścić roz­po­czę­te­go dzie­ła i za­pi­sał sto ty­się­cy fran­ków temu, kto by ze­chciał pod­jąć się od­na­le­zie­nia owej księ­gi, któ­rej ist­nie­nie nie po­win­no ule­gać wąt­pli­wo­ści, je­że­li tyl­ko praw­dą jest, co mó­wią bra­mi­ni. Pan De­la­ro­che mocą swe­go te­sta­men­tu usta­no­wił wa­szą sła­wet­ną Aka­de­mię eg­ze­ku­tor­ką swej ostat­niej woli, a was, pa­no­wie, pro­si, aby­ście sami wy­bra­li le­ga­ta­riu­sza. Wy­bór ten na­su­nie zresz­tą nie­ma­łe trud­no­ści, al­bo­wiem po­dróż­nik, któ­ry zo­sta­nie wy­sła­ny do In­dii, musi być sil­ny, aby zdo­łał znieść tam­tej­szy kli­mat, i od­waż­ny, aby mógł sta­wiać czo­ło zę­bom ty­gry­sa, trą­bie sło­nia i za­sadz­kom in­dyj­skich roz­bój­ni­ków. Po­nad­to wi­nien być prze­bie­gły: nie­raz przyj­dzie mu oszu­ki­wać za­zdro­snych An­gli­ków, bo­wiem Kró­lew­skie To­wa­rzy­stwo Azja­tyc­kie z Kal­ku­ty czy­ni­ło bez­sku­tecz­ne po­szu­ki­wa­nia i po­sta­ra się nie do­pu­ścić, aby za­szczyt od­na­le­zie­nia świę­tej księ­gi przy­padł Fran­cu­zo­wi. Co wię­cej, musi on znać san­skryt, par­si i wszyst­kie inne ję­zy­ki In­dii, lu­do­we i świę­te. Wo­bec tego, że spra­wa jest nie­ma­łej wagi, po­zwa­lam so­bie po­dać pro­jekt, aże­by Aka­de­mia do­ko­na­ła wy­bo­ru dro­gą kon­kur­su.

Na­tych­miast też kon­kurs ogło­szo­no i wszy­scy uda­li się na obiad. Kon­ku­ren­ci zgło­si­li się tłum­nie i za­czę­ły się za­bie­gi o gło­sy aka­de­mi­ków. Ale ten był zbyt sła­bej bu­do­wy, ten znów nie­wy­kształ­co­ny, jesz­cze inny nie znał ję­zy­ków orien­tal­nych z wy­jąt­kiem chiń­skie­go, tu­rec­kie­go i kla­sycz­nej ja­pońsz­czy­zny. Tak więc mi­ja­ły mie­sią­ce, a Aka­de­mia wciąż nie mo­gła do­ko­nać wy­bo­ru kan­dy­da­ta.

Aż wresz­cie pod­czas po­sie­dze­nia w dniu 26 maja 1857 roku prze­wod­ni­czą­ce­mu do­rę­czo­ny zo­stał bi­let od nie­zna­jo­me­go, któ­ry pro­sił, aby go nie­zwłocz­nie wy­słu­cha­no.

Na bi­le­cie było na­zwi­sko: ka­pi­tan Kor­ko­ran.

– Kor­ko­ran? – po­wie­dział prze­wod­ni­czą­cy.- Kor­ko­ran! Czy ko­muś zna­ne jest to na­zwi­sko?

Nie było zna­ne ni­ko­mu. Jed­nak­że zgro­ma­dze­nie, cie­ka­we jak wszyst­kie tego ro­dza­ju zgro­ma­dze­nia, za­pra­gnę­ło uj­rzeć nie­zna­jo­me­go.

Otwo­rzy­ły się drzwi i sta­nął w nich ka­pi­tan Kor­ko­ran.

Był to wy­so­ki mło­dy czło­wiek, za­le­d­wie dwu­dzie­sto­pię­cio­let­ni; za­pre­zen­to­wał się z pro­sto­tą, nie za­nad­to skrom­nie, ale też nie za­nad­to wy­nio­śle. Miał ja­sną cerę, bez za­ro­stu.

W jego oczach ko­lo­ru zie­le­ni mor­skiej ma­lo­wa­ła się szcze­rość i od­wa­ga. Miał na so­bie al­pa­go­wy pal­tot, czer­wo­ną ko­szu­lę i bia­łe dre­li­cho­we spodnie. Koń­ce kra­wa­ta, za­wią­za­ne­go a la co­lin, zwi­sa­ły mu nie­dba­le na pier­si.

– Do­stoj­ni pa­no­wie – rzekł – do­szła mnie wia­do­mość, że je­ste­ście w kło­po­cie, więc przy­by­wam za­ofia­ro­wać wam swo­je usłu­gi.

– W kło­po­cie! – prze­rwał mu prze­wod­ni­czą­cy wy­nio­słym to­nem. – Pan się myli. Aka­de­mia Nauk w Lyonie, jak zresz­tą żad­na inna Aka­de­mia, nig­dy nie była w kło­po­cie. Pra­gnął­bym wie­dzieć, co też może wpra­wić w kło­pot uczo­ne to­wa­rzy­stwo, któ­re, po­zwo­lę so­bie za­uwa­żyć, li­czy wśród swych człon­ków tyle zna­ko­mi­tych ta­len­tów, tyle wznio­słych dusz, tyle szla­chet­nych serc, po­mi­ja­jąc, rzecz ja­sna, oso­bę tego, któ­ry ma za­szczyt być prze­wod­ni­czą­cym…

W tym miej­scu prze­rwa­ły mów­cy okla­ski.

– Sko­ro sza­now­ne­mu zgro­ma­dze­niu nikt nie jest po­trzeb­ny – od­parł Kor­ko­ran – mam za­szczyt po­kło­nić się…

Zro­bił pół­ob­rót w lewo i skie­ro­wał się ku drzwiom.

– Ależ pa­nie – rzekł prze­wod­ni­czą­cy – co za gwał­tow­ność! Niech pan przy­najm­niej zdra­dzi po­wód swej wi­zy­ty.

– Jak sły­sza­łem – od­po­wie­dział na to Kor­ko­ran – Aka­de­mia za­mie­rza od­szu­kać Gu­ru­ka­ram­tę.

Prze­wod­ni­czą­cy uśmiech­nął się z iro­nią, ale za­ra­zem z życz­li­wo­ścią.

– I wła­śnie pan chciał­byś od­na­leźć ten skarb? – za­py­tał.

– Tak, ja.

– Czy zna­ne są panu wa­run­ki le­ga­tu na­sze­go świa­tłe­go i nie­od­ża­ło­wa­ne­go ko­le­gi, pana De­la­ro­che?

–- Tak, są mi zna­ne.

– Mó­wisz pan po an­giel­sku?

– Jak pro­fe­sor Oks­for­du.

– Czy mo­żesz pan z miej­sca dać mi do­wód?

– Yes, sir – po­wie­dział Kor­ko­ran. – You are a stu­pid iel­low. Czy ży­czy pan so­bie jesz­cze ja­kiejś prób­ki mo­ich wia­do­mo­ści?

– Nie, nie – po­śpie­szył z od­po­wie­dzią prze­wod­ni­czą­cy, któ­ry w ca­łym swo­im ży­ciu sły­szał ję­zyk Szek­spi­ra je­dy­nie w te­atrze Pa­la­is-Roy­al.- Zna­ko­mi­cie, dro­gi pa­nie… Są­dzę, że znasz pan tak­że san­skryt?

– Czy mógł­bym pro­sić ła­ska­wych pa­nów o tom Bha­ga­wa­ty-Pu­ra­ny? Miał­bym za­szczyt tłu­ma­czyć w do­wol­nym miej­scu.

– Oho­ho! – za­wo­łał prze­wod­ni­czą­cy. – A znasz pan ję­zyk par­si i hin­du­sta­ni? Kor­ko­ran wzru­szył ra­mio­na­mi.

– Dzie­cin­na igrasz­ka! – rzekł.

I bez wa­ha­nia wy­gło­sił dzie­się­cio­mi­nu­to­wą prze­mo­wę w ja­kimś nie­zna­nym ję­zy­ku.

Ucze­ni pa­trzy­li nań ze zdzi­wie­niem. Skoń­czyw­szy za­py­tał:

– Czy wie­dzą pa­no­wie, o czym mia­łem za­szczyt mó­wić?

– Na pla­ne­tę, któ­rą od­krył pan Le Ver­rier! – za­wo­łał prze­wod­ni­czą­cy. – Nie zro­zu­mia­łem ani sło­wa.

– To jest wła­śnie ję­zyk hin­du­sta­ni – od­parł Kor­ko­ran. – Tak mó­wią w Kasz­mi­rze, w Ne­pa­lu, w kró­le­stwie La­ho­ru, w Mul­ta­nie, Audh, Ben­ga­lu, De­ka­nie, Kar­nath, w Ma­la­ba­rze, Gan­du­nie, Tra­wan­ko­rze, Ko­jam­pat­tu­rze, Maj su­rze, w kra­ju Si­khów, w Sin­dii, Dżaj­pu­rze, Udaj­pu­rze, w Dies­sel­mi­rze, Bi­ka­ne­rze, w Ba­ro­dzie, Ban­swa­rze, No­ana­ga­rze, Hol­ka­rze, w Bho­pa­lu, Ba­it­pu­rze, Dal­pu­rze, w Sa­ta­rze i wzdłuż ca­łe­go Wy­brze­ża Ko­ro­man­del­skie­go.

– Zna­ko­mi­cie, dro­gi pa­nie, zna­ko­mi­cie! – za­wo­łał prze­wod­ni­czą­cy. – Pra­gnął­bym za­dać panu jesz­cze ostat­nie py­ta­nie. Ze­chce pan wy­ba­czyć tę cie­ka­wość, ale wszak te­sta­ment na­sze­go nie­od­ża­ło­wa­ne­go przy­ja­cie­la na­kła­da na nas tak wiel­ką od­po­wie­dzial­ność, że nig­dy nie bę­dzie­my wie­dzie­li za dużo…

– Do­brze – od­parł Kor­ko­ran. – Py­taj­cie, pa­no­wie, o co chce­cie, byle pręd­ko, bo­wiem cze­ka na mnie Lu­iza.

– Lu­iza! – pod­jął z god­no­ścią pan prze­wod­ni­czą­cy. – Kim jest ta mło­da oso­ba?

– To przy­ja­ciół­ka, któ­ra mi to­wa­rzy­szy we wszyst­kich wo­ja­żach.

Na te sło­wa z są­sied­niej sali dał się sły­szeć od­głos szyb­kich kro­ków, po czym z wiel­kim ha­ła­sem za­trza­śnię­to ja­kieś drzwi.

– Co to ta­kie­go? – za­py­tał prze­wod­ni­czą­cy, – To Lu­iza się nie­cier­pli­wi.

– Niech za­tem cze­ka. Jak są­dzę, na­sza Aka­de­mia nie jest na roz­ka­zy pani czy też pan­ny Lu­izy.

– Jak pa­no­wie so­bie ży­czą – od­parł Kor­ko­ran.

A jako że nikt go nie po­pro­sił, żeby usiadł, sam za­jął miej­sce w fo­te­lu i oparł się wy­god­nie, go­tów słu­chać prze­mo­wy aka­de­mi­ka. Tym­cza­sem uczo­ny był w nie­ma­łym kło­po­cie nie wie­dząc, jak roz­po­cząć swo­ją mowę, al­bo­wiem za­po­mnia­no po­sta­wić na sto­le wodę i cu­kier, a jest rze­czą zna­ną, że cu­kier i woda to dwa źró­dła elo­kwen­cji.

Aby na­pra­wić owo nie­wy­ba­czal­ne za­nie­dba­nie, po­cią­gnął za sznur dzwon­ka. Nikt się jed­nak nie zja­wił.

– Ja­kiż ten woź­ny nie­dba­ły – po­wie­dział wresz­cie. – Mu­szę go od­pra­wić.

I za­dzwo­nił po raz dru­gi, trze­ci i pią­ty, ale wciąż na próż­no. Wresz­cie Kor­ko­ran, któ­re­mu żal się zro­bi­ło tego mę­czen­ni­ka, po­wie­dział:

– Nie dzwoń pan wię­cej. Za­pew­ne woź­ny po­sprze­czał się z Lu­izą i opu­ścił we­sty­bul.

– Z Lu­izą! – za­wo­łał prze­wod­ni­czą­cy. – A za­tem ta mło­da oso­ba ma bar­dzo zły cha­rak­ter.

– O nie, nie bar­dzo zły. Trze­ba tyl­ko umieć się z nią ob­cho­dzić. Może woź­ny był zbyt gwał­tow­ny. Ona taka mło­da, pew­nie się unio­sła.

– Taka mło­da! Ileż więc lat ma pan­na Lu­iza?

– Le­d­wie pięć – od­parł Kor­ko­ran.

– Oh! W tym wie­ku ła­two moż­na so­bie z nią po­ra­dzić.

– Czy ja wiem? Ona cza­sa­mi dra­pie lub gry­zie.

– Ależ pa­nie – rzekł prze­wod­ni­czą­cy – nic prost­sze­go jak prze­nieść ją do są­sied­niej sali.

– O, to nie ta­kie ła­twe – od­parł Kor­ko­ran. – Lu­iza bywa upar­ta. Nie przy­wy­kła do tego, by się jej sprze­ci­wiać. Uro­dzi­ła się w kra­jach tro­pi­kal­nych i pod wpły­wem go­rą­ce­go kli­ma­tu wzmo­gła się jesz­cze wro­dzo­na za­pal­czy­wość jej uspo­so­bie­nia…

– No cóż – ode­zwał się prze­wod­ni­czą­cy – dość już roz­mów o pan­nie Lu­izie. Aka­de­mia ma przed sobą waż­niej­sze za­da­nie. Po­wróć­my do na­sze­go prze­słu­cha­nia. Czy pan cie­szysz się do­brym zdro­wiem?

– Tak są­dzę – od­parł Kor­ko­ran. – Po dwa­kroć prze­cho­dzi­łem cho­le­rę, raz żół­tą fe­brę i jak wi­dać… Mam trzy­dzie­ści dwa zęby, a gdy­by­ście ze­chcie­li, pa­no­wie, do­tknąć mo­ich wło­sów, mo­gli­by­ście się prze­ko­nać, czy są po­dob­ne do pe­ru­ki.

– Zna­ko­mi­cie! Mam na­dzie­ję, że jest pan rów­nież bar­dzo sil­ny.

– Hm – rzekł Kor­ko­ran – wpraw­dzie nie tak bar­dzo jak mój nie­bosz­czyk oj­ciec, ale w sam raz jak na moje po­trze­by.

Jed­no­cze­śnie ro­zej­rzał się wo­kół, a wi­dząc w oknie gru­be kra­ty że­la­zne, schwy­cił je­den z prę­tów i bez wi­docz­ne­go wy­sił­ku zgiął go jak roz­grza­ną nad ogniem pa­łecz­kę czer­wo­ne­go wo­sku.

– Do ka­du­ka! A to krzep­ki zuch! – za­wo­łał je­den z aka­de­mi­ków.

– Oh, to jesz­cze nic – od­parł Kor­ko­ran ze spo­ko­jem. – Gdy­by­ście mi, pa­no­wie, dali ar­ma­tę trzy­dzie­sto­sze­ścio­fun­to­wą, chęt­nie bym się pod­jął wnieść ją na górę Fo­urvie­res. Po­dziw obec­nych za­czął ustę­po­wać miej­sca prze­ra­że­niu.

– Do­my­ślam się – pod­jął prze­wod­ni­czą­cy – żeś pan był w ogniu?

– Dwu­na­sto­krot­nie – od­rzekł Kor­ko­ran – ale nie wię­cej. Jak pa­nom wia­do­mo, ka­pi­tan stat­ku han­dlo­we­go na mo­rzach Chin i Bor­neo wi­nien za­wsze mieć na po­kła­dzie kil­ka kar­to­nad dla obro­ny przed pi­ra­ta­mi.

– Więc pan za­bi­ja­łeś pi­ra­tów?

– Dzia­ła­łem we wła­snej obro­nie – od­po­wie­dział ma­ry­narz – i za­bi­łem naj­wy­żej dwu­stu czy trzy­stu, a do tego nie sam, Na mnie przy­pa­da z tej licz­by oko­ło trzy­dzie­stu. Resz­ty do­ko­na­li moi majt­ko­wie.

W tym mo­men­cie po­sie­dze­nie zo­sta­ło prze­rwa­ne, al­bo­wiem z są­sied­niej sali dał się sły­szeć ło­skot prze­wra­ca­nych krze­seł.

– Nie do wy­trzy­ma­nia! – za­wo­łał prze­wod­ni­czą­cy. – Trze­ba zo­ba­czyć, co to ta­kie­go.

– Mó­wi­łem wam, pa­no­wie, że nie na­le­ży nad­uży­wać cier­pli­wo­ści Lu­izy – po­wie­dział Kor­ko­ran. – Je­że­li pa­no­wie po­zwo­lą, to ją tu przy­pro­wa­dzę i uspo­ko­ję. Bie­dacz­ka, nie może beze mnie żyć.

– Dro­gi pa­nie – rzekł je­den z aka­de­mi­ków ra­czej kwa­śno – kie­dy dziec­ko jest za­smar­ka­ne, trze­ba mu utrzeć nos, kie­dy ka­pry­si, na­le­ży je skar­cić, a kie­dy dużo krzy­czy, kła­dzie się je do łóż­ka, ale nie wpro­wa­dza się go do przed­po­ko­ju uczo­ne­go to­wa­rzy­stwa!

– Czy pa­no­wie nie ma­cie wię­cej py­tań? – ode­zwał się Kor­ko­ran nie­po­ru­szo­ny.

– Za po­zwo­le­niem, jesz­cze jed­no py­ta­nie – po­wie­dział prze­wod­ni­czą­cy i wska­zu­ją­cym pal­cem pra­wej dło­ni po­pra­wił so­bie zło­te oku­la­ry na no­sie. – Czy je­steś pan… no, je­steś pan od­waż­ny, sil­ny i zdro­wy, to wi­dać. Je­steś pan uczo­ny, bo do­wio­dłeś tego mó­wiąc płyn­nie ję­zy­kiem hin­du­sta­ni, któ­ry żad­ne­mu z nas nie jest zna­ny. Ale, jak­że to wy­ra­zić, no, czy jest pan… spryt­ny i prze­bie­gły, jak panu bo­wiem wia­do­mo, bywa to bar­dzo przy­dat­ne w cza­sie po­dró­ży wśród tych lu­dów zdra­dziec­kich i okrut­nych. I jak­kol­wiek Aka­de­mia pra­gnie go­rą­co przy­znać panu na­gro­dę wy­zna­czo­ną przez na­sze­go sław­ne­go p rzy­ja­cie­la De­la­ro­che, jak­kol­wiek pała żą­dzą od­na­le­zie­nia słyn­nej Gu­ru­ka­ram­ty, któ­rej An­gli­cy bez­sku­tecz­nie szu­ka­li na ca­łym Pół­wy­spie In­dyj­skim, to wszak mia­ła­by skru­pu­ły na­ra­ża­jąc ży­cie tak dro­go­cen­ne, jak ży­cie pań­skie, i…

– Nie wiem, czy je­stem prze­bie­gły – prze­rwał Kor­ko­ran. – Ale wiem, że mam gło­wę Bre­toń­czy­ka z Sa­int-Malo, że moje pię­ści mają nie­prze­cięt­ną wagę, że no­szę re­wol­wer do­brej mar­ki, a stal mego szkoc­kie­go dir­ku jest har­tow­na jak żad­na inna, i wiem po­nad­to, żem nie wi­dział do­tąd ży­wej isto­ty, któ­ra by tknę­ła mnie bez­kar­nie. Prze­bie­głość to ce­cha tchó­rzy. My, z rodu Kor­ko­ra­nów, zwy­kli­śmy iść pro­sto przez ży­cie, to­ru­jąc so­bie dro­gę jak kula ar­mat­nia.

– Ale cóż to zno­wu za okrut­ny ha­łas? – po­wie­dział prze­wod­ni­czą­cy. – Wy­da­je mi się, że to pan­na Lu­iza wciąż się za­ba­wia. Idź pan i uspo­kój ją na­tych­miast albo po­groź jej ró­zgą, bo wszak trud­no już wy­trzy­mać.

– Lu­iza, do mnie! – za­wo­łał Kor­ko­ran nie wsta­jąc z fo­te­la.

Na to we­zwa­nie drzwi się otwar­ły, jak­by wy­wa­żo­ne ka­ta­pul­tą, i uka­zał się ty­grys kró­lew­ski, nie­zwy­kle wiel­ki i nie­zwy­kle pięk­ny. Zwie­rzę dało susa po­nad gło­wa­mi aka­de­mi­ków i wy­lą­do­wa­ło u stóp ka­pi­ta­na Kor­ko­ra­na.

– Cóż to, moja dro­ga Lu­izo? – rzekł ka­pi­tan. – Ha­ła­su­jesz w przed­po­ko­ju, prze­szka­dzasz uczo­nym. Bar­dzo to nie­pięk­nie. Po­łóż się. Je­że­li tak da­lej pój­dzie, nie wpro­wa­dzę cię wię­cej do to­wa­rzy­stwa.

Zda­wać by się mo­gło, że ta po­gróż­ka prze­ję­ła Lu­izę wiel­ką trwo­gą.II. W JAKI SPO­SÓB AKA­DE­MIA NAUK (W LYONIE) ZA­WAR­ŁA ZNA­JO­MOŚĆ Z LU­IZĄ

Jak­kol­wiek Lu­iza była nie­zmier­nie prze­ję­ta, gdy ka­pi­tan Kor­ko­ran za­po­wie­dział, że nie wpro­wa­dzi jej wię­cej do to­wa­rzy­stwa, to wszak­że jej wzru­sze­nie z pew­no­ścią nie było rów­ne temu, któ­re­go do­zna­li człon­ko­wie sław­nej Aka­de­mii Nauk w Lyonie. Gdy­by­śmy jed­nak ze­chcie­li zwa­żyć, że ucze­ni przy­wy­kli zaj­mo­wać się na­uką, a nie żon­gler­ką z ty­gry­sa­mi Ben­ga­lu, nie mie­li­by­śmy im za złe tej ludz­kiej sła­bo­ści.Na­tych­miast od­wró­ci­li się w stro­nę drzwi i rzu­ci­li do uciecz­ki ku są­sied­niej sali, w na­dziei, że do­sta­ną się do we­sty­bu­lu, skąd pro­wa­dzi­ły drzwi na ozdob­ne scho­dy, któ­re z ko­lei wy­cho­dzi­ły na uli­cę. Dal­sza uciecz­ka nie na­su­wa­ła­by już trud­no­ści, jest bo­wiem rze­czą zna­ną, iż do­bry pie­chur, nie ob­cią­żo­ny ekwi­pun­kiem, z ła­two­ścią robi dwa­na­ście ki­lo­me­trów na go­dzi­nę. A że naj­da­lej za­miesz­ka­ły aka­de­mik, chcąc zna­leźć się u celu, czy­li w ką­cie koło wła­sne­go ko­min­ka, mu­siał­by prze­mie­rzyć nie wię­cej niż dwa ki­lo­me­try, ucze­ni mie­li nie­ma­łe szan­sę w kil­ka mi­nut oswo­bo­dzić się od to­wa­rzy­stwa Lu­izy. Jak­kol­wiek to ro­zu­mo­wa­nie, prze­nie­sio­ne na pa­pier, może się wy­dać roz­wle­kłe, wpro­wa­dzo­no je w czyn tak szyb­ko i jed­no­myśl­nie, że w se­kun­dzie wszy­scy aka­de­mi­cy go­to­wi byli do uciecz­ki.

Wszak­że sam pan prze­wod­ni­czą­cy, któ­ry we wszel­kich oko­licz­no­ściach wi­nien był świe­cić przy­kła­dem, tym ra­zem, mimo nad­zwy­czaj­nej go­to­wo­ści, do­tarł za­le­d­wie dzie­więt­na­sty do drzwi, któ­re wy­wa­ży­ła Lu­iza.

Co wię­cej, nikt nie ośmie­lił się prze­kro­czyć pro­gu, al­bo­wiem ty­gry­si­ca za­czę­ła wła­śnie nu­dzić się w za­mknię­ciu, a że nad­to przej­rza­ła pla­ny uczo­nych, po­sta­no­wi­ła tak­że wyjść na prze­chadz­kę.

W oka­mgnie­niu jed­nym su­sem prze­sko­czy­ła po raz wtó­ry nad do­stoj­nym zgro­ma­dze­niem i wy­lą­do­wa­ła u sa­mych stóp nie­usta­ją­ce­go se­kre­ta­rza, któ­ry na cze­le pa­nów uczo­nych śpie­szył ku drzwiom. Ten wiel­ce sza­now­ny czło­wiek uczy­nił krok do tyłu i z ocho­tą uczy­nił­by dal­sze kro­ki, gdy­by mu nie prze­szko­dzi­ły nogi tych, co tło­czy­li się za jego ple­ca­mi.

Lecz sko­ro tyl­ko ucze­ni spo­strze­gli, że Lu­iza spra­wu­je funk­cję awan­gar­dy, za­czę­li co­fać się w po­śpie­chu, dzię­ki cze­mu pan nie­usta­ją­cy se­kre­tarz od­zy­skał swo­bo­dę ru­chów. Je­dy­nie jego pe­ru­ka nie­na­tu­ral­nie sfa­lo­wa­ła się na czo­le.

Kie­dy się to dzia­ło, Lu­iza, ni­czym mło­dy chart przed po­lo­wa­niem, żwa­wym truch­tem prze­cha­dza­ła się po we­sty­bu­lu, rzu­ca­jąc na człon­ków Aka­de­mii spoj­rze­nia żywe i roz­ba­wio­ne. Zda­wać by się mo­gło, że cze­ka roz­ka­zów Kor­ko­ra­na.

Aka­de­mi­cy zbi­li się w gro­mad­ki oka­zu­jąc wy­raź­ny brak zde­cy­do­wa­nia. Zwa­żyw­szy na hu­mo­ry Lu­izy, ucie­kać nie było bez­piecz­nie, ale też tu, w sali, gro­zi­ło nie­bez­pie­czeń­stwo rów­nie wiel­kie. Tak roz­wa­ża­jąc sza­now­ni ucze­ni za­bra­li się do wzno­sze­nia ba­ry­ka­dy z fo­te­li. Aż na­resz­cie pan prze­wod­ni­czą­cy, któ­ry są­dząc po jego prze­mó­wie­niach był czło­wie­kiem ro­zum­nym, gło­śno wy­ra­ził prze­ko­na­nie, iż ka­pi­tan Kor­ko­ran uczy­nił­by wszyst­kim tu obec­nym wiel­ki ho­nor i przy­jem­ność, gdy­by ze­chciał „wy­nieść się naj­prost­szą i naj­krót­szą dro­gą”. Jak­kol­wiek sło­wo „wy­nieść, się” nie było zbyt na miej­scu, Kor­ko­ran nie po­czuł się do­tknię­ty, jako że było mu wia­do­mo, iż są chwi­le, kie­dy do­bór słów sta­je się rze­czą nie­istot­ną.

– Sza­now­ni pa­no­wie – rzekł – ża­łu­ję nie­zmier­nie, iż…

– Na Boga! Niech pan ni­cze­go nie ża­łu­je i co prę­dzej idzie so­bie! – wy­krzyk­nął nie­usta­ją­cy se­kre­tarz. – Nie wiem, co so­bie pań­ska Lu­iza we mnie upa­trzy­ła, ale ciar­ki prze­cho­dzą mi po ple­cach.

W isto­cie, Lu­iza zda­wa­ła się nie­zmier­nie za­in­try­go­wa­na, pan se­kre­tarz bo­wiem w za­mę­cie wal­ki nie spo­strzegł, iż pe­ru­ka zsu­nę­ła mu się na pra­wy bok, uka­zu­jąc oczom ty­gry­si­cy cał­kiem nagą czasz­kę. Ten nie­zna­ny wi­dok wpra­wił ją w ogrom­ne zdu­mie­nie.

Spo­strze­gł­szy to Kor­ko­ran, by dać Lu­izie przy­kład, bez sło­wa zbli­żył się do dru­gich drzwi wej­ścio­wych. Wszak­że drzwi te wspie­ra­ła z ze­wnątrz po­tęż­na ba­ry­ka­da, a co gor­sza były one z brą­zu, tak że na­wet Kor­ko­ran nie zdo­łał­by ich wy­wa­żyć. Tak czy in­a­czej, dziel­ny mło­dzie­niec wy­mie­rzył ra­mie­niem cios tak sil­ny, że za­drża­ły nie tyl­ko drzwi; ale cała ścia­na, a na­wet zda­wać by się mo­gło, iż gmach za­trząsł się w po­sa­dach. Kor­ko­ran za­mie­rzał wła­śnie po­no­wić cios, gdy po­wstrzy­mał go pan prze­wod­ni­czą­cy.

– Tyl­ko tego bra­ko­wa­ło – po­wie­dział – żeby się nam dach za­wa­lił na gło­wę.

– Ja­każ więc jest rada? – spy­tał na to ka­pi­tan. – O! już mam. Wyj­dę z Lu­izą oknem.

– Za­sta­nów się pan, ka­pi­ta­nie – rzekł prze­wod­ni­czą­cy w po­ry­wie szla­chet­no­ści. – Pri­mo: trze­ba by wy­jąć że­la­zne prę­ty, se­cun­do: okno dzie­li od bru­ku całe trzy­dzie­ści stóp, więc z ła­two­ścią mo­żesz pan zle­cieć na zła­ma­nie kar­ku, a prze­brzy­dłe pań­skie zwie­rzę…

– Tss. – prze­rwał Kor­ko­ran. – Nie mów pan, pro­szę, tak brzyd­ko o Lu­izie, jest bo­wiem bar­dzo wraż­li­wa. Jesz­cze się roz­gnie­wa… Co się ty­czy prę­tów, to dla mnie frasz­ka.

I w isto­cie, ka­pi­tan, bez naj­mniej­sze­go, rzekł­byś, wy­sił­ku, wy­jął z okna trzy prę­ty.

– Przej­ście go­to­we – po­wie­dział.

Po praw­dzie człon­ko­wie Aka­de­mii Nauk (w Lyonie) z jed­nej stro­ny ży­wi­li oba­wę, iż Kor­ko­ran skrę­ci kark, ale też z dru­giej stro­ny go­rą­co pra­gnę­li roz­stać się z ty­gry­si­cą. Kor­ko­ran już sie­dział na oknie, go­tów zejść na dół cze­pia­jąc się rzeźb i wy­stę­pów muru, gdy wtem ode­zwał się pan prze­wod­ni­czą­cy:

– Halo, ka­pi­ta­nie! Nie za­mie­rzasz pan chy­ba zo­sta­wić nas sam na sam z pan­ną Lu­izą?

– Da­li­bóg! ktoś prze­cie musi wyjść pierw­szy – od­parł Kor­ko­ran. – A Lu­iza za nic nie wy­sko­czy, je­że­li nie dam jej przy­kła­du.

– Lecz co bę­dzie – pod­jął pan prze­wod­ni­czą­cy – je­śli pan wy­sko­czysz, a Lu­iza nie ze­chce pójść w pana śla­dy?

– Oh! – wes­tchnął Kor­ko­ran – gdy­by ru­nę­ło nie­bo, mnó­stwo skow­ron­ków wpa­dło­by w pu­łap­kę. Więc jak: mam scho­dzić czy nie?

– Niech pierw­sza zej­dzie Lu­iza – od­parł pan prze­wod­ni­czą­cy.

– Zgo­da – rzekł Kor­ko­ran. – Przy­pu­ść­my, że we­zmę Lu­izę za kark i wy­pchnę przez okno, ale rzecz w tym, że Lu­iza mie­wa hu­mo­ry. Jesz­cze, nie cze­ka­jąc na mnie, po­bie­gnie uli­ca­mi i za­nim zdo­łam po­śpie­szyć z po­mo­cą, go­to­wa schru­pać parę osób. Gdy­by­ście wie­dzie­li, pa­no­wie, jaki Lu­iza mie­wa ape­tyt! Nad­to jest go­dzi­na czwar­ta, a bie­dacz­ka do tej pory nie ja­dła lun­chu. Bo ona co­dzien­nie jada lunch o pierw­szej, jak kró­lo­wa Wik­to­ria. Do kroć­set! Lu­iza nie ja­dła dzi­siaj lun­chu! Co za nie­roz­wa­ga!

Na sło­wo „lunch” oczy Lu­izy roz­bły­sły ra­do­ścią. Zmie­rzy­ła wzro­kiem jed­ne­go z pa­nów aka­de­mi­ków, tę­gie­go po­czciw­ca, któ­ry cie­szył się wi­dać do­brym zdro­wiem, bo cerę miał świe­żą i ró­żo­wiut­ką. Kil­ka­kroć roz­war­ła i za­mknę­ła szczę­ki, mla­ska­jąc ję­zy­kiem z wi­docz­nym ukon­ten­to­wa­niem, po czym spoj­rza­ła na Kor­ko­ra­na, jak­by py­ta­ła go, czy już pora na lunch. Pan aka­de­mik do­strzegł te spoj­rze­nia i zbladł.

– Tak więc zo­sta­ję – rzekł Kor­ko­ran, a głasz­cząc Lu­izę do­rzu­cił: – Bądź spo­koj­na, ko­cha­nie. Tam, do kata! Nie zjesz lun­chu dzi­siaj, to zjesz ju­tro. Nie trze­ba być tak ła­ko­mą. Tu ty­gry­si­cą za­mru­cza­ła z ci­cha, na co Kor­ko­ran, uno­sząc szpi­cru­tę, po­wie­dział:

– Sza, moja mała, sza, bo gwiz­dek z tobą się roz­mó­wi.

Czy to wi­dok gwizd­ka, czy też pod wpły­wem słów ka­pi­ta­na, ty­gry­si­cą spo­koj­nie uło­ży­ła się na brzu­chu i mru­cząc jak kot za­czę­ła ocie­rać się wspa­nia­łym łbem o nogę swe­go pana.

– Do­stoj­ni pa­no­wie – prze­mó­wił prze­wod­ni­czą­cy – ze­chciej­cie ła­ska­wie za­jąć miej­sca, sko­ro bo­wiem drzwi za­mknię­to i za­bez­pie­czo­no ba­ry­ka­dą, to za­pew­ne dla­te­go, iż woź­ny udał się po po­moc. Cze­kaj­my za­tem nań cier­pli­wie, aby zaś nie tra­cić cza­su, ośmie­lę się za po­zwo­le­niem pa­nów po­dać pro­jekt, aby­śmy nie­zwłocz­nie za­po­zna­li się z wy­jąt­ko­wo cie­ka­wą roz­pra­wą na­sze­go uczo­ne­go ko­le­gi pana Cro­chet na te­mat po­cho­dze­nia i roz­wo­ju ję­zy­ka man­dżur­skie­go.

– Co mi tam man­dżur­ski – prze­rwał zrzę­dli­wie któ­ryś z aka­de­mi­ków. – Od­dał­bym man­dżur­ski i wszyst­kie jego kon­ty­nu­an­ty, a ja­poń­ski i ty­be­tań­ski na do­da­tek, aże­bym tyl­ko mógł w tej chwi­li ogrzać nogi przed wła­snym ko­min­kiem! A to łaj­dak ten woź­ny! La­skę bym po­ła­mał na jego grzbie­cie.

– Śmiem są­dzić – wtrą­cił pan nie­usta­ją­cy se­kre­tarz – iż na­sze do­stoj­ne zgro­ma­dze­nie nie cie­szy się nie­zmą­co­nym spo­ko­jem du­cha, któ­ry tak sprzy­ja na­uko­wym do­cie­ka­niom, to­też by­ło­by chy­ba po­żą­da­ne odło­żyć kwe­stię man­dżur­ską na kie­dy in­dziej. W za­mian zaś może by ka­pi­tan Kor­ko­ran ze­chciał nam po­wie­dzieć o przy­go­dach, któ­rym za­wdzię­cza­my, że w chwi­li obec­nej zna­leź­li­śmy się oko w oko z pan­ną Lu­izą.

Kor­ko­ran skło­nił się z sza­cun­kiem i tak oto roz­po­czął swo­ją prze­mo­wę.III. O TY­GRY­SIE, KRO­KO­DY­LU l KA­PI­TA­NIE KOR­KO­RA­NIE

Zda­rzy­ło wam się może sły­szeć, pa­no­wie, o sław­nym Ro­ber­cie Sur­co­uf z Sa­int-Malo. Oj­ciec jego był w pro­stej li­nii bra­tan­kiem szwa­gra mego pra­dziad­ka. Moim stry­jecz­nym bra­tem jest gło­śny i wiel­ce uczo­ny Yves Qu­ate­rqu­em, obec­nie czło­nek In­sty­tu­tu Pa­ry­skie­go, Jak po­wszech­nie wia­do­mo, on to wy­na­lazł spo­sób kie­ro­wa­nia ba­lo­na­mi. Mój dziad stry­jecz­ny, Ala­in Kor­ko­ran, no­szą­cy przy­do­mek Czer­wo­no­bro­de­go, po­bie­rał na­uki ra­zem ze świę­tej pa­mię­ci wi­ceh­ra­bią Fran­cisz­kiem de Cha­te­au­briand, a pod­czas re­kre­acji w dniu 23 czerw­ca 1782 roku, mię­dzy go­dzi­ną czwar­tą trzy­dzie­ści a pią­tą po po­łu­dniu miał za­szczyt przy­ło­żyć za­ci­śnię­tą pięść do oka wi­ceh­ra­bie­go. Tak więc wi­dzi­cie, pa­no­wie, że po­cho­dzę z wy­so­kie­go rodu i że Kor­ko­ra­no­wie mogą cho­dzić z od­sło­nię­tym czo­łem i pa­trzeć lu­dziom pro­sto w oczy.O so­bie sa­mym po­wiem nie­wie­le. Otóż uro­dzi­łem się chy­ba z węd­ką w ręku, bo w wie­ku gdy wszyst­kie dzie­ci po­zna­ją do­pie­ro abe­ca­dło, ja wsia­da­łem sam do ło­dzi ojca, kie­dy zaś oj­ciec zgi­nął spie­sząc na ra­tu­nek ło­dzi ry­bac­kiej, za­cią­gną­łem się na "Cno­tli­wą Zu­zan­nę" z Sa­int-Malo, któ­ra wła­śnie wy­ru­szy­ła na po­łów wie­lo­ry­bów w oko­li­ce Cie­śni­ny Be­rin­ga. Po trzech la­tach rej­sów od bie­gu­na pół­noc­ne­go do po­łu­dnio­we­go zmie­ni­łem "Cno­tli­wą Zu­zan­nę" na "Pięk­ną Emi­lię", z "Pięk­nej Emi­lii" prze­nio­słem się na "Dum­ne­go Ar­ta­ba­na", a z "Dum­ne­go Ar­ta­ba­na" na "Syna Bu­rzy". Był to dwu­masz­to­wiec, któ­ry pod wszyst­ki­mi ża­gla­mi ro­bił osiem­na­ście wę­złów na go­dzi­nę.

– Pa­nie Kor­ko­ran – prze­rwał nie­usta­ją­cy se­kre­tarz Aka­de­mii – prze­cie to mia­ła być hi­sto­ria Lu­izy.

– Chwil­ka cier­pli­wo­ści, pa­no­wie – od­parł Kor­ko­ran – wła­śnie do tego zmie­rzam… Prze­rwał mu da­le­ki od­głos bi­cia w bęb­ny na alarm.

– A to co ta­kie­go? – za­nie­po­ko­ił się pan prze­wod­ni­czą­cy.

– Ła­two się do­my­ślić – od­rzekł Kor­ko­ran. – Woź­ny zląkł się, za­ba­ry­ka­do­wał drzwi i po­biegł po od­siecz na po­ste­ru­nek. A to pod­ła du­sza!

– Da­li­bóg! – ode­zwał się ja­kiś aka­de­mik. – Le­piej by zro­bił zo­sta­wia­jąc drzwi otwar­te, bo przy­najm­niej nie mu­siał­bym wy­słu­chi­wać hi­sto­rii pan­ny Lu­izy.

– Bacz­ność! To nie żar­ty – za­wo­łał ka­pi­tan. – Dzwo­nią na trwo­gę.

W isto­cie, z po­bli­skiej dzwon­ni­cy roz­brzmiał dźwięk dzwo­nu na trwo­gę i z szyb­ko­ścią ognia pę­dzo­ne­go wia­trem prze­niósł się na wszyst­kie inne dzwon­ni­ce w oko­li­cy.

– Do kroć­set! – za­wo­łał ka­pi­tan ze śmie­chem. – Go­tu­je się za­żar­ta bi­twa, moja bied­na Lu­izo; bę­dziesz, zda­je się, ob­le­ga­na jak for­te­ca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: