Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nikt nie widział, nikt nie słyszał... - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Nikt nie widział, nikt nie słyszał... - ebook

Lena od dwudziestu lat próbuje dojść, co się stało z jej małą siostrzyczką Sarą, która nagle zniknęła z podwórka w Gdyni. Agnieszka, młoda Polka z Paryża, odkrywa, że niegdyś została porwana, a na plaży w Łebie policja odnajduje kobietę, która uciekła po latach od swego porywacza. Czy któraś z nich jest zaginioną Sarą? Wszechstronnie opisany problem nagłych zniknięć, utraty tożsamości, kwestii tzw. "syndromu sztokholmskiego", gdy ofiara przywiązuje się do porywacza i dramatów rodzin. Świetna psychologia, atrakcyjna forma, na pograniczu thrillera i powieści psychologicznej.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-247-2340-9
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PODZIĘKOWANIA:

W pracy nad powieścią wielu przydatnych informacji udzieliły mi Ilona Poćwierz-Marciniak oraz Anna Suligowska – moje dyżurne panie psycholożki, które nie tylko pomogły mi stworzyć bohaterów, ale potem jeszcze znalazły czas, by zaproponować dla nich właściwą terapię.

Dziękuję Jarkowi Zychowi za fachowe porady z zakresu działań policji, Paniom z Instytutu Genetyki Sądowej w Bydgoszczy za szczegółowe wyjaśnienia dotyczące analizy DNA.

Rodzicom dziękuję za wsparcie, Siostrze za ostre jak brzytwa uwagi, Maćkowi za cierpliwość dla mnie i pierwszą redakcję. Teściom – ponieważ bez Waszej opieki nad Sylwią nie miałabym czasu pisać.

Jarku, po raz kolejny uratowałeś plik z powieścią, kiedy wszyscy fachowcy rozłożyli ręce!

Pragnę wyrazić też wdzięczność Przyjaciółkom, a w szczególności Dorocie Keller, Ani Staszczak i Anecie Dardzińskiej za rozmowy o książce w trakcie jej pisania. Bez Dorotki nie powstałaby scena performance’u Kapłowa.

Motyw piór zrzuconych z wieży Eiffla pochodzi z powieści „Niewidzialny cyrk” Jeniffer Egan.

Interpretację obrazu Lucasa Cranacha Starszego „Salome” zaczerpnęłam z „Malarstwa białego człowieka” Waldemara Łysiaka.1

Wrzesień pachnie kwiatami i upałem. Słońce wisi na niebie, odmieniając całą dzielnicę tak bardzo, że wygląda jak stara fotografia w kolorze sepii. Wszystko tonie w powodzi słonecznego światła, samochody zostawiają ciemne ślady opon na rozgrzanym asfalcie. Śmierdzi beton, a tata, z papierosem w ustach, z amerykańskim stetsonem na głowie, przebiega palcami po strunach gitary: A-dur, G-dur, A-dur.

People try to put us d-down

(Talkin’ ’bout my generation)

Just because we get around

(Talkin’ ’bout my generation)

Things they do look awful c-c-cold

(Talkin’ ’bout my generation)

I hope I die before I get old

(Talkin’ ’bout my generation)¹

W dole, przez wał piachu przedziera się pani Kasia.

– Szlag by to! – syczy, kiedy tonie w nim obcas jej buta.

– Witam panią! – woła tata, nie przerywając gry.

– Co tam robicie? – Kasia wygładza spódniczkę i zaraz zaczyna się prężyć, jak zawsze na widok taty.

– Może wpadnie pani do nas na drinka?

Śmieje się i z trudem, machając śmiesznie rękami, pokonuje sypką przeszkodę w swoich klapkach z różowym puszkiem, na wysokich obcasach.

– Może wieczorem?

Wie, że tata na nią patrzy, więc idzie, zalotnie kręcąc biodrami.

Wgryzam się w chleb z cukrem:

– Jesteś na nią za stary.

Parska śmiechem.

– Nigdy nie jest się za starym na rock and rolla, księżniczko!

Pani Kasia wygląda jak Debbie Harry na plakacie, który wisi w naszej toalecie, ma takie same platynowe kosmyki włosów, jej usta błyszczą szkarłatną czerwienią, a rzęsy aż lepią się od czarnego tuszu. Plakat zabieramy w każdą podróż, przejechał z nami pół Polski i wciąż jest cały. Tata uważa, że Debbie to najseksowniejsza piosenkarka naszych czasów.

Things they do look awful c-c-cold

podejmuje śpiew.

(Talkin’ ’bout my generation)

I hope I die before I get old…

Powieki trzepoczą, a czas cofa się jeszcze bardziej.

Pod koniec sierpnia przeprowadzamy się do Gdyni. To nie jest nasza pierwsza przeprowadzka, ale w wyniku tego, co się stanie, ostatnia. Wcześniej mieszkaliśmy w Bieszczadach, na rozległej równinie położonej jakieś osiemset metrów nad poziomem morza. Panowała tam wielka, naprawdę wielka cisza, w której wyróżniałam głosy ptaków, dźwięk kroków ludzi podążających w stronę górskich szlaków i muzykę płynącą ze starej gitary taty. Sara kładła się w śpiworze na werandzie, a kiedy przychodził zmierzch i powietrze raptownie zaczynało się ochładzać, wsuwała ręce pod głowę i patrząc w niebo, mówiła, że niczego więcej nie potrzebuje. Niebo w górach jest niezwykłe i nigdy nie uda mi się takiego nieba znaleźć w mieście. A jednak mnie w ciszy górskiej brakowało rozmów z ludźmi, gwaru miasta i przyjaciółek, z którymi mogłabym spędzać czas.

Tata zakochuje się tak często, że mógłby powiedzieć słowami Marilyn Monroe: „Zawsze jestem w kimś zakochany, dziś akurat w tobie!”. W Bieszczadach znowu się zakochał i zmusił nas, byśmy wsiadły wraz z nim do pociągu za nową miłością, która jechała do Trójmiasta.

Jak zawsze, kiedy opuszczaliśmy dom, już z walizkami w rękach, zatrzymywał się i mówił, żebyśmy spojrzały ostatni raz za siebie, a my posłusznie odwracałyśmy się i po raz ostatni patrzyłyśmy na mury, w których spędziłyśmy czas nie dość długi, by zżyć się z domem, ale wystarczająco długi, by powiedzieć, że „tu mieszkałyśmy”.

Siedząc w zapchanym turystami pociągu, powiedziałam do Sary:

– Zobaczysz, w Gdyni będzie naprawdę fajnie.

Ale ona, ze wzrokiem utkwionym w okno, odparła jakoś tak smutno:

– A ja się boję, że w Gdyni zdarzy się coś niedobrego.

Nasze życie w tamtej chwili było takie jak rysunki, które Sara zrobiła w Bieszczadach. Na pierwszym widnieją długie tory, wijące się aż za horyzont. Na drugim dwie dziewczynki, trzymając się za ręce, stoją przy ostatnich drzwiach ostatniego wagonu.2

W co się pobawimy?

– W to co zawsze.

Oczy błyszczą radością, Sara odwraca się w stronę długiego korytarza pociągu, obrzuca spojrzeniem mężczyznę z papierosem, który otworzył okno, spogląda na dwie dziewczynki, którym przeciąg rozwiewa włosy, widzi starszą panią, niecierpliwie wpatrzoną w palącego w oknie mężczyznę, i rzuca się niespodziewanie w wir zabawy.

– Minęło sto lat! – woła.

Sto lat to w sam raz, żeby oddzielić naszą poprzednią zabawę, tę wczorajszą od dzisiejszej. I nie ma znaczenia, że nasi bohaterowie nie postarzeli się ani odrobinę.

Zresztą jakie znaczenie ma sto lat? Dla Sary i dla mnie to tyle co nic.

– Minęło sto pięćdziesiąt lat! – decyduję.

– Dwieście! – licytuje Sara i rzuca się korytarzem do biegu.

– Trzysta! – krzyczę za nią.

Przebiegamy koło pootwieranych drzwi przedziałów. Wszędzie opuszczone okna, ludzie z gazetami w rękach, z książkami i walkmanami, znudzone dziewczyny ze stopami opartymi na kolanach swoich chłopaków. Na korytarzu jest tyle ludzi, że Sara, pędząc, odbija się od ich pleców i nóg, a ja wołam: „Przepraszamy!” i pędzę za nią ile tchu.

– Nie latajcie po pociągu! – woła jakaś kobieta. – Co to za zabawy?!

– Minęło pięćset lat! – krzyczy Sara.

Czarne warkocze, nad warkoczami kołtun, nie udało się go rozczesać, więc ojciec się poddał i zagroził, że w Gdyni pójdziemy do fryzjera, plastikowe sandałki w ostrym czerwonym kolorze, siniaki na łydkach od zabaw i oblania się o kamienie.

Pociąg gwiżdże, skręca, korytarz zdaje się wyginać i Sara w biegu odwraca do mnie twarz.

– Jest wojna!

– Stefania i Daisy są w pociągu! – podchwytuję.

Pociąg kołysze się, upadamy na zamknięte drzwi jednego z przedziałów. Zamykam oczy, a kiedy je otwieram, na przedział nasuwa się kalka i zamiast pasażerów, widzę kobiety w długich krynolinach, spocone i rozdygotane, z kuferkami u stóp, chłodzące się nerwowo wachlarzami. Marsylia płonie, Stefania i Daisy muszą jak najszybciej wydostać się z miasta. Za oknami pociągu trwa bombardowanie. Jedna bomba, druga, wybuchy jak na kronikach z drugiej wojny światowej, pociągiem rzuca, kobiety w przedziale piszczą i zaczynają się modlić.

Zrywamy się z podłogi, bo żołnierze ostrzeliwują pociąg.

– Uciekajmy!

Pędzimy ile tchu wzdłuż przedziałów. Ostrzeliwanie trwa, pociski padają przy naszych stopach, za nami, jeden omal nie razi Daisy. Jedne drzwi pociągu są otwarte, mówię więc szeptem: „Niech nas Bóg strzeże!” i skaczę. Moje stopy lądują w wilgotnej trawie, tuż obok martwego ciała żołnierza.

– Skacz! – krzyczę do Daisy. Widzę ją w drzwiach pociągu, suknia rozwiana na wietrze, włosy w nieładzie, przerażenie w oczach. – Skacz, Daisy!

Wykonuje pospieszny znak krzyża i za chwilę leży na trawie tuż przy mnie. Nie mamy wiele czasu na radość, ostrzeliwanie trwa, na pole spadają bomby.

– Biegniemy! – krzyczy Daisy i schylone przedzieramy się przez martwe ciała w stronę lasu. Las jest już w zasięgu oczu, kiedy pocisk trafia przyjaciółkę w plecy.

– Stefanio! – słyszę jęk. – Stefanio!

Zawracam, mimo że obok wybucha bomba, i gdy pył opada, ukazuje się wielki lej. Daisy leży na ziemi, włosy uwolnione z koka, teraz ubrudzone ziemią i błotem, zakrywają jej część twarzy, gorset unosi się i opada rytmicznie, zabarwiony krwią. Przymyka oczy i szepcze:

– We ź klejnoty, jeśli je sprzedasz, uda ci się dotrzeć do Paryża…

W panice błądzę dłońmi po jej zakrwawionej sukni:

– Och, Daisy, zaraz znajdę lekarza i wszystko będzie dobrze… Pojedziemy do Paryża razem…

Jej powieki są coraz cięższe, rozchyla spękane usta.

– Powiedz Bertiemu… – mówi tak cicho, że muszę przyłożyć ucho do jej ust.

– Co mówisz, Daisy? Powtórz, proszę…

– Powiedz Bertiemu, że… – Słowa cichną i Daisy umiera.

Potrząsam jej nieruchomym ciałem, krzyczę:

– Och, Daisy! Nie możesz mnie teraz zostawić, błagam, nie teraz! Co ja zrobię bez ciebie?

Daisy nie żyje, ale przypomina mi cichym szeptem:

– Pojedziesz do Paryża i odnajdziesz Bartłomieja…

– Sara! Lena! – woła znajomy głos.

Zdruzgotana, odwracam się od martwej przyjaciółki i widzę ojca – wychyla się z drzwi przedziału, trzyma w rękach kanapki w sreberku.

– Dziewczynki, powinnyście coś zjeść.

Sara ma na kolanie krwawiący strup, który pewnie rozdrapała sobie podczas ucieczki z pociągu. Nie zwraca uwagi na ojca, ale łapie mnie za rękę i przekonuje podekscytowanym głosem:

– To co? Minęło ze sto lat i Stefania dojeżdża do Paryża, co? Ja będę Bartłomiejem…!

Rzucam się za nią w pogoń, zostawiając za sobą kanapki i ojca. Woła coś, ale głos ginie w huku hamującego pociągu, w szeleście gazet, które nerwowo przeglądają paryżanie, szukając wiadomości z frontu. Za oknami rozpościera się cudowny widok na wieżę Eiffla i srebrzącą się w słońcu Sekwanę.3

Oto nasza nowa dzielnica: wszędzie stoją dźwigi, spychacze i koparki, a wieżowce wyrastają szare i brzydkie, takie same jak ten, w którym tata wynajął dla nas mieszkanie. Plac zabaw znajduje się między dwoma wieżowcami: dwie pary huśtawek, drabinki, piaskownica i nowe, pomalowane na czerwono koniki.

– Idźcie się pobawić, dziewczynki, a ja zajmę się rozpakowywaniem rzeczy.

Wychodzimy przed blok i nie wiemy, co ze sobą zrobić. Nie znamy tego osiedla, nie wiemy, gdzie mogłybyśmy pójść. Przy drabinkach widzimy dziewczynki jakby wycięte z jednego kolorowego czasopisma: wszystkie w różowych sukienkach i z frotkami na rękach, ćwiczą układ choreograficzny pod piosenkę Sabriny „Boys, boys”. Równo unoszą ręce, robią wykrok i śpiewają bardzo poważnie:

– „Boys, boys, boys, I’m looking for a good time…!”.

Przesuwając palcami po chropowatym murze, staramy się nie wyjść z cienia rzucanego przez wieżowiec, balansujemy po krawężnikach, rozkładając ręce na boki, potem Sara proponuje, żebyśmy poszły zalaną słońcem, prostą drogą na wojskowe lotnisko, gdzie wczepiwszy się palcami w ogradzającą je siatkę, będziemy obserwować start samolotu.

Pierwszej nocy mam zły sen, który z rana zapisuję na luźnej kartce papieru. Śnię o naszym mieszkaniu, ale tak, jakbym je oglądała po jakiejś wielkiej zagładzie. Chodzę we śnie z pokoju do pokoju i patrzę na nasze rzeczy. Wszystko wygląda jak w tych programach o opustoszałych domach: na stole stoi w filiżance kawa taty, o popielniczkę oparty jest jego papieros, w naszym pokoju leżą ubrania i zabawki – wszystko jakby porzucone przed sekundą.

Tata czasem mówi:

– Jak ktoś będzie chciał skrzywdzić moje małe księżniczki, to złoję mu skórę!

Mówi też:

– Nic złego nie może wam się stać, bo schowam was do kieszeni!

Kazał nam przysiąc, że jakby działo się coś niedobrego, mamy mu od razu o tym powiedzieć. Przysięgłyśmy, ale Sara za plecami skrzyżowała palce.

– Po co to zrobiłaś? – spytałam później.

Wzruszyła ramionami, jak to ona.

– On nie musi wiedzieć o wszystkim, prawda?

Nasz pokój jest niewielki, kwadratowy. Stoi tu segment z wieloma półkami i szafkami, które trzeba będzie zagospodarować. Nasze rzeczy na razie wciąż leżą w kartonach między dwoma identycznymi tapczanami.

– Ja będę spać tutaj. – Sara z impetem rzuca się na tapczan pod oknem i kładzie jak martwa na plecach. – Ty spałaś pod oknem w Wetlinie!

Przysuwam do siebie pierwszy karton z brzegu i zaczynam wyciągać po kolei rzeczy. Wyciąganiu towarzyszy strach, że przy pakowaniu o czymś ważnym zapomniałam. Jak byłam młodsza i zapomniałam z poprzedniego domu jakiejś zabawki albo ulubionego sweterka, tata mówił, że napiszemy list i wszystko zostanie nam odesłane. Mając dziesięć lat, dobrze wiem, że nigdy taki list nie powstał i nie powstanie i jeśli coś zostawiłam w Bieszczadach, to znaczy, że straciłam to na zawsze.

– Dzisiaj nie ma obiadu! – woła tata gdzieś z głębi domu. – Pójdziemy do baru mlecznego, a jutro coś się ugotuje, dobrze?

– Chodźmy na pizzę! – krzyczy Sara i zrywa się energicznie z łóżka. – Chodźmy na pizzę nad morze!

Kiedy przeprowadzamy się tak często, zmiany powszednieją. Nowy dom, chociaż nie ma jeszcze firan w oknach, a półki i szafki są zupełnie puste, wydaje się znajomy, jakby kontynuował nasze poprzednie mieszkanie. Nawet nie pachnie inaczej.

Na półkach, bez większych sentymentów, ustawiam różowe aniołki, które dostałam od babci, fotografię w ramce, na której jesteśmy z tatą w trójkę na krzesełkach wyciągu górskiego, swoje ulubione książki, w tym nieoddanego do biblioteki „Białego mustanga” Sath-Okh. I nasze stare lalki, Biankę i Tycjankę. Oczy Bianki pozbawione są rzęs, Tycjanka ma warkoczyki na całej głowie. Nie bawimy się nimi od wielu miesięcy, tak samo jak Sara przestała się już interesować księżycowym kamieniem, który kiedyś na mszy w kościele zaczął świecić w jej kieszeni. Zabieramy jednak te rzeczy ze sobą jak talizman w każdą podróż, bez nich nowy segment byłby tylko nowym segmentem.

– Twój pamiętnik. – Wyciągam niebieski zeszyt w kształcie serca, w sztywnej okładce.

Mój jest identyczny, tyle że czerwony. Kartkuję go odruchowo: „Na górze róże, na dole bez, niech twoje życie mija bez łez. Najlepszej przyjaciółce Lenie – Basia…”. „Nie zaginaj karteczki, bo ci spadną majteczki. Wpisała się Dominika Kownacka”. „Wszyscy się wpisują, lecz o tym nie wiedzą, że ten twój pamiętnik kiedyś myszki zjedzą. Dnia 18 czerwca, na wieczną pamiątkę Lenie – Rysia”. „Miłość i kartofel to dwa uściski, miłość ściska serce, a kartofel kiszki. Na pamiątkę przyjaciółce – Magda”.

W pamiętniku Sary rzuca mi się w oczy śliczny rysunek pawia z kolorowymi piórami obrysowanymi złotym pisakiem. Niewprawne pismo informuje: „Kiedy będziesz babcią już, okulary na nos włóż, weź do ręki album swój i przeczytaj wierszyk mój. Na pamiątkę wpisała się Bożena”.

– Kto to jest Bożena?

Sara przyczepia do tapety nad swoim łóżkiem rysunek, przedstawiający duchy – trzymają się za ręce i unoszą nad górami.

– Kto? – pyta zdziwiona.

– Bożena. Masz jej wpis w pamiętniku.

Marszczy brwi, ale tylko na chwilę. Nie pamięta Bożeny, tak samo jak ja nie potrafię już sobie przypomnieć Basi, Dominiki Kownackiej czy Rysi. Dziewczynki, z którymi przyjaźniłyśmy się jeszcze nie tak dawno, migają pod powiekami jak długa czarno-biała klisza fotograficzna. Niektóre mają twarze, ubrania albo chociaż łączą się z kawałkami pejzażu, a inne czernieją, jakby ktoś zaczął palić kliszę.

Mrużę oczy, spoglądając na fotografię, na której jesteśmy na górskim wyciągu. Zdjęcie zdaje się być nierealne, ogarnia mnie pewność, że takie chwile stają się ważnymi wspomnieniami już w momencie, gdy spada migawka aparatu fotograficznego. Dziwne, ale Bieszczady, w których byliśmy jeszcze przedwczoraj, są teraz odległe tak bardzo, jakbym oglądała je na filmie.4

Pod furtką szkoły tata unosi w górę kciuki, jakby chciał nam dodać odwagi, a potem patrzy, jak mieszamy się z tłumem dzieci na szkolnym boisku, jak skręcamy na schody i w ostatniej chwili przypominamy sobie, że on tam stoi, więc trzeba się odwrócić i pomachać mu.

– Pa, tatusiu! – woła Sara.

Trzeciego września jesteśmy ubrane w niebieskie fartuszki z tarczami szkoły, które pani Kasia przyszyła nam do kieszonek. Sara uczesana jest w dwa grube warkocze, zawiązane niebieskimi wstążkami, a ja mam na głowie koński ogon. Oczywiście na stopach lakierowane buciki z przeceny – tata mówi, że nikt nie zauważy, bo są naprawdę ładne. Białe podkolanówki, białe kołnierzyki i ręka ściskaj ąca rękę.

– Trzymaj się! – mówię do Sary.

Jesteśmy już na korytarzu szkoły i czas się rozejść. Zobaczymy się na chwilę po apelu, a potem dopiero po spotkaniu z nauczycielami.

– No to na razie… – szepcze Sara. – Poczekam na ciebie przed szkołą. Jakby coś, to ty na mnie poczekaj.5

Na dach prowadzą trzy poprzeczne metalowe pręty i drzwi, na których wisi atrapa kłódki. Tak tu ciemno, że potrzebujemy chwili, żeby rozróżnić czarny zarys kominów i niewielkie obramowanie dachu. Siadamy, Sara zapala latarkę, a ja wyciągam spod bluzki zdjęcia.

– No to oglądamy. Dobrze wszystko widzisz?

– Tak, pewnie…

Na starej, pogiętej przez czas i ciągłe przeprowadzki fotografii widać jasnowłosą śmiejącą się kobietę – stoi w tak ciasnym pokoju, że rozłożywszy ręce, dotyka równocześnie obu ścian.

– To zdjęcie z akademika – wyjaśniam. – No wiesz, kiedy studiowała.

Sara niemal nabożnie kiwa głową.

– A to?

Na kolejnym zdjęciu ta sama kobieta i nasz ojciec stoją na zacienionym chodniku. Ona ma na sobie długą do ziemi sukienkę z białej tkaniny, a on elegancki garnitur. Śmiesznie wyglądają z długimi włosami, hipisowskimi bransoletkami na rękach. Na fotografii tego nie widać, ale na stopie kobiety znajduje się pierścionek zaręczynowy. Kiedyś mi go pokazała, powiedziała, śmiejąc się, że z ojcem nigdy nic nie jest zwyczajne.

– To zdjęcie jest zrobione na podwórku, tuż przed ich ślubem – objaśniam.

Dwa zdjęcia, perły, które w dotyku wcale nie są ciepłe, więc pewnie nie są też prawdziwe, broszka z bursztynem, którą Sara kiedyś zanurzyła w solance, żeby zobaczyć, czy bursztyn wypłynie na powierzchnię, i złoty pierścionek z pustym miejscem po oczku – oto cała szkatułka. Otwieram ją tylko dla Sary, przesypuję klejnoty przez palce i tkam z nich opowieść.

O jej narodzinach w pralni w Poznaniu. Przez całą długość pralni przeciągnięte były linki, na których schło pranie, pachniało tam krochmalem i kurzem osiadającym na rozgrzanych kaloryferach. Przynajmniej raz w tygodniu wpadał administrator i straszył, że wezwie kogoś z opieki albo z policji, bo dzieci nie mogą się tak chować.

– To nie są warunki dla małych dzieci! – krzyczał. – Albo znajdziecie normalne mieszkanie, albo zabiorą wam dziewczynki!

Mieszkaliśmy w pralni kilka miesięcy! Ludzie z bloku przynosili nam jedzenie, pieluchy i ubranka dla Sary, mama gotowała obiady na małej, campingowej kuchence gazowej, a tata grywał nocami w knajpach i wracał zawsze umordowany, śmierdzący papierosami i wódką, kiedy na dworze już świtało. Gdy się budził, brał mnie na ręce, wrzucał do magnetofonu taśmę z nagraniem Michaela Jacksona „It’s the falling in love” i wirował ze mną po całej pralni.

– Wiesz, co to za piosenka, księżniczko?! – wołał, a ja śmiałam się głośno, próbując odsunąć się od jego twarzy, ocierającej się ostrym zarostem o moje policzki. – Wiesz, co to za kawałek?

„It’s the falling in love” była moja. Kiedy się urodziłam, ta piosenka szła wszędzie: w toaletach publicznych, w pubach, kawiarniach i królowała na listach przebojów. Tata mówił, że każdy ma swoją piosenkę przewodnią i tylko ostatnie żołędne dupki o tym nie wiedzą. Ja miałam numer Jacksona, ta piosenka będzie towarzyszyć mi przez całe życie i nadawać mu rytm.

– Urodziłaś się w najważniejszym roku dla muzyki! – Przytrzymywał mnie i łaskotał po stopach i brzuchu, aż krzyczałam, zanosząc się śmiechem. – Musisz to wiedzieć, księżniczko! To był rok, kiedy Pink Floyd nagrali genialne „Another brick in the wall”! To był rok, kiedy Bon Scott, wokalista AC/DC, udławił się własnymi wymiocinami! To był rok, kiedy Queen nagrali „Another one bites the dust”! Twój rok, Leno. Rok największych wydarzeń w muzyce!

W szkatułce można zanurzyć ręce głęboko, tak głęboko, jak nie sięga nawet moja pamięć. Wówczas mogę opowiedzieć Sarze o tym, jak nasi rodzice się zaręczyli. Tata przyjechał do babci z wielkim bukietem kwiatów, wręczył go zamaszystym gestem i zapytał, czy może prosić o rękę córki. Babcia była kobietą elegancką i z klasą. Na pierwszy rzut oka oceniła możliwości ojca jako męża dla córki i niestety, nie wypadło to korzystnie. Powiedziała chłodnym głosem, który tata naśladował potem latami, opowiadając mi tę scenę: „Michał, nie będę robiła problemów, bo Judyta wybrała sobie ciebie. Ale mnie nie podoba się ten wybór. Nie takiego męża dla córki chciałam”.

O drugiej babci mogę opowiedzieć więcej, bo znam ją osobiście. Całe życie, zupełnie jak my, jeździła z miejsca na miejsce. Ona i dziadek wybudowali trzy domy, z których wszystkie zostały zniszczone: jeden przez Ukraińców, drugi przez Niemców, a trzeci odebrali jej Rosjanie.

Kiedy dziadek przywiózł ją pod chatę krytą strzechą i powiedział, że w tym miejscu postawi kolejny dom, babcia ostro zaprotestowała. Z chustką na głowie, z cienkim warkoczem siwiejących włosów, za który kiedyś ciągnęli chłopcy, siedziała potem latami na krzywej ławce pod ścianą chałupy, mamlała językiem w bezzębnych ustach i snuła historię swojej rodziny. Opowiadała o walkach Polaków z Ukraińcami. O gwałtach i strachu, z którym żyła na co dzień. Mówiła o dzieciach, które rodziła, wędrując po Polsce: trzech synach i dwóch córkach. Taka była wściekła, gdy okazywało się, że znowu jest w ciąży. Mąż jej nie pomagał, sama wychowywała piątkę dzieci i doglądała całego gospodarstwa. Czasem pod koniec dnia nie miała już siły na nic. Kładła się na łóżku i zasypiała w ubraniu, niezdolna się rozebrać.

Dla mnie szkatułka ma drugie dno – o tym nie rozmawiam z Sarą. Zanurzam dłonie i przesuwam między palcami łańcuch drobnych, błyszczących pereł.

Mama dotykała ich ustami, leżąc na materacu w pralni. Malutka Sara przewracała się z pleców na brzuszek w zaimprowizowanym przez tatę kojcu. Pot zbierał się nad górną wargą mamy. Leżałyśmy obok siebie, mama przymykała oczy, rozchylała usta. Oglądała perły, pierścionek, który jeszcze wtedy miał oczko, i tamtą broszkę z bursztynem. Którejś nocy obudziła mnie i powiedziała szeptem: „Pamiętaj, Lenka, że bardzo was kocham”. Byłam tak senna, że oczy nie chciały się otworzyć. Pod powiekami drgały obrazy ze snu, mama, stojąca nade mną w ciemności, mieszała się z nimi i już sama nie wiedziałam, co jest prawdą, a co snem.

Rano, kiedy się obudziłam, nie było jej przy nas. Nie zostawiła żadnego listu ani adresu, pod którym można by jej szukać. To, czego tata nie wyrzucił wtedy ze złości, spakowałam do szkatułki. Uratowałam też dwa zdjęcia, bo wszystkie inne podarł na kawałki, powtarzając: „Co za suka!”.

I to jest wszystko. W szkatułce, której strzegę jak oka w głowie, znajduje się cała historia naszej rodziny.6

Ostatni wieczór z Sarą ma kolor czerwonej szminki Marilyn Monroe. Siedzimy w trójkę przed telewizorem, pożeramy paluszki, a przez otwarte na oścież drzwi balkonowe wpada do pokoju powiew wieczornego powietrza i porusza firaną, którą, kiedy byłyśmy w szkole, zawiesiła na oknie pani Kasia. Oczywiście nie zauważamy firany, zauważamy za to, że dom robi się coraz bardziej znajomy i przytulny.

– To jest ten film, w którym na końcu ją zamordują? – marudzi Sara.

Tata rzuca jej rozbawione spojrzenie spod amerykańskiego stetsona. Z puszką piwa i nagim torsem wygląda jak facet z reklamy telewizyjnej.

– Tak, to ten!

Siostra, znudzona, kieruje się na balkon:

– Ach, no to zawołajcie mnie, jak ją będą mordować, dobrze?

Dołączam do niej. Wieczór wciąż jest ciepły, na niebie pojawiły się już pierwsze gwiazdy i duży srebrzysty księżyc. Cała nasza nowa dzielnica wygląda nierealnie, na tle księżyca nawet zastygłe w bezruchu dźwigi wydają się baśniowe.

Sara jest senna, ale chce doczekać do sceny morderstwa. Zamyka oczy i opiera twarz na dłoniach. Delikatny podmuch wiatru porusza pasemkami jej włosów, które wymknęły się z warkoczy. Stoję obok i czuję, jak przepełnia mnie szczęście, tak wielkie, że aż trudne do uniesienia. Wszystko, co czeka nas w Gdyni, wydaje mi się takie niezwykłe: nowe koleżanki, nowe życie, jutro zapiszemy się do biblioteki i może wezmę udział w konkursie czytelniczym, mamy nowych sąsiadów, nowe mieszkanie – całkiem ładne w porównaniu z naszym ostatnim lokum. Zamykam oczy i nabieram głęboko powietrza. Sara mamrocze:

– W mojej klasie są wszystkie tamte dziewczyny od tej głupiej piosenki Sabriny na placu zabaw. A wychowawczyni przekręciła moje nazwisko z Gerson na Garsonka i cała klasa się śmiała… Lenka, jak zasnę, to obudź mnie na morderstwo, dobrze?…1

Próbuję zatrzymać go w drzwiach i wypada to jak szamotanina.

– Przestań, co ty robisz? – wścieka się, łapiąc mnie za ramiona, i odsuwa na bezpieczną odległość.

Chcę wrzasnąć mu w twarz wszystko, co wiem, co podejrzewam, że wiem, ale kiedy podnoszę głowę i widzę przed sobą jego twarz – tę piękną twarz, w której zakochałam się bez pamięci, twarz, w którą wpatruję się zachłannie, nawet kiedy on śpi, twarz, która dla mnie jest po prostu czystym pięknem, a którą teraz powinnam z bezsilnej złości poorać wściekle pazurami – więc kiedy widzę jego twarz naprzeciwko mojej twarzy, nie potrafię walczyć i z moich ust wydobywa się jedynie żałosny jęk:

– Nie idź… proszę!

Chwila sam na sam z nim. Ogarnia wzrokiem moje usta, spogląda mi w oczy swoimi ślicznymi czarnymi oczami włoskiego chłopaka.

– Daj spokój, co ty? – I nie czekając na moją odpowiedź, wychodzi. Już na schodach dorzuca: – Nie czekaj na mnie, wrócę późno.

Stoję jak ostatnia idiotka w drzwiach, gapiąc się na jego plecy. Stoję tak długo, aż zniknie mi z oczu, i dopiero wtedy decyduję się zamknąć drzwi. A kiedy już je zamknę, opieram się o nie całym ciężarem ciała, ale to też jest mało, więc uginają się pode mną nogi i w końcu ląduję na deskach podłogi.

Kiedy pierwszy raz nakryłam go z dziewczyną, wpadłam w taką furię, że tłukłam w drzwi jego pracowni, wychodzące wprost na ulicę, i wrzeszczałam na całe gardło, nie przejmując się tym, że z okien wyglądają przerażeni ludzie.

– Otwieraj! – Kopałam w drzwi i tak długo waliłam w nie pięściami, aż zdarłam sobie skórę. – Otwieraj te pieprzone drzwi! Otwieraj, ty cholerny dupku!

Otworzył. Wparowałam do środka, nawet na niego nie patrząc, minęłam go i zobaczyłam ją. Stała na środku pracowni, przy kanapie i zapinała kieckę. Zapamiętałam głównie jej sukienkę – letnią, w kwiaty, sięgającą połowy ud, wiązaną pod szyją; taką zawsze chciałam mieć. Zobaczyła mnie i opuściła ręce.

– Ja już idę – bąknęła głupio.

Na podłodze leżał biały sweter, na pewno nie mój. Wbrew woli od razu zaczęłam myśleć o tym, jak go z niej ściągał, jak to się odbyło, gdzie kładł swoje łapy i gdzie ją całował. Poryczałam się. Podniosłam sweter, cisnęłam w nią i krzyknęłam, żeby się wynosiła.

– Już idę – powtórzyła.

Mijając Marco, posłała mu porozumiewawcze spojrzenie i głupawy uśmieszek i wybiegła z pracowni tak jak stała, z niezapiętym sandałem i torebką, do której upychała w pośpiechu sweter.

Wyszła, a ja gapiłam się na kanapę, na której pognietli narzutę. Marco nic nie mówił, stał i czekał, co zrobię.

– Jak wrócę do domu, ma cię tam nie być – odezwałam się, wycierając oczy. Mieszkaliśmy na jego poddaszu, co sobie przypomniałam, więc dorzuciłam, tracąc nieco rezon: – Wynoś się do diabła! Oddam ci klucze, jak znajdę sobie inne miejsce!

Miałam ochotę rozpieprzyć jakiś jego statyw, kopnąć w sztalugę, ale w końcu tego nie zrobiłam. Stwierdziłam, że będzie głupio, jak zacznę wszystko rozwalać na jego oczach, zresztą Marco strasznie by się pewnie na mnie wściekł albo byłoby mu przykro, a przecież nie o to chodziło, żeby mu teraz robić na złość. Zresztą i tak wiedziałam, że mu z czasem wybaczę.

W domu znalazłam jej zdjęcia. Fotografował ją od niedawna – poznałam po sposobie, w jaki ją ustawiał. To nie było jeszcze nic ważnego, zrobił jej kilka aktów, na których miałam okazję zobaczyć jej małe sterczące piersi, drobny wysportowany tyłek i chude plecy. Z tyłu wyglądała lepiej niż z przodu. Z tyłu była w niej jakaś tajemnica. Pozowała w stylu Grety Garbo, kolana przyciągnięte do piersi, odwrócona do niego głowa, rozpuszczone włosy. Próbowałam zrozumieć, co mu się w niej podobało, bo tak naprawdę to miała tylko fajną figurę, nie była nawet specjalnie ładna.

– Dlaczego ona? – zapytałam bezradnie. Siedziałam na dywanie z jej fotografiami rozłożonymi wokół siebie, a Marco pakował do plecaka swoje rzeczy. – Myślałam, że nie pieprzysz byle kogo, Marco.

Nie odpowiedział, więc po chwili zadałam inne pytanie.

– Jesteś w niej zakochany?

Wtedy przestał się pakować, usiadł naprzeciwko i powiedział, żebym nie płakała. Powiedział też, że wcale nie jest w niej zakochany i że ona nic nie znaczy.

– Chrzanisz, Marco! Coś musi znaczyć, skoro ryzykowałeś dla niej, że stracisz mnie!

– Tak nie jest – odpowiedział i jakoś mu uwierzyłam.

– I tak się wyprowadź – zadecydowałam mimo to.

Marco nie powiedział mi, gdzie się wynosi, a ja nie pytałam. Koleżanki mówiły, że pewnie zamieszkał u niej. Dotąd myślałam, że dziewczyny go lubią. Nawijały, jaka to dobrana z nas para, że złapałam Pana Boga za nogi, że on jest super i w ogóle życzyły nam jak najlepiej. Kiedyś na urodzinach Marco moja kumpela Gaja tak się zalała, że zaczęła obejmować mojego chłopaka, wkładać mu ręce pod koszulkę i w ogóle pakować mu się na kolana. A teraz, kiedy Marco odszedł, ta sama Gaja, z kieliszkiem wina w jednej ręce i papierosem w drugiej, rozprawiała z wielkim przekonaniem, że nigdy nie uważała, żeby on był fajny, a w ogóle to wolała mi tego wcześniej nie mówić, ale ktoś go kiedyś gdzieś widział z jakąś blondynką.

– Dlaczego mi nie powiedziałaś?! – zdenerwowałam się. – Czemu, do cholery, nie powiedziałaś mi, że ktoś go widział z jakąś dziewczyną?!

Pokręciła głową, aż jej rude włosy zawirowały:

– Jej, Agnieszka, nie wkurzaj się na mnie. Przecież takich rzeczy się po prostu nie mówi, no co ty?

– Comment cela?² Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami! – odpowiedziałam, dolewając sobie wina. – Myślałam, że jesteśmy ponad to, co wypada, a co nie…

Myślałam, że jesteśmy przyjaciółkami od serca: trzy Polki – Gaja, Karla i ja. W 1989 roku znalazłyśmy się w tej samej klasie szkoły podstawowej dla dzieci imigrantów i od początku trzymałyśmy się razem.

Mieszkałyśmy w czteropiętrowych blokach w ponurej dzielnicy Lyonu, gdzie większość stanowili Arabowie i Turcy, a białą skórę poza nami miały tylko cztery rodziny. Wzdłuż ulic nie było chodników, więc kiedy przyszła jesień, tonęliśmy w błocie, na dwór trzeba było wkładać kalosze i wtedy po raz pierwszy usłyszałam, że gdy się idzie w gościnę, trzeba zdjąć w korytarzu buty. U mnie nigdy się tak nie robiło.

– Kochanie, nie wchodź w butach! – powiedziała mama Gai, gdy pierwszy raz tam przyszłam. I rzuciła mi laczki w biedronki, które posłusznie włożyłam.

Karla była dziewczynką z kluczem na szyi. Pamiętam jej klucz, duży, jakby miała nim otwierać komnaty w zamku. W szkole nosiła go pod mundurkiem, a po lekcjach na piersi jak talizman. Czasem podchodziłam pod drzwi jej mieszkania i pukałam.

– Nikogo nie ma w domu! – odkrzykiwała zza drzwi.

– Ale to ja, Agnes.

– Nie mogę ci otworzyć! Mama nie pozwala nikomu otwierać…

– No to porozmawiajmy przez drzwi…

Siadałam na wycieraczce, ona siadała na dywanie po drugiej stronie drzwi i tak sobie gadałyśmy. Czasem jednocześnie przykładałyśmy oczy do judasza. Wtedy widziałam oko Karli, przeskalowane, zielone, otoczone długimi rzęsami i zawsze tak szeroko otwarte, jakby było wystraszone.2

Matkę widywałam w dzieciństwie sporadycznie, kiedy więc zdecydowała się wziąć mnie do siebie, byłam kompletnie wytrącona z równowagi. Miałam piętnaście lat, szkołę, którą lubiłam, pokój, który dzieliłam z dwiema dziewczynkami, bliźniaczkami, miałam swoje przyjaciółki: Karlę i Gaję, a przyjaciółkę matki, Miriam, która się mną opiekowała, traktowałam jak prawowitą rodzicielkę. Kiedy więc matka zadzwoniła z nowiną, w jej mniemaniu wspaniałą, że nareszcie ma własne mieszkanie i może mnie zabrać, rzuciłam słuchawkę, tak że zawisła na kablu, i uciekłam do naszego pokoju.

Na cały regulator nastawiłam muzykę Marilyn Mansona, włożyłam na uszy słuchawki, a moje ręce nerwowo bazgrały po kartce, rysowałam demoniczne anioły o czarnych skrzydłach i dziurach zamiast oczu, dorysowywałam im szpony, długie pazury i zęby wampirów. Potem zrobiłam coś strasznie świńskiego. Narysowałam matkę, całkiem gołą, z tymi krótkimi włosami, które ciągle nerwowo przeczesywała palcami, jakby nie mogła się nadziwić fryzurze, dorysowałam jej aureolę nad głową i najbardziej demoniczne skrzydła, jakie mogłam wymyślić. Ponieważ to było wciąż mało, zrobiłam niewielki dopisek. Napisałam „NIENAWIŚĆ”, a potem podziurawiłam kartkę długopisem miejsce przy miejscu, aż wyglądała jak sito.

Matka przyjechała w niedzielę po południu nowiutkim renault, ubrana w niebieski płaszczyk wiązany paskiem, z włosami jeszcze krótszymi niż przy swojej poprzedniej wizycie. Była taka chuda, że wyglądała jak Twiggi, ta modelka, od której zaczęła się moda na odchudzanie. Z okna patrzyłam, jak zamyka dokładnie samochód, poprawia włosy, jak to miała w zwyczaju. Od razu spojrzała prosto w moje okno. Nie cofnęłam się ani jej nie pomachałam. Walizki leżały spakowane na dywanie, jedna jeszcze była otwarta, bo najpotrzebniejsze rzeczy miałam włożyć do niej dopiero rano, kiedy będziemy wyjeżdżać. Matka uśmiechnęła się nerwowo i uniosła rękę w geście powitania. Potem jeszcze raz sprawdziła, czy na pewno zamknęła samochód, i ruszyła truchcikiem w stronę klatki schodowej, stawiając małe kroczki w butach na wysokiej szpilce.

– Przyjechała twoja mama! – zawołała Miriam z kuchni. – Chodź, zaraz tu będzie!

Posłusznie zsunęłam łokcie z parapetu i podreptałam do przedpokoju. Miriam, która pracowała w szpitalu jako pielęgniarka, dziś miała wolne. Stała w drzwiach kuchni, z fartuchem przewiązanym na biodrach i takim wyrazem twarzy, że od razu wiedziałam, jakie to dla niej trudne.

– Dlaczego nie mogę zostać z tobą? – spytałam po raz kolejny.

Wytarła ręce w fartuch i spróbowała się uśmiechnąć. Jej odpowiedź była równie naiwna jak cała ta sytuacja:

– Kochanie, przecież to twoja mama.3

Będąc jeszcze małym dzieckiem, zaskoczyłam Miriam bardzo dorosłym pytaniem:

– Czy to, że ona jest moją mamą, daje jej prawo decydować o moim losie?

To było wtedy, kiedy czekałam na matkę, ubrana odświętnie w sukienkę w kratkę, z białym kołnierzykiem i bufiastymi rękawami, a ona wcale nie przyjechała. Wcześniej zadzwoniła jak zawsze i powiedziała strasznie podekscytowanym głosem, że chce mnie zabrać do kawiarni, zjemy sobie razem lody i żebym była gotowa już za godzinę.

– Nie chcę jej lodów – powiedziałam jeszcze do Miriam.

Powiedziałam też:

– Chcę zostać z tobą na zawsze.

Chociaż chyba jeszcze wtedy tak nie myślałam, bo to był czas, kiedy strasznie chciałam mieszkać z matką i naprawdę czekałam na jej wizyty.4

Przez całą drogę z Lyonu do Paryża matka nerwowo bębniła palcami w kierownicę, przełączała radio, szukając piosenek, które przerwałyby upartą ciszę między nami, i raz po raz odwracała do mnie twarz z przyklejonym nerwowym, wymuszonym uśmiechem.

– Nareszcie będziemy mieszkać razem, chérie – powiedziała gdzieś w połowie drogi, kiedy zdjęłam buty i oparłam stopy o przednią szybę.

Ponieważ nie odpowiedziałam, zjechała na pobocze, dość raptownie zresztą, co sprawiło, że facet za nami roztrąbił się na całego, a kiedy nas miał, wysunął za okno rękę z wyprostowanym środkowym palcem. Krzyknął też coś, co brzmiało jak: „Co ty sobie myślisz, głupia krowo”, ale nie słyszałam dokładnie.

Matka odwróciła się do mnie i zapytała cichym, zdenerwowanym głosem:

– Nie cieszysz się?

Trudno było wytrzymać jej wzrok wbity we mnie, te niebieskie świetliste oczy, nad którymi wydepilowała sobie brwi na wzór Marleny Dietrich. Krótkie brązowe włosy, wystające kości policzkowe i duże usta, które starannie malowała szminką. Z bliska widziałam niedociągnięcia: odrosty we włosach, odpryśnięty lakier w miejscach, gdzie obgryzała paznokcie. Jej dłonie wciąż poruszały się nerwowo, zaciskały się, miętosiły rąbek niebieskiego płaszcza, zupełnie niepasującego do brązowych włosów.

Myślałam, że się poryczy, ale ona odezwała się mało przyjemnie:

– Posłuchaj mnie, moja panno. Jesteś moim dzieckiem i nikt poza mną nie ma do ciebie prawa. Jesteś moja, rozumiesz?

Wciąż milczałam, więc ujęła mnie pod brodę i skierowała twarzą do siebie.

– Rozumiesz, chérie?

– Puść mnie, maman – odsunęłam się.

– Chyba nie rozumiesz.

Wciąż mówiła tym samym tonem i wtedy zrobiło mi się dziwnie. Matka sprawiła, że w mojej głowie powstała jakaś wielka czarna plama. Po długiej chwili uświadomiłam sobie, że mogę w nią wpisać jakieś wspomnienie i ten jej nowy ton głosu wcale nie jest mi obcy. Nie mogłam oderwać od niej oczu, patrzyłam na jej włosy, na jasne odrosty, i zrobiło mi się jeszcze dziwniej. Przez głowę przemknęło mi jakieś mgliste wspomnienie, jak migawka, zbyt nieuchwytne, by zrozumieć, co naprawdę oznaczało. Miało to coś wspólnego z farbowaniem włosów i z tym jej tonem głosu, ale nie wiedziałam co. Powoli przeniosłam spojrzenie na jej usta i uświadomiłam sobie, że ona wciąż mówi. Jej głos ciął powietrze.

– Nie zdajesz sobie sprawy, jak wiele wysiłku włożyłam w to, żebyśmy nareszcie mogły być razem. Płacę za mieszkanie ogromne sumy tylko dlatego, że chciałam, by było dość duże dla nas dwóch. Jesteś zepsutą egoistką, moja panno, skoro nie potrafisz tego docenić. Popatrz. Popatrz na moje ręce, zobacz, jak wyglądają. To od pracy, wiesz? Tak wyglądają, bo pracowałam jak roboczy wół, żeby móc wreszcie ściągnąć do siebie córkę. Nie jest łatwo, kiedy nikt ci nie pomaga, ale co ty o tym wiesz! Jesteś zepsutą gówniarą, która ma za nic to, co dla ciebie robię…

Byłam rozpuszczoną gówniarą urodzoną na francuskiej ziemi, miałam prosty i obiecujący start. Matkę Francja onieśmielała i pozbawiała własnej tożsamości. Dorośli, którzy się tutaj przenieśli tak jak ona, tęsknili za ojczyzną i kojarzyli mi się z liśćmi, którymi wiatr miota po ulicach tam, gdzie zawieje. Inaczej było ze mną, z Gają i Karlą. My byłyśmy stąd. Nie umiałyśmy śmiać się z „Misia” czy „Alternatywy 4”, które wałkowano na TV Polonia, ponieważ nie znałyśmy polskich problemów. Nie obchodziły nas zjazdy polonii ani żadne „wieczory polskie”, które organizowano co wtorek i na których jedzono chleb ze smalcem, kiszone ogórki, tańczono polkę i omawiano kolejny numer „Kultury” Giedroycia. Giedroyć nas nie obchodził, wolałyśmy czytać pisma francuskie, najlepiej jak najbardziej kolorowe. I nie chodziłyśmy do kina podczas „dni kultury polskiej”, ponieważ polskie filmy były ciężkie i nudne – wolałyśmy pójść na amerykański hit z Johnnym Deppem lub Bradem Pittem.

Maman mówiła, że ciężko pracowała, a ja myślałam, że przez te wszystkie lata, kiedy wychowywała mnie Miriam, tak naprawdę szukała sobie faceta. Francuza, który dałby jej poczucie, że jest u siebie, a nie na obcej ziemi. Szukała go tak usilnie, że codziennie nakładała makijaż, malowała paznokcie na wyzywające kolory, chodziła do fryzjera i płaciła przyjaciółce za opiekę nad córką. Pewnie miałaby mniejsze szanse, gdybym była z nią. Mężczyzna pytałby może o mojego ojca, a matka nie życzyła sobie spowiadać się z historii swojego romansu. Historii, której nie chciała opowiadać nawet mnie. Gadała, a ja myślałam: co się stało? Co się, do cholery, stało, że chce mieszkać ze mną nagle teraz, po latach?

Wynajęła dla nas całkiem duże dwupokojowe mieszkanie w trzypiętrowej kamienicy na peryferiach Paryża. Z jednego pokoju urządziła dla siebie sypialnię i jednocześnie salon, a drugi miał należeć do mnie.

– Stąd mam blisko do pracy – wyjaśniła, podciągając rolety w oknach i wpuszczając do dusznego wnętrza świeże powietrze. – Będziemy więc mieć dużo czasu dla siebie, bo odpadną mi przejazdy. Ty też będziesz miała szkołę tuż za rogiem…

Stałam w drzwiach z plecakiem w ręce i gapiłam się na białe tapety, bladobłękitne zasłony, ściągnięte ozdobnymi paskami, okrągły gładki dywan i białe meble, wyczyszczone na superpełny błysk. Mieszkanie matki świeciło złowieszczym blaskiem czystości i nieskazitelnej bieli.

– Zobacz swój pokój.

Z mojego pokoju rozciągał się widok na spadziste dachy pobliskich kamienic. Mieszkamy na ostatnim piętrze. Kiedy wyszłam z salonu na balkon, patrzyłam w okna sąsiadów, a pod balkonem biegła ruchliwa ulica. Stałam obok matki, która opiekuńczo głaskała mnie po włosach, i wpatrywałam się w mrugający na dole naprzeciwko neon sex shopu. Obok znajdował się Doner Kebab, widziałam Turka, który stał w progu z założonymi rękami i rozmawiał z jakimś mężczyzną.

– Marzyłaś kiedyś, że będziemy mieszkać w Paryżu, Agnes? – zapytała matka wesoło.

– Nie, nigdy – odpowiedziałam kłamliwie.

Tak naprawdę to pierwsze lata u Miriam spędziłam, snując marzenia o wspólnym życiu z matką. Był wśród nich i Paryż, który przyprawiał mnie o dreszcze.

Teraz, stojąc z nią na balkonie i czując, jak jej zimna dłoń gładzi tył mojej głowy, doznawałam wrażenia, jakbym znalazła się na bardzo grząskim gruncie. Matka stanowiła niebezpieczeństwo, które zwietrzyłam w chwili, gdy stałyśmy na poboczu drogi. Kiedyś dałabym wszystko, żeby z nią mieszkać i żeby była cała dla mnie; tęskniłam za nią tak bardzo, że aż mnie to bolało. A teraz czułam, że byłoby dużo lepiej, gdybym mogła wrócić do domu.1

Późną jesienią zostaję zaproszona do telewizyjnego programu o zaginionych ludziach. Po podłodze studio plącze się tak wiele kabli, że muszę bardzo uważnie patrzeć pod nogi, żeby się nie potknąć i nie zrobić z siebie widowiska. Dziennikarka, młoda kobieta o ładnej twarzy i idealnych proporcjach ciała, zachęca, żebym usiadła między chłopakiem i smutną dziewczyną, której buzia wygląda, jakby jeszcze wciąż stygła po długim płaczu.

– Będziemy się zwracać do siebie na ty, dobrze? – proponuje, podczas gdy jakiś mężczyzna grzebie mi w ubraniu, szukając dogodnego punktu na umieszczenie mikrofonu. – Tak będzie łatwiej dla widzów.

Już pierwsze pytanie dotyczy Sary:

– Właśnie zbliżają się kolejne urodziny twojej siostry. Ile lat skończyłaby jutro?

– Dwadzieścia pięć. – Mój głos brzmi zadziwiająco spokojnie.

– Opowiedz nam, proszę, jak ten dzień będzie przebiegał w twoim domu?

Na niewielkim monitorze zauważam swoją twarz. Wyglądam tak zwyczajnie, jakby nic się nie stało, jakbym nie miała nic wspólnego z siedzącymi obok smutnymi osobami.

Program jest nagrywany osiemnaście lat po zaginięciu Sary, późną jesienią, podczas której nieustannie pada deszcz. Na południu Polski wylały rzeki, w dziennikach telewizyjnych pokazuje się ludzi wznoszących wały z worków wzdłuż zbiorników wody, podtopione domy i rolników w gumiakach, opowiadających o stratach.

Kiedy dziennikarka zadaje pytanie, ogarnia mnie dziwne uczucie. Lodowacieję. Przed oczami przesuwają mi się obrazy zalanych miast. Mam wrażenie, że w moje ciało wkrada się zimna, mętna woda.

– Jak będzie przebiegać ten dzień? – powtarzam, żeby zyskać na czasie.

Dziennikarka pewnie sądzi, że przygotowujemy dla Sary przyjęcie z tortem, którego świeczki zdmuchnę ja lub ojciec, albo że przechowujemy prezenty z gwiazdki i urodzin, które odbywały się bez udziału siostry. Czuję się okrutna i zimna, kiedy muszę odpowiedzieć:

– Ten dzień jest przygnębiający, bo pamiętamy o Sarze, ale nie ma jej z nami, więc nie możemy go świętować.

– Jak myślisz, co mogło się stać z twoją siostrą?

Niemal słyszę głos Sary, zgryźliwy i jednocześnie zabawny: „Ojej, kto napisał ci te pytania?”.

– Nie wiem, naprawdę.

– Czy myślisz, że twoja siostra żyje?

Wtedy czas się zatrzymuje.

– Chyba… – zaczynam i urywam. – Chciałabym wierzyć, że… – zaczynam jeszcze raz.

Od zaginięcia Sary minęło osiemnaście lat. Przez te osiemnaście lat zamykam oczy i znajduję siostrę pod powiekami. Jest duchem. Nachodzi moje mieszkanie, a kiedy wybieram się w podróż, podróżuje nad dachem mojego opla, siada kilka stolików za mną w kawiarniach, spogląda z ciemnego nocnego nieba. Od kilku lat nie przychodzi już sama, towarzyszy jej strach, delikatny jak trzepot skrzydeł motyla.

W moich myślach wciąż ma siedem lat, burzę ciemnych włosów, rozciąga usta w dziecięcym uśmiechu, a czasem patrzy na mnie gniewnie, jak to ona. Przez te osiemnaście lat wiele razy próbowałam nałożyć na nią ciało dorosłej kobiety. Rozjaśniałam jej włosy, malowałam usta, wydłużałam nogi i powiększałam piersi. To się nie udawało. Siostra pozostaje siostrą. Stoi w balkonowych drzwiach i wbij a we mnie spojrzenie ciemnych dziecięcych oczu. Mogę powiększać lub wyszczuplać, co tylko chcę, a ona wciąż jest małą Sarą.

– O co pani pytała? Czy uważam, że moja siostra żyje?

Unoszę wzrok na prezenterkę i widzę, że spogląda w swoje notatki. Uświadamiam sobie, że wszystko, co mam do powiedzenia tej kobiecie, jest niemożliwe do opowiedzenia.

Mój głos brzmi niemal spokojnie:

– Chyba łatwiej mi myśleć, że ona nie żyje. Bo gdyby żyła, to znaczyłoby, że cierpi i jest przetrzymywana siłą. A takiej myśli bym nie zniosła.

– Późno dzisiaj wróciłaś, zapomniałaś o wernisażu?

W korytarzu mieszkania panuje półmrok, ale w pokoju Emilki pali się jasne światło. Słyszę jednostajny terkot maszyny do szycia: ter-ter-ter i charakterystyczny szelest przesuwanego sztywnego materiału. Zanim Emilka na mnie popatrzy, wycieram szminkę z ust. Nie chcę, żeby się domyśliła, że nie byłam dzisiaj na uczelni. Emilka rzadko ogląda telewizję, nie sądzę więc, żeby zobaczyła program o zaginionych ludziach, nie chcę jednak ryzykować.

Emilka siedzi zwrócona twarzą do okna, naciska stopą pedał maszyny, w skupieniu wpatruje się w igłę tnącą niebieski materiał. Nie przestając szyć, unosi na mnie umalowane czarną kredką oczy.

– Mam nadzieję, że jesteś gotowa. Ja jestem, za chwilę musimy wyjść.

– Chyba nie pójdę z tobą.

Maszyna cichnie.

– A to dlaczego? Co się dzieje?

Wzruszam ramionami, staram się, żeby mój głos brzmiał przekonująco:

– Nie czuję się dobrze. Od rana jest mi niedobrze.

Ale Emilkę niełatwo oszukać. Wraca do szycia z wyraźną irytacją.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: