Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Nowocześni bohaterowie: nowele i opowiadania - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Nowocześni bohaterowie: nowele i opowiadania - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CIĘŻ­KIE CZA­SY.

Oto zima na­ko­niec na do­bre się za­bra­ła… A to dmie! No!… Nie­la­da chy­ba bies – Pa­nie od­puść! – we­se­le wy­pra­wia; mało mi ko­mi­na nie roz­wa­li… Snie­ży­sko za­sy­pie dro­gę ze szczę­tem, że i psa trud­no bę­dzie wy­gnać z domu…

Wszyst­ko prze­pa­dło! Nie moż­na już spo­dzie­wać się dziś ni­ko­go w taką za­wie­ję… A mnie ten reu­ma­tyzm uwię­ził, li­cho wie, na jak dłu­go… I ten ka­szel nie­zno­śny na do­bit­kę – och! ten ka­szel!…

Do­brze mó­wią: sta­rość, nie ra­dość…

Boże je­dy­ny! gdzie­bym to był daw­niej dał się tak za­sy­pać i od­dzie­lić od świa­ta… Ho, ho! ko­niem, na prze­łaj, a był­bym so­bie po­szu­kał i dro­gi i lu­dzi… A te­raz co? siedź grzy­bie, aż cię kto zdy­bie… Ład­na hi­sto­rya!…

A to sy­pie i sy­pie, aż się ściem­ni­ło!…. O!…, i zim­no się robi… A ten mój sta­ry Fi­lip i ta Szy­mo­no­wa, jak­by się zmó­wi­li, wiecz­nie mi tego ognia na ko­min­ku ską­pić mu­szą… Bo­daj to!… Szcze­gól­nie ten Fi­lip!… Szwen­da mi się pod no­sem i gde­ra wte­dy wła­śnie, kie­dy go nie po­trze­ba. A te­raz oto zda­ło­by się od­su­nąć nie­co od tego okna a przy­bli­żyć z fo­te­lem do pie­ca – więc go wła­śnie nie ma… Tak za­wsze!…. A po­wie­dzieć co – to do­pie­ro sy­pią się na­rze­ka­nia na mnie, żem zrzę­da, że mi wiecz­nie cze­goś bra­ko­wać musi, że po­trze­bu­ję się wy­ga­dać, czy jest o co, czy nie ma; że na­wet pono cza­sa­mi ga­dam z sa­mym sobą, byle ga­dać… Ot, co to być na opie­ce służ­by, cho­ciaż, Boże od­puść! – tra­fi­łem jesz­cze na naj­lep­szych. Nie ma i co ga­dać – ta­kich sług, jak ten sta­ry Fi­lip i Szy­mo­no­wa, już dziś nie znaj­dzie ła­two…

Ale, co ja tu będę przez wie­czór ro­bił w tym moim sta­rym fo­te­lu?… Moż­na­by po­słać po rząd­cę na fol­wark… By­ła­by choć pi­kiet­ka… Ba! ale choć­by się tu i do­stał, toby nie mógł wró­cić do sie­bie na noc – a żona jego, dzie­ci? By­ło­by im mar­kot­no… Trze­ba mi było po pro­bosz­cza po­słać za­wcza­su. On mógł­by i za­no­co­wać… Te­raz już za­póź­no… sta­ło się…

Oto ży­cie! Co tu ro­bić? Jesz­cze się ku zmro­ko­wi nie ma – a zresz­tą prze­spa­łem ra­nek cały przez ten reu­ma­tyzm – nie usnę więc tak pręd­ko – ani my­śleć!… Ano, ład­nie za­cznę siedm­dzie­sią­ty dru­gi rok mo­jej wę­drów­ki ziem­skiej! Nie ma co mó­wić – ład­nie!

Oto i go­tów­bym na wzór mo­je­go ko­cha­ne­go pro­bosz­cza za­cząć na­rze­kać na cięż­kie cza­sy… A tak mnie za­wsze te na­rze­ka­nia gnie­wa­ją… tak się… za­wsze spie­ram, gdy je sły­szę… No, co praw­da, to z pro­bosz­czem nie o śnie­gu mowa, gdy za­wo­dzi nad cięż­kie­mi cza­sa­mi – ani nie o gni­ją­cych kar­to­flach lub za­ra­zie, wy­bie­ra­ją­cej co przed­niej­sze sztu­ki in­wen­ta­rza…

Ale ja tak i mam swo­ją ra­cyę… Cóż bo, u li­cha, kie­dyż to nie czu­li­śmy owe­go cię­ża­ru? Któ­ryż to z ży­ją­cych, choć­by na­wet mo­ich ró­wie­śni­ków z roku ko­me­ty, lżej­sze cza­sy pa­mię­ta? A cóż ta­kie­go sta­ło się na nowo lub stać ma, coby owe­go cię­ża­ru przy­czy­ni­ło lub przy­czy­nić mo­gło?…

Otom się po­sta­rzał prze­cie nie przy wiecz­nie świe­cą­cem słon­ku Bo­żem – i nie przy nie­ustan­nym śpie­wie ma­jo­wych pta­sząt, któ­rym świę­ty Wit gar­dzioł­ki – jak mó­wią – za­my­ka… Prze­le­cia­ła i na­de­mną z osob­na i nad tym moim sta­rym dwo­rem oj­cow­skim nie­jed­na bu­rza – wył koło mnie nie taki, jak dziś, wi­cher – po­ry­wa­łem się i pa­da­łem pod­cię­ty cier­pie­niem nie raz je­den, nie razy dzie­sięć…

A czy zresz­tą sam tyl­ko cier­pia­łem?…

A jed­nak… cza­sa­mi… prze­cie my­ślę, że i pro­boszcz ma tak­że swo­ją ra­cyę… Bo ja też mia­łem jed­nę swo­ją mękę wiel­ką, ser­decz­ną – swój cięż­ki czas – swo­ją Gol­go­tę – i tę mi chy­ba Bóg po­li­czy przy ostat­nim roz­ra­chun­ku… Wiem, że to nie­dłu­go na­stą­pi – przy­po­mi­na mi o tem na­wet za czę­sto ten nie­zno­śny ka­szel… O! zno­wu!… o!… o!…

A nie po­wiem, że­bym pra­gnął jak naj­pręd­sze­go na­dej­ścia tej chwi­li, z tego niby po­wo­du, ja­ko­by mi… tu bar­dzo źle być mia­ło… Cóż bo, u ka­du­ka! Czło­wiek, jak pies, przy­lgnie do swe­go kąta, tem wię­cej, gdy tego kąta trzy­mać się mu­siał w cią­gu ży­wo­ta, – jak to po­wia­da­ją – rę­ka­mi, zę­ba­mi!

Ale tam, gdzie – Boże do­po­móż! – tak i odej­dę so­bie nie­dłu­go – bę­dzie mi le­piej, choć do­praw­dy, trud­no by­ło­by wy­bie­rać, i do­brze, że wy­bór sam przyj­dzie – z musu! Bo tu oto mój sta­ry dwór li­tew­ski, gdziem pierw­szy dzień uj­rzał – i moja zie­mia ko­cha­na, świę­ta – i każ­da ścież­ka przez oj­ców mo­ich wy­dep­ta­na – tam zaś tylu mo­ich bli­skich, naj­bliż­szych!… To­wa­rzy­sze, przy­ja­cie­le – i ten dziel­ny chło­pak – i moje ko­bie­ci­sko po­czci­we, i… i… moja piesz­czot­ka naj­mi­lej­sza – Anul­ka! Wszy­scy oni od­bie­ga­li mię po ko­lei, jako te bo­cia­ny pod je­sień, tyl­ko nie po­wró­ci­li jak one, i zo­sta­wi­li sa­me­go, go­rzej koł­ka w pło­cie, albo i ka­mie­nia przy dro­dze…

A to co?… Ot, Boże od­puść, ma­łom się na do­bre nie roz­ł­za­wił! Ano, to ze sta­ro­ści… Choć i to praw­da, że gdy wspo­mnę o mej dzie­ci­nie ko­cha­nej, za­wsze się tam ja­kaś reszt­ka leż z pod ser­ca wy­ci­śnie… No, dość już, dość!…

A prze­cież po tej dziew­czy­nie nie wstyd pła­kać i nie dziw ża­den, że moje zło­te ko­bie­ci­sko za­pła­ka­ło mi się za nią na śmierć…

O! co to była za dzie­ci­na! Boże – Boże!

Ta­kie­go kwia­tusz­ka nie zna­la­zł­by pono dru­gie­go od Grod­na po San­do­mierz i da­lej. A cho­wa­ło się to, jak­by we­dle przy­ka­za­nia. Za­bij­cie, a nie pa­mię­tam, żeby z tem kie­dy była jaka męka – ja­kie zmar­twie­nie – jaki kło­pot naj­mniej­szy, a szczę­ścia, a roz­ko­szy – w bród – i dla mnie, i dla mat­ki, i dla wszyst­kich do­ko­ła…

Nig­dym też pono nie­boszcz­ki żony wię­cej nie mi­ło­wał, jak gdym pa­trzał na tę je­dy­ną dzie­ci­nę, któ­rą mi dała – je­dy­ną, ale jaką!

Ona to, Bóg świad­kiem, zro­bi­ła ze mnie do­pie­ro czło­wie­ka praw­dzi­we­go…

A przy­znam się, że w one cza­sy, że­niąc się, by­łem jesz­cze tro­chę pa­li­wo­dą… Cóż bo żą­dać! Mia­łem lat trzy­dzie­ści – a przy­tem… ja­kąż to dobę dano nam prze­żyć?… Już przy na­ro­dzi­nach każ­de­go z nas, z owych cza­sów, gra­ły trą­by bo­jo­we ma­łe­go ka­pra­la, więc też i z pier­si ma­tek na­szych dro­gich ssa­li­śmy już wraz z mle­kiem ja­kiś wi­cher, co mio­tał wte­dy świa­tem ca­łym, a i nas póź­niej miał tu i owdzie za­pę­dzić…

Jako mło­de chło­pię za­ży­łem żoł­nier­ki, choć to niby swo­jej, a po niej przy­szła włó­czę­ga za­gra­nicz­na i wy­cie­ra­nie ką­tów po świe­cie przez ca­łych lat dzie­sięć… No, a to prze­cie nie wy­ra­bia z czło­wie­ka za­cisz­ne­go i po­rząd­ne­go hrecz­ko­sie­ja, ja­kim po po­wro­cie trze­ba było zo­stać i mnie i tylu in­nym.

Przy­wy­kli­śmy do lek­kie­go, tro­chę awan­tur­ni­cze­go ży­wo­ta. Faj­ka, kie­li­szek, kar­ty – cza­sem koń lub fu­zya – aby dzień ze­szedł i tyle… A ju­tro? – frasz­ka! "Więc też i że­ni­łem się w ta­kiż sani spo­sób – naj­lek­ko­myśl­niej…

Wkrót­ce po po­wro­cie, pod­czas gdym so­bie dnie spę­dzał bez tro­ski, w gro­nie róż­nych sta­rych i no­wych zna­jo­mych i ko­leż­ków, po­czę­to mi su­szyć gło­wę ze­wsząd: "ożeń się, ożeń!" Naj­wię­cej zaś na­ma­wia­ły mię do tego dwie moje sta­re ciot­ki. Nie mia­łem od nich chwi­li spo­koj­nej. My­ślę tedy: ano, tego jesz­cze nie pró­bo­wa­łem – do­brze! oże­nię się!…

Upa­trzo­no nie­brzyd­kie mło­de dziew­czę w są­siedz­twie, ka­za­no mi się zgrab­nie za­wi­nąć, w sto­sow­nej po­rze oświad­czo­no mię, i wkrót­ce, bo coś w czte­ry mie­sią­ce od uczy­nie­nia pierw­szych kro­ków, wy­pra­wio­no hucz­ne we­se­li­sko. Wszyst­kie­go tego do­ko­na­ły obie moje ciot­ki; one się też na­wet i o po­sag pan­ny mło­dej ukła­da­ły, i do wy­pra­wy jej po­ma­ga­ły. Ja sta­łem so­bie pra­wie na ubo­czu, jak­by to nie o mnie cho­dzi­ło. Po­lo­wa­łem, gra­łem w kar­ty, i z te­ściem moim przy­szłym i z in­ny­mi – sło­wem, ba­wi­łem się nie naj­go­rzej.

Przy­po­mi­nam też so­bie, że do­pie­ro w sam dzień ślu­bu uczu­łem pew­ną bo­jaźń i ja­ko­wąś skru­chę.

– Cóż, u ka­du­ka! – mó­wi­łem so­bie, – a ko­chasz-że ty tę swo­ją przy­szłą?

Su­mie­nie od­po­wia­da­ło mi na to tak ja­koś nie­wy­raź­nie, żem so­bie wca­le spra­wy z tego zdać nie umiał.

I za­miast do sa­me­go sie­bie, uczu­wa­łem wów­czas na­wet pe­wien wy­rzut do niej, za to, że za mnie wy­cho­dzi.

– Wi­docz­nie robi do­brą par­tyę – mó­wi­łem so­bie. – Je­stem wpraw­dzie ni­cze­go, a na­wet wca­le przy­stoj­nym, ale czyż inna po­szła­by za mnie tak bez żad­nych za­cho­dów, nie zna­jąc mię pra­wie i usły­szaw­szy ode­mnie, bo­daj czy nie raz je­den tyl­ko – da­li­pan! po­pi­ja­ne­mu – że ją ko­cham! Tak, bez­wąt­pie­nia, musi być w tem ja­kaś ra­chu­ba. Już to te cio­tecz­ki ład­nie mi się przy­słu­ży­ły. Pew­nie nie da­dzą za nią ani czwar­tej czę­ści tego, co obie­ca­no. Da­łem się zła­pać i ko­niec!

Boże mój je­dy­ny! Do­pie­ro to póź­niej da­nem mi było zro­zu­mieć, jak nie wie­le po­trze­ba, aże­by mło­de­mu dziew­czę­ciu za­wró­cić głów­kę – jak jed­no "ko­cham", choć­by tak lek­ko­myśl­nie, jak moje, rzu­co­ne, wy­ra­sta w ma­rzą­cem ser­dusz­ku dziew­cząt­ka do roz­mia­rów ja­kie­goś hym­nu ar­cha­niel­skie­go – jak mło­de dziew­czę z wła­snej du­szy wy­bie­ra co naj­cud­niej­sze kwia­ty uczu­cia i bez­wied­nie stroi w nie swe­go wy­bra­ne­go; przedew­szyst­kiem jed­nak zro­zu­mia­łem, ja­kie­mi to oczę­ta­mi pa­trzy­ła na mnie wte­dy moja przy­szła żona.

Wra­ca­łem z wę­drów­ki da­le­kiej – i ta­kiej wę­drów­ki – by­łem więc w jej oczę­tach po­świę­co­nym. Od­da­wa­ła mi się z uf­no­ścią bez gra­nic, bo nie mo­głem być złym, nie mo­głem mieć żad­nej ska­zy, je­ślim był swe­go cza­su tam, gdzie było wie­lu, wie­lu…

Taki to anioł czy­sty, świę­ty, zna­lazł się w ci­chym li­tew­skim za­ścian­ku, a ja tego anio­ła nie mo­głem od­ra­zu zro­zu­mieć…..

W mie­siąc po ślu­bie żona moja już pła­ka­ła na mnie – Boże mój! – na mnie!…

Nig­dy tych łez i tej sce­ny nie za­po­mnę!

Mało się to ku zi­mie, jak dziś, tyl­ko w onym roku przy­by­wa­ła o wie­le wcze­śniej. Śnie­gu mniej było, ale mróz więk­szy. Po ha­ła­sach i tru­dach we­se­la, któ­re, wy­pra­wia­ne w domu mo­je­ga te­ścia, po zwy­cza­ju, trwa­ło bli­sko ty­dzień i suto było skra­pla­ne wi­nem, prze­nie­śli­śmy się we dwo­je tu, do tego sta­re­go dwo­ru. Nikt, prócz służ­by, z nami nie przy­był. Na­wet obie ciot­ki moje, choć uro­dzo­ne cie­kaw­skie, po­zo­sta­ły dys­kret­nie, w dal­szym cią­gu, w go­ści­nie u te­ścio­stwa.

Ze­łgał­bym, mó­wiąc, że już przez pierw­szych parę dni po ślu­bie żona moja, dziec­ko pra­wie jesz­cze, nie umia­ła mię ku so­bie po­cią­gnąć i przy­wią­zać. Toż czło­wiek prze­cie nie lu­do­jad, ani smok ja­ko­wy – i gdy wi­dzi obok sie­bie ta­kie drob­ne, po­tul­ne, a mi­lut­kie stwo­rzon­ko, ja­kiem ona była, trud­no nie po­pa­trzyć na to ła­ska­wiej.

Ale prze­cie, gdy­śmy przy­by­li w te pro­gi, było mi ja­koś nie swoj­sko.

– Trze­ba się bę­dzie te­raz ha­mo­wać i z nie­jed­nem upodo­ba­niem po­że­gnać! – mó­wi­łem so­bie z ci­cha, spo­glą­da­jąc z boku na moją mło­dą ma­gni­fi­kę, roz­glą­da­ją­cą się z uśmie­chem po no­wej sie­dzi­bie.

Tym­cza­sem, oto, na­za­jutrz po przy­by­ciu, ten sam mój Fi­lip, tyl­ko dużo młod­szy w one cza­sy, jako i ja, przy­no­si mi rano kawę po zwy­cza­ju do łóż­ka.

Już mia­łem rękę do tacy wy­cią­gnąć, gdy wtem przy­po­mi­nam so­bie, że te­raz prze­cie zgo­ła co in­sze­go.

– Cóż to, ga­mo­niu! rzą­dzisz się, jak sza­ra gęś! – mó­wię, kon­tent, że mam przy­najm­niej na kim po­mścić owo moje po­ha­mo­wa­nie. – Po ja­kie­muż to zno­wu? Cóż to, zda­je ci się, że i te­raz może być tak, jak daw­niej?

– A tak, pro­szę pana – Fi­lip na to. – Pani ka­za­ła!

Wy­trzesz­czam oczy, nie mo­gąc ochło­nąć z po­dzi­wie­nia. A po­tem na Fi­li­pa jesz­cze:

– To po coś ga­dał, że tu u nas był taki zwy­czaj? Świerz­biał cię ję­zyk? Obej­dę się bez two­je­go de­fen­zor­stwa i opie­ki!

A Fi­lip zno­wu:

– Ale, ucho­waj Boże! jako żywo! Gdzież­bym ja znów ta­kie rze­czy! Pani wsta­ła od go­dzi­ny i sama o tem zkąd­ciś wie­dzia­ła… Uczci­we sło­wo!

– Sama, po­wia­dasz? – py­tam.

– Sama! My­śla­łem ano, na mój ro­zum, że so­bie to pan z góry wy­mó­wił.

– E! głu­piś ano, na twój ro­zum! – od­par­łem z gnie­wem, choć mi się z one­go "wy­mó­wie­nia" Fi­li­po­we­go szcze­rze po­śmiać chcia­ło.

Skąd? co? jak? – w gło­wem za­cho­dził…

Gdy wtem Fi­lip sta­je oto w po­zy­cyi (bo i on żoł­nier­ki za­ży­wał), a z pro­gu do­la­tu­je mnie w tej­że chwi­li gło­sik:

– Dzień do­bry panu po­rucz­ni­ko­wi! (Da­wa­no mi cza­sa­mi ten słusz­ny zresz­tą sto­pień). O cóż to taka woj­na?…

Na­sro­ży­łem twarz umyśl­nie i mil­cząc, krę­ci­łem wąsa, chcąc gniew mój niby wy­ra­zist­szym uczy­nić.

Fi­lip zrej­te­ro­wał za drzwi, jak na­le­ża­ło, a ona tym­cza­sem przy­su­nę­ła się od pro­gu ku mnie, we­so­ła i uśmiech­nię­ta, a prze­cież jesz­cze tro­chę nie­śmia­ła.

– Pan po­rucz­nik nie od­po­wie na­wet na dzień do­bry? – za­czę­ła.

– A! dzień do­bry, dzień do­bry! – rze­kłem niby z roz­tar­gnie­niem. – Ale bo oto ten ga­moń, Fi­lip, za­wsze musi mnie zi­ry­to­wać – do­da­łem.

– Czem­że ta­kiem? – py­ta­ła z uśmie­chem.

– No, tą kawą! Cze­mu bo nie ma być po ludz­ku, jak na­le­ży. Co daw­niej, to daw­niej… Ale te­raz… prze­zwy­cię­żę się… po­ha­mu­ję…

– Ale kie­dy ja nie chcę, aby się mój pan krę­po­wał! – za­wo­ła­ła z ży­wo­ścią. – W ni­czem, w ni­czem!… Co in­ne­go przy go­ściach, ale gdy nie ma ni­ko­go… Mój Boże! Prze­cież nie nada­rem­nie obie po­czci­we cio­cie uczy­ły mię przez dwa mie­sią­ce wszyst­kie­go… co… co… ty… (owo "ty" za­wsze jej do­tąd z trud­no­ścią przy­cho­dzi­ło)… lu­bisz, a cze­go nie lu­bisz…

– A! więc to ciot­ki! – za­wo­ła­łem.

– Tak… po­czci­we!… Gdy­by… gdy­by nie one, to… to… nig­dy­bym może nie zo­sta­ła pa­nią… two­ją żoną…

Mó­wi­ła to pra­wie za­że­no­wa­na, a przy­tem taki ja­kiś żal za­dźwię­czał w jej gło­sie, że ra­nie na­gle rzew­ność za ser­ce chwy­ci­ła. Uczu­łem się wi­no­waj­cą w obec tego czy­ste­go kwia­tusz­ka, a choć winy mo­jej nie poj­mo­wa­łem na ra­zie, wie­dzia­łem prze­cież, żem z nią do­tąd, mimo wszyst­ko, czu­łym wca­le nie był.

Uchwy­ci­łem ją za rękę, po­cią­gną­łem ku so­bie i usa­do­wiw­szy obok, na kra­wę­dzi łóż­ka, po­ca­ło­wa­łem nie po raz pierw­szy wpraw­dzie, ale pierw­szy raz tak szcze­rze, z du­szy, z ser­ca…

– No, no! – mó­wi­łem przy­tem z ła­god­no­ścią, ja­kiej się nig­dy do­tąd po so­bie nie spo­dzie­wa­łem – dla­cze­góż to, dla­cze­go, nie miał­bym cię był po­zy­skać? W czem­że ciot­ki przy­słu­ży­ły mi się u cie­bie?

Mil­cza­ła chwi­lecz­kę, jak­by się na­my­śla­ła, a po­tem za­czę­ła:

– W czem? Czyż o to trze­ba py­tać? One cie­bie tak ko­cha­ją! One cię za­wsze bro­ni­ły przedem­ną, gdy się skar­ży­łam cza­sem – ale to daw­niej, daw­niej – że… że ty mnie może wca­le nie po­ko­chasz… O! bo tak ci nig­dy nie pil­no było za­ga­dać coś do mnie… cza­sem na­wet nie spoj­rza­łeś wca­le! Ale one, na szczę­ście, wy­tłu­ma­czy­ły mi, że wy wszy­scy, któ­rzy­ście tyle wy­cier­pie­li na tu­łacz­ce, nie mo­że­cie być dzieć­mi i że ja sama prze­cie dziec­kiem być prze­sta­nę… Ta­tuś mój ko­cha­ny nie chciał mię nie­wo­lić – i py­tał: "Po­wiedz, chcesz pójść za nie­go, czy nie?…" Od­po­wie­dzia­łam ta­tu­sio­wi, nie sar­na, ale przez cio­cię Stef­cię, że chcę, cho­ciaż to jesz­cze było przed tym wie­czo­rem nad sta­wem, kie­dy mi to po­wie­dzia­łeś: "ko­cham cię, pan­no Ja­dwi­go!"… O! od­tąd z cio­cia­mi roz­ma­wia­ły­śmy już tyl­ko po ca­łych dniach o tem, co ty lu­bisz, a cze­go nie lu­bisz… O! nie bój się, ja wiem nie o sa­mej tyl­ko ka­wie!… Znam wszyst­kie two­je upodo­ba­nia… Ja so­bie to wszyst­ko za­pi­sy­wa­łam i uczy­łam się na pa­mięć… tak… tak!… Ja cały ten dwór zna­łam do­brze z opo­wia­da­nia cio­tek, za – nim tu we­szłam… Wie­dzia­łam, gdzie jaki sprzęt stoi, gdzie jaki ob­raz wisi… o wszyst­kiem wie­dzia­łam…

Tak mó­wi­ła, a mó­wi­ła naj­szczer­szą praw­dę!

O! któż zro­zu­miał kie­dy zu­peł­nie mi­łość i ko­bie­tę!

Ale to dziś tyl­ko my­ślę o tem… Wów­czas nie za­sta­na­wia­łem się nad tem wca­le, tyl­ko po po­pro­stu uści­sną­łem moją Ja­dwi­się czu­le, a so­bie w du­szy po­wie­dzia­łem, żem nie wart wca­le ta­kiej żony, ta­kie­go szczę­ścia…

Bo oto istot­nie, co chwi­lę, na każ­dym kro­ku, przy­cho­dzi­ło mi ją po­dzi­wiać. Nie prze­chwa­la­ła się zgo­ła. Wie­dzia­ła o wszyst­kich mo­ich na­wyk­nie­niach, zna­ła do­sko­na­le, niby or­to­gra­fię, wszyst­ko, co mnie do­ty­czy­ło – czem moż­na mnie było o zły hu­mor przy­pra­wić, czem znów ze złe­go wy­le­czyć – i do tego wszyst­ko w domu sto­so­wa­ła.

Uczu­łem wte­dy, że na­praw­dę je­stem szczę­śli­wy. Jak to po­wia­da­ją: chu­cha­no na mnie, ob­cho­dzo­no się, jak ze szkłem, do­ga­dza­no we wszyst­kiem. No, toć prze­cie do sma­ku każ­de­mu przy­paść musi, zwłasz­cza, gdy jest no­wi­ną, jako zwy­kle ka­wa­le­ro­wi. Więc też i ja cho­dzi­łem za­do­wo­lo­ny, pysz­ny, niby król jaki.

Ale to wła­śnie źle, że cho­dzi­łem tyl­ko i plą­ta­łem się z kąta w kąt. Na wi­zy­ty są­siedz­kie było jesz­cze za­wcze­śnie, a zresz­tą mie­li­śmy je za­cząć wte­dy, gdy i dom cały przy­go­to­wa­ny zo­sta­nie, we­dług roz­po­rzą­dzeń mo­jej Ja­dwi­si, na wza­jem­ne przyj­mo­wa­nie go­ści. W zi­mie zaś w ogó­le ro­bo­ty na wsi nie wie­le, a cóż do­pie­ro dla ko­goś, kto jak ja, wca­le od wsze­la­kiej ro­bo­ty od­wyk­nął i nic nig­dy ro­bić po­rząd­nie nie umiał. Toż prze­cie w nie­speł­na ośm­na­stym roku mego ży­cia za­czą­łem wo­jo­wać, a póź­niej w Pa­ry­żu ro­bi­łem to, co i wie­lu na­szych, czy­li nic, a ży­łem, wpraw­dzie nie zbyt hucz­nie, z fun­du­si­ków, nad­sy­ła­nych przez opie­kę, usta­no­wio­ną po śmier­ci ojca. Przez cały rok, po po­wro­cie, go­spo­da­ro­wa­no za mnie i zda­wa­no mi niby cią­gle ra­chun­ki z opie­ki, a ja zbi­ja­łem bąki nic wię­cej.

– Niech so­bie tam, bie­da­czy­sko, od­pocz­nie po tu­łacz­ce – mó­wio­no.

Więc też od­po­czy­wa­łem, a wła­ści­wiej nie mia­łem chwi­li wy­tchnie­nia. Po­lo­wań­ka, schadz­ki są­siedz­kie, gry i wy­su­sza­nie bu­te­lek – oto co mi czas za­bie­ra­ło.

Nic dziw­ne­go za­tem, że te­raz, obok żony, zo­sta­wio­ny sa­me­mu so­bie, nie wie­dzia­łem co z sobą po­cząć i że dwór mój, po­mi­mo ko­cha­nej Ja­dwi­si, wy­da­wał mi się ja­kiś za ob­szer­ny i za pu­sty. Przy żo­nie cią­gle sie­dzieć nie mo­głem, bo zresz­tą ona sa­ma­by przy mnie cią­gle nie sie­dzia­ła. A jak­kol­wiek uka­zy­wa­ła mi się co chwi­lę pra­wie, to jed­nak za­wsze czemś za­ję­ta, pra­cu­ją­ca cią­gle. O! bo ona umia­ła pra­co­wać – jej próż­no­wać nie na­uczył ni los, ni lu­dzie…

Parę razy za­bie­ra­łem się do wgląd­nię­cia w to i owo w go­spo­dar­stwie. Przy­po­mi­nam so­bie, że by­łem na­wet raz przy ła­do­wa­niu sprze­da­nej psze­ni­cy i raz prze­sie­dzia­łem parę go­dzin w miesz­ka­niu rząd­cy, nad ra­chun­ka­mi. Ale to wszyst­ko ja­koś mi nie szło. Po­zie­wa­łem też dość czę­sto ukrad­kiem.

Wła­śnie raz, pod­czas ta­kie­go po­zie­wa­nia, w tym sa­mym oto po­ko­ju, zja­wił się Fi­lip. Za­uwa­ży­łem od­ra­zu, że miał ja­kąś ta­jem­ni­czą minę i był cze­goś za­kło­po­ta­ny.

– Pro­szę pana po­rucz­ni­ka – za­czął.

On je­den przy­zna­wał mi mój sto­pień tyl­ko w wy­jąt­ko­wych ra­zach. Po­zna­łem więc za­raz, że to coś waż­niej­sze­go.

– No, ga­daj! cóż tam? – rze­kłem nie­cier­pli­wie.

– Oto, niby nic… tyl­ko pani ukry­wa się przed pa­nem… za­ka­za­ła mó­wić… a ja tak i na mój ro­zum po­wiem… tro­chę oto cho­ra…

Ode­pchnąw­szy Fi­li­pa, za­stę­pu­ją­ce­go mi dro­gę do drzwi, w dwóch su­sach wy­bie­głem z po­ko­ju.

Ja­dwi­sia moja ko­cha­na sie­dzia­ła na fo­te­li­ku, z głów­ką opar­tą na rącz­ce, ble­dziuch­na jak płót­no, a obok niej sta­ła za­ufa­na po­ko­jo­wa, któ­rą z domu ojca z sobą za­bra­ła.

– A to co?… cóż to­bie… moje dziec­ko dro­gie? – za­wo­ła­łem zdy­sza­ny, jak­bym milę prze­biegł.

Pod­nio­sła się i po­kra­śnia­ła.

– Ach! nie­do­bry ten Fi­lip!… Mu­siał ci do­nieść… To nic… gło­wa mię boli… sama nie wiem… je­stem cała tro­chę – ale tyl­ko tro­chę – sła­ba… To nic, przej­dzie!

Za­bra­kło mi słów, po­czą­łem tyl­ko ob­sy­py­wać jej drob­ne pa­lusz­ki po­ca­łun­ka­mi.

Jak przed­tem Fi­lip, tak znów po chwi­li po­ko­jo­wa wy­ga­da­ła się przedem­ną, że "pa­nien­ka" po­za­po­mi­na­ła wszyst­kie­go w domu, że nie ma na­wet ulu­bio­nych swo­ich kro­pli, któ­re jej za­wsze na ból gło­wy po­ma­ga­ły.

Tak to! Pa­mię­ta­ła o wszyst­kiem, co mnie do­ty­czy­ło, ale za­po­mi­na­ła o so­bie sa­mej.

– Po­ja­dę sam! – rze­kłem po chwil­ce na­my­słu – przy­wio­zę wszyst­ko! Tyl­ko mi wy­tłu­macz­cie, gdzie i u kogo się o to py­tać?

Na­tu­ral­nie Ja­dwi­sia za­czę­ła naj­go­rę­cej pro­te­sto­wać.

– Ja nie chcę, nie chcę… Ja już nie cho­ra… Pierw­szy raz mię od­je­dziesz…. nie, nie… mój zło­ty, mój ślicz­ny… po­ślij Fi­li­pa lub kogo ze służ­by…

Ale by­łem nie­zwru­szo­ny.

– Sam! sam po­ja­dę! To ba­ga­te­la! Wszak to dla cie­bie. Za dwie go­dzi­ny będę z po­wro­tem. Udam się do cio­tek, aby ta­tu­sia twe­go nie nie­po­ko­ić.

W isto­cie, w parę chwil póź­niej, sie­dzia­łem na do­brym ko­niu i pę­dzi­łem ga­lo­pem, z tem więk­szą ocho­tą, że da­li­pan, czu­łem już po­trze­bę wy­pro­sto­wa­nia ko­ści na po­wie­trzu.

Po­czci­wy, sta­ry koń, za mło­du ulu­bie­niec nie­bosz­czy­ka ojca mego, jak­by ro­zu­miał cel po­dró­ży; wy­rzu­cał nogi przed sie­bie tak rą­czo i żwa­wo, że drze­wa przy­droż­ne zda­wa­ły się w tył za nas ucie­kać i skra­cać nam dro­gę. A przy­tem dziel­ne zwie­rzę z taką wpra­wą omi­ja­ło wszyst­kie prze­szko­dy, że do prze­by­cia więk­szej po­ło­wy za­mie­rzo­nej mety raz tyl­ko się po­tknę­ło na za­sy­pa­nym przez śnieg ro­wie; po­czem znów da­lej pę­dzi­li­śmy, wpraw­dzie ostroż­niej już nie­co, ale nie­mniej śpiesz­nie.

Dla tem więk­sze­go zy­ska­nia na cza­sie, pu­ści­łem się nie zwy­kłym trak­tem, lecz go­ściń­cem, cią­gną­cym się przez wio­skę pana Ra­fa­ła, któ­re­go dom zwa­no w ca­łej oko­li­cy "są­siedz­kim za­jaz­dem". Nig­dy bo w nim go­ści, ru­chu i ży­cia nie bra­ko­wa­ło. Go­ści­niec ten wiódł po pod sa­mym dwo­rem, któ­ry, zwró­co­ny fron­tem ku dro­dze, już przez to samo zda­wał się na ja­ko­wąś go­spo­dę prze­zna­czo­nym.

Wi­docz­nie też doj­rza­no mię z okien, za­nim jesz­cze pod dwór się zbli­ży­łem, bo i sam go­spo­darz i paru z go­ści wy­bie­gło przed ga­nek.

Nie gnie­wa­łem się o to wca­le. Naj­przód bo­wiem po­chle­bia­ło mi to, że mnie cała kal­wa­ka­da zo­ba­czy na ko­niu, pę­dzą­ce­go zgo­ła in­a­czej jak dla za­baw­ki lub za sza­ra­kiem z char­ta­mi… Mu­szą mi przy­znać, żem nie dar­mo chleb żoł­nier­ski w puł­ku jaz­dy na­szej spo­ży­wał. A przy­tem, jak się do­wie­dzą póź­niej, żem to dla żony mo­jej mło­dej tak ko­nia i sie­bie nie szczę­dził, po­wie­dzą so­bie:

– Fiu, fiu! Ko­cha ją, pa­nie, nie na żar­ty!

A ja, da­li­pan, Ja­dwi­się już wte­dy na­praw­dę ko­cha­łem i rad­bym to był po­ka­zać ca­łe­mu świa­tu.

Nie chcąc jed­nak na ra­zie za­trzy­my­wać się i przed kim­kol­wiek tłó­ma­czyć, zje­cha­łem z go­ściń­ca i w po­przek przez pole su­ną­łem, uda­jąc, że ni­ko­go w za­pa­le nie wi­dzę.

Do­strze­żo­no ten mój ma­newr.

– Hej, hej! Ja­siu! a gdzie to tak sko­ro? – po­czął wo­łać pan Ra­fał, zwi­nąw­szy dło­nie w trąb­kę koło ust.

Pod­nio­słem rękę do czap­ki i nie za­trzy­mu­jąc się, od­krzyk­ną­łem:

– Pil­no mi! pil­no!

Po­czem spią­łem ko­nia ostro­gą i prze­sa­dziw­szy za­wa­dza­ją­cy mi w dro­dze krzak ja­kiś, wpa­dłem znów, jak wi­cher, w dal­szym cią­gu na go­ści­niec.

By­łem pew­ny, że wszyst­kie oczy wy­tę­żo­ne były na mnie w tej chwi­li i ro­słem na sio­dle. Zda­wa­ło mi się na­wet, że sły­szę, jak z po­dzi­wie­niem czy­nią moi spek­ta­to­ro­wie uwa­gę:

– A to pę­dzi! Nie­chże go!

I za­cho­dzą w gło­wę nad tem, co mnie tak gnać może?…

Zzia­ja­ny, z wy­pie­czo­ne­mi od wia­tru po­licz­ka­mi, wje­cha­łem kłu­sem w śro­dek za­bu­do­wań go­spo­dar­skich mego te­ścia.

Od nad­bie­głej żywo służ­by do­wie­dzia­łem się za­raz przy wy­su­wa­niu nogi ze strze­mion, że oj­ciec mo­jej Ja­dwi­si wy­je­chał wła­śnie na cały wie­czór na ple­ba­nię.

Nie by­łem z tego kon­tent. Jak­kol­wiek bo­wiem przy­rze­ka­łem go nie nie­po­ko­ić, to prze­cież raz obu­dzo­na próż­ność za­czy­na­ła brać we mnie górę nad wszel­kie­mi in­ne­mi uczu­cia­mi.

– Nie­chby wi­dział – my­śla­łem – że dbam o jego dziec­ko i zgo­ła nie­mnie po­nie­wie­ram.

Tym­cza­sem już w pierw­szej izbie ob­sko­czy­ły mnie obie moje ciot­ki: jed­na, du­sząc ulu­bio­ne­go kota pod pa­chą; dru­ga z ja­kąś książ­ką na­boż­ną w ręce.

– Ja­siu, ko­cha­nie! A to co! wszel­ki duch! W dwóch sło­wach wy­tłó­ma­czy­łem, po com przy­był.

Obie ciot­ki pod­sko­czy­ły, jak­by je kto ukro­pem ob­lał. Po­sy­pa­ły się na mnie set­ki całe py­tań:

– Jak­to, cho­ra? Kie­dy za­cho­ro­wa­ła? Co ta­kie­go?… i tam da­lej.

Zmę­czo­ny, upadł­szy na krze­sło i cięż­ko od­dy­cha­jąc, nie mia­łem ocho­ty sze­ro­ko się roz­wo­dzić. Zby­łem więc te wszyst­kie py­ta­nia krót­ko: "nic nie wiem" i pro­si­łem tyl­ko o żą­da­ne kro­ple na ból gło­wy.

Obie ciot­ki mil­cza­ły przez chwi­lę, spo­glą­da­jąc z pod oka, to na sie­bie, to na mnie. Zda­wa­ło mi się, że mają ja­kąś skwa­szo­ną minę, co mnie zresz­tą nie wie­le ob­cho­dzi­ło.

Wresz­cie star­sza z nich za­czę­ła z po­wa­gą, choć i z ja­kiemś ta­jem­ni­czem za­am­ba­ra­so­wa­niem:

– Wi­dzisz, mój Ja­siu… do­pust Boży!… My się tam na­tem nie ro­zu­mie­my i ro­zu­mieć nie mo­że­my… Ale, cóż ro­bić… chrze­ściań­ski obo­wią­zek…

– Tak, chrze­ściań­ski! – do­da­ła z przy­ci­skiem dru­ga.

– Na­ka­zu­je nam nie opusz­czać Ja­dwi­si…

– Bied­ne dziec­ko!

– Nie ma się co na­my­ślać!

– Sta­ło się!

– Po­je­dzie­my za­raz!

Nie wie­le za­zwy­czaj przy­wią­zy­wa­łem wagi do ga­da­ni­ny cio­tek, zna­nych z tego, że jako sta­re pan­ny, dużo mó­wić lu­bi­ły. Te­raz jed­nak pod­nio­słem się za­dzi­wio­ny.

– Gdzie ciot­ki po­ja­dą? – py­tam, nie ro­zu­mie­jąc nic zgo­ła.

– A do cie­bie, ko­cha­nie, do Ja­dwi­si…

– Do tego bie­dac­twa!

Te­raz mnie się znów sła­bo zro­bi­ło.

– E! e! nie wiem, czy znów jest po co? czy po­trze­ba? – po­czą­łem, z nie­ta­jo­nem wca­le nie­za­do­wo­le­niem.

– Czy po­trze­ba? Do­bry so­bie! Na­tu­ral­nie, że po­trze­ba! Już to zdaj na nas, ry­beń­ko! Nic się nie bój, tyl­ko wra­caj so­bie, a my tu spa­ku­je­my się wkrót­ce i za kwa­dran­sik za­bie­rze­my się san­ka­mi, jesz­cze przed zmro­kiem…

Po­czą­łem być co­raz wię­cej nie­kon­tent z ca­łe­go ob­ro­tu spra­wy. Zgo­ni­łem się jak wy­żeł po to, aby wró­cić bez ni­cze­go, a nad­to spro­wa­dza­łem za sobą dwie ciot­ki, acz po­czci­we z ko­ścia­mi, ale ga­da­tli­we – ach, jak ga­da­tli­we! A przy­tem cała za­słu­ga wspo­mo­że­nia mej bied­nej Ja­dwi­si, ani chy­bi, im zno­wu przy­pad­nie w udzia­le…

Zgo­ła też nie z ta­kim, jak w tę stro­nę, ani­mu­szem, za­bie­ra­łem się w chwil kil­ka póź­niej do po­wro­tu na moim dziel­nym bie­gu­nie.

– Spiesz się! Uspo­kój Ja­dwi­nię! My za­raz za tobą je­dzie­my! – wo­ła­ły za mną obie ciot­ki.

Nie mia­łem już wca­le chę­ci pę­dzić na łeb i szy­ję, a i ko­ni­sko moc­no jesz­cze było spie­nio­ne, pu­ści­łem go więc wol­ne­go kłu­sa, ob­li­cza­jąc się tyl­ko z tem, aby sta­nąć w domu przed za pad­nię­ciem zu­peł­nej nocy.

Prze­cież, gdym na nowo zbli­żał się pod dwór pana Ra­fa­ła, po­sko­czy­łem raź­niej nie­co, dla za­cho­wa­nia pew­ne­go de­co­rum i nie spra­wie­nia zbyt wy­raź­ne­go kon­tra­stu z po­przed­nim moim wy­ści­giem. Nie skrę­ca­łem też już te­raz z go­ściń­ca przez pole, alem su­nął po pod same wro­ta Ra­fa­ło­we.

Do­strze­żo­no mnie i tym ra­zem.

Po­mi­mo świsz­czą­ce­go mi oko­ło uszu wia­tru, usły­sza­łem dud­nie­nie pię­ści, o szy­by w oknach, po­czem też na­tych­miast i sam Ra­fał i inni wy­sy­pa­li się z sie­ni.

– Hej, hej! By­waj­no, Ja­siu! Pa­nie Ja­nie! – po­czę­to wo­łać.

Po­wstrzy­ma­łem ko­nia, ale nie ma­jąc wca­le za­mia­ru zeń zsia­dać, po­czą­łem zda­le­ka eks­pli­ka­cyę:

– Nie mam cza­su! Żona mi tro­chę za­sła­bła!

– Głup­stwo! – wo­łał pan Ra­fał. – Pa­trzaj­no, a do­brze, ja­kie­go to tu mamy go­ścia! Nie po­zna­jesz? To­wa­rzysz twój, po­czci­wi­na Ko­rej­kot Niby chleb pro­sto z pie­ca, wra­ca świe­żo aż pono z An­glii!

Istot­nie, z po­mię­dzy gro­na męż­czyzn, za­le­ga­ją­cych sion­kę i ga­nek, przedarł się w tej­że chwi­li ja­kiś ro­sły, ale dość zbie­dzo­ny człe­czy­na i przy­padł do mego ko­nia.

– Ja­siu! ry­beń­ko! Góra z górą! Ma­ho­met! Kopę lat! – wy­krzy­ki­wał bez ładu, choć z praw­dzi­wem ukon­ten­to­wa­niem.

W sa­mej rze­czy był to Oleś Ko­rej­ko, to­wa­rzysz mój z żoł­nier­ki i pó­źi­ńej z Pa­ry­ża, a przy­tem ja­koś tam ze mną, choć zda­la, spo­wi­no­wa­co­ny. Po­sta­ra­no mu się o wol­ny po­wrót, jako i mnie przed­tem, tyl­ko że ja wra­ca­łem do swe­go i za­sta­wa­łem pra­wie wszyst­ko na miej­scu, prócz ojca – a on go­rzej wy­cho­dził, bo miał do­pie­ro od­bie­rać oj­co­wi­znę, któ­ra za jego nie­byt­no­ści wpa­dła, jako wie­le in­nych, w wil­cza, pasz­czę i w za­tra­ce­nie. Na da­le­kiej wę­drów­ce na­szej tyl­ko też z po­cząt­ku żył Ko­rej­ko do­syć do­stat­nio, po­tem bie­dę ły­kał nie żar­tem, pó­ki­śmy go mię­dzy sie­bie, ja i paru in­nych, nie wzię­li. W koń­cu znik­nął nam z oczu zu­peł­nie i mó­wio­no, że się na­wet oże­nił z ja­kąś strasz­nie bo­ga­tą mar­gra­bian­ką fran­cu­ską. Zna­łem go jesz­cze z dzie­cię­cych mo­ich cza­sów, lubo nie­co star­szy był ode­mnie, i za­wszem go dość lu­bił, bo zresz­tą było to z grun­tu po­czci­we chłop­czy­sko.

– No, no! Da­lej po­rucz­ni­ku! na ko­men­dę! nogi ze strze­mion! – wo­łał na mnie pan Ra­fał, któ­re­go nig­dy zło­ty iście hu­mor nie zwykł opusz­czać.

– Usłu­chaj ry­beń­ko! bra­cie! Zrób mi ten ho­nor a fa­wor. Pierw­szy oto krew­nia­czek, mo­ści są­sia­do­wie, ja­kie­go na­po­ty­kam! – la­men­to­wał sko­ry za­wsze do roz­czu­le­nia Oleś.

Ale i ja by­łem nie­co wzru­szo­ny. Na­głe spo­tka­nie dru­ha mo­ich mło­dzień­czych a nie­zwy­czaj­nych lat, żywo mi całą prze­szłość w oczy rzu­ci­ło.

Mia­łem już ocho­tę po­ga­wę­dzić z przy­ja­ciół­mi, alem jesz­cze za­sta­wiał się żoną.

– Ja­siu! ko­cha­nie! A toż i ja mam i żonę i dziec­ko, a zo­sta­wi­łem ich nie o mie­dzę, jak ty, ale o mil set­ki, aż na bru­ku lon­dyń­skim, oj! na bru­ku, da­li­pan!

– Wró­cisz so­bie zresz­tą za parę chwil, gdzie ze­chcesz! – do­da­wał pan Ra­fał, a inni w na­mo­wie do­po­ma­ga­li.

Istot­nie, cze­góż mi się tra­pić? – my­śla­łem. I tak le­ków nie wio­zę, a ciot­ki wkrót­ce tam zja­dą, zresz­tą i ja za­raz po­ja­dę.

I oto wy­ją­łem nogi ze strze­mion, a tym­cza­sem go­ścin­ny pan Ra­fał przy­go­to­wał ko­lej­kę, tak, że już za­raz na pro­gu do mnie przy­pi­to.

A pito tam nie po dy­le­tanc­ku. Za wej­ściem do izby uj­rza­łem sto­sy po­roz­sta­wia­nych wszę­dzie bu­te­lek. U Ra­fa­ła bo­wiem, w jego "za­jeź­dzie są­siedz­kim", mo­gło brak­nąć żyta do sie­wu, ale, broń Boże, wina w piw­ni­cy. Czę­sto też, jak ma­wia­no, za­gon nie­je­den le­żał przez lato odło­giem, ale piw­ni­ca była za­wsze szczel­nie za­opa­trzo­na. Ta­kie bo to już były cza­sy de­spe­rac­kie ja­kieś. Zresz­tą, zna­na to hi­sto­rya, że jed­na bie­da na­uczy ro­zu­mu każ­de­go, ale nie nas. Nam po­trze­ba na to dwóch lub trzech bied z ko­lei.

– No! jesz­cze! na roz­grzew­kę! – wo­ła­no na­de­mną.

Po­sta­no­wi­łem jed­nak trzy­mać się ostro.

– Za­raz wra­cam! – od­po­wia­da­łem. – Przed nocą mu­szę być u sie­bie, mu­szę!

Prze­sta­no mnie też na ra­zie przy­mu­szać, a za­ba­wa po­to­czy­ła się da­lej we­so­ło, jak w to­wa­rzy­stwie, w któ­rem ko­biet nie ma, a u Ra­fa­ła, prócz sta­rej klucz­ni­cy, nie było ich na le­kar­stwo na­wet.

Naj­wię­cej jed­nak uszczę­śli­wio­ny był krew­niak Ko­rej­ko.

Usa­dził mnie przy so­bie i pod­czas gdy cała kal­wa­ka­da, jak to zwy­kle pod ko­niec bie­sia­dy, roz­bi­ta była na kół­ka i pary, po­czął mi losy swo­je po­krót­ce opo­wia­dać.

Oże­nił się tedy rze­czy­wi­ście z naj­praw­dziw­szą mar­gra­bian­ką fran­cu­ską. Ale, o ilem z jego dość oględ­nej mowy wy­ro­zu­miał, przy ożen­ku tym za­szło fa­tal­ne dla obu stron nie­po­ro­zu­mie­nie. Mar­gra­bian­ką, lubo wie­dzia­ła, że Ko­rej­ko jest od kra­ju swe­go od­cię­tym, bra­ła go prze­cież co naj­mniej za ja­kie­goś udziel­ne­go księ­cia. Po­czci­wi­nie Ole­sio­wi zaś sprzy­krzy­ło się pa­trzeć na na­sze ręce, do­star­cza­ją­ce mu środ­ków do ży­cia, po­sta­no­wił więc tak­że w bo­ga­tem oże­nie­niu po­szu­kać so­bie lep­szej i sa­mo­dziel­niej­szej eg­zy­sten­cyi. Po ślu­bie do­pie­ro wy­kry­ło się, że wza­jem­nie na sie­bie po­lo­wa­no i wza­jem­nie prze­ce­nio­no wła­sne za­so­by. Ro­dzi­na mar­gra­bian­ki była zruj­no­wa­na i go­ni­ła reszt­ka­mi ma­gnac­kiej for­tu­ny; nasz Ko­rej­ko zaś błysz­czał tak­że za po­ży­cza­ne pie­nią­dze i po­zba­wio­ny był wszyst­kie­go w kra­ju, na­wet w znacz­niej­szym stop­niu, ani­że­li się sam do­my­ślał. Roz­cza­ro­wa­ne, choć na szczę­ście sprzy­ja­ją­ce so­bie mło­de mał­żeń­stwo, przy­gar­nął do sie­bie ja­kiś stryj w Lon­dy­nie, ale mu się wkrót­ce świad­cze­nie do­bro­dziej­stwa cu­dzo­ziem­co­wi – jak ma­wiał – sprzy­krzy­ło i Oleś wraz z żona i ma­łem dziec­kiem po­zo­stał na bru­ku.

– Tak, bra­cie! – koń­czył opo­wieść – bie­da­ki! w ta­kim Lon­dy­nie! Jak oni so­bie tam da­dzą radę!… Ha, może też swo­je uda mi się tu ode­brać – może! Po tom przy­je­chał! Są­sie­dzi obie­cu­ją oto do­po­módz w sta­ra­niach. Nie mia­łem in­ne­go ra­tun­ku… Co było ro­bić?… A że­byś wie­dział, ja­kie­go mam syn­ka! A zdrów, choć przy bie­dzie, a ślicz­ny!… I żona po­czci­wa, choć to niby cu­dzo­ziem­ka… Och, co ona tam te­raz robi, bied­na?…

I roz­pła­kał się.

Mnie rów­nież przy­po­mnia­ła się moja Ja­dwi­sia ko­cha­na, więc po­rwa­łem się z miej­sca. Ale spoj­rzaw­szy na za­pła­ka­ną twarz dru­ha, przez współ­uczu­cie i dla po­cie­sze­nia go, przy­pi­łem do nie­go. Po­tem on przy­pił do mnie i po­czął mię ca­ło­wać; po­tem znów ja przy­pi­łem do nie­go i po­czą­łem mu od­da­wać po­ca­ło­wa­nia, aż szy­by dźwię­cza­ły. Aż na­ko­niec za­czę­li­śmy oba­dwa pła­kać i nad nie­szczę­snym lo­sem i nad na­sze­mi ko­cha­ne­mi ko­bie­ta­mi. Ma­ło­śmy uwa­ża­li na to, co się w koło nas dzia­ło. Od cza­su do cza­su tyl­ko bu­dzi­ły nas z wza­jem­ne­go za­to­pie­nia gło­śne wy­bu­chy ha­ła­sów i ocho­ty, pa­nu­ją­cej w domu. Wiem też, żem po­ma­gał wy­no­sić do al­kie­rza któ­re­goś z bra­ci kom­pa­nów, co od wina zdrzem­nął się na sto­le. Wiem i to jesz­cze, że po­tem był znów dzień wid­ny i że le­żąc, niby nie u sie­bie, sprze­cza­łem się prze­cież tak ja­ko­by z moim wła­snym Fi­li­pem, sto­ją­cym cze­goś na­de­mną. A mó­wi­łem przy­tem:

– Nie pój­dę domu, bo mi się nie po­do­ba!

A gdy ten niby Fi­lip po­czął mi się sprze­ci­wiać, rzu­ci­łem nań po­dusz­ką z pod gło­wy, krzy­cząc:

– Nie mam żad­nej żony! Wy­noś się swo­im kosz­tem!

Wiem, że te sło­wa moje po­wi­ta­ne były wy­bu­chem śmie­chu przez ja­kąś wiel­ką ciż­bę gło­sów. A ja wo­ła­łem zno­wu:

– Daj­cie mi tu Ole­sia Ko­rej­kę!

I Oleś istot­nie skąd­ciś wziął się przy mnie, a więc ca­ło­wa­łem się z nim na nowo.

Po­tem mia­łem jesz­cze na­prze­mian wie­le przy­jem­nych bar­dzo i bar­dzo nie­mi­łych snów i przy­wi­dzeń, aż na­resz­cie na­sta­ła ja­kaś ogrom­na i dłu­ga ci­sza. Wte­dy otwar­łem oczy na­praw­dę, i po­cząw­szy je prze­cie­rać, roz­glą­da­łem się do­ko­ła.

Dzień był. Uczu­łem, że gło­wa cię­ży mi tro­chę, co zaś do nóg, to jak­by mi kto we­dle nich koła młyń­skie po­przy­wią­zy­wał.

Le­ża­łem na łóż­ku, ale gdzie? u kogo? i zkąd się tu wzią­łem? – ni­cze­go na ra­zie przy­po­mnieć so­bie nie mo­głem.

Do­ko­ła za­le­ga­ła ci­sza, a w po­ko­ju by­łem sam je­den…

Nie była to jed­nak wca­le moja wła­sna sy­pial­nia – chy­ba, żeby mi ją kto za­cza­ro­wał, od­mie­nił…

Cóż u li­cha cięż­kie­go?…

Zwlo­kłem się z po­sła­nia i ru­szy­łem do pierw­szych drzwi, ja­kie mi wpa­dły w oko, a były one zresz­tą je­dy­nem z tego po­ko­ju wyj­ściem.

Za­le­d­wiem je roz­two­rzył, tuż z pod nich, z krze­seł­ka, ze­rwa­ła się na sze­lest ja­kaś po­stać ludz­ka i sta­nę­ła wy­pro­sto­wa­na przedem­ną.

Pa­trzę – to zno­wu mój Fi­lip…

Tak, to on… Nie ma­rzy mi się już wca­le… wi­dzę jego twarz oso­wia­łą, jak­by nie­wy­spa­ną, i smut­ne oczy, oglą­da­ją­ce mnie od stóp do gło­wy.

Z oszo­ło­mie­nia, nie mogę jesz­cze sło­wa na­wet prze­mó­wić.

Ale za to Fi­lip, ki­wa­jąc na­de­mną gło­wą z po­li­to­wa­niem, mówi:

– Oj, pa­nie po­rucz­ni­ku! pa­nie po­rucz­ni­ku!

Cóż to zna­czy? Roz­glą­dam się po są­sied­nim po­ko­ju i oczy moje pa­da­ją na wiel­ki por­tret Na­po­le­ona. U mnie jest on tak­że, ale dużo mniej­szy, a ten – naj­więk­szy może w ca­łej Li­twie – tyl­ko w "za­jeź­dzie są­siedz­kim" – u pana Ra­fa­ła…

Na­gła ja­sność oświe­ci­ła moją bied­ną gło­wę. Zro­zu­mia­łem rzecz całą. Przy­po­mnia­łem so­bie wszyst­ko na­raz!

– Oj, pa­nie po­rucz­ni­ku! – po­wta­rza raz jesz­cze Fi­lip, niby echo, to­nem ubo­le­wa­nia.

Rany Chry­stu­sa! Co ja zro­bi­łem naj­lep­sze­go? Co ja zro­bi­łem!… Po com ja tu wstę­po­wał, po co!… Ach, ten Ko­rej­ko nie­szczę­sny! Ten pan Ra­fał! Ta pi­ja­ty­ka!…

– Całą noc tu prze­spa­łem! – mó­wię upo­ko­rzo­ny.

– Dwie noce! – po­pra­wia Fi­lip. Roz­twie­ram sze­ro­ko oczy.

– Dwie? Ja­kie dwie? – wo­łam.

– Ano, wy­je­chał pan po­rucz­nik w po­nie­dzia­łek, a dziś oto, na mój ro­zum, naj­spra­wie­dli­wiej śro­da.

Chry­ste! Praw­da, w po­nie­dzia­łek… Ale po com to ja wy­jeż­dżał?… Aha! Ja­dwi­sia była cho­ra! I zła­pa­łem Fi­li­pa za ra­mio­na.

– Co się sta­ło? – wo­łam.

– Ano, gdzie niby?…

– Gdzie?… tam, tam, w domu?… Pani!… Co z pa­nią sły­chać?

– Z któ­rą niby?…

– Z któ­rą?… A cóż to? Dzie­sięć żon mam? co?

– Ale cze­mu się pan gnie­wa? Są prze­cie te­raz u nas i dwie star­sze pa­nie ciot­ki – rze­cze Fi­lip.

Praw­da! Przy­po­mi­nam so­bie… Są ciot­ki… Sam ich prze­cie mi­mo­wo­li spro­wa­dzi­łem… I gniew mój opa­da na­gle, a wra­ca znów po­ko­ra i za­kło­po­ta­nie.

– Wi­dzisz… ja py­tam o moją żonę – mó­wię.

– O mło­dą pa­nią? Ano, zdro­wa, po­wia­da­ją…

– Zdro­wa? Jak­to, zdro­wa, zu­peł­nie?

– A niby zu­peł­nie. Tak mó­wi­ła sama i star­szy pan ta­koż po­wia­dał…

– Pan Kon­stan­ty? Mój teść? Więc on jest tam tak­że?

– A tak… Wpadł, jak wi­cher, za­raz pra­wie za star­sze­mi pa­nia­mi…

Oto­żem się spi­sał! Ład­nie się jego dziec­kiem opie­ku­ję!… Gwał­tu! Jak ja te­raz oczy na lu­dzi pod­nio­sę? jak?…

– Więc cie­bie tu star­szy pan przy­słał? – py­tam Fi­li­pa.

– Tak… On za­raz zgadł, że pan po­rucz­nik pew­nie o ten dwór za­wa­dził.

Ani sło­wa! – ład­ny ze mnie mąż! Będę ja te­raz mieć za swo­je, będę!… Ha! nie ma rady!… Trze­ba wra­cać po krzyż pań­ski…

– Da­lej – mó­wię do Fi­li­pa – ubie­raj­my się!

– E! ja tam od wczo­raj ubra­ny… Całą noc oto w tym po­ko­ju pode drzwia­mi prze­drze­ma­łem, cze­ka­jąc, ry­chło – li pan się na­resz­cie zbu­dzi…

– A go­spo­darz, pan Ra­fał, gdzie? – py­tam, chcąc za­ga­dać nie­mi­łe uwa­gi Fi­li­pa. – A ten Ko­rej­ko nie­szczę­sny? A inni?…

– Nie chcie­li pana po­rucz­ni­ka bu­dzić, bo pan naj­wię­cej pono wo­jo­wał. Oni wszy­scy dziś już do­brze trzy­ma­li się na no­gach i całą kupą po­je­cha­li za­raz zra­na, po­dob­no do po­wia­tu, z tym pa­nem, co to świe­żo przy­był.

Ano, Oleś cza­su nie tra­ci – po­my­śla­łem. Może też i co po­mo­gą jego za­cho­dy…

I ja te­raz cza­su nie tra­ci­łem. Po­czą­łem ubie­rać się żwa­wo, a pod­czas tego Fi­lip opo­wia­dał w dal­szym cią­gu, jak na mnie w domu cze­ka­no – jak pani w gło­wę za­cho­dzi­ła, co się ze mną stać mo­gło – jak wresz­cie oj­ciec jej przy­był i od­ra­zu ją uspo­ko­ił, mó­wiąc, że wil­cy mnie nie zje­dli, ale dom Ra­fa­ła za­gro­dził mi dro­gę.

Po­czą­łem nie­znacz­nie ba­dać Fi­li­pa, czy dużo było rwe­te­su i czy teść zły bar­dzo. A Fi­lip mi na to, że zgo­ła nie zły.

– Owszem – po­wia­da – wca­le we­so­ły; za­jął się go­spo­dar­ką, za­wo­łał do sie­bie rząd­cę na spra­wę i uśmie­cha się cią­gle, a taki cze­goś kon­tent, jak­by go kto na sto koni wsa­dził.

– Aha! – my­ślę – li­cha on tam kon­tent. Cho­wa się z wy­bu­chem. No, zjeść mu się nie dam. Ale dużo ga­dać tak­że chy­ba nie będę mógł, bom prze­skro­bał… tak, trud­no za­przeć… prze­skro­ba­łem…

Ale będę się trzy­mał ostro… Cóż bo u li­cha, dziec­kiem nie je­stem… wol­no mi prze­cie ro­bić, co mi się po­do­ba, tak, wol­no!…

Tyl­ko z Ja­dwi­sią głup­sza spra­wa… Co jej po­wiem? Ona taka po­czci­wa… tak mię ko­cha praw­dzi­wie… Opu­ścić cho­rą żonę i spić się bez pa­mię­ci, to prze­cie się nie go­dzi­ło… Ale trud­no!

Je­śli Ja­dwi­sia mię ko­cha, to wła­śnie po­win­na prze­ba­czyć ła­two… ro­zu­mie się, że po­win­na. A jak się bę­dzie dą­sać, to niech się dąsa!

I zre­zy­gno­wa­ny już na wszyst­ko, wo­łam do Fi­li­pa:

– No, da­lej! Każ – no po­dać mo­je­go kasz­ta­na!

– Ja­kie­go kasz­ta­na? – rze­cze Fi­lip po swo­je­mu.

I w dal­szym cią­gu za­czy­na mi opo­wia­dać, że kasz­ta­na już od­pro­wa­dzo­no do domu, że pani przy­sła­ła po nie­go chło­pa­ka ze staj­ni, bo mó­wi­ła: "Wte­dy do­pie­ro uwie­rzę, iż panu nic się nie sta­ło". Mnie zaś ka­za­ła przy­wieść ka­ret­ką, któ­ra tu już od wczo­raj­sze­go po­łu­dnia cze­ka w po­go­to­wiu.

Roz­gnie­wa­ło mnie to zno­wu.

– Cóż, u ka­du­ka, no­gim po­ła­mał, żeby mnie mia­no przy­wo­zić?

Nie po­mo­gła jed­nak iry­ta­cya i rad nie rad, oso­wia­ły, za­bra­łem się do po­wro­tu, nie tknąw­szy śnia­da­nia, ja­kiem mnie służ­ba Ra­fa­ła, we­dług roz­ka­zu pana, chcia­ła ura­czyć przed dro­gą.

Tym ra­zem nie śpie­szy­ło mi się wca­le. Chciał­bym był owszem, aby dro­ga do domu prze­cią­ga­ła się była w nie­skoń­czo­ność. Nie­szczę­ściem jed­nak, wy­po­czę­te ko­nie gna­ły, jak sza­lo­ne, i ka­ret­ka po­su­wa­ła się, jak­by ją kto po­pę­dzał.

Nie wy­szła też go­dzi­na, gdy oto po­czę­li­śmy już do­jeż­dżać do dwo­ru.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: