Obwód głowy - ebook
Obwód głowy - ebook
Martin Pollack: Nie znam żadnej innej książki, która tak plastycznie pokazywałaby pogranicze polsko-niemieckie, w przeszłości, ale także dziś. Włodzimierz Nowak opowiada o pojedynczych ludzkich losach i tragediach z dokładnością historyka i empatycznym językiem reportera, sprawiając, że wielkie konteksty historyczne stają się dla czytelnika zrozumiałe. To ważny zbiór reportaży, który powinien być lekturą szkolną zarówno w Polsce, jak i w Niemczech.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-942777-1-0 |
Rozmiar pliku: | 664 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To musiało zabawnie wyglądać. Gerdi, stary, siwy Niemiec, leży na trawie i trzyma mnie za stopę, aż się trzęsie z wysiłku, ja wiszę z głową w dół w szuwarach i próbuję wyciągnąć z rzeki małego brązowego pieska pani Ewy, który zsunął się ze stromego brzegu. Uratowaliśmy kundelka. Gerdi promieniał, potrząsał siwą czupryną, dumny, że pierwszy popędził kundelkowi na ratunek.
Pani Ewa mówi, że Gerdi ma wielkie serce, większe od rozumu, i dlatego dał się oskubać cwanej babie.
Pani Ewa, ładna szatynka koło trzydziestki z blond wąsikiem, mieszka w poniemieckiej chałupie na końcu Nowych Bielic (niedaleko Krzyża). Samotna, z córką i starą ciotką, od podstawówki tyra na trzynastu hektarach. Pięć lat temu przygarnęła bezdomnego Niemca, bo Gerdi chodził od zagrody do zagrody i szukał schronienia.
Kiedy kundelek chlupnął do rzeki, Gerdi pokazywał mi właśnie miejsce za chałupą pani Ewy, gdzie Drawa wpływa do Noteci. Cicho i pięknie. Słodki Rożek – mówili o tym miejscu Niemcy jeszcze przed wojną, kiedy tamten brzeg był polski, ten – niemiecki, a granica biegła środkiem Noteci. Kiedyś podobno dwie barki z cukrem – jedna płynęła Drawą, druga Notecią – zderzyły się w tym miejscu i na jakiś czas osłodziły wodę.
Przed wojną Słodki Rożek wyglądał inaczej: na brzegu hotelik z restauracją i salą dansingową, obok mały port rzeczny. Sześciu rybaków z polskiego i sześciu z niemieckiego brzegu codziennie wyciągało sieci pełne ryb.
Potem hotelik opustoszał, właściciele uciekli. Czerwonoarmiści posiekli pepeszą ściany i okna. Chłopakowi z sąsiedztwa to się nie podobało, zagadał do żołnierzy z czerwonymi gwiazdami. Dostał serię w brzuch. Wysadzili hotelik w powietrze. Młody Niemiec do dzisiaj leży w ogródku pani Ewy.
Potem latami nic się nie działo, czasami tylko ktoś utopił się w rzece, jak dwaj bracia pani Ewy. Barki przestały pływać. Chałupy poodwracały się do rzeki pokrzywami i drewnianymi wygódkami. Było spokojnie i biednie.
Tylko raz, w pięćdziesiąt lat po terkocie radzieckiej pepeszy, huknął strzał. W stodole pani Ewy zabił się Dietrich, stary Niemiec. Strzelił sobie w usta wielkim nabojem. Takimi zabija się słonie na safari.
Gerdi mówi, że Dietrich był Heimattourist. Pokazuje zdjęcia innych hajmatturystów. To ci staruszkowie przy kominku z kieliszkami szampana i błogim uśmiechem. Pewnie zobaczyli właśnie jakąś starą gruszę z dzieciństwa albo miejsce, gdzie stał dom, przypomnieli sobie zapach piołunu w upalny dzień i ścieżkę, którą biegali do rzeki.
Dietrich przyjechał w rodzinne strony zabić się, bo miał raka. Leży na cmentarzu w sąsiednich Drawinach, gdzie się urodził.
Gerdi też przyjmował hajmatturystów w swoim góralskim motelu pod Drezdenkiem, parę kilometrów stąd. Staruszkowie z Niemiec dobrze płacili za spotkania z dzieciństwem.
Ale Gerdi nie przyjechał do Polski po wspomnienia, wpadł tu przypadkiem, osiemnaście lat temu.
Lipiec 1981 roku: Gerhard Zandecki, przedsiębiorca spod Hamburga, jedzie na urlop do Polski. Żona, córki i syn trochę się boją. Nigdy nie byli w Polsce. Odkąd zmarł Tadeusz Zandecki, ojciec Gerharda, nikt nie rozumie listów od krewnych z Polski. Chodzą z listami do tłumacza. Okazało się, że mają w Polsce dużą rodzinę.
Dziad Gerharda, piekarz z Ostrowa Wielkopolskiego, sto lat temu wyjechał za chlebem do Hamburga. Ojciec – Tadeusz, kierowca ciężarówki, miał jeszcze dwa serca, polskie i niemieckie. Jak Polacy grali w piłkę z Niemcami, wyłączał telewizor, bo nie wiedział, komu kibicować. Niemcy w obie wojny wysłali go na front francuski, bo nazwisko, które czytają „Candeki”, było zbyt słowiańskie. Tadeusz chciał, żeby syn uczył się polskiego, ale Gerhard kibicował już tylko niemieckiej drużynie, a z komunistami nie chciał mieć nic wspólnego. Zresztą nie miał czasu. Był młodym rzeźnikiem, jeździł na rowerze po hamburskich podwórkach i zarzynał świnie. Inga była córką jednego z klientów. Kiedy urodziła się im córka, Gerhard miał siedemnaście lat. Po roku następna córka, potem syn. Gerhard pracował na dwie zmiany, po godzinach za dwadzieścia marek rozładowywał dwudziestotonowe wagony węgla. Kupił trójkołowy samochód Tempo 200 i zwoził nim złom z całego miasta. W niedziele bronił bramki Germanii Schnelsen, jednej z hamburskich drużyn.
Zdobył drugi zawód – konserwatora budynków. Wczesnym rankiem czyścił kwasem stare pomniki, sczerniałe ściany budynków, naprawiał dachy. Młodzi Zandeccy szybko się dorabiali. Wzięli pół miliona marek kredytu i otworzyli pod Hamburgiem pralnię chemiczną. Miała pięć filii, w których sprzedawali tekstylia i środki czystości.