Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Od kolebki do mogiły. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Od kolebki do mogiły. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 311 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Z Ży­cia Za­po­mnia­ne­go Czło­wie­ka.

opo­wia­da­nie

J. I. KRA­SZEW­SKIE­GO .

TOM I.

War­sza­wa.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa.

1885.

Дозволено Цензурою.

Варшава, 9 Октября 1884 года.

Druk Bra­ci Je­żyń­skich (daw­niej J. Ungra) War­sza­wa,

No­wo­lip­ki Nr 3,

Lu­dwi­ko­wi Je­ni­ke w do­wód sza­cun­ku i przy­jaź­ni prze­sy­ła.

Au­tor.

Dre­zno, 1883. Paź­dzier­nik.

Nim ude­rzy ta go­dzi­na, któ­ra już bliz­ką być musi, po­zwól, ko­cha­ny pa­nie Lu­dwi­ku, abym na tej kart­ce wiot­kiej, za­pi­sał wspo­mnie­nie dłu­go­let­nich na­szych sto­sun­ków, mo­je­go dla cie­bie sza­cun­ku i przy jaź­ni. Je­st­to jak­by przed­wcze­sne po­że­gna­nie, któ­re uspra­wie­dli­wia te­raz to, com prze­był, znę­ka­nie i smut­ne my­śli, któ­rych się po­zbyć nie mogę.

Część tej po­wie­ści na­ro­dzi­ła się in vin­cu­lis w cięż­kim stra­pie­niu i uci­sku du­cha, któ­ry i do­tąd trwa jesz­cze. Bądź więc po­bła­ża­ją­cym dla mnie i dla niej. Pra­ca była nie­kie­dy nie­mal ży­cia wa­run­kiem, od­pę­dza­niem my­śli na­tręt­nych, i zmu­szać się do niej mu­sia­łem, wal­czyć z sobą… Nie wiem czy kto kie­dy w moim wie­ku, w ta­kim sta­nie umy­słu i du­cha, coś po­dob­ne­go przed­się­brał i do­ko­nał. Po­trze­ba było cza­sem wiel­kiej siły i prze­mo­cy nad sobą, aby się prze­nieść w ten świat fan­ta­zyi, dla unik­nię­cia rze­czy­wi­sto­ści.

Przyj­mij tę wię­zien­ną ro­bo­tę do­brem ser­cem i niech ci Bóg bło­go­sła­wi do koń­ca twe­go pra­co­wi­te­go ży­wo­ta.

J. I. Kra­szew­ski.

Mło­dość jest wio­sną, a tyl­ko wio­sna jest ży­ciem. Wszyst­ko, co ją po­prze­dza i co po niej idzie, jest przy­go­to­wa­niem wiel­kie­go dnia go­dów, lub po nim ża­ło­by. Lata mło­do­ści, krót­sze lub dłuż­sze, mają so­bie wy­dzie­lo­ne lu­dzie i epo­ki mło­dzień­cze są w na­ro­dów dzie­jach… W nich ży­cie z zie­mi, po­wie­trza i słoń­ca, z wszyst­kie­go co nas ota­cza, czem od­dy­cha­my, czer­pie isto­ta raz kwit­nąć ma­ją­ca; soki i krew ży­wiej pły­ną. Póź­niej za­sty­ga­ją one, siły słab­ną, człon­ki drę­twie­ją uśpie­nie nad­cho­dzi i spo­czy­nek, przy­go­to­wu­ją­cy ży­cie nowe. Któż tego nie czuł na so­bie i nie wi­dział wko­ło sie­bie?

Na­sza mło­dość przy­pa­dła – jest – li to złu­dze­niem czy rze­czy­wi­sto­ścią? – ra­zem z epo­ką po­czy­na­ją­ce­go się ży­cia no­we­go, któ­re­go prą­dy ją krze­pi­ły i po­iły. Wie­rzy­li­śmy w pięk­ną, ja­sną, ide­al­ną przy­szłość, któ­rą dziś za­kry­ły nam może rusz­to­wa­nia no­we­go gma­chu – ale za­sła­nia­ją­ce nie­bio­sa i wschód ju­trzen­ki. Mrok jak­by wie­czor­ny i chłód wie­czo­ru nas ota­cza.

Dziś mniej jest mło­do­ści w mło­dych, a sta­rzy – zwra­ca­ją się po ży­cie do prze­szło­ści.

* * *

Była wio­sna 182…. roku – jed­na z tych, ja­kie nie­zaw­sze przy­cho­dzą, choć pora ta sła­wi się swym wdzię­kiem i bla­ska­mi. Kwie­cień był cie­pły i otwo­rzył pącz­ki uśpio­ne; maj po­le­wał zie­mię desz­czem ożyw­czym; we­so­ło i raź­no strze­la­ło wszyst­ko do­gó­ry. Słoń­ce otwie­ra­ło chmur­ki zło­ci­ste, spusz­cza­ło pro­mie­nie, grza­ło swe dziat­ki i śmia­ło się pod­nie­sio­nym ku nie­mu li­ściom i kwia­tom. Była wio­sna tak kwie­ci­sta, won­na, zie­lo­na, krzep­ka, żwa­wa, ja­kiej daw­no nie pa­mię­ta­li lu­dzie. Z nie­zmier­nym po­śpie­chem, na­wy­przód­ki, ro­śli­ny roz­wi­ja­ły się cu­dow­nie. Czę­sto po jed­nej nocy i po­ran­ku po­znać nie było moż­na tego, co wczo­raj za­le­d­wie się z czar­nej zie­mi do­by­ło. Całe gro­ma­dy i ćmy ptac­twa śpie­wa­ły w nie­bio­sach chwa­łę tej wio­sny, bu­du­jąc gniaz­da i bie­ga­jąc za że­rem. Ruch czuć było wszę­dzie i pra­cę od­ro­dze­nia.

Wśród la­sów ciem­nych, igla­stych i ja­sno zie­le­nie­ją­cych ga­jów brzo­zo­wych, w do­li­nie nad rzecz­ką i bło­ta­mi – pół­sen­ne le­ża­ło mia­stecz­ko, któ­re od pra­sta­rych cza­sów mało się jesz­cze zmie­ni­ło. Nowe ży­cie świe­żo wlał w nie sze­ro­ki, tyl­ko co do­koń­czo­ny go­ści­niec, ka­mie­niem wy­sy­pa­ny, twar­do ubi­ty, pierw­szy, któ­rym się kraj mógł po­chlu­bić. Pa­trza­no nań z dumą, czu­jąc że ta­kie­mi dro­ga­mi pły­nie owoc tru­du i przy­pły­wa do­sta­tek. Przy nim sta­re dro­ży­ny i gro­ble, roz­bi­te ko­ła­mi wo­zów, po­krę­co­ne dzi­wacz­nie, pół roku nie­prze­by­te, a dru­gie pół nie­prze­br­nio­ne, zda­wa­ły się wsty­dzić swe­go za­nie­dba­nia i zgrzy­bia­ło­ści.

Z dro­gą bitą mie­ści­na jak­by od­ro­dzo­ną się czu­ła. Lecz z dłu­gie­go snu nikt pręd­ko się nie bu­dzi. Prze­cie­ra­ła oczy…. Zwol­na wa­ży­li się lu­dzie po­nad go­ściń­cem za­kła­dać do­mo­stwa, bu­do­wać dwor­ki, otwie­rać go­spo­dy.

Mia­stecz­ko jed­nak za­cho­wa­ło do­tąd swą sta­rą fi­zy­ogno­mią i tra­dy­cyj­ne swe ży­cie, sta­no­wiąc ogni­sko do­ko­ła roz­pro­szo­nych wsi, osad, wó­lek i wło­ści. Ty­sią­ce lu­dzi z oko­li­cy nig­dy w ży­ciu da­lej na świat nie wyj­rza­ło nad tę mie­ści­nę, któ­ra im do­star­cza­ła wszyst­kie­go, cze­go pra­ca i prze­mysł wła­sny nie da­wa­ły. Wiel­ki ry­nek był je­dy­ną tar­go­wi­cą, na któ­rej zby­tecz­ne sprze­dać, a po­trzeb­ne na­być było moż­na. Do­ko­ła nie­go sta­ły roz­pro­szo­ne bud­ki, kra­my i skle­pi­ki, któ­re za­wie­ra­ły wszyst­ko, cze­go tyl­ko miesz­ka­niec wio­ski mógł po­żą­dać. Tu on przy­pro­wa­dzał swą krów­kę lub cie­lę na sprze­daż, ztąd przy­wo­ził chu­s­tę kra­śną dla żony, a cza­sem buty pa­rad­ne dla sie­bie.

Po­mię­dzy tą małą sto­li­cą a kra­jem, co do niej na­le­żał, zwią­zek był od­wiecz­ny i ści­sły. Zna­li się tu lu­dzie od po­ko­leń wie­lu. Do do­mostw przy­le­ga­ły tra­dy­cye; kra­my mia­ły usta­lo­ną sła­wę, rody swe wła­ści­wo­ści, przy­wa­ry i cno­ty. Wie­śniak wie­dział zgó­ry gdzie cze­go szu­kać i jak się obejść z tym, któ­ry mu miał po­żą­da­ne do­star­czyć. Szło się jak w dym do Icka, a wi­ta­ło z nim jak ze sta­rym przy­ja­cie­lem.

Pra­wie u gra­ni­cy dwóch róż­nych ziem po­ło­żo­ne mia­stecz­ko, na wiel­kim szla­ku do War­sza­wy, re­zy­den­cya głów­na roz­le­głych dóbr prze­moż­nej ro­dzi­ny, te­raz osie­ro­cia­ło po niej – mia­ło ol­brzy­mi, wa­lić się już i roz­sy­py­wać po­czy­na­ją­cy w gru­zy za­mek, któ­re­go prze­ko­py po­wy­sy­cha­ły, a wały sta­re po­ra­sta­ły drze­wa, kil­ka mu­ro­wa­nych ko­ścio­łów, od­wiecz­ną farę i bo­ga­to wy­po­sa­żo­ne pro­bo­stwo, a co naj­wię­cej je wbi­ja­ło w dumę, szko­łę, fi­lią kra­kow­skiej ma­cie­rzy. Stał przed nią na stra­ży pa­tron mło­dzie­ży, mą­dry a świę­ty Jan Kan­ty, syn kra­kow­skiej mat­ki i pa­try­ar­cha jej ra­zem.

Mie­ści­na, jak wszyst­kie na­sze, w ser­cu swem była czemś do miast ca­łe­go świa­ta po­dob­nem; ale po skra­jach roz­pły­wa­ła się i prze­ra­dza­ła w wio­skę na­szę. Przed­mie­ścia były rol­ni­cze i bied­ne.

Tu miesz­cza­nin zmie­niał się w rol­ni­ka, a nie – kie­dy rze­mio­sło w jed­nej cha­cie łą­czy­ło się z go­spo­dar­stwem wie­śnia­czem i cepy a kosy sta­ły obok war­sta­tu w do­brej zgo­dzie.

Nie­gdyś, przed laty, za­mek sta­no­wił ogni­sko, z któ­re­go strze­la­ły pro­mie­nie do­ko­ła; mia­sto było pod­zam­czem tyl­ko; te­raz, gdy tu wszyst­ko wy­sty­gło i umil­kło, ruch i ży­wot sku­piał się oko­ło szko­ły.

Z ma­łej, ro­sła ona w co­raz znacz­niej­szą i czyn­niej­szą, z pod­le­głej fa­rze i od­da­lo­nej aka­de­mii ko­lo­nii, na sa­mo­ist­niej­szą i krzep­ką. Sta­ry mu­ro­wa­ny bu­dy­nek, któ­ry daw­niej star­czył na po­miesz­cze­nie na­uczy­cie­li i klas nie­wie­lu, te­raz co­raz się sta­wał cia­śniej­szym. Na sze­ro­kich pla­cach, któ­re do nie­go na­le­ża­ły, zwol­na za­czę­ły się wzno­sić dwor­ki i domy, za­peł­nio­ne na­uczy­cie­la­mi i ucznia­mi.

W są­sied­nich uli­cach miesz­cza­nie po­prze­ra­bia­li swe cha­ty na stan­cye stu­denc­kie. Szko­ła przy­nio­sła mia­stecz­ku ży­cie nowe, a gdy wrzaw­li­wa i we­so­ła mło­dzież na wóz­kach i bry­czy­nach roz­sy­pa­ła się na wa­ka­cye, czuć było, że bra­kło ży­wio­łu, któ­ry sta­no­wił te­raz je­den z naj­głów­niej­szych dla mia­sta.

Wpraw­dzie wszyst­ka ta gro­ma­da nie z boga… tych dwo­rów, nie z wiel­kich do­mów się tu zbie­ga­ła; do­star­cza­ły jej szla­chec­kie dwor­ki i osa­dy, eko­nom­skie ro­dzi­ny – lecz z tego ubó­stwa licz­ne – go skła­dał się wkoń­cu do­sta­tek. Co moż­niej­si sta­wa­li u pro­fe­so­rów, któ­rzy licz­nych uczniów utrzy­my­wa­li; uboż­si wci­ska­li się do miesz­czan, pod nad­zo­rem star­szych to­wa­rzy­szów. W ten spo­sób u drzwi ży­cia łą­czy­ły się z sobą, mie­sza­ły, po­zna­wa­ły, bra­ta­ły róż­ne sta­ny i kla­sy, któ­re w póż­niej­szem też ży­ciu ocie­rać się o sie­bie i ob­co­wać z sobą mia­ły. Szko­ła taka była pro­pe­deu­ty­ką przy­szłe­go ży­wo­ta – przy­go­to­wy­wa­ła do nie­go.

Oko­ło tak zwa­nej Aka­de­mii, w dom­kach na­uczy­cie­li, sku­pia­ło się, co sta­no­wi­ło wy­bór i śmie­tan­kę mło­dzie­ży. Co­raz da­lej od niej roz­sy­pa­ne było ubó­stwo, któ­re póź­niej czę­sto wy­prze­dzać mia­ło i za­ćmić na cze­le sto­ją­cych to­wa­rzy­szów.

O kil­ka tyl­ko kro­ków od mu­ro­wa­nej szko­ły sta­rej z osob­nym, ma­łym ogród­kiem, za­ro­słym bza­mi wisz­nia­mi dzi­kie­mi – mie­ścił się dwo­rek, od lat wie­lu zaj­mo­wa­ny przez pro­fe­so­ra Jana Bo­jar­skie­go. Wy­kła­dał on ła­ci­nę, uczył pol­skie­go i za­stę­po­wał cza­sem hi­sto­ry­ka. Na skrom­nem swem sta­no­wi­sku na­uczy­cie­la wy­dzia­ło­wej szko­ły, pro­fe­sor da­le­ko wy­żej się­gał na­uką i wy­kształ­ce­niem, niż­by się spo­dzie­wać było moż­na.

Spoj­rzaw­szy nań, po­znać było ła­two roz­bit­ka, któ­ry po bu­rzy schro­nił się z re­zy­gna­cyą spo­koj­ną pod ten dach niz­ki.

Zda­la czuć w nim było szlach­ci­ca, a może na – wet żoł­nie­rza. Trzy­mał się pro­sto, miał ru­chy woj­sko­we, w twa­rzy coś su­ro­we­go i po­waż­ne­go, za­rów­no żoł­nie­rzo­wi, jak pe­da­go­go­wi przy­sta­ją­ce­go. Śred­nie­go wzro­stu, krzep­ki, nie­mal chu­dy, zdrów i sil­ny, na smut­nem ob­li­czu miał wy­raz świad­czą­cy o cięż­ko prze­wal­czo­nych la­tach, o któ­rych nig­dy nie wspo­mi­nał.

Po­mię­dzy tą strasz­ną prze­szło­ścią, a ży­ciem dzi­siej­szem zwią­zek był ro­ze­rwa­ny, drzwi za­war­te i za­pie­czę­to­wa­ne.

Pan Jan Bo­jar­ski nie oka­zy­wał wca­le, aby mu z tem źle było. Po bu­rzach zo­stał może ob­ło­czek, jak­by chmur­ka na czo­le, lecz w ser­cu było spo­koj­nie i ja­sno. Uśmie­chał się rzad­ko, ale też nig­dy nie wzdy­chał. Całe jego ży­cie było nie­ustan­ną pra­cą albo w szko­le, lub nad sto­li­kiem, książ­ka­mi, z pió­rem w ręku. Zda­wa­ło się, że chciał na­gro­dzić lata stra­co­ne, lub pa­mięć ich za­trzeć.

W domu za­stę­po­wa­ła go żona, któ­ra już la­ta­mi wspól­ne­mi na­uczy­ła się z nim go­dzić i na swo­je ra­mio­na brać to, od cze­go pan pro­fe­sor chciał się wy­zwo­lić. Je­dy­ny sy­na­czek, go­spo­dar­stwo małe, kuch­nia, kasa, ra­chun­ki do niej na­le­ża­ły.

Pro­fe­sor nie mie­szał się do nich wca­le; był – to tak zwa­ny de­par­ta­ment jej­mo­ści. Pani, nie­gdyś pięk­na blon­dy­necz­ka, cór­ka ubo­gie­go szlach­ci­ca, była dziś okrą­gluch­ną, świe­żą jesz­cze, żywą a wiel­ce pra­co­wi­tą, we­so­łe­go uspo­so­bie­nia, wszyst­ko ró­żo­wo wi­dzą­cą pro­fe­so­ro­wą Mag­da­le­ną.

Pan Jan sza­no­wał ją, ko­chał i czę­sto słu­chał, cho­ciaż mi­łość dla żony wię­cej ży­ciem, niż jaw­ną oka­zy­wał czu­ło­ścią. Nie było w jego cha­rak­te­rze ser­ca ta­jem­ni­ca­mi dzie­lić się z kim­kol­wiek. Był wo­gó­le mil­czą­cy i za­mknię­ty. Tyl­ko gdy go coś po­ru­szy­ło do głę­bi, gdy ktoś do­tknął jego świę­to­ści, prze­ko­nań – po­ru­szał się, wy­bu­chał, sta­wał wy­mow­nym, pio­ru­nu­ją­cym, aby po chwi­li, od­zy­skaw­szy pa­no­wa­nie nad sobą, zno­wu z po­wa­gą za­mknąć się w zwy­kłem mil­cze­niu.

Tra­fia­ło mu się to rzad­ko, bo nie każ­de­go uzna­wał god­nym tego, aby z nim sta­nąć choć do chwi­lo­wej wal­ki.

Uro­dzo­ny w tych cza­sach, przed sej­mem czte­ro­let­nim, w któ­rych ży­cie się nowe bu­dzi­ło i od­ro­dze­nie zwia­sto­wa­ło, gdy prą­dy z za­cho­du prze­bie­ga­ły masy zdzi­wio­ne i nie­spo­koj­ne, pro­fe­sor wie­le miał w so­bie tego, co przy­niósł wiek XVIII.

Lecz w nim dok­try­ny fi­lo­zo­ficz­ne tej epo­ki, tak pręd­ko spo­pu­la­ry­zo­wa­ne, cu­dow­nie pa­dły na grunt chrze­ściań­ski i szla­chec­ki i przy­ję­ły się tyl­ko o tyle, o ile z nim mógł je po­go­dzić.

Fi­lo­zo­fia i teo­rye spo­łecz­ne XVIII w. nie­za­prze­cze­nie za­czerp­nę­ły wie­le ze źró­deł nie­chrze – ściań­skich, do­szły do nie­przy­ja­ciel­skie­go czę­sto sta­no­wi­ska w kwe­sty­ach re­li­gij­nych – lecz nie­mniej nie­świa­do­mie, mi­mo­wol­nie za­po­ży­cza­ły się też z ogól­ne­go skarb­ca ewan­ge­lii, prze­ro­bio­ne­go już w soki i krew ży­wot­ne ludz­ko­ści. Ci co się chrze­ściań­stwa za­pie­ra­li, śle­pi byli na to co z nie­go za­czerp­nę­li i zo­sta­li mu win­ni.

Pro­fe­sor Jan ze spu­ści­zny XVIII w. to tyl­ko przy­swo­ił so­bie, co ona mia­ła pięk­ne­go i ja­sne­go: bra­ter­stwo lu­dzi, rów­ność ich praw, obo­wią­zek ofia­ry, po­win­ność mi­ło­sier­dzia, na­osta­tek wiel­kiej mi­ło­ści pra­wo, sto­ją­ce wy­żej nad wszyst­kiem i wszyst­ko miesz­czą­ce w so­bie. Co pły­nę­ło z tych za­sad, było dla nie­go nie­na­ru­szo­nem i świę­tem.

Z gło­wą pod­nie­sio­ną, z nie­za­chwia­ną wia­rą w te praw­dy kro­czył te­raz spo­koj­nie dro­gą ży­cia, nie­usła­ną ró­ża­mi, ale nie­za­tru­tą też żad­ną go­ry­czą pra­gnień nie­do­ści­gnio­nych.

Star­czy­ło mu do­sko­na­le to co miał – nie żą­dał wię­cej. Nad­zwy­czaj pro­sty i skrom­ny spo­sób ży­cia osła­dza­ła pra­ca, a może daw­niej­sze żoł­nier­skie na­wyk­nie­nie do nie­wy­twor­ne­go chle­ba po­wsze­dnie­go. Nie po­zaz­dro­ścił ni­ko­mu ani zbyt­ku, ani wy­gó­dek, ani piesz­czo­ne­go losu. Uśmie­chał się, gdy wi­dział kogo przy­wią­zu­ją­ce­go wagę do tych fa­ta­łasz­ków i drob­no­stek. Sma­ko­wał mu chleb ra­zo­wy, czy­sta woda lub szklan­ka piwa.

Pa­lił faj­kę wpraw­dzie i na­łóg ten so­bie wy­rzu­cał, ale ty­tu­niem się ogra­ni­czał jak­naj­tań­szym i naj­prost­szym.

Skrom­ne ów­cze­sne pla­ce na­uczy­cie­li nie wy­ma­ga­ły też po nim i żo­nie ra­chu­by tro­skli­wej, aby na wszyst­ko star­czy­ły, a na czar­ną go­dzi­nę coś odło­żyć do­zwa­la­ły.

Syna mie­li jed­ne­go tyl­ko. Pro­fe­sor ła­two­by był mógł po­więk­szyć nie­co swe do­cho­dy, bio­rąc uczniów na stan­cyą; ale za­trud­nie­nia jego, mi­łość swo­bo­dy, wstręt do od­po­wie­dzial­no­ści za czę­sto nie­kar­ną mło­dzież – po kil­ku pró­bach, wy­rzec mu się ka­za­ły tego.

Jej­mość by­ła­by część cię­ża­ru przy­ję­ła na sie­bie, aby kasę do­mo­wą zbo­ga­cić, i czę­sto do jed­ne­go lub dwu uczniów wzdy­cha­ła, któ­rzy­by z sobą i do spi­żar­ni i do wo­recz­ka coś przy­nie­śli; ale pro­fe­sor gło­wą po­trzą­sał. Dla sy­nacz­ka też znaj­do­wał lep­szem, aby sam był w domu, a on mógł czu­wać nad nim wy­łącz­niej.

Mło­dy Ber­nar­dek, uko­cha­ne oboj­ga ro­dzi­ców dzie­cię, piesz­czo­ne przez mat­kę, su­ro­wo cho­wa­ne przez ojca – był chło­pię­ciem wiel­kich na­dziei. Za­wcza­su oka­zy­wał, że z krwią po ojcu wziął nie­tyl­ko tem­pe­ra­ment, cha­rak­ter jego, ale na­wet na­sio­na my­śli i za­sad jemu wła­ści­wych. Gdy z jed­nej stro­ny mat­ka czu­ło­ścia­mi i piesz­czo­ta­mi kar­mi­ła ser­ce, z dru­giej oj­ciec roz­wi­jał umysł roz­mo­wa­mi do wie­ku dziec­ka za­sto­so­wa­ne­mi. Ber­nar­dek słu­chał go z wiel­kiem i ży­wem za­ję­ciem, a że od dzie­ciń­stwa książ­ka­mi był oto­czo­ny, ba­wio­ny, na­wy­kły do nich, wcze­śniej niż zwy­kle dzie­ci za­brał z nie­mi bliż­szą zna­jo­mość. Za­cie­ka­wi­ły go, za­ję­ły, sta­ły się po­trze­bą… Mat­ka znaj­do­wa­ła, że na swój wiek za­nad­to się w książ­kach za­ta­piał; oj­ciec, uśmie­cha­jąc się, ręką po­trzą­sał, nic nie mó­wił i nie pod­bu­dzał, ale też nie od­strę­czał.

Ber­nar­dek bar­dzo czę­sto znaj­do­wał w nich rze­czy, któ­rych zro­zu­mieć nie mógł; ucie­kał się na­ów­czas do ojca, któ­ry mu je tłu­ma­czył.

W szko­le, choć syn pana pro­fe­so­ra, nie miał Ber­nar­dek żad­nych przy­wi­le­jów. Tu oj­ciec wła­sny su­ro­wiej może niż z in­ny­mi z nim się ob­cho­dził i nie po­bła­żał w naj­mniej­szej rze­czy.

Syn ojca, któ­ry był jesz­cze wca­le przy­stoj­nym męż­czy­zną, mat­ki, co nie­gdyś była pięk­ną, chło­pak nie odzie­dzi­czył po nich po­wierz­chow­no­ści wie­le obie­cu­ją­cej. Był ma­łe­go wzro­stu, roz­wi­jał się zwol­na; na twa­rzy bla­dość cho­ro­bli­wa nada­wa­ła mu po­zór cier­pią­ce­go, cho­ciaż nie cho­ro­wał i wie­le znieść mógł, nie skar­żąc się. Oczy tyl­ko ciem­ne, żywe, wy­ra­zi­ste o sile mło­dej du­szycz­ki świad­czy­ły.

Oj­ciec miał na­dzie­ję, że z tego Ber­nar­dek wy – ro­śnie, a gdy mat­ka zbyt­nią go tro­skli­wo­ścią i piesz­czo­ta­mi ota­cza­ła, krzy­wił się.

– Wi­dzisz jej­mość – po­wia­dał – wszyst­ko to do­bre, bo po­cho­dzi z ma­cie­rzyń­skie­go ser­ca; ale trze­ba mieć przy­szłość na oku. Czło­wie­ka nie mięk­czyć na­le­ży, lecz har­to­wać, bo go cze­ka­ją pró­by w ży­ciu cięż­kie, któ­re roz­piesz­czo­ny bo­le­śnie czuć bę­dzie.

Koń­czy­ło się na­tem, że jej­mość mu­sia­ła taić przed oj­cem swą tro­skli­wość o je­dy­na­ka.

Ber­nar­dek do­cho­dził wła­śnie lat dwu­na­stu.

Dwo­rek Bo­jar­skich, zwa­ny ich imie­niem, bo go od bar­dzo daw­na zaj­mo­wa­li, nie był ich wła­sno­ścią. Wzdy­cha­li nie­raz, że na­być go nie mo­gli, lecz res an­gu­sta domi zdo­być się na to nie do­zwa­la­ła. Gdy się ze­bra­ło co­kol­wiek gro­sza, za­wsze od do­bro­dusz­nych i uczyn­nych lu­dzi ktoś za­pas ten wy­łu­dził i naj­czę­ściej od­zy­skać go już nie mo­gli. Naj­mo­wa­li dom od miesz­cza­ni­na, któ­ry da­lej nie­co w dru­gim mniej­szym się mie­ścił.

Miał dwo­rek ów dla nich tę wiel­ką do­god­ność, że był o trzy kro­ki od tak zwa­nej Aka­de­mii po­ło­żo­ny. W sło­tę pro­fe­sor na lek­cyą szedł pod ol­brzy­mim sza­rym pa­ra­so­lem, po kład­kach, któ­re go su­chą nogą pro­wa­dzi­ły do drzwi sta­re­go bu­dyn­ku. Oprócz tego był jak­by dla tej ro­dzi­ny umyśl­nie po­sta­wio­ny, a tak się w nim, niby śli­mak w sko­ru­pie, mie­ści­li i roz­po­rzą­dza­li, jak­by istot­nie byli u sie­bie w domu, na wła­snych swych śmie­ciach. Nie róż­nił się zresz­tą od mnó­stwa in­nych dwor­ków miej­skich, chy­ba tyl­ko ma­łym o dwóch słup­kach ga­necz­kiem. Ogró­dek opa­su­ją­cy go do­ko­ła, nie­wy­kwint­nie utrzy­my­wa­ny, słu­żył pani pro­fe­so­ro­wej za­ra­zem dla ucie­chy i po­żyt­ku. Było w nim tro­chę kwiat­ków po­spo­li­tych, wiecz­nie od­ra­sta­ją­cych, z któ­rych cza­sem wią­zał się bu­kie­cik, ale miał też grząd­ki, na któ­rych się upra­wia­ła włosz­czy­zna do kuch­ni po­trzeb­na, tro­chę kar­to­fli, odro­bi­na ka­pu­sty i – za­gon szpa­ra­gów. O to się po­sta­ra­ła jej­mość i z try­um­fem je po­ka­zy­wa­ła, cho­ciaż nie­wie­le z nich było po­cie­chy.

Pro­fe­sor raz tyl­ko kul­tu­rę ty­tu­niu spró­bo­wał na jed­nej grząd­ce, lecz prze­ko­naw­szy się ile pra­cy wy­ma­ga­ła, wpręd­ce ją za­rzu­cił. Gra świe­cy nie była war­ta. Wo­lał ba­kun, lub be­sa­ra­ba ku­po­wać.

W dzie­dziń­cu ob­szer­nym, wspól­nym z in­ne­mi dwor­ka­mi, była naj­lep­sza stud­nia w tej czę­ści mia­sta, po sta­re­mu jesz­cze z żó­ra­wiem.

Po­bu­do­wa­ny przed laty wie­lu, dwo­rek się już był tro­chę w zie­mię za­su­nął, a nig­dy bar­dzo wy­so­ko nie pod­no­sił się nad nią, tak że te­raz przez okno, wra­zie ko­niecz­no­ści, ła­two wnijść i wyjść było moż­na. Tą dro­gą Ber­nar­dek cha­dzał, ale tyl­ko gdy był ma­łym jesz­cze chło­pa­kiem.

W po­środ­ku sień na prze­strzał pro­wa­dzi­ła do ogród­ka; izby miesz­kal­ne i go­spo­dar­skie po obu stro­nach roz­ło­żo­ne były. Więc w lewo duży go­ścin­ny, za nim kan­ce­la­rya, bę­dą­ca ra­zem bi­blio­tecz­ką, i sy­pial­ny ro­dzi­ców, przy któ­rym jesz­cze al­kie­rzyk był dla Ber­nard­ka.

Z sie­ni, przy­ozdo­bio­nych dra­bi­ną do wnij­ścia na strych, gdzie się roz­wie­sza­ła bie­li­zna pod­czas sło­ty i chro­ni­ły sta­re gra­ty – prze­cho­dzi­ło się do kuch­ni, przy któ­rej izba była dla sta­rej, ga­da­tli­wej, ale pra­co­wi­tej Ka­ta­rzy­ny, ku­char­ki, słu­gi ra­zem pani i po­moc­ni­cy je­dy­nej w domu.

Chu­da jak szkie­let, okrut­nie brzyd­ka, nie­przy­stęp­na, wszyst­ko wie­dzą­ca, nie­po­skro­mio­ne­go tak ję­zy­ka, że nie ma­jąc do kogo, mó­wi­ła go­dzi­na­mi sama do sie­bie, Ka­ta­rzy­na pra­co­wa­ła za dwie, ale też cier­pli­wo­ści i do­bre­go hu­mo­ru pro­fe­so­ro­wi było po­trze­ba, aże­by z nią wy­trwać. Kłó­ci­ła się na­wet ze swą do­brą pa­nią, dzię­ko­wa­ła za służ­bę bar­dzo czę­sto – lecz od lat wię­cej niż dzie­się­ciu jej nie po­rzu­ca­ła.

Spi­żar­nia i skład zaj­mo­wa­ły resz­tę dwor­ku. Jak wi­dzi­my, nie było tu na­wet gdzie uczniów po­mie­ścić. Daw­niej skład by­wał izbą stu­denc­ką, lecz te­raz go in­a­czej zu­żyt­ko­wa­no.

W ba­wial­ni od­wiecz­ny sprzęt po­kry­ty per­ka­li­kiem, stół pro­sty, nie­wy­twor­na ko­mo­da, sza­fecz­ka, wszyst­ko zu­ży­te, nie­ład­ne i nie­ma­ją­ce do wdzię­ku pre­ten­syi, od­po­wia­da­ło ko­niecz­nej ży­cia po­trze­bie. Lecz do tego wszy­scy tak byli przy­wy­kli, że naj­wy­twor­niej­sze me­ble sta­rych przy­ja­ciół­by nie za­stą­pi­ły.

Był urok pe­wien w tej pro­sto­cie, w tem ubó­stwie, któ­re się ani kry­ło, ani ma­sko­wa­ło.

Na oknach kil­ka wa­zo­ni­ków z kwia­ta­mi za­wie­ra­ły ge­ra­nium, ró­życz­ki i myrt po­dob­no we­sel­ny pani Mag­da­le­ny. Para szty­chów zdo­bi­ła ścia­ny: ksią­żę Jó­zef to­ną­cy w El­strze i Ko­ściusz­ko, któ­re­mu ce­sarz Pa­weł pa­łasz i swo­bo­dę po­wra­ca.

Wiel­kie drzwi po­je­dyn­cze, pra­wie za­wsze otwar­te, wio­dły do tego po­ko­ju pro­fe­so­ra, do któ­re­go, gdy on w nim pra­co­wał, na pal­cach się i po­ci­chu wcho­dzi­ło. Tu na­prze­ciw okna duży stół, atra­men­tem po­pla­mio­ny, za­rzu­co­ny był za­wsze pa­pie­ra­mi, książ­ka­mi, sek­ster­na­mi, no­tat­ka­mi; wy­sie­dzia­ny przed nim fo­tel, wy­po­le­ro­wa­ny uży­ciem dłu­giem, mógł się już obejść bez po­li­tu­ry. Nie­kie­dy um­brel­ka zie­lo­na, któ­rej pro­fe­sor cza­sem uży­wał gdy zmę­czył oczy, le­ża­ła na nim.

Przy ścia­nach sta­ły pro­ste, so­sno­we pół­ki ksią­żek peł­ne, inne za­wie­szo­ne były na nich. Wszę­dzie zresz­tą, gdzie miej­sce się zna­la­zło, zaj­mo­wał je fo­liant lub ósem­ka now­sza. Lecz my­lił­by się, kto­by wno­sił z tego, że pro­fe­sor miał licz­ną bi­blio­te­kę. Wy­jąw­szy nie­odzow­nie po­trzeb­ne i naj-

Od ko­leb­ki do mo­gi­ły ulu­bień­sze książ­ki, Bo­jar­ski nie ku­po­wał in­nych bo nie mógł; po­ży­czał je albo z ubo­giej bi­blio­te­ki szkol­nej, lub z klasz­tor­nych, a na­wet od oby­wa­te­li, u któ­rych coś się przy­pad­kiem zna­la­zło.

Stu­den­ci, wie­dzą­cy jak książ­ki lu­bił, jak ich po­trze­bo­wał, przy­wo­zi­li mu je z wa­ka­cyj w po­dar­ku, lub do czy­ta­nia.

Bo­jar­ski miał zwy­czaj z każ­dej jaką czy­tał czy­nić wy­cią­gi i tych rę­ko­pi­sów, opraw­nych nie­wy­szu­ka­nie, sta­ło już kil­ka rzę­dów na pół­kach.

Po­ży­czał je cza­sem stu­den­tom, a było to zna­kiem za­ufa­nia i do­brej opi­nii, któ­re­mu z nich swo­je Mi­scel­la­nea po­wie­rzył.

Tym spo­so­bem, nie ma­jąc zbyt ob­fi­tej bi­blio­te­ki, pro­fe­sor mógł z no­tat swo­ich czer­pać, co mu było po­trzeb­nem do wy­kła­dów i do pra­cy. Na fo­te­lu spę­dzał on wszyst­kie wol­ne go­dzi­ny dnia i część nocy, przy świe­cy ło­jo­wej, osło­nio­nej um­brel­ką.

Jej­mość czę­sto, wy­kłó­ciw­szy się z Ka­ta­rzy­ną, opa­trzyw­szy wszyst­kie kąt­ki, od­mó­wiw­szy pa­cie­rze, po­ło­żyw­szy spać Ber­nard­ka, twar­do już za­sy­pia­ła, gdy Bo­jar­ski, za­to­pio­ny w no­wej książ­ce, lub śpie­szą­cy z prze­pi­sy­wa­niem, jesz­cze trwał przy sto­le, do­pó­ki ło­jów­ki star­czy­ło. Od tego żad­na siła ludz­ka ode­rwać go nie zdo­ła­ła. Gdy mu się co po­do­ba­ło, a dzie­ła dla ceny jego na­być nie mógł, prze­pi­sy­wał czę­sto po­ema­ta całe, całe tomy.

Bi­blią tyl­ko, Ho­me­ra, Wir­gi­liu­sza, kla­sy­ków ła­ciń­skich, kil­ka dzieł fi­lo­zo­ficz­nych, nie­któ­re pi­sma Ro­us­se­au miał na wła­sność daw­niej na­by­te.

Ży­cie się tu wio­dło jak­naj­prost­sze, a go­dzi­ny szkol­ne wpły­wa­ły na jego roz­po­rzą­dze­nie. Zra­na szło się do szko­ły na go­dzin kil­ka, wra­ca­ło naj­czę­ściej, gdy już Ka­ta­rzy­na waz­kę sta­rą i po­obi­ja­ną z krup­ni­kiem lub mle­kiem na stół wno­si­ła. Ka­wa­łek mię­sa przy­praw­ne­go jak­naj­pro­ściej, ja­rzy­na, ka­sza, chleb żyt­ni, szklan­ka piwa, star­czy­ły nie­wy­myśl­nym pod­nie­bie­niom. Cie­szo­no się z mło­dych kar­to­fli jak z ła­ko­ci, sma­ko­wa­no w grosz­ku świe­żym i ra­do­wa­no zdro­wej mar­chew­ce z wła­sne­go ogród­ka.

Daw­niej pro­fe­sor pi­jał kie­li­szek wód­ki przed obia­dem; póź­niej wy­rzekł się i tego. Piwo z mia­stecz­ka star­czy­ło, a woda ze stud­ni świe­żo przy­nie­sio­na… była bar­dzo do­bra.

Dwa razy na ty­dzień, gdy po obie­dzie lek­cyj nie było, pro­fe­sor wię­cej miał cza­su do pra­cy, wcze­śniej ją koń­czył i z sy­nem, przy­bie­ra­jąc mu kil­ku to­wa­rzy­szów, wy­cho­dził albo na wały zam­ko­we na prze­chadz­kę, lub da­lej za mia­sto.

Na­ów­czas chło­pię­ta szły przo­dem i swa­wo­lić tro­chę wol­no im było. Bo­jar­ski kro­czył za­du­ma­ny, z gło­wą pod­nie­sio­ną do­gó­ry, uśmie­cha­jąc się przy­słu­chu­jąc, lu­bu­jąc na­tu­rą, któ­rej był wiel­kim wiel­bi­cie­lem, a nie­kie­dy w roz­mo­wę się wda­jąc ze swą gro­mad­ką.

W po­wro­cie do mia­sta zwy­cza­jem było, że mło­dzież pieśń ja­kąś Kar­piń­skie­go, lub now­szą Bro­dziń­skie­go in­to­no­wa­ła. Prze­chadz­ki te od­świe­ża­ły, roz­we­se­la­ły sta­re­go pe­da­go­ga, przy­po­mi­na­ły mu może dni jego mło­do­ści; wra­cał z nich zwy­kle we­sel­szy, a na­wet nie­kie­dy żar­to­bli­wy. Jej­mość rzad­ko mu w nich to­wa­rzy­szy­ła, bo nig­dy wol­ne­go nie mia­ła cza­su. Choć trzy tyl­ko oso­by były w domu, nad któ­re­mi czu­wać mu­sia­ła, ce­ro­wa­nia, ob­rę­bia­nia, na­pra­wek, pra­so­wa­nia, do­zo­ro­wa­nia pra­czek mia­ła do­syć od rana do wie­czo­ra. Le­d­wie mo­gła po­do­łać wszyst­kie­mu z po­mo­cą Ka­ta­rzy­ny, któ­ra do igły i bie­li­zny ani ocho­ty, ani wpra­wy nie mia­ła. Nie­ustan­ne pa­pla­nie czę­sto ją z igłą w ręku trzy­ma­ło nie­po­ru­szo­ną go­dzi­na­mi.

Wra­ca­ją­cych z prze­chadz­ki pro­fe­so­ro­wa wi­ta­ła zwy­kle w gan­ku, na któ­rym, spar­ta o po­ręcz ław­ki, sia­dy­wać lu­bi­ła. Tu do niej przy­cho­dzi­ły z in­nych dwor­ków ku­mosz­ki, przy­ja­ciół­ki, są­siad­ki, aby po­ga­wę­dzić tro­chę. Są­siedz­two w ogrom­nem po­dwó­rzu było licz­ne, nie ra­chu­jąc ro­dzi­ny rek­to­ra, któ­ry w mu­ro­wa­nej Aka­de­mii mie­ścił się na gó­rze. A że pro­fe­so­ro­wie inni wszy­scy pra­wie stu­den­tów wie­lu utrzy­my­wa­li, dzie­dzi­niec rzad­ko by­wał nie­za­lud­nio­ny i spo­koj­ny. Gry­wa­no tu w pił­kę, od­by­wa­ły się go­ni­twy, a w od­le­głych za­kąt­kach strasz­ne nie­kie­dy i krwa­we sta­cza­ły się boje. Do­daw­szy do tego tyle ku­cha­rek i sług płci oboj­ga, ile było dom­ków – moż­na so­bie wy­sta­wić, ja­kie ży­cie w pew­nych go­dzi­nach wrza­ło i roz­le­ga­ło się na po­dwó­rzu aka­de­mic­kiem.

Naj­ci­szej jed­nak było za­wsze oko­ło stud­ni i dwor­ka Bo­jar­skich, dla któ­rych pew­ne mia­no po­sza­no­wa­nie. Pro­fe­sor obu­dzał je swą po­wa­gą, sama pani do­bro­cią i uprzej­mo­ścią.

W gan­ku dnia jed­ne­go wio­sen­ne­go, po­grą­żo­ny głę­bo­ko w książ­ce, sie­dział Ber­nar­dek. Czy­tał chci­wie, brwi na­marsz­czyw­szy, tak za­ję­ty, że nie spo­strzegł, gdy oj­ciec z faj­ką wy­szedł i sta­nął na pro­gu, przy­pa­tru­jąc mu się z po­cie­chą, któ­ra się na jego twa­rzy ma­lo­wa­ła. Trwa­ło to do­syć dłu­go.

– Cóż to czy­tasz z ta­kim za­pa­łem? Chło­pak książ­kę od­rzu­cił, pod­niósł oczy śmia­ło i uśmie­cha­jąc się raź­no, od­po­wie­dział:

– Hi­sto­rya, tat­ku.

– Có­żeś w niej zna­lazł, żeś się tak nad tem za­sę­pił? – rzekł oj­ciec.

Ber­nar­dek po­my­ślał tro­chę, nim się ze­brał na od­po­wiedź.

– My­śla­łem – rzekł po­wo­li – czy to za­wsze lu­dzie byli tacy jak te­raz, gor­si daw­niej, czy lep­si?

– A jak­że ci się zda­je? – z ła­god­nym uśmie­chem cią­gnął da­lej pro­fe­sor.

Ber­nar­dek oczy trzy­mał spusz­czo­ne na książ­kę.

– Ja nie wiem – rzekł – bo już­ciż mało znam, co się dziś na świe­cie dzie­je; ale czy­ta­jąc hi­sto­ryą… So­kra­te­sy, Kur­cy­usze, Le­oni­da­sy, Ka­to­ny… tylu bo­ha­te­rów, taka po­gar­da śmier­ci, ta­kie pięk­ne cha­rak­te­ry! Chy­ba już dziś o lu­dzi rów­nych im trud­no.

Pro­fe­sor wes­tchnął.

– Są i dziś – ode­zwał się – wiel­kie cha­rak­te­ry, lecz i wie­le ze­psu­cia się wkra­dło.

– A prze­cież – prze­rwał chło­piec, bi­jąc ręką chu­dą po książ­ce – my­śmy czemś lep­szem być po­win­ni od po­gan, bo mamy na­ukę Chry­stu­sa…

Tu za­milkł, jak­by za­szedł za­da­le­ko.

– Na­uka Chry­stu­sa – od­parł oj­ciec po­waż­nie – wy­da­ła też swych wiel­kich lu­dzi. Czy­taj hi­sto­ryą pierw­szych wie­ków chrze­ściań­stwa i mę­czen­ni­ków za wia­rę. To są też bo­ha­te­ro­wie, choć wiel­kość ich i świę­tość inny wca­le ma cha­rak­ter.

– No, ale dziś, dziś! – prze­rwał cie­ka­wy chło­piec. – Ani ta­kich bo­ha­te­rów, jak w sta­ro­żyt­no­ści, ani ta­kich mę­czen­ni­ków, jak w pierw­szych wie­kach chrze­ściań­stwa, nie wi­dać i nie sły­chać. Więc chy­ba się świat po­psuł, pro­szę tat­ki?

Bo­jar­ski dłu­go, smut­nie po­pa­trzył na swe dzie­cię.

– Zkąd ci te my­śli przy­cho­dzą? – rzekł spo­koj­nie. – Dziw­na rzecz!

– Albo ja wiem? – od­parł Ber­nar­dek, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

Za­mil­kli obaj. Pro­fe­sor po­czął po chwi­li:

– Tak, tak, mój chłop­cze. Być może, iż świat sio tro­chę po­psuł. Nie­ma ani cnót sta­ro­żyt­nych, ani świę­to­ści chrze­ściań­skich: wszyst­ko za gro­szem goni, za roz­ko­szą, za uży­wa­niem…

– To źle! – ogni­ście prze­rwał Ber­nar­dek. – Trze­ba się to sta­rać na­pra­wić.

Roz­śmiał się gło­śno oj­ciec i ręką bia­łą, dłu­gą po­gła­skał go po krót­ko ostrzy­żo­nych wło­sach.

– Tyl­ko się ty nie wy­bie­raj być bo­cia­nem! – do­dał czu­lej. – Źle tym na świe­cie, co roją, że świat mogą prze­ro­bić.

– Tak, ale to obo­wią­zek, ale to… – Ber­nar­dek za­beł­ko­tał i chwi­lę się za­my­ślił. – Mnie się zda­je – do­dał – że nie po­ry­wa­jąc się in­nych prze­ra­biać, gdy­by każ­dy sie­bie tyl­ko sta­rał się uczy­nić jak­naj­lep­szym, za­ra­zby in­a­czej było. A to każ­dy prze­cie może.

Chło­pak wy­po­wie­dział te sło­wa z taką ener­gią głę­bo­kie­go prze­ko­na­nia i siłą, że Bo­jar­skie­go twarz ra­do­ścią roz­pro­mie­nia­ła. Nie chciał go w dumę wbi­jać po­chwa­lą, ale myśl ta dziec­ka, tak pięk­na i tak traf­na, ser­ce mu bło­giem po­ru­szy­ła uczu­ciem.

Zbli­żył się i, nic nie mó­wiąc, po­ca­ło­wał go w gło­wę.

Za Bo­jar­skim sta­ła w sie­ni mat­ka; słu­cha­ła mil­czą­ca. I jej się też w oczach łzy za­krę­ci­ły, lecz nie po­ka­zu­jąc się i nie mó­wiąc nic, po­ci­chut­ku za­krę­ci­ła się i zni­kła.

Ber­nar­dek du­mał.

– Pójdź sio w pił­kę po­baw z ko­le­ga­mi – ode­zwał się pro­fe­sor. – Książ­ka bar­dzo do­bra rzecz, ale cza­sem mło­de­mu i bie­gać, i po­swy­wo­li­ći po­ru­szać się trze­ba.

– A tat­ko za­wsze nad książ­ka­mi sie­dzi – rzekł Ber­nar­dek, we­so­ło z ław­ki po­wsta­jąc.

– Bom sta­ry – tłu­ma­czył pro­fe­sor – i prze­szły dla mnie lata ru­chu, a na­stą­pi­ły po nich dni ci­chej pra­cy spo­koj­nej, któ­re przyj­dą kie­dyś i dla cie­bie.

Nic nie mó­wiąc, po­słusz­ny chło­pak po­ło­żył książ­kę na ław­ce i bie­giem raź­nym po­pę­dził w głąb dzie­dziń­ca, gdzie się śmie­chy chłop­ców i ude­rze­nia pi­łek w łapy roz­le­ga­ły.

Bo­jar­ski za­jął jego miej­sce na ła­wie. W chwil­kę po­tem po­ci­chu przy­su­nę­ła się jej­mość i usia­dła koło nie­go.

– Pro­szę ja cie­bie – rze­kła po­ci­chu do męża – zkąd temu bła­zen­ko­wi ta­kie my­śli?

– Sły­sza­łaś? – roz­śmiał się pro­fe­sor.

– A jak­że… Bo­jar­ski po­du­mał tro­chę.

– Boję się, abym jako oj­ciec dla dziec­ka mo­je­go nie był uprze­dzo­nym – po­wie­dział po­wo­li; – ale wi­sto­cie, chło­piec na swój wiek za­dzi­wia­ją­cy… I cie­szy mnie to, i prze­stra­sza. Na­przód że nie­zaw­sze wcze­sne roz­wi­nię­cie zwia­stu­je umysł po­tęż­ny, po­wtó­re że gdy­by po­szedł w tym kie­run­ku, moja jej­mość, z temi prze­ko­na­nia­mi nie znaj­dzie szczę­ścia na świe­cie…

– Ależ-to, pa­nie Ja­nie, prze­ko­na­nia, któ­re ty sam mu wpo­iłeś…

– Tak – wes­tchnął Bo­jar­ski – bo ce­lem ży­cia ludz­kie­go na zie­mi nie jest szczę­ście jed­no­stek, ale co­raz po­tęż­niej­sze dźwi­ga­nie się ogó­łu. Mu­szą być ofia­ry, a ci, co naj­wię­cej czy­nią, naj­moc­niej też cier­pią. Bę­dzie czy nie bę­dzie szczę­śli­wym – do­dał – los o tem po­sta­no­wi; ale czy­stym, po­czci­wym, szla­chet­nym być po­wi­nien.

– A cze­mu­by nie miał nim być w spo­koj­nym kąt­ku, na ma­łym za­go­nie, nie po­ry­wa­jąc się na wiel­kie rze­czy?– od­szep­nę­ła mat­ka.

– Za­pew­ne – od­parł Bo­jar­ski – ale my o tem nie roz­strzy­ga­my; zdol­no­ści i uspo­so­bie­nie za­wy­ro­ku­ją.

Dłu­gie du­ma­nie ro­dzi­ców na­stą­pi­ło po tej któt-kiej roz­mo­wie. Pro­fe­sor miał twarz za­sę­pio­ną, jej­mość łzy na oczach, obo­je my­śle­li o dziec­ku, któ­re bie­ga­ło już we­so­łe, daw­szy się wcią­gnąć w oży­wio­ną grę to­wa­rzy­szów.

Za­czę­ło się zmierz­chać, na­stę­po­wa­ła go­dzi­na wie­cze­rzy; klu­secz­ki z mle­kiem nio­sła na stół Ka­ta­rzy­na. Pro­fe­sor ręką dał znać Ber­nard­ko­wi, któ­ry, za­ru­mie­nio­ny i oży­wio­ny, pę­dem przy­biegł na za­wo­ła­nie.

I ra­zem z mat­ką we­szli do ba­wial­ne­go po­ko­ju, w któ­rym ja­da­no.

* * *

Po­dwór­ce dwa przy aka­de­mii, po­łą­czo­ne z sobą, sta­no­wi­ły jak­by świat od­dziel­ny, ma­ją­cy wła­ści­we so­bie ży­cie.

Wszy­scy ich miesz­kań­cy zna­li się, przy­jaź­ni­li, na­wy­kli byli wi­dy­wać się co­dzień, po­ma­gać so­bie wza­jem­nie, sta­no­wiąc jak­by jed­nę roz­ga­łę­zio­ną ro­dzi­nę. Mimo plo­tek sług, mimo nie­unik­nio­nych cza­sem spo­rów o drob­nost­ki, zgo­da i po­kój pa­no­wa­ły mię­dzy dwor­ka­mi pro­fe­so­rów. Wszy­scy o so­bie byli jak­naj­do­kład­niej uwia­do­mie­ni, naj­mniej­sza czyn­ność, wy­pa­dek naj­obo­jęt­niej­szy dla ni­ko­go nie był ta­jem­ni­cą. Dłu­go jed­ne­mi losy po­łą­czo­na gro­mad­ka, gdy z niej śmierć lub zrzą­dze­nie ode­rwa­ło kogo nie­spo­dzia­nie, bo­la­ła, czu­jąc brak i pust­kę, któ­rą zo­sta­wiał po so­bie. Nie było tu ta­jem­nic: wszy­scy żyli pod okiem i kon­tro­lą ogó­łu, któ­ry się żywo zaj­mo­wał każ­dym ru­chem, nie­po­wo­dze­niem lub po­myśl­no­ścią.

Nie po­trze­bo­wał nikt od­zy­wać się o po­moc do są­sia­da, bo, na sam od­głos że jej ktoś mógł żą­dać, ofia­ro­wa­no się ze­wsząd, śpie­sząc i do­bi­ja­jąc, aże­by była przy­ję­tą.

Tra­fia­ło się wpraw­dzie, że dłu­gie sług ję­zy­ki za­sia­ły złe ziar­no i sta­ra­ły po wa­śnić, ale wpręd­ce otwar­te po­stę­po­wa­nie sta­rą zgo­dę przy­wra­ca­ło.

Nie było w zwy­cza­ju za­pra­szać się na obia­dy, wy­pra­wiać pod­wie­czor­ków, wy­jąw­szy imie­ni­ny, bo wszy­scy pro­fe­so­ro­wie, ży­jąc z pen­syi i utrzy­my­wa­nia stu­den­tów, ma­jąc sami dzie­ci, ści­śle ra­cho­wać się mu­sie­li z każ­dym wy­dat­kiem; ale dzie­lo­no się tem co Bóg dał przy każ­dej spo­sob­no­ści. Nad­cho­dzą­cy cza­su obia­du lub kawy, za­sia­dał do spo­ży­cia bez ce­re­mo­nii. Gdy cza­sem ro­dzi­ców lub krew­nych stu­den­tów, przy­by­łych do mia­stecz­ka, przyj­mo­wać mu­sia­no – a nie star­czy­ło na­czy­nia i na­kry­cia, któ­rych nig­dzie do zbyt­ku nie było – za­po­ży­cza­no się wza­jem­nie. Kuch­nie wszyst­kie zo­sta­wa­ły w związ­ku z sobą; wie­dzia­no co się gdzie go­to­wa­ło; nie­do­sta­tek świe­że­go mię­sa lub chle­ba da­wał się za­rów­no wszyst­kim od­czu­wać. Na­ów­czas za­pas jed­nej spi­żar­ni dru­giej w po­moc przy­cho­dził.

Pro­ste po­ży­wie­nie stu­den­tów sta­no­wi­ło tu jed­nę z naj­do­tkliw­szych trosk co­dzienn­nych, bo, choć mło­dzież w nie­mnie prze­bie­ra­ła wie­le, nig­dy jej do­syć na­star­czyć nie było moż­na.

Tak samo ra­to­wa­no się w przy­pad­ku cho­ro­by radą i ap­tecz­ka­mi do­mo­we­mi, a czę­sto dok­to­ra za­stę­po­wa­ło do­świad­cze­nie star­szych pań, któ­re na wszyst­kie do­le­gli­wo­ści mia­ły nie­za­wod­ne re­cep­ty.

Trud­ny do­zór nad nie­ucho­dzo­ne­mi swy­wol­ni­ka­mi uła­twia­ły oczy są­sia­dów i są­sia­dek, czu­wa­jąc nie­tyl­ko nad tymi, któ­rzy ich do­zo­ro­wi po­wie­rzo­ny­mi byli, ale nad całą gro­mad­ką. Ostrze­ga­no się po­ci­chu i nic nie uszło bez­kar­nie. Mło­dzież też za­rów­no swo­ich się wy­strze­ga­ła go­spo­da­rzy, jak są­sia­dów.

Nie­tyl­ko zresz­tą in­te­res wspól­ny łą­czył pa­nów pro­fe­so­rów i ich ro­dzi­ny, ale na­wyk­nie­nie i z nie­go ro­sną­ca mi­łość.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: