Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Odbicie - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
22 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Odbicie - ebook

Eseje Wojciecha Nowickiego dotyczą uniwersalnego narzędzia, fotografii, która – bywa – zawodzi albo z upływem czasu zmienia znaczenie, lecz przez to staje się bardziej dotkliwa. Jednak nie o samych obrazach tu mowa, ale i o bohaterach zdjęć, tych znanych i tych bezimiennych, a także o autorach, artystach, rzemieślnikach, dokumentalistach. To swoista kontynuacja Dna oka. Esejów o fotografii, tym razem skupiona na portrecie: w jej centrum jest człowiek, obnażony, odbity w lustrze, wydany na pastwę spojrzenia.

"Dlaczego gdy patrzymy na ludzi na starych fotografiach, przejmuje nas jedna myśl – oni wszyscy już nie żyją. Skąd siła tych niepozornych papierowych odbitek? Światło? Czułość? Może ta książka pozwoli nam to zrozumieć. Wojciech Nowicki jak nikt potrafi patrzeć na fotografie." Maria Poprzęcka

"Nikt inny tak nie umie – patrzeć na zdjęcia i czytać z nich jak z książek. Nikt inny nie ma też w sobie tyle cierpliwości do nich i tyle niecierpliwości w odkrywaniu kolejnych, ukrytych w nich historii. Myślę sobie, że bycie Wojciechem Nowickim jest na pewno pasjonujące, ale i wyczerpujące. Widzieć tak szczegółowo, w takim mikroskopijnym zbliżeniu, a jednocześnie ogarniać wzrokiem cały horyzont – to nie może być łatwe. Ale dla nas to dobrze. I martwi tylko jedno. Pisarstwo Nowickiego będzie możliwe jedynie tak długo, jak długo istnieć będą papierowe odbitki. Gdy zniknie ostatnia, nastaną smutne czasy – zarówno dla fotografii, jak i dla literatury. Być może dlatego książkę tę czyta się tak zachłannie." Filip Springer

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-123-6
Rozmiar pliku: 8,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

androgyne

Szedłem którąś z wielkich sal Luwru, miałem lat osiemnaście. W rzeźbie umieszczonej w niszy, w jednym z tych posągów, które łatwo wziąć za niemal masową produkcję, za wystrój wnętrza dostarczony wraz z lustrami i podłogą, dostrzegłem kątem oka coś szczególnego: była to kobieta, która miała też członek, a może, uświadomiłem to sobie po chwili, to raczej mężczyzna stał nade mną, tyle że o pełnych piersiach, a przy tym wielki, marmurowy, niepokojący. W istocie: nazwać to trudno, niepodobna w tej rzeźbie oddzielić płeć od płci. Stopieni w jedno ciało kobieta z mężczyzną, a żadna płeć nie wygrywa do końca. Choć rzeźba była solidna, to było w niej coś odstręczającego; bo w marmurze – zrozumiałem po jakimś czasie, po miesiącach od tej wizyty w Luwrze – wyobrażono naruszenie granicy tego, co dopuszczalne. Patrzyłem zaciekawiony, ale czułem się, jakby miała mnie spotkać kara, bo tak otwarcie przyglądam się czemuś, co przeciwne naturze (jak powiadano dawniej).

W Śpiącym hermafrodycie – jednym z arcydzieł Luwru, hellenistycznej kopii greckiego oryginału (być może dłuta Polikleta, choć to tylko domniemania), od siedemnastego wieku spoczywającej na marmurowym materacu – męskie z żeńskim jest tak dokładnie stopione, że aż nie wiadomo, co gdzie się zaczyna, co czym jest, aż po zawrót głowy, aż po nieprzyjemne podejrzenie, że własna seksualność może zostać zachwiana przez samo spotkanie z posągiem. Jednak nie ta dziwna rzeźba, którą trzeba oglądać w dwóch odsłonach – z tyłu i potem z przodu (bo inaczej pozostanie niedopowiedziana) – zrobiła na mnie wielkie wrażenie, niemal jej wówczas nie dostrzegłem. Smagnęło mnie dużo prostsze przedstawienie, mniej eleganckie: stojąca postać jak pomoc szkolna z sali do biologii, bo wszystko w niej frontalne i oczywiste, tak żeby się nie wymknęło słabowitej uwadze. W Śpiącym hermafrodycie wszystko inaczej: to podstępna i cicha rzeźba na materacu dodanym kilkanaście stuleci później przez Berniniego, która nie od razu daje odpowiedź na pytanie, kim jest bardziej piękna istota śpiąca z podkurczoną nogą, osoba o spokojnej i pięknej twarzy urodziwego młodzieńca, wydatnych i krągłych dziewczęcych pośladkach, o kobiecych plecach, a także – trzeba obejść rzeźbę, żeby to zobaczyć – pełnych piersiach i męskim przyrodzeniu. Istota hermafrodyty, płeć, jest podwójna i aż do końca nie do rozszyfrowania; ale tak lepiej: choć wszystko tu wyrzeźbione, odpowiedzi nie ma. (Na tym zagadka sztuki polega).

Opis idealnego połączenia dwóch płci w jednym ciele czytam w Metamorfozach. Owidiusz opisuje Salmacis, nimfę, która „tylko kąpie w zdroju swoje piękne ciało, rozczesuje włosy i czy jej ładnie z tym, przegląda się w wodzie. Często zrywa kwiaty. I właśnie wtedy rwała je na łące, gdy zobaczyła chłopca. Ledwie zobaczyła, zapragnęła zdobyć”. On odrzuca zaloty, w chwilę potem wchodzi nagi do strumienia, ona go podgląda: „Nagość pięknego ciała wzbudziła w niej płomień”. Więc ona go porywa, on się broni, a wtedy Salmacis wzywa pomocy: „Sprawcie, bogowie, aby nic jego nie mogło oderwać ode mnie, a mnie od niego”. Bogowie zaś „złączyli na zawsze splecione ciała. już nie ma dwojga, lecz podwójne ciało, trudno powiedzieć, czy kobieta, czy mężczyzna, nijakie a podwójne”.

Ale mitologiczna przestrzeń zna także inne opisy tego, co podwójne, a jednocześnie nijakie: jest hinduistyczne bóstwo Ardhanariśwara, połączenie Śiwy z Parwati, o pionowym przebiegu pęknięcia: jedna strona męska, druga kobieca; sumeryjska bogini matka Ninmah tworzy „człowieka bez penisa i sromu”. Hermafrodyta jest obecny w wielu kulturach, choć niemal zawsze spychany na margines tego, co dopuszcza norma.

Wiele lat później znalazłem zdjęcia.

Kobieta czy mężczyzna, nie wiem. Kobieta, decyduję, ale niepiękna, nos toporny, usta duże, murzyńskie. Spore uszy, odsłonięte.

Fotograf nieznany, Hermafrodyta, pierwsze dwudziestolecie XX wieku. Ze zbiorów autora

Ale: mężczyzna, mówi coś we mnie, włosy ostrzyżone na jeża, po żołniersku, sztywno zaczesane w górę; choć ma coś kobiecego w rysach. Ostre światło, bo zdjęcie zrobione na zewnątrz w słoneczny dzień, więc ta osoba oczy ma zmrużone i o oczach nie da się powiedzieć wiele. Jest jakaś filuterność w ledwie tlącym się uśmiechu. Po lewej wystaje zza ramienia oparcie prostego krzesła, więc wiem, że siedzi. W tle jasna ściana budynku z poziomą, ciemną linią nieco powyżej linii oczu. Frontalne ujęcie mówi coś, ale jeszcze nie wiem co. Gdyby przyszło mi walczyć z tym zdjęciem, tylko z tym jednym, gdybym miał je opisać dokładnie i rozszyfrować, byłbym w kłopocie.

Trzeba jeszcze napisać o ubraniu: kaftan, zapewne biały, zawiązany na troczki, jedna poła zachodzi na drugą i biegnie skosem. Spod kaftana wystaje koszula, wszystko z prostego, niezbyt delikatnego płótna. Widziałem takie kaftany na licznych fotografiach: nosili je pacjenci szpitali podczas I wojny (zdjęcie pochodzi zresztą mniej więcej z tamtych czasów), ci wszyscy jednoocy, amputowani, straszliwie poparzeni przez gazy w transzejach, całe to pokolenie ludzi wdeptanych w błoto i kto wie, czy nie bardziej nieszczęśliwych od swoich towarzyszy broni, którym z błocka wyjść się nie udało, bo zginęli zgazowani i nie musieli się męczyć już więcej. Ci pokancerowani nosili znamiona przez całe życie, do końca, niewiele mogło im pomóc w czasach, kiedy techniki pozwalające zmniejszyć cierpienie i wstręt, które odczuwa człowiek na widok własnego, rozpadającego się ciała, były dopiero w powijakach. A więc jest wreszcie łącznik, coś, co rozpoznaję na pewno, jakieś oparcie: ubiór, który kojarzy mi się z niezliczonymi fotografiami ludzi skopanych przez życie.

Osoba, nazywam ją prowizorycznie, bo kiedy już podejmuję decyzję o nadaniu jej płci (zdaje się, że tym razem ostateczną), znów rezygnuję po chwili. Poddaję się, nie wiem. Osoba. Widzę, a nie wiem: oto, ile wiedzy przekazuje najczęściej fotografia.

Są też dwa inne zdjęcia. Nie wiem, czy to dobrze, że nikt ich nie rozdzielił, że zobaczyłem resztę i że ta reszta pozostała w głowie i jej nie opuszcza – i muszę o nich napisać, bo tylko tak, przyznaję, mogę się z tych zdjęć wyleczyć: tylko próbując się dowiedzieć czegoś więcej, tylko zarażając innych tym, na co niełatwo patrzeć.

Zdjęcie drugie: ta sama osoba, portret pełnopostaciowy. Stoi nago w słońcu, przodem, wygląda, jakby nie czuła zdenerwowania, a może tylko umie zachować pozory. Kobieta. Niewielkie piersi, ale biodra jak do rodzenia dzieci, długie nogi. I członek, mały członek, więc nie kobieta, lecz hermafrodyta, osoba ze zdjęcia jest obojnaka. Nie wiem, kim jest, na odbitkach nikt niczego nie napisał, dotarły do mnie jakieś sto lat po ich wykonaniu bez słowa komentarza. Obojnaczość to pierwsza fala, druga dociera po chwili: osoba, kobieta z męskim przyrodzeniem, stoi na podwórku kamienicy czy może raczej szpitala – szpitalem łatwiej mi sobie wytłumaczyć obecność nagiej, androginicznej postaci na zewnątrz, w pełnym słońcu, w mieście. Pewnie lekarze, którzy ją – bo o tej osobie myślę: ona, w końcu trzeba jakiejś podpórki dla skołowanego umysłu – badali, leczyli może, postanowili uwiecznić to zjawisko, męskie z żeńskim połączone w emulsję. Stoi i jest jakby uwięziona, tak wygląda: pod stopami beton, za plecami mur, przecinają go rowki boniowania; widać, że dawno nie był odnawiany. Przestrzeń wygląda jak szpitalne podwórze, ale to tylko domysł. Po prawej ręce nagiej postaci wysoka siatka (sięga sporo powyżej głowy, jej górną krawędź ucina górna krawędź zdjęcia), płot posesji, widać, że niewiele wcześniej zamontowany: tam, gdzie wmurowano zaczepy, na murze wciąż widać ciemniejsze plamy. Nawet piwniczne okienko po prawej u dołu ma solidną kratę i chce się uwierzyć, że nie po to, by ktoś się nie włamał, tylko żeby ona, osoba, nie mogła uciec z widoku. Tylko prawa krawędź zdjęcia, bez płotu ani kraty, kończy się czarnym paskiem tam, gdzie się urywa negatyw, i też każe się domyślać jakiegoś płotu, drutu czy muru. Ostatnią przeszkodą dla ucieczki jestem ja, przypadkowy widz, oglądający ją/jego okiem fotografa, ja, który te zdjęcia wygrzebałem w antykwariacie. Jest coś jeszcze, coś, czego nie rozumiem od razu: chodzi o nieostrość, zamglenie. Bo są to w końcu zdjęcia wykonane w celach dokumentacji medycznej (inaczej sobie celu tej sesji wytłumaczyć nie potrafię), powinny więc być równomiernie oświetlone, mieć tło jednorodne i obojętne, wszystkie szczegóły powinny być widoczne z maksymalną ostrością, a są tylko kpiną z zasad obowiązujących w tego rodzaju fotografii. Na wysokości łona fotografowanej osoby ostrość gwałtownie zanika, stopy są już tylko niewyraźną plamą – tak zamazaną, że nie sposób odróżnić nawet palców. Obok prawej nogi jakiś niewyraźny kształt, może jasny kamień albo stara gazeta porzucona na tym podwórzu pod ciemnym u dołu murem – kto wie, czy w tym miejscu wcześniej nie składowano węgla. Nieudolnie ustawiona ostrość, krata, siatka, plama świeższego tynku, boniowanie, zacieki, wszystko jest przeciw prawidłom sztuki, wszystko odwraca uwagę od tematu. To jak operacja na otwartym sercu wykonana na dworcu autobusowym, w odorze spalin, odgrzewanego jedzenia, pośród bezdomnych śpiących w poczekalni.

Fotograf nieznany, Hermafrodyta, pierwsze dwudziestolecie XX wieku. Ze zbiorów autora

Zdjęcie trzecie: ta sama osoba, już nie osoba, ale skrót medyczny, wycinek tego, co dla lekarza (tak zakładam) najbardziej godne uwagi. Na tle tego samego muru – na którym teraz już doskonale widać brudy i zacieki – sam korpus. Zaczyna się nieco powyżej piersi. Ostre światło podkreśla fałdy skóry, całą szpetotę tego, co szpetne i zazwyczaj na widok niewystawiane. Kończy się równo z dłońmi zwisającymi swobodnie na wysokości ud. Usmolony mur i korpus kobiecy, tym razem dokładnie widać przyrodzenie, maleńkie prącie i jądra odpowiednio małe. Wszystko zostało powiedziane. Niczego nie ukryto, a jednak czuję, że nie rozumiem wszystkiego od razu.

Fotograf nieznany, Hermafrodyta, pierwsze dwudziestolecie XX wieku. Ze zbiorów autora

Nie usiłuję się niczego specjalnego doszukać, raczej uciekam wzrokiem. Mam te zdjęcia od dawna, wyjmuję je rzadko. Kiedyś trzeba się było z nimi zmierzyć.

Skazy fotografii (nieumiejętne kadry, tło byle jakie, cały ten wybieg jak dla zwierzęcia w podrzędnym zoo – siatka, krata w okienku i to, co uważam za cegłę lub kamień; także rozmycia, rozostrzenia), wszystko, czego tu być nie powinno, sprawiają, że patrzeć można na zdjęcia hermafrodyty jak na fotografie intymne, amatorskie zdjęcia wykonane z czystej ciekawości świata, z potrzeby podglądania.

Są bezwzględne i chirurgiczne w swojej manii kawałkowania ciała, w swej frontalności wymuszonej przez odwieczne zasady fotografii wykonywanej na użytek nauki, w tym zaglądaniu w zakamarki podbrzusza, a także przez absolutną nagość; ale fotograficzne brudy, błędy, tło wybrane przez fotografa, wszystkie te okoliczności skazują zdjęcia hermafrodyty na czyściec zdjęć nieudanych (to znaczy: niezgodnych z zamierzeniem) – a jednak działających wyjątkowo silnie.

W tym oglądaniu człowieka kółeczko po kółeczku, jakby był zepsutym mechanizmem (aż się okaże, że któryś ząbek wytarty), w tym bezwzględnym rozbijaniu na części pierwsze (jakby chodziło o sekcję zwłok) zbyt mało jest dokładności, wymaganej od obrazów sporządzanych na użytek medycyny, od tych miedziorytów w księgach medycznych, do których nie sposób zaglądać bez obawy. A jednak, jak w wielu przypadkach, skaza na zdjęciu, ułomność, która powinna dyskwalifikować, odbierać mu moc, koniec końców działa na jego korzyść. Uderza tym silniej, im mniej jest profesjonalne. Udana fotografia, ostra, z całym bogactwem szczegółów, perfekcyjnie oświetlona, nie działa z podobną siłą: zbywa jej doskonałości.

U Śpiącego hermafrodyty kobieta o chłopięcej twarzy, mężczyzna o miękkich piersiach, ale wszystko ze sobą tak harmonijnie zlane, że szwów nie widać, nic w tej postaci nie uwiera; tylko może lekkie zdziwienie, że jedno i drugie tak gładko stopione. I zaraz potem drżenie, że się dałem nabrać na sztukę rzeźbiarza, że ciało uznałem za piękne, a przecież mam przed sobą dziwoląga. Nie tak: ta rzeźba jest przedłużeniem mitu, przekładem słowa na kamień; tu w wyniku pożądania piękne połączyło się z pięknym. (Rzeźb hermafrodytów stworzono bardzo wiele, były ilustracją mitu, opowieści żywej). Żadnej w tym katastrofy, nie cierpi umysł ani ciało: hermafrodyta śpi szczęśliwy.

Podobnie, myślę, jest u Balzaca. Dwukrotnie pisał (choć w bardzo różny sposób) o hermafrodytach. W opowiadaniu Sarrasine występuje Zambinella, śpiewaczka (że to śpiewaczka, nie śpiewak, jest przekonany Sarrasine, zakochany w niej rzeźbiarz). „Kiedy Zambinella zaczęła śpiewać, to był szał. Artystę przebiegał mróz; następnie uczuł żar, który zapłonął nagle w głębiach jego najtajniejszej istoty, tego, co dla braku wyrażenia nazywamy sercem! Nie klaskał, nie rzekł nic, ale doznawał uczucia szaleństwa, istnego opętania, które zagarnia nas jedynie w owym wieku, w którym żądza ma coś straszliwego, piekielnego. Sarrasine chciał rzucić się na scenę i chwycić tę kobietę”. Zambinella jest w rzeczywistości kastratem, choć przy tym ucieleśnia kobiece piękno. Sarrasine długo żyje wyobrażeniem, podsycanym przez otoczenie śpiewaka, i póki prawdy nie pozna, będzie śpiewaczkę rozbierał w wyobraźni, będzie ją rysował, w końcu wyrzeźbi ideał. „Sarrasine naszkicował swą ukochaną we wszystkich pozach: bez zasłony, siedzącą, stojącą, leżącą, niewinną albo lubieżną, urzeczywistniając, dzięki obłędowi swego ołówka, wszystkie bezładne myśli, jakie nawiedzają naszą wyobraźnię, kiedy silnie myślimy o kochance. Ale jego oszalała myśl szła dalej niż rysunek. Widział Zambinellę, mówił do niej, błagał ją, wyżywał z nią tysiąc lat życia i szczęścia, przymierzając ją we wszystkich możliwych sytuacjach, próbując z nią niejako przyszłości”.

„– A gdybym ja nie była kobietą? – spytała nieśmiało Zambinella srebrnym i słodkim głosem. – Dobry żart! – wykrzyknął Sarrasine. – Myślisz, że można oszukać oko artysty?” Więc nawet kiedy ją w końcu widzi w męskim ubraniu, nawet kiedy zna już prawdę, uważa Zambinellę nie za mężczyznę umniejszonego o jądra, lecz co najwyżej za istotę zawieszoną pomiędzy płciami, za hermafrodytę. Na koniec porwie wybrankę/a i choć miał wcześniej zamiar ją/jego zabić, daruje życie: bo dalsze trwanie w tym ciele, on doskonale wie o tym, dalsze życie w zawieszeniu, w pustce ciała bez celu będzie nie do zniesienia.

„Jesteś niczym – krzyczy wzburzony – gdybyś był mężczyzną czy kobietą, zabiłbym cię”. Oto, czym jest kastrat (w oczach Sarrasine’a: kobieta, chce wierzyć, bo pożąda jej przecież jak Salmacis pożądała Hermafrodyta, a także mężczyzna, bo umysł mu to podpowiada): jest istotą bez znaczenia, poza płciami, niegodną łaski śmierci. Jest poza dobrem, ale nie poza złem: bo Zambinella zburzył rzeźbiarzowi życie, uczynnił go nieszczęśliwym, wyssał z niego całą przyszłą miłość.

O ile w Sarrasine kastrat odgrywa hermafrodytę (jest nim, ale nie w dosłownym sensie), o tyle w Seraficie, powieści wyjątkowej w dorobku Balzaca, dziwacznej i odstającej od reszty Komedii ludzkiej, pojawia się hermafrodyta prawdziwy, Serafitus/Serafita, istota obdarzona obiema płciami i żonglująca nimi swobodnie. Oto w pewnym momencie w obecności kobiety „Serafit jął zrzucać z siebie swoje właściwości męskie, w oczach gasić światła inteligencji zbyt żywe”, a kiedy znajduje się w obecności mężczyzny, staje się po prostu kobietą: „Kiedy tak leżała w zwykłym swoim odzieniu, podobnym zarówno peniuarowi damskiemu, jak męskiemu płaszczowi, nie sposób byłoby nie uznać za dziewczęce stóp drobnych, które niedbale wysunęła spomiędzy fałd, pragnąc jakby ukazać naturalną delikatność kostek; ale z czoła, z profilu wyczytałbyś wyraz siły męskiej, rozwiniętej do najwyższego stopnia”. Ale znów to samo – uczucie jest niemożliwe: „Widzisz więc dobrze, mój miły, że nie jestem kobietą. Kochając mnie, popełniasz błąd”.

Potworność gdzieś tu się uwidacznia, na skraju, na obrzeżach, nie do końca nazwana. Stąd – od Owidiusza, od Balzaca – daleko do zdjęć spod muru szpitala.

Nic nie rozumiem, więc się wwiercam dalej.

„Mam dwadzieścia pięć lat i choć jestem jeszcze młody, to bez wątpienia zbliżam się do nieuniknionego kresu życia. Wiele się wycierpiałem, a cierpiałem w samotności, porzucony przez wszystkich! Nie było dla mnie miejsca na tym świecie, świecie, który mnie unikał i który mnie wyklął!”. Tak się zaczynają wspomnienia Adélaïde Herculine Barbin, znanej też jako Alexina, a nawet Camille, w końcu zaś jako Abel Barbin. Herculine urodziła się w 1838 roku i uznana została za dziewczynkę. „Moje pełne trosk i zamyślone czoło wydawało się zapadać pod ciężarem ciemnej melancholii. Byłam chłodna, nieśmiała oraz na swój sposób nieczuła na wszystkie te hałaśliwe i szczere radości, które rozpromieniają twarz dziecka”. Choć pochodziła z biednej rodziny, otrzymała wykształcenie w szkole urszulanek; była chyba dość chłonna. Czytam we wspomnieniach – w tej historii nieszczęść dziewczyny wychowanej w biedzie, dziewczyny, która niewiele wie o sobie i do prawdy dociera okrężną drogą; w tej ich części, gdzie dominuje jeszcze rodzaj żeński: „Wyznaję, że mnie szczególnie poruszyła lektura Przemian Owidiusza”. (Powodów można się domyślać). Uważała, że jest brzydka, i zapewne nie była piękna. W wieku siedemnastu lat została nauczycielką w prywatnej szkole dla dziewcząt. Tam podwójna Herculine zapada na miłość. Zakochuje się w dziewczynie, wtedy już po raz trzeci, ale najbardziej dramatyczny. W pannie Sarze P., córce właścicielki szkoły.

„Nie ja byłam winna, zawinił bezprzykładny zbieg okoliczności, któremu nie mogłam się oprzeć!!! Odtąd Sara należała do mnie!!… Była moja!!!… Połączyło nas to, co wedle naturalnego porządku świata winno nas dzielić!!!”; te wykrzykniki zwielokrotnione są świadectwem niezbyt doskonałego stylu. Co pod nimi się kryje, to już inna sprawa: mętlik w głowie, wrzask i tumult, wielki niepokój, a jednocześnie radość chyba. „Miałyśmy żyć w wiekuistej siostrzanej bliskości, a teraz musiałyśmy przed wszystkimi ukrywać niszczycielski sekret, który nas połączył!!! Życie takie doprawdy jest niepojęte!”. I dalej: „Tę pełną słodyczy dziewczynę, która stała się mą towarzyszką, uczyniłem swoją kochanką!!!”. (Cytuję, bo cóż można zrobić oprócz cytowania; los Herculine Barbin już dawno dokonany).

Herculine i jej towarzyszkę kochankę zbliża całkowita niewinność, nieświadomość, że to powinno wyglądać inaczej: żyją w świecie młodych panien, tam seksualność zepchnięto do stodół, w których kotłują się stajenni ze służebnymi, do dusznych małżeńskich sypialni, do ciemności nieprzeniknionych; a wiedza na temat człowieka ma tylko nieliczne, nie zawsze pewne źródła: ksiądz, lekarz, sędzia. Herculine B. przeżyje wiele lat, zanim świat (i ona sama) dowie się, że jej ciału czegoś brakuje albo czegoś zbywa: że kobieta zazwyczaj nie może współżyć z inną kobietą w ten właśnie sposób: jak mężczyzna. Herculine wiedziała, domyślała się, że w ich związku, w tym, do czego między nimi doszło, jest nieuchronna groźba. „Miałyśmy ciche marzenie, by być już na zawsze ze sobą w obliczu niebios, to znaczy, aby nas połączył węzeł małżeński. Jakże jednak było daleko od tego zamiaru do jego wykonania!” Wymarzone połączenie nie miało szans się dokonać. Nawet gdyby w pełni rozumiały, co je dzieli (a co one brały za to, co spaja), Herculine i jej kochanka nie rozporządzały własnym losem.

Gdy pewnego dnia nadeszła choroba, Herculine została poddana badaniom; lekarz „wydawał zduszone okrzyki w rodzaju: »O Boże! Czy to możliwe?!«”. (Melodramatyczne w sam raz do książki o miłości; tyle że okoliczności zupełnie tu inne). „Nie trzeba dodawać, że drugie badanie dało identyczne rezultaty i że w wyniku raportu po nich sporządzonego sąd w S… nakazał dokonanie poprawki w księgach stanu cywilnego, to znaczy miałem być do nich wpisany jako osoba płci męskiej, a imię męskie miało zastąpić imiona żeńskie, jakie otrzymałem po urodzeniu”. Oto drugie narodzenie, czy może pierwsza śmierć Adélaïde Herculine Barbin, odtąd znanej jako Abel.

„I tak ja się tego obawiałem, wśród ludzi zaczęły krążyć obrzydliwe plotki o intymnych szczegółach mego pożycia z panną Sarą P.… Wedle niektórych została naprawdę pozbawiona czci”. Do chóru przyłączyły się także gazety. Abel, biedujący w Paryżu, kończy swoje wyznania: „Do głębi zniesmaczony wszystkim i wszystkimi znoszę nieprawości, pełną hipokryzji nienawiść. Jest między nimi a mną głęboka przepaść, nieprzekraczalna przeszkoda… Rzucam im wszystkim wyzwanie. Jakież to dziwne zaślepienie kazało mi aż do końca odgrywać tę absurdalną rolę. Nie jestem w stanie sobie tego wytłumaczyć. Być może była to ciekawość wszystkiego, co nieznane, tak naturalna u człowieka”. A wydawca, już w zastępstwie autora, dopisuje tę notę: „Abel Barbin popełnił samobójstwo w lutym 1868 roku; miał trzydzieści lat”.

Nie Owidiusz ani Balzac, nie Jeffrey Eugenides ani Virginia Woolf (to kolejni autorzy piszący o hermafrodytach), tylko prosta dziewczyna będąca jednocześnie chłopakiem najbliższa jest tym zdjęciom, które mnie tak męczą. Za tę różnicę, za niezrozumienie zapłaciła jedyną monetą, jaką miała.

We wstępie do jej pamiętników Michel Foucault napisał, że współczesne społeczeństwa zachodnie z uporem domagają się wyboru: jednej osobie należy się jedna płeć. Tymczasem, czytam dalej, wcześniej, w średniowieczu, bywało, że hermafrodyci – o ile nie byli tępieni albo mordowani – miewali przywilej dwupłciowości, który nie wadził ani lekarzom, ani prawnikom. Kobieta i mężczyzna mogli współistnieć

w jednym ciele bez konieczności dokonywania ostatecznego wyboru; ich płeć określano jako obojnaką. Bywało też inaczej: o płci hermafrodyty decydowali przy narodzinach rodzice lub opiekunowie, wybierając tę przeważającą, silniejszą (na oko), a później powtórnie już sami hermafrodyci po osiągnięciu pełnoletności (ale to nie tak, że dawniej było piękniej i lepiej: jeśli potem raz jeszcze zmienili zdanie, czekała ich kara za sodomię). Ten stan względnej wolności utrzymał się do XVIII wieku, relacjonuje Foucault, kiedy inna teoria wzięła górę: nieomal każdy hermafrodyta stał się „pseudohermafrodytą”, a zadaniem lekarza (nie rodzica, nie samego zainteresowanego) było określenie właściwej płci pacjenta. Właściwej, czyli jedynej.

Współcześnie sytuacja zmieniła się radykalnie. Czytam wyliczankę, od której można dostać zawrotu głowy: z medycznego punktu widzenia – dziesięć rodzajów płci (czasem uznaje się, że jednak mniej) i osiem rodzajów płci psychologicznej. „O tym, że sztywny podział na dwie płci – męską i żeńską – ma charakter arbitralny, świadczy istnienie kategorii istot, które przekraczają tę dychotomię”; ta trzecia płeć, rozmaicie nazywana, różnie identyfikowana, ma, jak czytam, dwadzieścia osiem modalności. Wśród nich eunuchy, osoby transgenderyczne, „fakaleiti z wysp Tonga, którzy są biologicznymi mężczyznami, zachowują się jak kobiety, a na emigracji tworzą bardziej odrębną społeczność niż na Tonga”, czy „bałkańskie tobelije i ostajnice”, kobiety ubierające się i zachowujące jak mężczyźni, lecz wstrzymujące się od seksu.

A jednak hermafrodyta pozostaje zagadką, wyjątkiem, bo – niezależnie od stanu badań, od wiedzy – zdaje się w jakiś sposób zaprzeczać naturalnemu porządkowi świata, tak jak zroślaki, jak albinosi, jak wszystko, co (wolelibyśmy) ukryte przed wzrokiem. Ludzcy hermafrodyci są błędem w systemie. Ale słowo „błąd” pojawia się również na końcu języka, przypomina Foucault, kiedy mowa o zachowaniach homoseksualnych (choć pamiętać trzeba, że jego tekst pochodzi sprzed niemal czterdziestu lat); a dzieje się tak dlatego, że albo my, albo nasze otoczenie domaga się wciąż, nawet jeśli nieświadomie, określenia normy, jedynej i prawdziwej. Wszystko, co wykracza poza nią, staje się częścią gabinetu osobliwości.

U Balzaca płeć jest jak idea, prawda lub nieprawda, którą się wybiera. Herculine Barbin jest realna i cielesna i w pewnym sensie w pełni korzysta ze swej dwupłciowości: kobiecości używa jako zasłony, kobiecość pozwala jej się wkradać między dziewczęta, jako mężczyzna zaspokaja pożądanie. I to nie jakaś osoba trzecia spisała jej losy, ale ona sama, on sam czy raczej mieszkający w niej ci oboje.

A skoro już tu zaszedłem, pójdę jeszcze dalej (ale zdjęcia nadal tu są, nadal uwierają).

Oglądam fotografię Stelli Walsh. U nas lepiej znana jest pod polskim nazwiskiem: Stanisława Walasiewiczówna. Biegała na różnych dystansach, uprawiała inne dyscypliny. W latach trzydziestych minionego wieku tytuły zdobywała niemal seryjnie, była mistrzynią i wicemistrzynią świata, mistrzynią i wicemistrzynią olimpijską. Urodzona w Polsce, wychowała się i przeżyła niemal całe życie w USA. W polskich barwach występowała trochę przez przypadek. Zginęła podczas napadu, w idiotyczny sposób. W 1980 roku przed Uncle Bill’s Discount Department Store w Cleveland (w którym właśnie kupiła wstążki) dwóch mężczyzn usiłowało ukraść jej torebkę. Padł przypadkowy strzał, zmarła szybko. Koroner zbadał jej ciało; dopiero wtedy wyszło na jaw to, co w gruncie rzeczy było publicznie wiadome: że była obojnakiem. Mimo to miała męża (boksera, który po jej śmierci opowiadał, że czuje się jak idiota), setki razy startowała w kobiecych zawodach sportowych.

Oglądam jej fotografię: młodzieniec po polowaniu trzyma w rękach listewkę, na niej zawieszone kilkanaście zajęcy. Strzelba oparta kolbą o ziemię. Tak bawią się młodzi mężczyźni, to ich sporty. (Ten na zdjęciu, polska sportsmenka, międzynarodowa gwiazda, jest, tak się złożyło, uznawany za kobietę). Tak to wygląda i nic na to nie poradzę. Czytam wyniki badań: opis narządów płciowych (jednych i drugich), chromosomy męskie i żeńskie. Co z tym fantem zrobić, nie wiadomo.

Inna biegaczka Caster Semenya została złapana na płciowej nieoczywistości już w XXI wieku; wynikły z tego publiczne igrzyska chromosomów, mistrzostwa penisa i waginy, zawody w dziedzinie moralności i uczciwości sportowej, która jest zaledwie przykrywką dla sięgania tam, gdzie w zwyczajnych okolicznościach sięgać nie należy. Ostatecznie stwierdzono, że może być dziewczyną: decyzja, uznano, zależy nie tylko od twardych dowodów (chromosomy, przyrodzenie), ale od miriadów innych czynników: na pierwszym miejscu od tego, pod jaką płcią ona sama się podpisuje.

Nie Śpiący hermafrodyta z tą wizją dwu płci cudownie w jedno stopionych tylko raczej kobieta z brodą występująca w cyrku, tylko raczej wdzięk babochłopów z socrealistycznych przedstawień: kobiety w barchanach, wykonujące brudne, męskie prace, zaniedbane, klnące plugawo. W ich ciałach nic z delikatności, półprzejrzystości, nic z krągłości – tylko łapska twarde i zarośnięte nogi, tylko krzaczaste pachy i zęby zepsute. Tak, nie inaczej dokonuje się łączenie płci, kiedy się odbywa naprawdę, a nie w marmurze, nie we frazie Balzaca.

Fotograf nieznany, Słynna olimpijka Stella Walsh poluje na zające podczas wizyty w południowej Kalifornii, 1936. Ze zbiorów autora

Tu, w serii trzech zdjęć wykonanych zapewne na szpitalnym podwórzu, gdzie jedynym dowodem dbałości o osobę jest krzesło (które być może sama – ona, osoba – sobie przyniosła), widać jasno, co jest cierpieniem. Myślę o tych trzech fotografiach jako o wymuszonym obnażeniu, o publicznym rozebraniu dziwadła, a cały medyczny kontekst odrzucam. (Przychodzi na myśl to zdanie Michela Serresa:

„Chciałbym, żeby w konstytucji praw człowieka i ludów zapisane zostało prawo do odmowy poddania się badaniom”). To, pewien jestem, ingerencja w prywatne życie, która byłaby dziś uznana za niedopuszczalną – nie dlatego że sfotografowano tu nagiego człowieka, to medycynie trzeba wybaczyć, ale dlatego że to przedstawienie jest byle jakie, tło brudne i kalające, i jeszcze ten płot z siatki, ta klatka (trudno to nazwać inaczej), w której osoba została umieszczona. I dlaczego dzieje się to na zewnątrz, a nie w intymności szpitalnej sali, bardziej przecież odpowiedniej do takich zabiegów, do zdjęć wymagających obnażenia? To jak pchanie palców w cudze ciało, publiczne roztrząsanie (bo przecież scena rozgrywa się na otwartym terenie) jego wstydliwych skaz.

Choć osobę bada (zapewne) lekarz, specjalista, którego zadaniem jest pomóc (a jeśli pomóc się nie da, to choćby zrozumieć), a nie podniecony wzrok publiczności – to nic się przecież w jego fotografiach nie udało i zamiast dokumentacji medycznej mam w rękach obrazy wykonane na użytek voyeura. (Tak wyszło po latach).

„Fotografia pojawia się w chwili – pisze André Rouillé – gdy dobiega do końca długotrwały okres reorganizacji zawodów lekarskich, zapoczątkowany po rewolucji francuskiej . ierwsze dzieła fotografów-lekarzy przypominają prawdziwe muzeum okropności”. (Henry Bond przypomina również, że kiedy Nadar, jeden z najwybitniejszych fotografów dziewiętnastowiecznych, dostał we wczesnych latach pięćdziesiątych XIX wieku aparat i szukał najciekawszych dla siebie tematów, „udał się najpierw do szpitala, by tam sfotografować kobietę hermafrodytę w zuchwałych pozach, następnie w kanałach zrobił zdjęcia rzeki ścieków oraz stosów ludzkich czaszek w katakumbach”; wiele mówiące zestawienie). Mało tego: jeden z pierwszych, którzy o fotografii w medycynie myśleli bardzo serio, Albert Londe, „po dwudziestu latach spędzonych w La Salpêtrière sporządza bilans swoich dokonań: »Fotografia medyczna odegrała istotną rolę z dydaktycznego punktu widzenia i była pożyteczna przede wszystkim dla lekarzy, lecz nie dla obserwowanych pacjentów, którzy nie uzyskali z tego tytułu żadnych korzyści«”.

Wracam do pierwszego z trzech zdjęć. Na początku myślałem: jest niepokojące i dlatego, właśnie dlatego, że uwierało, szukałem dla niego właściwej szufladki. Mężczyzna? Kobieta? Za wszelką cenę, wbrew oczywistości, wbrew temu, co widzialne, chciałem pozbawić tę twarz jakiejś jej części, odjąć jej drugą płeć (choć z góry wiadomo, że to niemożliwe). Istotą tej twarzy jest bowiem jej nieoczywistość, płci pomieszanie, konfuzja, jaką budzi we mnie. Twarz jak stop metali, nie da się dokładnie określić, ile w niej czego.

W fotografii właśnie to podnieca, ta zdolność do przekazywania transgresji, choć transgresja mięknie, niknie z latami, osłabia ją czas. (Susan Sontag określa ten proces mianem „patosu przeszłości”: już nie użądlenie, nie ból, a podniosłe doznanie). Zdjęcia hermafrodyty, nie wiem, gdzie ani kiedy zrobione, fotografie bezimiennego człowieka postawionego pod murem, mają prostą konstrukcję dokumentu medycznego, a jednak ich nieudałość, niechlujne wykonanie nadbudowuje coś, co o wiele silniej działa: jest w nich zabrudzenie i poruszenie. Budzą poczucie winy u podglądacza, chorobliwą emocję kogoś, kto przez przypadek wszedł do szpitalnego gabinetu podczas badania. Widzę zbyt wiele na tych fotografiach, drzwi otworzyły się zbyt szeroko. Wyolbrzymiam trochę i preparuję z siebie te uczucia: publicznie dokonuję ich sekcji. Ale gdyby nie pisanie wzmacniające odczucia, gdyby nie ten, kto opowiada – to co by zostało? Obojętność tylko, płaski opis, nic. Stare, nikomu niepotrzebne fotografie.

A ona, osob a, jak Balzakowska Zambinella, „nie jest ucieleśnieniem braku, lecz pełni. Jest ucieleśnieniem pełni plus braku”. (I mam nadzieję, że tak na wieki pozostanie).

Polski fotograf amator, Autoportret, lata trzydzieste XX wieku. Ze zbiorów autorapiękny jako ja

Wszystko byłoby jaśniejsze, gdybym miał odbitkę, zostały jednak same negatywy, a na negatywach rzadko coś napisane. (Choć przecież wiem, że na tych zdjęciach jest przedstawiciel znanej rodziny „pełnej rycerskich tradycji” – to cytat prawdziwy; znam daty jego urodzin i śmierci, widziałem nawet inne jego zdjęcia, a jednak nic o tym nie napiszę). Gdybym miał odbitki, to na odwrocie mógłbym znaleźć parę słów, które się tam czasem zapisuje: „Przyjmij te fotografie na pamiątkę, tęsknię szalenie” i miasto, i data; albo inaczej: „Posyłam zdjęcia zgodnie z obietnicą”. Miałbym wtedy punkt zaczepienia i mógłbym swobodnie snuć domysły (ulubione narzędzie badacza). Pozostał jednak sam obraz w negatywie. Mam tylko to, co na zdjęciach.

Wszystkie pochodzą z jednego pudełka. Jest na nich mężczyzna może czterdziestoletni, poważny i elegancko ubrany. Na jednych siedzi w garniturze za ciężkim biurkiem. Inne to zdjęcia obrazów, które go przedstawiają: wygląd ma równie oficjalny, a jego powagę podkreśla byle jakie malarstwo w drobnomieszczańskim guście. To jedne z tych nudnych, brudnych płócien, które nadal wiszą w dobrych domach jako przypomnienie świetnej przeszłości i wyraz wiary w obecną wielkość. (Dostałem to pudełko pełne negatywów i muszę sobie z nim jakoś poradzić). I tylko trzy zdjęcia, do innych niepodobne, ciekawią mnie – dlatego właśnie, że są inne, że żadną miarą nie pasują do reszty ani do obrazu własnej osoby, który ten człowiek buduje: inteligenta z minionej epoki, kiedy inteligent oznaczał człowieka majętnego i poważnego; z zasady oznaczał także mężczyznę.

Oto więc trzy fotografie.

Raz: stoi na tle płachty materiału, rozwieszonej na stelażu parawanu, ale czemu wcześniej ten stelaż stał pusty, nie mam pojęcia. Materia to ciemny koc w delikatną kratkę, na rogach zaokrąglony. On, mój bohater, stoi na tym tle nagi, choć niezupełnie; i właśnie to, co na sobie zostawił, najbardziej tu ciekawe. Gdyby był zupełnie goły, byłby po prostu goły; ale ma na sobie skarpety, podkolanówki właściwie, na dole w kratkę, wyżej jednolicie jasne, i do tych podkolanówek podwiązki z błyszczącą metalową klamerką; na lewym przegubie zegarek. Ustawiony jest tyłem i obrócony lekko w prawo, pokazuje twarz, twarz z międzywojennym wąsikiem, o wiele ciemniejszą niż reszta ciała, które nigdy nie widziało słońca. (Więc to nie jeden z tych naturystów, którzy szaleli choćby w Niemczech czy w Czechosłowacji, ani członek któregoś z towarzystw gimnastycznych, tak licznych w złotej erze dążenia do cielesnej doskonałości, kąpieli nago w rzece). Wyznaję: urzeka mnie jego naturalna bujność, pełne biodra i jędrne pośladki.

Dwa: stoi profilem, lewym, w tym samym pokoju. Oprócz tego, że jest podniecony, co aż zbyt jasno widać po sterczącym przyrodzeniu, na palcu ma – można go dostrzec dopiero teraz – spory sygnet z ciemnym oczkiem, zapewne rodowy, bo nagus pochodzi z solidnej rodziny, należy do miejscowego patrycjatu. O tym podnieconym mężczyźnie z wąsikiem przeczytać można, gdy się poszuka, wiele słów pełnych komicznego zachwytu nad jego czystością, bogobojnością, nad czynami w obronie państwa i biednych współobywateli. (Tam rojenia o wielkości, o ojczyzny obronie, a tu, na stole przede mną, trzy płytki szklane, czule zachowane przez rodzinę i teraz wystawione na widok publiczny: na nich mężczyzna z niemodnym wąsikiem eksponuje wszystkie wdzięki, najwyraźniej na własne życzenie). Zegarek i sygnet, te podwiązki i perfekcyjnie naciągnięte podkolanówki sygnalizują rodzaj bezwstydu, na jaki można pozwolić sobie w łazience, wobec siebie samego, bez publiczności; bo inaczej to albo nagość zupełna, albo całkowite zakrycie, ubranie. Ten tęgawy mężczyzna stoi bokiem, rozpaczliwie wciąga brzuch (bo dostrzega go i mu wstyd trochę, ma więc nadzieję, że wciągnięty stanie się niewidoczny); stoi i prezentuje sam sobie największą swoją dumę, erekcję.

Polski fotograf amator, Autoportret, lata trzydzieste XX wieku. Ze zbiorów autora

Polski fotograf amator, Autoportret, lata trzydzieste XX wieku. Ze zbiorów autora

Trzy: stoi przodem, już bez erekcji (a może przed nią, kolejności domyślać się trudno), ręce trzyma splecione za głową, jak postarzały i podtyty święty Sebastian oczekujący chwili, kiedy w jego otłuszczone ciało wbiją się strzały. Ciemny pasek zegarka na przegubie, ciemne paski podwiązek wijące się po łydkach, podkolanówki w kratkę, eleganckie zaprzeszłą elegancją, a w tle mapa (czytam na niej: „Półkula zachodnia”), pod nią dziecięce łóżeczko z siatką (więc to łóżeczko dla niemowlęcia), pod nim na podłodze złożony w kostkę koc, po prawej zaś gałgankowy chodniczek w paski, lekko podwinięty na nodze parawanu, a także łóżko czy może tapczan zaścielony kocem w kratkę, na nim jasna poduszka. Nad głową nagusa ozdobny szczyt kaflowego pieca i szlaczek pod sufitem: na ciemnym tle jasne kwiaty. (Myślę od razu o tych czasach, kiedy domy wyglądały inaczej, kiedy pewna strojność wnętrza nie przeszkadzała nikomu, były to czasy zwalistych mebli, potężnych biurek, pieców wielkich jak domy i zwieńczonych kaflową koroną, epoka drzwi jak wrota stodoły i sufitów majaczących pod niebem; a służba rankiem rozpalała w piecu, zanim przebudził się pan i narobił rabanu, że mroźno w pokoju). Oto mój patrycjusz święty Sebastian stoi oparty na prawej nodze w pięknym kontrapoście i nie wie nawet, biedny, bo i skąd miałby wiedzieć, że w ten sposób naraża się na porównania z symbolem młodego męskiego piękna, z Dawidem Michała Anioła, albo z tymi wojownikami o suchych mięśniach, których rzeźbili Grecy. Ta jego wygodna poza, bo chyba musiał długo czekać, zanim samowyzwalacz uruchomi migawkę, i szukał pewniejszej pozycji, nieoczekiwanie wrzuciła go (jego samego oraz zapomniane dodatki, te podwiązki, podkolanówki, zegarek i pierścień rodowy) w zupełnie nieoczekiwane towarzystwo.

Stoi niewinny, ciężar ciała przerzuciwszy na prawą nogę. Stoi goły, frontalnie, i ciało ma niemal chłopięce, siusiak zabawnie skręca się w prawą stronę. (Tylko ta twarz urzędnika, tylko ten wąs, tylko ta naburmuszona mina).

Dane tu do oglądania ciało.

Nic w ciele dziwnego, nowego, bo nagim ciałem fotografia zajęła się od samego początku. „Choć nie ma w tej sprawie absolutnej pewności, to wydaje się prawdopodobne, że pierwszy akt fotograficzny powstał niemal natychmiast po narodzinach fotografii. W każdym razie optyk Nicolas Lerebours, fotograf i autor podręczników technicznych, twierdził, że wykonywał akty już w 1841 roku”, wyczytać można w The Oxford Companion to the Photograph. Jednak przez dziesięciolecia nagie ciało pozostawało w ukryciu, w większości przypadków nagości towarzyszył głęboko zakorzeniony wstyd. Do repertuaru fotografii wprowadził ją na dobre dopiero piktorializm na przełomie XIX i XX wieku.

„Proces pozbywania się wstydu cielesnego, zapoczątkowany w okresie belle époque, przyśpiesza w okresie międzywojennym i rozkwita podczas złotej ery kapitalizmu (1946–1975). Aby do tego doszło, trzeba było odrzucić wielowiekowe tradycje: zakazu pokazywania kobiecych łydek, a nawet kostek, zakazu publicznego oddawania moczu przez mężczyzn, a nawet małych chłopców, ukrywania ciała w połogu oraz w trakcie porodu, odmowy rozbierania się podczas toalety, żeby nie budzić myśli nieprzyzwoitych w świetle moralności religijnej. Tymczasem pod łącznym wpływem mody i wyjazdów do kąpielisk ciało stopniowo będzie się obnażać”. Dopiero moda i higieniczny tryb życia, zamiłowanie do świeżego powietrza utworzyły współczesne ciało – ciało otwarcie erotyczne. (Wystarczy spojrzeć na dowolną reklamę: ubrań, kosmetyków, samochodów, czegokolwiek).

Nic nowego w ciele mimo tych obostrzeń. A jednak kilka zdziwień: na tych trzech zdjęciach to jakiś on – przyjmijmy, że bezimienny – a przecież na nagich zdjęciach częściej przedstawiano kobiety, podobnie jak w malarstwie. W czasach kiedy powstały fotografie tego domowego ekshibicjonisty, czyli zapewne na przełomie lat dwudziestych i trzydziestych XX wieku, ciało męskie było jeszcze na zdjęciach wyjątkiem. Nie na darmo w książce na temat przedstawień ciała w fotografii rozdział poświęcony mężczyźnie nosi tytuł The Exception: The Male Body. John Pultz opisuje w nim autoportret amerykańskiego malarza Thomas Eakins w wieku 45–50 lat, wykonany jako studium do obrazu The Swimming Hole (1885). „Zdjęcie jest wyjątkowe pod wieloma względami. Po pierwsze, ukazuje nagie męskie ciało wbrew utartej konwencji, wedle której męskie ciała nie powinny być tematem dzieł sztuki przeznaczonych dla heteroseksualnej publiczności. Po drugie, ciało ukazane na tym zdjęciu jest stare i pulchne, pozbawione sprężystej skóry, twardych mięśni i jędrnych, młodzieńczych konturów. Po trzecie, ciało to przypomina ciało kobiece”.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat:

ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected] [email protected], [email protected] [email protected]

Redakcja:

Wołowiec 11, 38-307 Sękowa [email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji:

ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa,

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected] , [email protected] [email protected], [email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected] [email protected] [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: StuDio

Wołowiec 2015 Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: